Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kto następny? - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kto następny? - ebook

Prawdziwa złota katastrofa!

Kto następny? zaprasza do świata przypadkowych milionerów, zwycięzców loterii.

Wśród szczęśliwych zwycięzców wielkiej kumulacji loteryjnej znalazł się cały przekrój francuskiego społeczeństwa. Urzędniczka, emeryt, bezdomny, singielka z wyboru i para zakochanych. Na uroczystości wręczenia nagród rozmawiają, snują plany na przyszłość i dobrze się bawią w swoim towarzystwie.

Czy łatwo będzie im udźwignąć brzemię wielkich pieniędzy?

Ta słodko-gorzka historia sprawi, że już nigdy nie będziemy czekać na kumulacje loterii, które pozwolą nam korzystać z życia i życzyć sobie w nich jakiejkolwiek wygranej.

Nadine Monfils, „Focus”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-350-7
Rozmiar pliku: 518 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

CAEN,
SO­BO­TA 5 CZERW­CA

Chan­tal była pierw­sza. Nie pierw­sza w ogóle, ale pierw­sza z gru­py, z tej gru­py.

Trzy­mała swój ku­pon i pa­trzyła na nie­go z nie­do­wie­rza­niem.

Pięć cyfr, dwie gwiazd­ki. To samo co na ekra­nie.

Pięćdzie­siąt dwa mi­lio­ny euro.

Niesłycha­ne.

Po­wie­działa głośno:

– To niesłycha­ne!

I dźwięk własne­go głosu wydał jej się nie­rze­czy­wi­sty.

Pięćdzie­siąt dwa mi­lio­ny euro, tak po pro­stu, choć wróżka nie prze­po­wie­działa jej na­wet naj­mniej­sze­go przypływu gotówki… A prze­cież taka wy­gra­na mu­siała lśnić na fir­ma­men­cie. Do­bra gwiaz­da w roz­mia­rze XXL.

Życie Chan­tal wkrótce się zmie­ni. W którą pójdzie stronę? Ku cze­mu? Miała pro­ste ma­rze­nia. Mogłaby kupić so­bie nowy sa­mochód, po­do­bał jej się peu­ge­ot 207. Za­fun­do­wałaby so­bie też tę ku­rację od­chu­dzającą, której re­klamę wi­działa w ma­ga­zy­nie z pro­gra­mem te­le­wi­zyj­nym.

Kpi­na!

A może rzu­cić pracę? Ale prze­cież lubiła cho­dzić do pre­fek­tu­ry i spo­ty­kać się z Mar­ti­ne, z którą plot­ko­wała, za­mar­twiała się i wygłupiała, piła kawę i jadła cze­ko­la­do­we ba­to­ni­ki.

Wy­grała ku­mu­lację, jed­na je­dy­na. Pięćdzie­siąt dwa mi­lio­ny euro. Ile razy więcej, niż jest wart jej dom? Dwieście? Wy­obra­ziła so­bie, że ku­pu­je dwieście domów. Cała dziel­ni­ca dla niej.

Nie po­ra­dzi so­bie z ta­ki­mi pie­niędzmi. Ten ku­pon to pre­zent z tru­cizną! Wolałaby skrom­niejszą wy­graną, w gra­ni­cach swo­ich możliwości. Kil­ka­naście tysięcy euro, może kil­ka­set jakoś by ogarnęła. Ale pięćdzie­siąt dwa mi­lio­ny?! Wy­obra­ziła so­bie, jak ka­sjer­ka przy­ku­wa do jej nad­garst­ka wa­li­zeczkę z bank­no­ta­mi. A później, przy wyjściu z baru-tra­fi­ki przy alei Je­ana Jaurès, na­pa­da ją któryś z klientów będących świad­kiem tej sce­ny.

Nie pójdzie tam, wyśle syna.

Jesz­cze raz spoj­rzała na stronę z wy­ni­ka­mi.

Czer­wo­ny na­pis u góry: „Wy­grałeś wy­soką stawkę? Za­dzwoń pod Krysz­tałowy Nu­mer: 0969366060”.

Może uda się uniknąć prze­no­sze­nia wa­li­zecz­ki i napaści z bro­nią w ręku…

Słuchaw­ka te­le­fo­nu nie leżała na swo­im miej­scu. Chan­tal zaj­rzała pod po­dusz­ki wa­lające się po ka­na­pie, omiotła wzro­kiem ni­ski sto­lik, pod­niosła ma­ga­zy­ny, aż wresz­cie przy­po­mniała so­bie, że wczo­raj za­dzwo­niła Mar­ti­ne, aku­rat wte­dy, gdy ona szy­ko­wała rze­czy do pra­nia.

Zeszła do piw­ni­cy, trzy­mając ku­pon. Nie chciała go wypuścić z ręki. Za­pa­liła światło i, sko­ro już tu przyszła, przełożyła do su­szar­ki rze­czy, które uprała wczo­raj. Za­nim włączyła urządze­nie, spraw­dziła, czy przy­pad­kiem nie włożyła do środ­ka cen­nej kar­tecz­ki.

Wróciła na górę i poszła pro­sto do kuch­ni. Nałożyła do mi­secz­ki lody wa­ni­lio­we, które po­sy­pała wiórka­mi cze­ko­la­do­wy­mi. Poszła do sa­lo­nu z ku­po­nem w jed­nej ręce i mi­seczką w dru­giej. Do­tarło do niej, że nie przy­niosła te­le­fo­nu z piw­ni­cy.

Jedząc lody, świeżym okiem pa­trzyła na ota­czające ją me­ble. Były smut­ne i sfa­ty­go­wa­ne, nie mówiąc o ta­pe­cie, która wręcz pro­siła się o wy­mianę. Po odejściu Pier­re’a Chan­tal przy­sięgła so­bie, że wy­re­mon­tu­je dom, by nadać mu swój styl, ale po­nie­waż nie wie­działa, jak się do tego za­brać, nie zro­biła w nim nic. Po pro­stu od­no­to­wy­wała w myślach ko­lej­ne ozna­ki znisz­cze­nia.

Na jej twa­rzy po­ja­wił się uśmiech.

Za­trud­ni lu­dzi, by się tym zajęli. Tym i całą resztą. Chy­ba że się po pro­stu prze­pro­wa­dzi.

To był dom z czasów Pier­re’a. Spędziła w nim dwa­dzieścia pięć lat. Za­znała wszyst­kie­go: od en­tu­zja­zmu na początku, gdy bar­dzo się cie­szy­li z za­miesz­ka­nia na osie­dlu Kauf­man & Bro­ad, którego an­giel­ska na­zwa su­ge­ro­wała, że wszyst­ko jest możliwe, jak w Ame­ry­ce, po awan­tu­ry pod ko­niec, kie­dy Pier­re prze­cho­dził kry­zys wie­ku śred­nie­go. Na tej ka­na­pie spędzała całe wie­czo­ry, cze­kając na nie­go. Spo­tka­nia służbowe, tre­nin­gi piłki nożnej, zjaz­dy ab­sol­wentów… ko­lej­ne uspra­wie­dli­wie­nia. Płakała, krzy­czała, wy­mu­szała obiet­ni­ce, jed­ne­go dnia oka­zy­wała cier­pli­wość, dru­gie­go gro­ziła. Próbowała wszyst­kie­go, wy­rzu­ciła go na­wet z domu, mając na­dzieję, że wróci. Zażądał roz­wo­du. Cier­piała. Udało jej się prze­trwać dzięki ta­blet­kom, które po­ma­gały zasnąć wie­czo­rem i utrzy­mać się na no­gach w dzień. Wie­le zro­biła dla niej też Mar­ti­ne. Chan­tal uzy­skała pra­wo do domu. Była bar­dzo dum­na ze zwy­cięstwa w tej bi­twie. Od­zy­skała cho­ciaż trochę god­ności.

Wówczas nie wy­obrażała so­bie miesz­ka­nia gdzie in­dziej, ale to było dzie­sięć lat temu. Tak, może się prze­pro­wa­dzi, za­miast zmie­niać ta­pe­ty. Luk­su­so­wy apar­ta­ment w cen­trum mia­sta, z mar­mu­ra­mi w ko­ry­ta­rzu i łazien­ce. Z ta­ra­sem. Ostat­nie piętro, z wi­do­kiem. Albo dom nad brze­giem mo­rza… Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak wsta­je rano przy wtórze krzy­ku mew. A może jed­no i dru­gie? Miesz­ka­nie w mieście i dom nad mo­rzem?

Już słyszała w głowie pro­te­sty swo­je­go syna Ar­nau­da, gdy oznaj­mi mu, że sprze­da­je dom. Wy­pro­wa­dził się stąd jako na­sto­la­tek, wy­braw­szy pokój, który oj­ciec urządził mu u sie­bie, oraz wol­ność, z której mógł tam ko­rzy­stać. Jako do­rosły mężczy­zna przy­cho­dził jesz­cze rza­dziej, bo czas zaj­mo­wała mu pra­ca księgo­we­go w mar­ke­cie Car­re­fo­ur – którą uzy­skał dzięki mat­ce, ale o tym za­po­mniał – oraz Ca­ro­li­ne, jego głupia dziew­czy­na, sta­le pa­ra­dująca w szpil­kach i patrząca na wszyst­kich z po­gardą. Chan­tal nie lubiła tej po­spo­li­tej aro­gant­ki na zasiłku dla bez­ro­bot­nych. Mimo wszyst­ko syn zo­sta­wił u niej trochę pamiątek, na przykład kloc­ki Lego leżące w skrzyn­kach na stry­chu, i nie po­zwo­lił, by w jego po­ko­ju urządziła so­bie ga­bi­net. Sko­ro mu tak zależy na tym domu, niech go od niej od­ku­pi. Chy­ba że Chan­tal mu go po­da­ru­je. W końcu, z pięćdzie­sięcio­ma dwo­ma mi­lio­na­mi w kie­sze­ni…

Zeszła z po­wro­tem do pral­ni i wzięła te­le­fon. Wcisnęła kla­wisz przy­pi­sa­ny do nu­me­ru Mar­ti­ne, ten naj­bar­dziej wy­tar­ty. Sy­gnał wol­ny. Oczy­wiście! Mar­ti­ne poszła na ko­lację do sio­stry. Może więc za­dzwo­nić na komórkę? Wy­obra­ziła so­bie, jak Mar­ti­ne prze­ry­wa w pół zda­nia i wy­da­je z sie­bie okrzyk, który wywołuje py­tające spoj­rze­nia sio­stry, szwa­gra i sio­strzeńców. Uspo­ka­ja ich ge­stem, wsta­je od stołu, od­da­la się, ale jest już za późno, musi im wszyst­ko po­wie­dzieć.

Chan­tal nie chciała, by wia­do­mość się roz­niosła. W każdym ra­zie jesz­cze się nad tym nie za­sta­na­wiała. Po­sta­no­wiła, że za­dzwo­ni do Mar­ti­ne później, pod nu­mer sta­cjo­nar­ny.

Tym­cza­sem co robić?

Za­te­le­fo­no­wać pod Krysz­tałowy Nu­mer? Nie była w na­stro­ju.

Po­trze­bo­wała kąpie­li z bąbel­ka­mi. Poszła na piętro i odkręciła wodę. Zamyślona, przy­siadła na krawędzi wan­ny. Ku­pon położyła na umy­wal­ce. Po chwi­li prze­niosła go na sto­lik, za ku­bek do my­cia zębów, żeby nie chlapnęła na nie­go woda. Od­sunęła szu­fladę, w której trzy­mała ko­sme­ty­ki, i wyciągnęła pu­ste prze­zro­czy­ste opa­ko­wa­nie. Aku­rat wiel­kości ku­po­nu. Umieściła go tam i włożyła pudełko z po­wro­tem do szu­flady. Po­tem znów wyjęła. Wan­na zdążyła wypełnić się wodą. Chan­tal ro­ze­brała się i włożyła cze­pek kąpie­lo­wy, pod którym ukryła kok. Przyszło jej do głowy, że na wszel­ki wy­pa­dek po­win­na zro­bić zdjęcie ku­po­nu. Zeszła po scho­dach, naga, nie licząc czep­ka, zerknęła przez okno ko­ry­ta­rza – ni­ko­go na ho­ry­zon­cie – i rzu­ciła się do szu­flady, w której trzy­mała apa­rat. Bie­giem wróciła do łazien­ki. Ku­pon wciąż tam był, w swo­im pudełku. Wyjęła go, za­niosła do sy­pial­ni, położyła na łóżku, sfo­to­gra­fo­wała raz i dru­gi, a po­tem jesz­cze trze­ci. Wresz­cie po­czuła ulgę. Wróciła do łazien­ki, odłożyła ku­pon do pudełka i do­pie­ro wte­dy mogła za­nu­rzyć się w wo­dzie.

PARYŻ,
NIE­DZIE­LA 13 CZERW­CA

Bru­no jak przez mgłę przy­po­mi­nał so­bie po­przed­ni wieczór. Był u sie­bie, na brze­gu Se­kwa­ny, pod mo­stem Au­ster­litz, gdzie miał swój kawałek traw­ni­ka, na­miot Qu­echua i bi­be­lo­ty mieszczące się w dwóch pla­sti­ko­wych tor­bach z Ikei. Tego ran­ka był sam. Sa­rah często spędzała z nim wie­czo­ry i zo­sta­wała na noc. Przy­tu­la­li się w na­mio­cie; zga­dzała się na ob­ma­cy­wa­nie, a cza­sa­mi na­wet na seks. Kie­dy mógł. Rzad­ko. Mówiła, że przy­najm­niej jest miły, na­wet gdy pije, i że się go nie boi. Cie­szyło go to. Brał ją w ra­mio­na, żeby zasnąć. Sa­rah była star­sza od nie­go. Miała pięćdzie­siąt, może pięćdzie­siąt pięć lat – nig­dy nie chciała po­wie­dzieć ile. On skończył trzy­dzieści osiem. Wcześniej się nią nie in­te­re­so­wał: za sta­ra, nie mówiąc o resz­cie. Te­raz błogosławił jej ist­nie­nie. Tego ran­ka Sa­rah nie było. Pił sam przed na­miotem. Nie przyszła. Chy­ba że ją wy­pro­sił… Przy­po­mi­nał so­bie, że miał ochotę być sam i że się bał. Po­ma­cał pal­ca­mi bluzę, wyciągnął pla­sti­kową to­rebkę. Ku­pon był w środ­ku, nikt go nie ukradł. Bru­no co so­bo­ta ob­sta­wiał te same nu­me­ry: datę uro­dze­nia żony, córki i swoją. Grał wcześniej i nie zmie­nił tego zwy­cza­ju.

W przed­dzień był w ba­rze przy uli­cy Ber­cy. Lubił tam cho­dzić. Wy­ni­ki były wy­pi­sa­ne wiel­ki­mi cy­fra­mi na dużej ta­bli­cy powyżej zdra­pek. Bru­no raz po raz czy­tał nu­me­ry, aż przy­cze­pił się do nie­go jakiś dziw­ny typ. Objął go ra­mie­niem i spy­tał, ile miał tra­fień. Bru­no posłał go do diabła. Po­szedł do to­a­le­ty. Usiadł i wyjął pla­sti­kową to­rebkę, w której trzy­mał swo­je do­ku­men­ty oraz parę po­zo­stałości z daw­ne­go życia, ta­kich jak li­sty i zdjęcia, a także ku­pon lot­to. Ze skreślo­ny­mi licz­ba­mi, które wid­niały na ta­bli­cy. Wy­grał. Prze­sie­dział w ka­bi­nie jakiś czas, nie zważając na to, że do to­a­le­ty wcho­dzili lu­dzie i łomo­ta­li w drzwi. Rozpłakał się. Wresz­cie scho­wał wszyst­ko z po­wro­tem do to­rebki i po­sta­no­wił uczcić wy­graną. Tyl­ko że nie miał gro­sza przy du­szy. Szef lo­ka­lu nie chciał po­sta­wić mu kie­li­cha, więc Bru­no powędro­wał na Dwo­rzec Lyoński. Zde­cy­do­wa­nie szczęście mu dziś sprzy­jało. Jakiś typ dał mu dwa­dzieścia euro, tak po pro­stu, bez ce­re­gie­li. Na świe­cie są sym­pa­tycz­ni lu­dzie! Nie­licz­ni, ale jed­nak są. Bru­no wstąpił do Le­ader Pri­ce po sześcio­pak wina, czip­sy i pasz­tet. Miał ochotę na kiełbasę, ale oba­wiał się, że jej kawałki wejdą mu między zęby. Wrócił pod most Au­ster­litz i usa­do­wił się przed swo­im na­mio­tem. Suk­ce­sem cie­szył się sam. Nie miał wy­bo­ru. Wśród klo­szardów można było zginąć z po­wo­du bu­tel­ki si­ka­cza, a co do­pie­ro mówić o ku­ponie z taką wy­graną… Kie­dyś zna­leźli fa­ce­ta, który miesz­kał na dzi­ko na sta­cji me­tra Rapée. Zo­stał zadźgany nożem. Po­dob­no chwa­lił się, że zdo­był trochę for­sy. Na­za­jutrz miał pu­ste kie­sze­nie i dziurę w brzu­chu. Bru­no mu­siał być dys­kret­ny, na­wet po al­ko­ho­lu, na­wet z Sa­rah. Później pomoże jej wyjść z rynsz­to­ka, nie za­po­mni o niej, ale na ra­zie po­wi­nien myśleć o so­bie.

Wyciągnął pla­sti­kową to­rebkę. Ile wy­grał? Mniej niż mi­lion? Więcej? Przez dłuższą chwilę wpa­try­wał się w ku­pon. Był tam nu­mer, pod który należało dzwo­nić. Zwy­kle te­le­fo­no­wał z baru przy bul­wa­rze Di­de­ro­ta. Właści­ciel był sym­pa­tycz­ny, nie kazał płacić. Thier­ry mówił, że to żadna zasługa, sko­ro fa­ce­ta nic to nie kosz­to­wało. Cały Thier­ry! Uważał za nor­mal­ne, że lu­dzie dają mu forsę, a kie­dy nie da­wa­li, wy­zy­wał ich od naj­gor­szych. Bru­no miał inny cha­rak­ter. Cho­ciaż właści­ciel baru nic nie tra­cił, kie­dy po­zwa­lał mu dzwo­nić, był to miły gest. Bru­no po­sta­no­wił pójść tam w ciągu dnia. Scho­wał to­rebkę pod bluzą. Nig­dy się z nią nie roz­sta­wał. Jeśliby zgu­bił do­ku­men­ty, stra­ciłby tożsamość i wspo­mnie­nia. Gdy­by umarł, nie można byłoby go zi­den­ty­fi­ko­wać. Prze­rażająca myśl! Sa­rah obie­cała, że w ra­zie cze­go za­wia­do­mi jego córkę. Zmu­sił ją, żeby na­uczyła się nu­meru te­le­fo­nu na pamięć, i często spraw­dzał, czy go nie za­po­mniała. Niech córka nie pomyśli, że ją opuścił. Była dla nie­go wszyst­kim, cho­ciaż wi­dy­wał ją tyl­ko raz, może dwa razy do roku. Sta­rał się wte­dy wyglądać jak naj­le­piej: wy­bie­rał porządne ciu­chy ze śmiet­ników, szedł do pral­ni, mył się, strzygł i golił. Próbował też za­oszczędzić trochę pie­niędzy na wy­cieczkę na wieżę Eif­fla, lody, ka­ru­zelę… Ostat­nim ra­zem córka dąsała się przez większą część dnia. Do­brze, że te­raz wszyst­ko się zmie­ni. Bru­no za­miesz­ka na przed­mieściu, nie­da­le­ko byłej żony, żeby jak najczęściej wi­dy­wać córkę, która już nie będzie mu­siała się za nie­go wsty­dzić.

Po­szedł do po­li­cji rzecz­nej po wodę z kra­nu. Sym­pa­tycz­ni chłopcy. Zna­li go, po­zwa­la­li, żeby do nich wpa­dał, cza­sem da­wa­li to czy owo – je­dze­nie albo ciu­chy. Wrócił do swo­je­go obo­zu i po­sta­wił wodę na bu­tli ga­zo­wej. Na dwo­rze miesz­kał od czte­rech lat i po­dzi­wiał star­szych, którzy wy­trzy­ma­li tu de­kadę lub dłużej. To było pie­skie życie, bez ładu i składu. A on i tak wca­le nie był w naj­gor­szej sy­tu­acji. Na­miot zdo­był dwa lata wcześniej, od don­ki­szotów znad kanału Sa­int-Mar­tin. Spędził tam nie­wie­le cza­su, zniechęciła go prze­moc. To było miej­sce spo­tkań wszyst­kich pa­ry­skich ob­wie­siów. Pi­ja­cy za­cze­pia­li prze­chod­niów, prze­ko­na­ni, że mają do tego pra­wo, bo różne sto­wa­rzy­sze­nia bro­nią ich w te­le­wi­zji. Za dużo nędzy, za dużo al­ko­ho­lu, za dużo nie­na­wiści… Nig­dy wcześniej nie mu­siał być aż tak czuj­ny. Wte­dy dzie­lił na­miot z Ri­char­dem. Ri­chard… In­te­li­gent­ny fa­cet, nig­dy nie pił. In­te­lek­tu­ali­sta. Ale nie z tych wku­rzających, tyl­ko cie­ka­wy. Cały dzień z no­sem w książce. To było prak­tycz­ne: sie­dział w na­mio­cie i pil­no­wał, pod­czas gdy Bru­no cho­dził żebrać. Ri­chard nie mu­siał, bo forsę da­wa­li mu ro­dzi­ce. Spośród wszyst­kich klo­szardów on naj­bar­dziej ko­ja­rzył się z bo­hemą, może z po­wo­du imie­nia… Wie­czo­ra­mi opo­wia­dał Bru­nonowi o swo­ich lek­tu­rach – poważnych książkach trak­tujących o po­li­ty­ce, re­li­gii, fi­lo­zo­fii lub eko­no­mii. Bru­no go lubił, dało się z nim po­ga­dać. W dniu swo­je­go odejścia Ri­chard zo­sta­wił mu list. Za­mie­rzał wrócić do ro­dziców, na południe. Mat­ka go ubłagała. Dość już prze­czy­tał, mógł zająć się czymś in­nym. Życzył szczęścia w dal­szym życiu. Bru­no za­cho­wał ten list, nosił go w swo­jej pla­sti­ko­wej to­reb­ce. Sam nie mógł już tam miesz­kać. Pew­ne­go dnia złożył więc na­miot, wcze­snym ran­kiem, gdy inni jesz­cze chra­pa­li, i prze­niósł się w od­osob­nio­ne miej­sce, na trawkę. Od razu po­czuł się bez­piecz­niej niż tam, wśród lu­dzi. Przez jakiś czas obok miesz­kali dwaj inni fa­ce­ci. Wca­le nie było źle. Je­den z tych gości, sta­ry i bezzębny, żył tyl­ko wspo­mnie­nia­mi. Całkiem sym­pa­tycz­ny typ, który pew­nej nocy za­marzł, a wte­dy ten dru­gi dał dyla z jego rze­cza­mi i z częścią rze­czy Bru­nona.

Prze­tarł ręka­wem pla­sti­ko­wy ku­be­czek, który służył mu za filiżankę, wsy­pał dwie łyżecz­ki kawy roz­pusz­czal­nej i zalał wrzątkiem.

Trud­no uwie­rzyć, ale to już niedługo się skończy. Nie­wie­lu klo­szardów zry­wało z ta­kim życiem. Od cza­su do cza­su któryś zni­kał i przez kil­ka dni mówiło się tyl­ko o tym. Każdy miał swoją teo­rię: że fa­cet umarł, ja­kimś cu­dem się wzbo­ga­cił, po­go­dził się z żoną, z ro­dzi­ca­mi, po­wie­sił się, wsa­dzi­li go do więzie­nia… Można było usłyszeć dosłownie wszyst­ko. A później o tym człowie­ku za­po­mi­na­no. W grun­cie rze­czy wszy­scy mie­li go gdzieś, po pro­stu sta­no­wił te­mat do roz­mo­wy. Bru­no posta­no­wił, że kie­dy od­bie­rze forsę, nie przyj­dzie do chłopaków. Byli to­wa­rzy­sza­mi nie­do­li, a nie­dolę za­mie­rzał zo­sta­wić za sobą. Pomoże tyl­ko Sa­rah, ni­ko­mu in­ne­mu. Nie war­to wyciągać ręki do ta­kich jak Thier­ry. Sa­rah to co in­ne­go, ona zasługu­je na po­moc. Nic nie osiągnęła na uli­cy, bo nie miała szczęścia i źle ulo­ko­wała uczu­cia, lecz mogłaby wyjść na prostą.

Wypił łyk.

Miał pa­skud­ne ręce, ale kto by się tu przej­mo­wał wyglądem? Klo­szard jest brud­ny i śmier­dzi, taka praw­da. Z początku mył się i dbał o ubra­nie. Te­raz już mu nie zależało. Chy­ba że przed spo­tka­nia­mi z córką. Po­dzi­wiał Sa­rah. Po trzech la­tach na uli­cy nadal zmu­szała się, by co­dzien­nie brać prysz­nic i robić pra­nie. Często w go­dzi­nach po­ran­ne­go szczy­tu szła na Dwo­rzec Lyoński i wsia­dała do ko­lei pod­miej­skiej. Przeglądała dar­mową ga­zetę, zer­kając zza niej, spraw­dzała, czy ktoś zwra­ca na nią uwagę. Je­chała aż do dziel­ni­cy Défen­se i wra­cała. Tyl­ko po to, żeby się prze­ko­nać, czy wciąż jest taka jak inni. Za­zdrościł jej, że należała do tego świa­ta. On – już le­d­wo. Ten wy­gry­wający ku­pon był jego ostat­nią szansą.

Kto prze­każe mu pie­niądze? W jaki sposób? Od daw­na nie miał kon­ta w ban­ku… Jeśli dadzą mu czek, będzie się czuł z tym pa­pier­kiem jak idio­ta. Ban­kie­rzy nie lubią klo­szardów, a on nie lubi ban­kierów. Ostat­ni, z którym miał do czy­nie­nia, ob­szedł się z nim bez par­do­nu. Przy­syłał we­zwa­nia do zapłaty, nie zga­dzając się na prze­su­nięcie ter­mi­nu. Po pro­stu chuj złama­ny, Bru­no nie znaj­do­wał in­ne­go określe­nia. Uśmiech roz­jaśnił jego twarz. Te­raz ban­kierzy będą przed nim roz­wi­jać czer­wo­ny dy­wan. Miał na­dzieję, że wy­grał bar­dzo dużo. Jeśli to możliwe, kil­ka mi­lionów. Cho­ciaż grał co ty­dzień, nie wie­dział, ja­kie są kwo­ty naj­wyższych tra­fień. Do tej pory jego re­kor­dową wy­graną było trzy­sta pięćdzie­siąt euro. Za te pie­niądze po­zwo­lił so­bie na ty­dzień w ho­te­lu. Kupił dużo je­dze­nia i pi­cia, zaniósł wszyst­ko do swo­je­go po­ko­ju i nie ru­szał się stamtąd. Kąpał się, spał i na­pa­wał te­le­wizją. Praw­dzi­we wa­ka­cje. A to prze­cież nic w porówna­niu z tym, na co będzie go stać te­raz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: