Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księga nocnych kobiet - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Księga nocnych kobiet - ebook

Książka, która wyniosła Marlona Jamesa na szczyt i otworzyła mu drogę do Nagrody Bookera!

Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia buntu wznieconego na jamajskiej plantacji przez czarne kobiety. Epicka, mroczna, poruszająca. Jedna z najlepszych współczesnych powieści o niewolnictwie i drodze do wolności.

Lilit rodzi się jako niewolnica, ale nikt nie potrafi jej zniewolić. W jej żyłach płynie „krew Kromanti, co nigdy nie zna stanu niewolnego, zmieszana z białą krwią, co zawsze zna wolność, i gna w żyłach Lilit jak pożar lasu”. Inne niewolnice dostrzegają w dziewczynie obecność ciemnych, pradawnych mocy. Patrzą w zielone oczy tej „rogatej duszy” z podziwem i przerażeniem. Widzą w Lilit sprzymierzeńca w swojej sprawie – w zaciszu pobliskiej jaskini planują bowiem rewoltę przeciwko znienawidzonemu massa, nadzorcom i batowym. Z czasem jednak niepokorna czarna dziewczyna zaczyna stanowić zagrożenie dla pozostałych negra. Jej lojalność wobec białego massa może zaprzepaścić długie przygotowania...

Doskonale przełożona na język polski przez Roberta Sudóła Księga nocnych kobiet to popis niezwykłych umiejętności literackich Jamajczyka. James po mistrzowsku oddał terror, jaki panował na jamajskich plantacjach trzciny cukrowej na przełomie XVIII i XIX wieku. Stworzył galerię kobiecych postaci, które na długo pozostają w pamięci. To książka o cierpieniu, podeptanej godności, o żądzy zemsty, ale także o marzeniach, lojalności i miłości, która może rozkwitnąć nawet w najstraszniejszym miejscu na świecie.

Znany polskim czytelnikom z nowatorskiej narracji zastosowanej w nagrodzonej Bookerem Krótkiej historii siedmiu zabójstw Marlon James na kartach Księgi nocnych kobiet pokazuje, że równie dobrze – jeśli nie lepiej – radzi sobie z klasyczną opowieścią. Tę książkę po prostu trzeba przeczytać, bo jak tłumaczy stara Homer: „Coś jeszcze ci powiem o czytaniu. Widzisz to? Za każdym razem jak to otwierasz, jesteś wolna”.

Narracja o wymiarze epickim… liryczna i hipnotyzująca, nawet w najbardziej brutalnych fragmentach.

The Independent

Księga nocnych kobiet to opowieść o niewolnictwie i rebelii i zarazem świadectwo ludzkiej dobroci serca. To napisana w specyficznym rytmie powieść o gwałcie i czułości. O uzdrowicielskiej mocy spojrzenia w morzu nienawistnych spojrzeń. Jakby jej autorem był daleki krewny Faulknera. To odważna książka. Odnosi się wrażenie, że tak jak wszystkie najlepsze, najbardziej niepokojące historie, czekała tylko na swoją szansę, żeby zostać w końcu opowiedzianą.

Colum McCann, irlandzki pisarz i dziennikarz

Narrator tej opowieści jest tak przekonujący, a opisy tak szczegółowe i wiarygodne, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. To książka do pokochania. Trudno po nią sięgnąć i jeszcze trudniej odłożyć ją na bok. To lektura obowiązkowa.

Chicago Tribune

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-06607-2
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

L udziom się widzi, że krew czerwona, ale nie ma w niej nijakiego koloru. Nie ma, jak chlusta na podłogę, co dziewczyna na niej leży i wyje, żeby z niej kurewstwo wylazło, samotne dzieciątko roku 1785. Nie ma, jak noworodek popiskuje cały oblany szkarłatem, jakby z nieba trafił do piekła, innego jeszcze czerwonego miejsca. Nie ma, jak akuszerka widzi, że matka straciła obfitość krwi i nie dożyje czternastego roku, jak widzi, że rzuca klątwę na dzieciątko i ojca, potem zdycha jak stara chabeta. Nie ma, jak krew tryska spod skóry, bucha spod ostrza siekiery, bata, kańczuga, laski, pałki. W życiu niewolnika każdy dzień ma kolor czerwony. Ale potem czerwone szybko się staje takie samo jak białe, niebieskie, czarne albo nijakie. Rozłożone dwie czarne nogi i matczyne usta w krzyku. Kruche łono, co bierze jedno życie, żeby dać drugie. Czarne dziecko wijące się w bryzgach krwi na podłodze, ze skórą ciemniejszą od nocy, o oczach najzieleńszych, jakie kto widział. Możecie ją wołać, jak inni ją wołają. Ja będę ją zwać Lilit.

Chcecie ją znać, to musicie wiedzieć dwie rzeczy. Jak tylko wyszła na ten świat, kobiety zbliżyły się do niej ze strachem i dygotem, a to przez te zielone oczęta, co rozjaśnią każdą izbę, ale inaczej jak słońce. Nikt nie chciał dziewczyneczki, nadzorca Jack Wilkins musiał nakazać, żeby jaka czarna ją wzięła, bo baby i chłopy ugadali, że porzucą maleńką w buszu, to ją ziemia na powrót przyjmie. I jeszcze jedno. Dzieciątko takie jak Lilit nie rodzi się z zielonymi oczami, bo niby Bóg łaskawy dla czarnej dziewczyny. Tyle wiadome na pewno: Lilit była jedyne dziecko, co się wychowywało w chacie z kobietą zwaną mama i mężczyzną zwanym tato, a podobna do jednego i drugiego nie była.

Ta kobieta. Ta dziewczyna. Ludzie pamiętają – jak była małym bąkiem w majątku Montpelier, w tym wieku, co jeszcze czarnuch nie czarny – jak bawiła się z chłopakami. Machała kijem, biła czysto piłkę przez całe boisko i obiegała wszystkie cztery bazy, pokonując chłopaków, a nie mogła zrozumieć, czemu mama leje ją w pysk, mówiąc, że grzeczna dziewczynka pozwala wygrać chłopakom. Lilit złorzeczyła i pytała, czy chłopaki nie potrafią wygrać, jak dziewczynka sama nie przegra, no to dostawała drugi raz na dokładkę. Niektórzy widzieli w tym znak, jak siedmioletnia Lilit powiedziała tym chłopakom, że nie potrafią biegać chyżo jak ona, bo mają robala między nogami, za co od razu dostała kopniaka od jednej przechodzącej czarnuchy, która ją upomniała, że takie zuchwalstwo to prosta droga do grobu. Lilit zaklęła pod nosem i odpysknęła tamtej, że chyba sama spod ziemi wylazła, bo cuchnie od niej jak od zdechłego kundla. A innego razu dostała zasłużone lanie, bo białemu z majątku Coulibre rzuciła, że byłaby sakramenckim głupolem, gdyby powiedziała, że niebo mokre, skoro każdy dureń wie, że suche zawsze, jak nie pada. Białe i czarne dzieciaki bawią się razem za maleńkości, jak combolo, jakby różnic między nimi nie było. Ale Lilit rogata. Mocno za rogata jak na dziewczynkę czarniejszą od smoły, z nogami za gładkimi na niewolnicę, włosami za bardzo jak wełna, wargami grubymi jak owoc, oczami skradzionymi białej damie. Los niewolnicy spisany jest przed jej urodzeniem, ale Lilit na nic nie zważała, bo dorastała u boku Kirke, jedynej z czarnuchów w majątku Montpelier, co nie pracowała.

Ludzie mówią, że Montpelier tak wielką plantacją, że wiadomo, gdzie się jest, jak wiatr zadmie z zachodu. W 1785, roku mnogiej śmierci, a jednych tylko narodzin, nadzorca uznał, że Kirke brak sił do roboty w polu. Przydzielił jej nową chatę, zbitą z drewna, nie błota, jak to żyje zwykły czarnuch. Przydzielił jej chłopa, żeby z nią żył po biblijnemu. No i przydzielił jej małą Lilit, i dobrze, bo wiadome było, że Tantal nie potrafi nic wskórać z kobietą, a co dopiero spłodzić czarnuchy. Kirke spała w łóżku, a Tantal i Lilit zadowalali się podłogą. Do łóżka Tantal zbliżył się tylko raz, a pamiątką po tym blizna pod lewym okiem.

Drzwi z chaty wychodziły na północ, kuchnia była od południowej strony, czerwony fotel z domu nadzorcy Jacka Wilkinsa stał na wschodzie, łóżko na zachodzie. Kirke była w barach silna i szeroka jak chłop, nogi trocha krzywe, piersi mocne i rozlane. Tyle że niewysoka. Po całej głowie siwe włosy powychodziły jak kwiatki. Nosiła słomkowy kapelusz z różową wstążką, co go nigdy nie zdejmowała, bo nawet jak szła spać, zakrywała nim twarz. Kirke nie paliła się do matkowania. Jedni mówili, że to z powodu ojca Lilit, ale czy to wiadomo... Po majątku Montpelier plotki hulały jak wiatr.

Jak Lilit szedł czternasty rok, Kirke zbrzydło życie z szalonym czarnuchem Tantalem. Jednej niedzieli wróciła z kościoła, usiadła w fotelu i poczuła mokre pod sukienką. Szczyny ani chybi, bo Tantal nie umiał z siebie wycisnąć ni kropli nasienia. Kirke złapała za rondel i przegoniła wariata z domu. Od tamtej pory nikt nie odział czarnucha, a nadzorca przywiązał go do chlebowca jak starego psa. Lilit, jak już uprała dla Kirke tą ładną niebieską sukienkę nad rzeką przy ścierniskach, wróciła i zobaczyła Tantala przymocowanego do drzewa: zawodził, sapał, dychał, skomlał i łapał się za kutasika nieprzyzwoicie. Wtedy poczuła się jak najgorsze ścierwo, że ma takiego tatula.

Czarni ułożyli już wtedy o szalonym czarnuchu Tantalu piosenkę. Lilit bała się, że wnet piosence dorobią nowe słowa. O niej. Już była za wysoka i za pyskata, inne bąki mówiły, że za duża do gry, a przecież ciągle się czuła dziewczynką. Ale jak się jednego razu rozejrzała po boisku całym w pyle, to się zrobiło małe. Cycki u ciebie wielkie jak ignam, powiedział jeden chłopak, jak grali. A u ciebie jajka małe jak wisienki, ona mu na to. Tamten jej przyłożył, to skoczyła na niego jak wściekły pies, nikt jej odciągnąć nie dał rady, aż w końcu pochlastali jej rękę, to puściła mu jądra.

Szło i na to – białe bąki wyrosły tak, że były białe, a czarne czarne i już się ze sobą nie bawiły. Lilit znała dobrze zwłaszcza jedną taką, z Coulibre, co łapała ją za włosy i nazywała czarna owca, zawsze chciała iść na wędrówkę za ścierniska, co było zabronione. Ją Lilit nazywała oślica, bo rżała, miast się śmiać. Niejeden raz mówiły: bądźmy razem najźlejsi piraci! A jakże, odpowiadała tamta, to Lilit prowadziła ją na manowce, żeby rabować skarby, czereśnie, śliwki, banany. Szmaty sobie wiązały na oku, były Henrym Morganem i Czarnobrodym. I mówiły tajemnicami, żeby chłopcy się nie wywiedzieli. Biała zwała Lilit chuda kura, a ją Lilit smrodliwa koza, wrzeszczały i śmiały się, biała brała ją za rękę i żadnej to nie było dziwne. A potem jednego dnia biała dziewczynka przyszła na plantację wystrojona w czepek jak jej matka i wykrzyknęła: mamusiu, na miły Bóg, jak ta czarnucha śmie się do mnie odzywać? Lilit dostała za to po buzi od czarnej chudej pokojówki, co pachniała miętą i cytronelą. Odtąd nie zbliżała się do dworu, a biała dziewczyna nie pojawiła się więcej w Montpelier.

Lilit ciągle się widziała dziewczynką, ale nawet Kirke tłumaczyła jej inaczej. To było jednego wieczora niedługo po tym, jak wyrzuciła Tantala z domu.

– Popatrz na siebie – mówi Kirke, rozsiadając się w czerwonym fotelu i odganiając moskita. – Nic po tobie. Zaraz się tu będą kręcić chłopaki, chodzić krok w krok za twoją spódnicą.

Na dworze świerszcze cykały, jakby chciały przytakiwać, a w środku gorąc nie odpuszczał.

– Mama, ludzie mówią, że to do ciebie przychodzą.

– Co ja słyszę? Kto mówi?

Lilit nie odpowiedziała.

– Wnet dopuścisz do siebie chłopa – rzekła Kirke.

– Ja do siebie dopuszczam tylko słowo Boże.

W czternastym roku Lilit dwie rzeczy się stały. Jednego dnia hasała na podwórku, a tu nagle czuje mokre, i to aż strach. Krew z niej popłynęła po nogach jak szeptane słowa. Wrzasnęła, a dwóch chłopaków w śmiech. Pobiegła do chaty, a tam Kirke odprawiała właśnie kolorowego dżentelmena, co był spoza Montpelier. Na ten widok Lilit zacisnęła usta, ledwie coś wymamrotała.

– Mówże głośniej, sakramencka dziewucho.

Lilit w płacz. Bała się powiedzieć, że pipka jej krwawi, bo przecież Kirke pomyśli, że coś mocno spsociła. Że nabroiła z jakim chłopcem, do czego urodzona, jak Kirke sama zawsze mówiła.

Kirke chwyciła dziewczynę.

– Głuchaś czy głupiaś? Czego wystawiasz moją cierpliwość na próbę, smarkata? – Chciała ją odepchnąć, ale zobaczyła krew na nodze. – Psiamać. Kobieta już z ciebie.

Od tej pory Lilit nie mogła nigdzie chodzić ani z nikim rozmawiać, zwłaszcza z chłopakami.

– I cobym cię nie widziała z żadnym łapserdakiem, bo ukatrupię, żebyś wiedziała – mówiła Kirke.

Lilit popatrzyła w srebrną tacę, co ją wyrzucili ze dworu. Lilit popatrzyła w studnię i nieruchome wody naszej rzeki. Lilit popatrzyła na Lilit, chciała dojrzeć, w której części stała się kobietą. Zobaczyła usta, zagryzła wargi, żeby były mniejsze. Popatrzyła w oczy, próbując dostrzec w nich barwę murzyńską. Widziała swoje za długie nogi, słyszała głos, chrapliwy jak u starej wiedźmy. Myślała, że kobiecość roztoczy uśmiech na jej twarzy, ale gdzie tam, tylko rozrastała się pod skórą wbrew jej woli. Wszystko pęczniało i nie chciało przestać, krew puszczała się z pipki podług swego widzimisię. Jedną kobietę opętał Bosi, duch, co przyjmuje ludzką postać, kazał jej robić rzeczy, co w Biblii zakazane. Bosi obmacuje kobiecie cyc i dupę, wypala jej głos ogniem, a ją samą rozrywa na pół. Lilit łapie się za ciało. Lilit widzi, że być bąkiem to jedyny sposób nie być niewolnicą, Lilit suknem owija sobie mocno piersi, żeby nie rosły. Ale własne ciało zwraca się przeciw niej. Z wieczora każde sukno ułoży się w kształt piersi podobnych garnuszkom. Niedługo potem jedna z domowej służby mówi jej, że powinna już zacząć rodzić, jak jej mama.

Lilit ogłupiała, nie wie, co rodzenie ma wspólnego. Lilit chce uciec, chce brykać, skakać, rżeć jak koń. Chce tego. W końcu przechodzi obok jedynego czarnucha, co też bryka, skacze i rży. Znaczy obok szaleńca Tantala. Lilit pomyślała, że może pierwsze, co kobieta musi się nauczyć, to przestać uśmiechać.

W czternastym roku życia jeszcze jedno się wydarzyło.

Kirke mówi jej, żeby przestała wołać na nią mama. Lilit w słup, ale słowa Kirke nagle nabierają sensu i wtedy osłupiała jeszcze mocniej. Lilit przypomina sobie szepty kobiet piorących nad rzeką. Mówiły, że jednej czarnej się poszczęściło, bo nie musi pracować, że nigdy matką nie była, za to uwielbia się gzić, jak to niektóra baba niepłodna, niektóry chłop zwarzony przez naturę. Lilit dobrze poznała to nagłe milczenie, gdy dorośli widzieli, że słucha. Ale Kirke niczego nie kryła. Wielokroć po powrocie do domu Lilit widziała, jak z chaty wychodzi kolorowy, a jednego dnia wróciła i zobaczyła Mulata z Kingston złażącego z Kirke z zadartymi krzywymi nogami, wrzeszczącej: wynocha mi z chałupy, mała dziwko, dorośli muszą mieć chwilę dla siebie.

– Co im chodzi po łbie, jak mówią, że Tantal zwarzony przez naturę? – spytała jednego wieczora Lilit, jakby zachodzące słońce miało dać odpowiedź.

– Kto tak gada?

– Takie jedne trzy baby. Prały nad rzeką.

– Suki jedne, nie baby. Wszystkie się raptem zajmują sprawą tego stukniętego czarnucha.

– Co za sprawą?

– Sama się przyjrzyj, jak znowu będziesz przechodzić obok tego gołego pomyleńca. Głupia nie jesteś, to chyba wiesz, co chłop powinien mieć. Jack Wilkins mu odkroił dawno temu. Ten szalony skurwysyn bawił się sam ze sobą, jak podpatrywał starą panią przy kąpieli. Wilkins go przydybał.

– Mama...

– Chybam cię przestrzegła, cobyś mie tak nie wołała.

– Kirke, mie o tym nic niewiadome.

– Eeee tam.

Kirke wraca do jedzenia patatów z kozim mlekiem.

– To nie spytasz?

– Nie spytam co?

– Nie będziesz o nią zagadywać? Kto twoja mama?

– Nie.

– Hm. Z niej była taka sama głupia dziewucha jak z ciebie.

– Nieżywa?

– A jak inaczej? Taka rodzi się tylko, coby umrzeć. Ty z niej zdarta skóra. Kijem by z ciebie nikt tego nie wybił.

– A Tantal to nie mój tatul?

– Sama go spytaj. Nie dała ja rady wbić ci do głowy przyzwoitości, nie dała.

– Będę przyzwoita jak ty, mama.

– Kirke.

– Będę jak ty, Kirke. Przyjmować wiele chłopa za dwa pensy.

Kirke skoczyła prędko, ale Lilit zbiegła na dwór.

– Znajdź dla tej swojej chudej dupy inny kąt, słyszy mie? – wrzasnęła Kirke, zatrzaskując drzwi.

Lilit się zlękła, serce jej się zatłukło, ale zarazem poczuła się dobrze. Cudownie dobrze. Jednego razu chciała oczyścić stary fotel, ale Kirke wrzasnęła, żeby niczego nie tykała, więc się zlękła i uciekła. Innego zerwała winogrona dla Kirke, a ta zjadła garść, resztę wyrzuciła ze słowami: psują człowieka, mały nicponiu. Kirke gotowała dla siebie, zwyczajem swoim zapominając o gotowaniu dla Lilit. Dziewczyna czekała, aż Kirke zaśnie, i kradła ostatniego ziemniaka przywartego do dna garnka. Lilit słyszała, że biali mają guwernantki, co im pilnują bąków i opowiadają bajki, a tutaj tylko Tantal opowiadał, a przecież stracił rozum, potem odzyskał i znowu stracił. Lilit tupnęła nogą i pociągnęła mocno nosem, żeby zatamować łzy.

– Pora, byś znalazła sobie chłopa i się ode mie wyniosła – powiedziała Kirke.

W Montpelier, jak w każdym innym majątku na wschodnim wybrzeżu, przypadał jeden biały na trzydziestu trzech negrów. Biały nie mógłby wytrwać w pojedynkę, no to dobierał sobie czarnuchów do nadzorowania niewolników. Zwano ich batowi, służyli w liczbie od pięciu do dziesięciu, władali batem, a w niektórych majątkach nożem i bronią palną. Jak czarnuch nie wyrabiał na polu przydziału ziemi pod orkę albo trzciny pod ścięcie, batowy batożył go po plecach, bił po twarzy, kopał w jądra, każąc pracować mocniej, bo nie jest książę regent. Batowi najeżdżali nocą kwatery niewolników niby piraci, zabierali przyrządzoną wieczerzę, a jak inny jeszcze głód im doskwierał, łapali córkę, a choćby i matkę, mimo że u tej drugiej cyc już obwisły, a pipa sucha. Nocą dokazywali, jak im przyszła ochota, bo nadzorca Jack Wilkins nie dbał o nic.

Na takim właśnie najeździe jeden batowy zobaczył Lilit. Krzyczeć krzyczeli i gonili za babami, ale chatę Kirke obiegli łukiem, pognali dalej. Ludzie rozumieją, że od Kirke trzeba się trzymać z dala, odkąd powiedziała jednemu czarnuchowi, co jej skradł ziemniaka, że ziemniak mu jeszcze pokaże, a nazajutrz duży kęs utkwił czarnuchowi w gardle i zadławił go na śmierć. Ale nawet z dala batowi widzieli dom Kirke i ogień pod gołym niebem, i jej dziewczynkę, co się ciągle rozrastała. To było tydzień przed tym, jak polowi mieli kosić gromadzkie grunta, bo trzcina rosła.

– Niezadługo weźmiesz chłopa – rzekła Kirke, widząc za oknem tamtych w przemarszu, a jeden wystawił jęzor w stronę chaty.

– Gdzie wezmę? – spytała Lilit, słysząc cichnące kroki.

– Nie strugaj głupiej.

Lilit mocno bała się batowych. Już małym bączkiem będąc, słyszała, co ci wyprawiają na polach, niejeden raz, za dzieciństwa, najeżdżali boisko i bili chłopców. W niektóre noce dobiegały z kwater niewolników wrzaski i trzaski, i złorzeczenia w osadzie i myślała wtedy, czy kiedyś ośmielą się przyjść do domu Kirke, żeby ją zbić i wymiętosić jej piersi. Jednego dnia, gdy Lilit wracała z prania nad rzeką, batowy, co go już kiedyś widziała, nie wyższy jak ona, krzyknął do niej zza ścieżki, że cipa Europy już za workowata po wypluciu jednego bąka, no to on się do niej wybiera. Strach chwycił Lilit za gardło, pobiegła do chaty, a tam z wizytą do Kirke przyszedł nadzorca Jack Wilkins.

Przystanęła. Mężczyzna przypatrzył się jej, ale twarzy nie widziała, bo nie zdjął kapelusza. Przełknął więcej limony z wodą i cukrem i oddał szklankę. Koszulę miał rozpiętą, włosy na piersi siwe i krzaczaste. Bryczesy kremowe, brudne i obszerne, chybotał się trocha, gdy wyminął Lilit, no chwiał się ten starzec. Odskoczyła na bok, a i tak poczuła tytuń. Wieczorem Kirke ze śmiechem wspominała, co rzekł.

– Coś podobnego! Wygnanie z raju. I pomyśleć, że to akurat on cię wygna. Jutro z rana masz się stawić do pracy w polu. Żebyś mi z pianiem koguta była na nogach.

Strach dopadł Lilit i zdławił słowa w gardle na całą noc. Wiadomo przecież, jaki żywot ma czarnuch polowy. Słyszała ich przed wschodem słońca – sto, dwieście, trzysta stóp depczących ziemię, dudniących jak powolny grzmot. Budzili ją, przepełniali taką zgrozą, że myślała, że to zastępy potępieńców maszerują w otchłań piekielną. Karawana niewolników. Czarnuchów, polowych. O wschodzie słońca już pracują, o wschodzie księżyca jeszcze pracują. A jak plony dojrzeją, żaden czarnuch nie schodzi z pola. Czarne plecy jeszcze czarniejsze od słońca. Mrówka, moskit, szczur, wąż, skorpion kąsają ich w buszu. Baby krzyczą. Nie, massa, dość mi batów. Chłopy wyją, jak dozorca obcina im po dwóch palców u stopy. Lilit widzi niewolników powracających wieczorem, utrudzonych, zapłakanych, kulawych, skrwawionych i takich, co wracają w workach.

Inne historie też słyszała. Taką z 1785, kiedy na środku trzcinowiska spalili czarnuchę żywcem, i jak to co roku, tuż przed żniwami, jej duch tam zawodzi. I jak dozorca innemu czarnuchowi odrąbał głowę i zatknął na żerdź, aż wzięła i zgniła. I jak wysłali pięciu niewolnika do młyna, gdzie zatyrali się na śmierć. Krążyły pogłoski, że Jack Wilkins z miłą chęcią wymachuje batem podług swego widzimisię. Dozorcom nakazał robić tak samo i odtąd nie ma miesiąca, żeby nie zabili czarnego i nie poszli do Spanish Town kupić nowego na jego miejsce. W Montpelier kufry nie mają dna, a nowy niewolnik zawsze lepszy od leniwego, tak mawiał Jack Wilkins.

To właśnie na pola Jack Wilkins wysyłał Lilit.

Dziewczyna boi się zasnąć, bo lada chwila jutro ją dopadnie. Myśli, że jak ze wszystkich sił będzie czuwać, to noc nie przeminie, a nowy dzień nie nastanie. Lilit nie dba, że tak myśli mała dziewuszka, a ona już kobieta. Trzyma się jawy bardzo długo, ale w końcu sen zmoże jej opór.

Nazajutrz rano jest chora.

Kirke marszczy czoło i tupie nogą. Dziewczyna plackiem na macie.

– Że niby niedomagająca?

– To ja wiem?

– Nie wiesz. To jak wiesz, żeś niedomagająca? W brzuchu cię pali?

– Tak.

– A w głowie wiruje?

– Tak.

– I czujesz się gruba, jakby cię zaraz miało rozsadzić?

– Tak.

– Toś albo przy nadziei, albo zdechła. Może będziesz rodzić? Ja wiem, żeś dopuściła chłopa, masz już lata.

– Nie! Chora chorobą jestem. Czucia we mie nie ma, słaba ja. Bardzo słaba.

Kirke popatrzyła surowo na dziewczynę.

– To ci zadam jedno głupie pytanie. Ci się zdaje, że backra obchodzi, czyś zdrowa, czyś chora? Odpowiedz mi zaraz. Ci się zdaje, że go to co obchodzi? Masz iść, chyba żeś chora aż po skonanie...

– No to po skonanie.

Kirke nie da sobie odszczekiwać.

– A jakże, ani chybi skonasz, jak backra tu przyjdzie.

Wychodzi z chaty. Dziewczyna czeka chwilę, nasłuchuje, czy Kirke blisko. Skrada się do drzwi. Kirke przepadła. Ogień ciągle się pali, więc Lilit się pochyla, szyję i brodę ogrzewa, aż na skórze bucha pot. Podnosi ramię, żeby pacha się spociła. Potem lewą rękę opuści za nisko, mało się nie poparzy. Ogień osmalił włosy na skórze, cuchnie, jakby kozę piekli. Lilit złorzeczy i wciska rękę do kubła, pociera mocno, żeby zmyć smród. Słyszy ludzkie głosy, biegnie do maty. Naraz zadęto w róg.

Wraca Kirke. Przyprowadziła chudą babę zwaną Homer, co jednego razu wyrżnęła Lilit w twarz.

– Patrzaj, mówi, że chora. Ja nie chcę mieć zatargów z backra. Wiesz, co massa robi, jak czarnuch gada, że chory, wiesz, co robi, jak się leniwi leniwy czarnuch? Ja nie ch...

– Zamilczże – powiada Homer.

Kirke fuka i wychodzi z chaty.

Homer się pochyla. Lilit stara się zdusić strach. Oczy tamtej małe i świdrujące, kości policzkowe wysokie. Wargi wąskie jak u białej kobiety, tyle że suche i spękane. Homer ma najdłuższą szyję, jaką Lilit widziała u człowieka. W jednej chwili pachnie miętą, zaraz cytronelą. Żaden bąk nie chodzi blisko dworca, nie dlatego, że nie wolno bawić się w bliskości pana czy pani, tylko się boją onej właśnie Homer. Lilit czuje ten sam strach i wstyd i złość ją bierze, że w duszy ciągle jest dziewuszka, którą łatwo przestraszyć. Chce być twarda i harda jak Kirke, poruszać się powolnie i ze śmiałością, jakby nic jej nie troskało. Homer długo się jej przypatruje. Dziewczyna nie wytrzymuje spojrzenia, odwraca wzrok. A potem Homer dotyka jej czoła i maca szyję. Lilit chowa lewą rękę, ale tamta marszczy nos, jakby wyczuła smród. Znowu dotyka szyi, mruczy coś, prostuje się i idzie do drzwi.

– Ma zimnicę. Podawaj jej dużo przepękli, ale nie dolej melasy.

Kirke zrobiła duży gar naparu z przepękli i przyniosła go Lilit do picia. Napar z przepękli to najgoryczniejsza gorycz, dziewczyna kaszle, beka, płacze, ale wypluć nie ma śmiałości. Kirke znów się jej przygląda, po czym mówi, że wyprawia się do miasta. Wdziała sukienkę z zielonego perkalu i buty, to chyba jedyny czarnuch z butami na całym świecie, i już jej nie ma. Jak tylko Lilit rozeznała się, wyszła z chaty na słońce wiszące wysoko. Zabawiła chwilę na dworze, bo ze swego miejsca chciała dostrzec pracujących negrów. Podeszła parę kroków i zobaczyła oskard i motykę wzniesione pod niebo, opadające na ziemię. A potem zza chaty wyłonił się wóz, więc uskoczyła z drogi. Jedna czarnucha powoziła, klnąc i okładając konia.

Lilit weszła na powrót do chaty, a tam batowy.

– Na polu gadają, żeś chora.

Zmartwiała. Bat tamtego na podłodze obok kordelasa. Co płomień zamigoce, to kordelas błyśnie.

– To ja przyszet, coby ci się poprawiło.

– Wnet mama wróci.

– Ta twoja mama, com ją mijał, jak szła do miasta?

Lilit milczy. Błyska jej w głowie, żeby umknąć przez drzwi, ale obawa, że inne batowe przyjdą, pęta nogi. Próbuje myśleć jak kobieta.

– Czego... czego chcesz od takiej małej?

– Kto ci gadał, żeś mała? Penelopa ma już dwa bąki, a na wygląd młodsza jak ty. Wszystko jedno, taki kawał przelazłem na fikołki, darmo nie będę wracał.

Batowy zdjął koszulę i ściągnął portki. Teraz go sobie przypomniała, ten sam, co dzień wcześniej mówił, że po nią przyjdzie. Próbowała nie widzieć, że już gotowy. Niejeden wcześniej do Kirke przyłaził ze sterczącym pod spodniami, ale ściągali dopiero, jak Kirke kazała jej wyjść. Tantal ciągle pokazywał swego kutasinę, ale co z tego, dyndał mu nisko jak zdechły pies. Lilit myśli teraz o swoich krzaczkach. Nikt jej nie powiedział, że to chłop zdecyduje, co się stanie.

– Jak ci na imię?

– Wołają mie Parys. Ty wiesz, kto był Parys?

Milczała.

– Wielki, wielki bohater. Massa Jack mówi, że Parys zakończył wojnę trojancką.

– Kirke mówi...

– Kirke dostała zasłużone. Ją mam gdzieś. Nic, słuchaj. Z pipki nie mam uciechy, wystawiaj tą swoją czarną dupę.

Lilit nie wie, co robić. Batowy już na podłodze, cuci ręką kutasa. Lilit próbuje pomyśleć, że jest Kirke, co wybiera, z kim się gzić. Próbuje myśleć, że jest Kirke, co nie dba, że ona ją przydybie z czarnym wyzwoleńcem z miasta. Gdybyż mogła o tym pomyśleć albo o czym innym. O nietoperzu na drzewie, dużym ślicznym domu, co go właśnie pobielili, może jak skończy myśleć, on skończy już chędożyć. Robi krok do przodu.

– Chyżo, krowo jedna.

Patrzy na nią, jakby już ją wziął i wyruchał. Szczerzy się jak chłopy wychodzące od Kirke. Bat i kordelas na podłodze. On jeden z tych, co nie muszą bić, lać, chłostać, sam głos wystarczy. Ona czuje ten głos na sobie, głos chwyta ją za kark, drapie po piersiach. Lepiej, coby skoczył na nią jak bestia, niż ją zastraszył i zmusił, by się zbliżyła, by czuła, że to przez nią wszystko. Lepiej być rozerwana na strzępy przez pakożera albo dzika w górach niż czuć, że sama podeszła do chłopa i dała się zniewolić. Idąc do niego, sama siebie gwałci. Bat i kordelas na podłodze. Przysuwa się do mężczyzny. On sam siebie podnieca. Serce jej zaraz wybije dziurę w piersi. Bat i kordelas na podłodze. Ona podchodzi do niego, on wyciąga po nią rękę, ona przeskakuje obok w stronę ognia. Łapie garnek naparu, nie zważając, że parzy dłonie.

– Co do... – zaczyna mężczyzna, ale zanim zdąży się ruszyć, ona chluśnie mu naparem w twarz.

Jednego razu słyszała kwik świni z poderżniętym gardłem, słyszała wrzask kobiety, jak dozorca zabrał jej nowo narodzoną dziecinę, ale czegoś takiego nie słyszała nigdy. Zawył, aż się chata zatrzęsła. I nie przestawał wyć. Ona też wrzeszczy. On turla się po podłodze, trzyma za oczy i wyje jeszcze piekielniej, bo skóra i mięso odchodzą. Ona patrzy na purchate bąble wykwitające na jego twarzy. Nagi wije się, miota, zawodzi w pyle. Krzyczy tak głośno. Ona zatyka uszy, zaciska powieki z całej siły, ale i tak słyszy wrzaski i widzi twarz. Sama też woła, błaga, no cicho, cicho, cicho. Ktoś usłyszy. Cicho, cicho, cicho. A jak usłyszą, to przyjdą. I wtedy ją ubiją, bo żadna taka młoda istota nie może mieć w sobie tyle nikczemności. Cicho, cicho, cicho. I w tamtej chwili po raz pierwszy poczuła mrok. Prawdziwy mrok i prawdziwą kobiecość, od których mężczyźni w krzyk. Drży, boi się, czuje się dumna i zła, czuje się dobrze. Tak dobrze, że jeszcze więcej się boi. Mężczyzna miota się, jakby miał napady, i ciągle wrzeszczy. Cicho, cicho, cicho. Ktoś usłyszy.

Wtedy chwycił ją za stopę i pociągnął na podłogę. Dziewczyna krzyczy i chłopak krzyczy. Lilit odwraca się, żeby tylko nie widzieć jego twarzy. Za wielki ból dla niego, on znowu upada, tarza się, krzyczy. Ona chce uciekać, on znowu ją łapie za nogę, wbija paznokcie w piętę, a ona wyje niby przypiekana żywym ogniem. Próbuje go odtrącić kopniakiem, ale on ręce ma silne, jakby wrzaski i obłęd przydawały mu mocy. Skowyczy teraz jak stary pies albo najmroczniejsze, najniegodziwsze zwierzę. Szarpie ją za kostkę, dziewczyna łup na twarz. Przyciąga ją do siebie. Ona wrzeszczy. On ciągnie. Ona łapie za kordelas.

Zaraz po zapadnięciu zmroku wróciła Kirke i zobaczyła podłogę mokrą od krwi. Ruszyła po czerwonych śladach i przystanęła przed nagą stopą batowego. Od nogi aż po uda czarna skóra posiekana na różowo. Od szyi w górę tylko czerwone. Szlak ciągnął się dalej. Krew wypłynęła z ciała, skręciła w lewo, jakby do okna. A pod oknem dziewczyna, skulona, ukryta przed światłem. Kiecka i ręce całe czerwone. Kordelas przy jej stopach, oczy szeroko otwarte jak u zdechłej sowy, oddech krótki i szybki. A potem zerknęła na Kirke. Na widok dwóch zielonych oczu Kirke aż podskoczyła. Wybiegła z chaty.

Z nadejściem nocy wróciła z Homer i dwiema innymi kobietami. Ruszyła wprost do środka, a tamte dwie przystanęły na widok trupa i popatrzyły na dziewczynę. Cholera, powiedziała jedna. Lilit spojrzała na wszystkie trzy, błyskając zielonymi ślepiami jak zwierzę.

– Oszalała dziewucha, niech to szlag – mówi druga.

Homer ją ucisza. Tamta się krzywi. Niziołka z niej, prawie karzeł, o niesamowitym wejrzeniu. Przyjechała furmanką, żeby zabrać ciało. Homer podchodzi do batowego. Potem patrzy na dziewczynę. Baby, z wyjątkiem Kirke, zawijają zwłoki w czarne sukno. Homer wciska głowę chłopaka do worka. Kładą trupa na wóz i tamta kobieta odjeżdża.

– Głupia dziwka – mówi Kirke. – Już po nas.

Dziewczyna wybucha płaczem.

– Daruj sobie lamenty, cipo. Zaraz będziesz beczeć krwią.

– Ucichnij, Kirke – mówi Homer.

– Sama ucichnij, wyschnięta krowo. Ja twój bąk czy co?

Homer patrzy na Kirke. Kirke fuka.

– Chodź, dziecino, trza się spieszyć – mówi Homer do dziewczyny. Wyciąga rękę. Lilit odwraca oczy.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: