Księga z San Michele - ebook
Księga z San Michele - ebook
Jako 18-letni student medycyny Axel Munthe odkrył w 1875 roku wyspę Capri, gdzie zauroczyła go maleńka kapliczka San Michele. Zakochał się w tym niezwykłym miejscu i przez lata marzył, by zbudować tu dom, z którego okien będzie mógł podziwiać zapierający dech widok na Zatokę Neapolitańską.
W swych słynnych pamiętnikach połączył fakty ze swego pełnego przygód życia z własnymi wizjami i refleksjami. Z dużą dozą humoru i życzliwości wobec wszystkich istot żywych pisał o ludziach, z którymi zetknął się na wyspie, i bogatej przyrodzie, która inspirowała go do przemyśleń. Tak stworzył jedną z najczęściej czytanych książek wspomnieniowych minionego stulecia.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-209-9 |
Rozmiar pliku: | 881 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sklasyfikowanie Księgi z San Michele sprawia krytykom trudności. Wcale mnie to nie dziwi. Niektórzy nazywają ją „autobiografią”, inni – „wspomnieniami lekarza”.
Sądzę, że obydwa te określenia nie są trafne. Aby napisać historię mego życia, nie potrzebowałbym na to kilkuset stron, nawet gdybym nie chciał opuścić najsmutniejszych jej rozdziałów. Mogę tylko stwierdzić, że nie miałem zamiaru pisać o sobie, przeciwnie, usilnie starałem się być obiektywnym. Jeżeli mimo to książka niniejsza stała się autobiografią, to sądząc po powodzeniu, jakim się cieszy, można by przypuszczać, iż najprostszą metodą pisania książki o sobie samym jest pisanie jej z myślą, że się pisze o kimś zupełnie innym.
Należy tylko siedzieć spokojnie w fotelu, wsłuchiwać się w oddalony gwar ludzkich głosów i oślepłym okiem patrzyć wstecz na swoje życie. Jeszcze lepiej byłoby położyć się w trawie, patrzeć w niebo i nie myśleć o niczym. Wystarczy tak przez chwilę słuchać ciszy, a wnet lasy i pola zaczynają rozbrzmiewać jasnymi ptaszęcymi głosikami, zjawiają się różne stworzenia, opowiadając troski i radości swoją własną mową, która staje się nagle zrozumiała. A wsłuchawszy się jeszcze dokładniej w otaczający nas świat można spostrzec, że nawet przedmioty szepcą w swej martwocie: – Nieprawda, żeś samotny! Nieprawda, że umrzesz!
Nazywanie mojej książki „wspomnieniami lekarza” wydaje mi się jeszcze bardziej niewłaściwe. Jej wyzywająca bezpośredniość, śmiała prawdomówność, jasność są mało odpowiednie do tak pompatycznego tytułu. Lekarz ma chyba prawo na równi z innymi ludźmi śmiać się niekiedy z samego siebie, zachować pogodę ducha, a nawet wolno mu może czasem drwić z niektórych kolegów, jeżeli gotów jest ponieść tego konsekwencje. Nie ma on tylko prawa wyśmiewać swych pacjentów. Jeszcze gorzej byłoby, oczywiście, gdybym wraz z nimi płakał; lekarz płaczliwy nie jest lekarzem dobrym.
Stary doktor w ogóle powinien się zastanowić, zanim przystąpi do spisywania pamiętników. Na pewno postąpi lepiej, zachowując dla siebie wszystko, co widział i czego się nauczył o życiu i śmierci. Pamiętniki nie są potrzebne, lepiej dać zmarłym spokój, a żywym pozostawić złudzenie.
Pewien sławny krytyk nazwał moją opowieść księgą o śmierci. Może miał słuszność. Śmierć rzadko ustępuje z mych myśli: Non nasce in me pensier che non vi sia dentro scolpita la morte¹, pisał Michelangelo do Vasariego.
Jakże długo walczyłem z mym posępnym kolegą. Pokonywał mnie często i widziałem, jak kładł kolejno wszystkich, których usiłowałem przed nim obronić. Pisząc tę książkę obserwowałem, jak żyli, cierpieli i umierali. Mogę im jedynie poświęcić wspomnienie. Byli to skromni i prości ludzie, nad ich grobami nie stoją marmurowe krzyże, o wielu z nich zapomniano, jeszcze zanim pomarli. Teraz jest już im dobrze.
Stara Maria porta-lettere, która przez trzydzieści lat wchodziła boso po siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu fenickich stopniach, przynosząc mi listy, roznosi teraz pocztę w niebie; a zacny Pacciale pali spokojnie fajeczkę i spogląda na bezkresne morze, jak niegdyś z pergoli na San Michele. Mój przyjaciel Arcangelo Fusco, zamiatacz ulic z Quartier Montparnasse, zmiata teraz pył gwiaździsty ze złotych flizów nieba. Między dwoma wspaniałymi szeregami kolumn z lapis lazuli chodzi mały monsieur Alphonse, ulubieniec Siostrzyczek Ubogich, ubrany w nowiutki surdut pittsburskiego milionera; uroczyście kłania się ukochanym cylindrem każdemu spotkanemu świętemu, jak pozdrawiał niegdyś wszystkich przyjaciół, przejeżdżając moją wiktorią po Corso. John, błękitnooki chłopczyna nieznający ojca, dziecko, które się nigdy nie śmiało, igra teraz wesoło z innymi szczęśliwymi dziećmi w dawnym dziecięcym pokoju Jezuska; nauczył się też wreszcie uśmiechać. Pokój pełen jest kwiatów, przez otwarte okno wlatują i wylatują rozśpiewane ptaki, a od czasu do czasu zagląda do dzieci Madonna, bacząc, aby im na niczym nie zbywało. Matka Johna, która go tak pieczołowicie pielęgnowała na Avenue de Villiers, jest jeszcze z nami. Widziałem ją niedawno. Biedna prostytutka Flopette wygląda w swej milutkiej, białej sukni o dziesięć lat młodziej niż wówczas, gdy ją spotkałem w nocnej kawiarni na bulwarze; jest obecnie pokojową u Marii Magdaleny.
W skromnym kącie nieba mieści się cmentarz psów. Są tu wszyscy moi przyjaciele; ciała ich spoczywają w miejscach, gdzie je złożyłem: pod cyprysami przy starej wieży; lecz ich wierne serca zostały przyjęte do raju. Święty Roch, mały dobrotliwy patron psów, jest dozorcą cmentarnym, a cierpliwa, stara miss Hall przynosi często kwiaty na grób Tappia. Nawet nicponia Billy’ego, pijaczynę-pawiana, który zapalił trumnę don Giacinta, przyjęto tutaj i dano mu miejsce w ostatnim rzędzie na cmentarzu dla małp, dość odosobnione co prawda, bo święty Piotr, zbadawszy pawiana dokładnie, wziął go w pierwszej chwili za człowieka, gdyż od Billy’ego tak czuć było wódkę! Don Giacinto, najbogatszy kapłan na Capri, który nigdy nie dał solda żebrakowi, smaży się nadal w trumnie, a byłemu rzeźnikowi, który rozżarzonymi szpilkami oślepiał przepiórki, diabeł własnoręcznie wykłuł oczy w przystępie zawodowej zazdrości.
Pewien krytyk osądził, że w książce mojej znajduje się dość materiału, aby wielu autorów zaopatrzyć na całe życie w tematy do zajmujących nowel. Niechże sobie z niej czerpią do woli; materiał ten nie jest już mi potrzebny. Wykorzystawszy swe literackie zdolności do wystawiania recept, nie zabiorę się teraz do pisania sensacyjnych powieści – za późno zresztą na to. Gdybym pomyślał o tym wcześniej, może nie byłbym dziś tym, czym jestem. Oczywiście, milsze i wygodniejsze jest siedzenie w fotelu i pisanie powieści niż przebijanie się z trudem przez życie i zbieranie do nich materiału. Z pewnością łatwiej opisać choroby i śmierć, niż je zwalczać; przyjemniej jest knuć ponury spisek, niż być przezeń bez ostrzeżenia zaskoczonym. Czemu jednak pisarze sami nie zbierają sobie tematów? Czynią to nader rzadko. Prowadząc uporczywie swych czytelników do dzielnicy ubogich, prawie nigdy nie bywają tam osobiście; specjaliści od chorób i śmierci dają się rzadko namówić na zwiedzenie szpitala, w którym właśnie uśmiercili bohaterkę swej powieści. Poeci i filozofowie, którzy dźwięczną prozą i poezją opiewają śmierć-wybawicielkę, bledną, gdy ujrzą przy sobie tego swego najlepszego przyjaciela. Stara to historia: Leopardi, największy poeta współczesnych Włoch, który od młodzieńczych lat w przepięknych rymach tęsknił do śmierci, pierwszy uciekł przerażony z Neapolu nawiedzonego przez cholerę. Nawet wielki Montaigne, którego rozumne medytacje o śmierci wystarczają, aby go uczynić nieśmiertelnym, uciekł jak zając, gdy w Bordeaux wybuchła zaraza. Stary, mrukliwy Schopenhauer, największy współczesny filozof – którego podstawą twierdzeń było zaprzeczenie życia – przerywał każdą rozmowę o śmierci. Przypuszczam, że najkrwawsze książki wojenne zostały napisane przez spokojnych obywateli z dala od dalekonośnych armat. Autorzy, którzy z rozkoszą każą czytelnikom być świadkami seksualnych orgii, bywają zwykle bardzo miernymi wykonawcami takich scen w rzeczywistości. Znam tylko jeden wyjątek od tego prawidła: Guy de Maupassanta, ale też widziałem, jak zszedł przez to do grobu.
Zdaję sobie sprawę, że niektóre sceny w mej książce odbywają się na trudnym do określenia pograniczu rzeczywistości z fantazją, owym niebezpiecznym terenie, na którym rozbiły się niejedne pamiętniki i gdzie nawet Goethe zatracił ścieżkę, pisząc Dichtung und Wahrheit.
Uczyniłem wszystko, co mogłem, aby za pomocą kilku znanych technicznych sztuczek nadać niektórym epizodom pozór ciekawych opowiadań. Jest to ostatecznie kwestia formy. Byłbym bardzo zadowolony, gdybym wiedział, że mi się to udało. Nie żądam, aby mi stale wierzono. I bez tego dość mam odpowiedzialności.
Największym autorem zajmujących historii jest życie. Lecz czyż życie zawsze mówi prawdę? Nie zmienia się ono, nie wpływa nań ani czas, ani los, obojętne jest na ludzkie troski i radości, milczące i tajemnicze jak sfinks. Ale nasz świat, ową scenę z odgrywającą się na niej ustawiczną tragedią, stale zmienia mistrzowska ręka wielkiego reżysera, aby widzowie nie zmęczyli się nudnym melodramatem; treścią jego jest bezsensowna gonitwa za szczęściem, starą zaś i znaną nicią przewodnią – śmierć. Świat, w którym żyliśmy wczoraj, nie był światem dzisiejszym. Niewzruszenie i bez odpoczynku zmierza on przez nieskończoność do zagłady, my zaś idziemy wraz z nim. „Żaden człowiek nie kąpie się dwukrotnie w tej samej rzece” – mówił Heraklit. Jedni z nas pełzają na kolanach, drudzy jadą konno lub autem, inni prześcigają w samolotach gołębie pocztowe. A właściwie do pośpiechu nie ma powodów; możemy być zupełnie pewni, iż osiągniemy cel we właściwym czasie.
Tak jest, świat, w którym żyłem za czasów młodości, nie był podobny do dzisiejszego (a przynajmniej tak mi się wydaje). Sądzę, że będzie to zdanie również tych, którzy czytając tę książkę będą szukali przeszłości. Nie ma dziś rozbójników mających imponującą liczbę ośmiu morderstw na sumieniu, którzy zapraszaliby obcego, aby przespał się na ich materacu w zburzonej Mesynie; pod ruinami willi Nerona w Kalabrii nie śpi już snem tysiącletnim granitowy sfinks; wściekłe szczury, które mnie tak przerażały w dzielnicach Neapolu zarażonego cholerą, od dawna już powróciły do swych gniazd w kloakach miejskich z czasów cesarstwa rzymskiego; na Anacapri można dziś pojechać autem, na szczyt Jungfrau prowadzi kolej, a na Matterhorn wspinają się turyści po sznurowych drabinach.
W mojej mroźnej ojczyźnie stoją nadal jodły i sosny chroniące pamięć mego dzieciństwa. Wprawdzie poszarpały je burze czasu, lecz ci starzy grenadierzy mają jeszcze mocne pnie, we włosach ich leży śnieg, a szron bieli im brody do chwili, gdy nadejdzie wybawicielka, niosąca skostniałym ludzkim duszom świergot ptaków, słońce i radość; anemony budzą się wówczas wśród topniejącego śniegu i wesoło sączących się potoków.
Rzeki śpiewają w mym kraju nadal, lecz umilkły dziś harfy wodnic. Nie tańczą już gnomy wśród śpiących kwiatów w czasie letnich nocy. Umarła piękna, błękitnooka pieśń ludowa. W dalekim kraju, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, żyją jeszcze Lapończycy i renifery, prowadząc koczownicze, samotne życie. Podczas ostrych zim może i dzisiaj jeszcze za saniami, zdążającymi przez zamarznięte jezioro na pasterkę, pędzi dysząca zgraja zgłodniałych wilków o oczach żarzących się jak węgle.
Rycerski, stary niedźwiedź, który niegdyś zastąpił mnie i Ristin drogę w Silvagorge, od dawna przeniósł się na polowania do wieczności. Przez spieniony potok, który przepłynąłem z lapońską dziewczyną, przerzucono most kolejowy, a górę, gdzie przebywał stary, jednooki Stalo, rozsadzono, aby zbudować tunel. Stado białych reniferów rozproszyło się i srebrne ich dzwonki nie dzwonią już w milczących lasach wokół Forsstuganu. Nie ma też małego ludku, który mieszkał w ciemnościach pod namiotami Lapończyków; nikt nie wie, co się z nim stało. Lapończycy mówią, że gnomy nie przynoszą już dzisiaj pożywienia niedźwiedziom śpiącym w zimowych legowiskach. Dlatego mało ich jest teraz w Laponii. Zaczarowana góra także opustoszała. Ostatnia wiedźma dawno już uleciała Bóg wie dokąd na swym staroświeckim samolocie. Błąkają się jeszcze w pamięci ludzkiej czarnoksiężnicy i ponure narzędzia tortur, a skąpe karły pilnują złota, które czarownica przed ucieczką zdeponowała u bogaczy na wysoki procent i na czas nieograniczony.
Leśne boginki i rusałki istnieją jeszcze do dzisiaj. Niektórzy mówią, że mają one postać pięknych dziewcząt o gorących ustach, błyszczących oczach i białych kobiecych ramionach, że mają ludzkie dusze. Inni utrzymują, że są to właściwie tylko ptaki o bogatym, barwnym upierzeniu; wabią one czarującymi tonami pieśni, które samotnego wędrownika sprowadzają na manowce, coraz dalej i dalej od celu podróży. Jeżeli spotka kto wiedźmę leśną, powinien natychmiast uciec; lecz zginie, jeżeli się odwróci, żeby na nią spojrzeć. Otoczy mu ramionami szyję, spłoszy sen z oczu i wyssie szpik z kręgosłupa, zanim opuści swą ofiarę. Człowiek, który ją napotka, zmienia się zupełnie, stroni od wszystkich, chodzi własnymi drogami, a ludzie mówią, że ma źle w głowie.
Zdaje mi się, że dziś mniej się spotyka gnomów niż za czasów mojego dzieciństwa, a jednak nie mogę uwierzyć, aby ktokolwiek z osób czytających rozdział o Laponii odważył się zaprzeczyć, że owej nocy w Forsstuganie siedział na stole prawdziwy krasnoludek, ostrożnie ciągnący dewizkę przy moim zegarku. Oczywiście był to krasnoludek najprawdziwszy! A któż inny, jak nie on? Mówię wam, że widziałem go najdokładniej, usiadłszy na łóżku, a było to w chwili, gdy łojówka migotała, bliska zagaśnięcia. Stary Lars Anders w Forsstuganie i matka Kerstin dawno już pomarli, ale mały krasnoludek żyje jeszcze gdzieś w dalekiej Laponii. Tylko my, ludzie, umieramy!
Mówiono mi, że istnieją tacy, którzy przez całe życie nigdy nie widzieli krasnoludka. Współczuję im głęboko, gdyż wiele stracili! Sądzę, że są chyba krótkowzroczni. Może zepsuli sobie oczy nadmiernym czytaniem w szkole? A może dzieje się to dlatego, że dzieci wyglądają dziś tak poważnie i są przemądrzałe, a wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi niemających ani spokoju w duszy, ani uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci.
Ludzie dzisiejsi marnują zbyt wiele czasu na wysłuchiwanie słów i myśli innych. Lepiej by czynili, słuchając więcej w spokoju i skupieniu własnych myśli. Wiedzę możemy przejmować od innych, lecz mądrości musimy się nauczyć sami. Źródło jej bierze początek w nas samych, z milczącej głębi naszych samotnych rozmyślań i marzeń. Woda jej jest przezroczysta i zimna jak prawda – lecz smak ma gorzki jak łzy.
Axel Munthe
Rzym, Villa Svezia
Maj 1931II. PRZEDMOWA
Przybyłem do Londynu, aby się naturalizować. Poręczycielem moim miał być Henry James, który właśnie uzyskał angielskie obywatelstwo. Civis Britannicus sum – mówił swym głębokim głosem. Wiedział, że poczyniłem wiele kroków, które zawiodły, a stałem się zbyt niezaradny, abym był zdolny pomóc innym. Zna mnie, wiedział, co mnie czeka, i z ręką na mym ramieniu zapytał, jakie mam dalsze zamiary. Odrzekłem, że chciałbym porzucić Francję na zawsze i jak dezerter ukryć się w mej starej wieży, gdzie jest najwłaściwsze dla mnie miejsce. Przy pożegnaniu przypomniał radę, daną mi przed laty podczas pobytu na San Michele, abym napisał książkę o mojej siedzibie na wyspie, którą nazwał najpiękniejszym zakątkiem na ziemi. Dlaczegóż więc nie miałbym napisać tej historii teraz, gdyby mi odwagi starczyło? Któż mógłby opisać San Michele lepiej niż ja, który je zbudowałem własnymi rękami? Któż potrafiłby lepiej opisać owe przepiękne fragmenty marmurów, rozrzucone wokoło po ogrodzie, w którym niegdyś stała willa Tyberiusza? A poza tym dla mnie, tak gorąco interesującego się psychologią, jakże ponętnym studium byłaby posępna postać starego cesarza, którego zmęczone, ciężkie kroki przemierzały mozaikową posadzkę znalezioną przeze mnie pod winnicą, Dla człowieka niemogącego spać, a pragnącego uciec od nędzy własnego żywota, nie ma nic lepszego niż pisanie książki.
Były to jego ostatnie słowa. Nigdy już nie zobaczyłem mego przyjaciela.
Powróciłem więc zawstydzony i przygnębiony do starej wieży, do mej bezpłodnej samotności. W czasie, gdy każdy składa ojczyźnie swe życie w ofierze, chodziłem po ciemnej wieży bez ustanku, niby uwięzione zwierzę, a tymczasem dobiegały mnie wciąż świeże wieści o cierpieniach i bólach. Od czasu do czasu, gdy nieubłagane światło dzienne przestawało dręczyć me oczy, szedłem na San Michele po nowe wiadomości. Znak angielskiego Czerwonego Krzyża powiewał nad nim, a dzielnych, rannych wojaków uzdrawiało to samo słońce, które wygnało mnie z ukochanego domu. A co się tyczy owych wieści… Czekanie wydaje się nieskończenie długie dla tych, którym nic innego nie pozostaje. Lecz któż z nas miałby odwagę przyznać się do tego, co odczuwali wszyscy, że ciężar własnej troski wydawał się lżejszy, gdy wokoło każdy mężczyzna i każda kobieta pogrążeni byli w żałobie, i że rana własnej piersi goiła się prędzej na widok krwi sączącej się z wielu innych ran.
Któż mógłby się odważyć na utyskiwanie nad własnym losem, gdy rozstrzygały się losy świata? Któż miałby odwagę jęczeć z bólu, gdy tylu okaleczonych ludzi leżało na noszach, milcząc i zaciskając zęby?
Wreszcie burza ucichła. W starej wieży panowała nadal głęboka cisza. Żyłem samotnie ze swym lękiem.
Człowiek stworzony został w ten sposób, aby mógł dźwigać swój krzyż; po to dane mu są silne ramiona. A znieść może on wiele, jeżeli zdolny jest znieść samego siebie. Może żyć bez nadziei, radości, książek, nawet bez muzyki, dopóki może iść za biegiem własnych myśli, słuchać śpiewu ptaka za oknem lub głosu morza z oddali. Powiedziano mi nawet w St. Dunstan², że człowiek potrafi żyć bez światła, lecz ci, którzy o tym mówili, byli bohaterami. Jedynie bez snu człowiek nie może żyć. Gdy przestałem spać, zacząłem pisać niniejszą książkę – wszelkie inne środki uspokajające zawiodły. I powodzenie sprzyjało mi wybitnie. Błogosławiłem Henry’ego Jamesa za jego radę – gdyż zacząłem ostatnio spać o wiele lepiej. Pisanie książki sprawiało mi nawet przyjemność i wcale się nie dziwię, że ludzie tyle piszą w ostatnich czasach. Księgę o San Michele pisałem, niestety, w ciężkich okolicznościach; od razu na początku pracy przeszkodził mi niespodziewany intruz. Usiadł naprzeciw mnie przy biurku i zaczął bardzo chaotycznie przechwalać się swymi przejściami, jakby te głupstwa mogły interesować kogokolwiek poza nim samym. Sposób, w jaki mi bez przerwy opowiadał o różnych swych sprawach, a w których zawsze występował jako bohater, był całkiem nieangielski i przeszkadzał mi, gdyż wciąż zmuszony byłem myśleć, że ten młody człowiek tylko samego siebie widzi w kosmosie. Wydawało mi się, że przekonany jest o swym całkowitym rozumieniu starożytnej sztuki, architektury, psychologii, śmierci i życia pozagrobowego. Medycyna musiała być jego ulubioną nauką. Przedstawił mi się jako neurolog i pysznił się – jak tyłu innych – że był uczniem Charcota.
Niechże Bóg ma w opiece jego pacjentów – pomyślałem sobie. Gdy wymienił nazwisko wielkiego mistrza z Salpêtrière, zdawało mi się przez chwilę, że spotkałem już tego młodzieńca kiedyś przed wieloma laty. Lecz natychmiast osądziłem, że to myśl śmieszna: mój gość wyglądał młodo i promieniał radością życia, ja zaś czułem się umęczony i stary. Jego niekończące się przechwałki i pewna siebie, zbyt głośna hałaśliwość działały mi na nerwy, a co gorsza, zacząłem wkrótce pojmować, że młodzieniec przez cały czas kpił ze mnie w łagodny sposób, jak to bywa w zwyczaju młodych ludzi w stosunku do starszych. Nieledwie przekonywał mnie, iż nie ja, lecz on zbudował San Michele. Mówił, że kocha tę wysepkę i mieszkałby tam zawsze. Powiedziałem mu wreszcie, żeby mi dał spokój, że chcę napisać książkę o San Michele i odmalować w niej owe piękne szczątki marmurów z willi Tyberiusza.
– Biedny starcze – rzekł elegant z pobłażliwym uśmiechem – bredzisz! Obawiam się, że nie możesz nawet odczytać swego własnego pisma. Nie opowiadasz wcale o pięknych, marmurowych szczątkach willi Tyberiusza, lecz przez cały czas wydostajesz z mroków zapomnienia drobne i ubogie fragmenty twego własnego złamanego życia.
Torre di Materita, 1928