Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kult ciała: dziennik człowieka samotnego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kult ciała: dziennik człowieka samotnego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 303 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Szczę­ście nie było mi na­tchnień kry­ni­cą Pieśń moją mo­tłoch zła­mał urą­ga­niem, Ko­chan­ka sta­ła mi się – nie­rząd­ni­cą, A wła­sna Oj­czy­zna – wy­gna­niem.”

War­sza­wa, w grud­niu.

Dłu­go nie wie­dzia­łem, czy uwie­rzyć tym gło­som, któ­re cią­gnę­ły mię tak bar­dzo tu­taj… I oto przy­by­łem do War­sza­wy w mar­cu, a dzi­siaj rok się bie­żą­cy koń­czy już, ja pa­trzę na te prze­ży­te mie­sią­ce walk, cier­pień, sza­mo­ta­nia się z lo­sem i ro­bię bi­lans z tego wszyst­kie­go, co mi ta wal­ka przy­nio­sła.

Za mo­rze łez uta­jo­nych, za sto­krot­nie krwa­wo upo­ko­rzo­ną dumę, za smut­ne ta­je­nie nie­do­stat­ku–mam to, że… przy­kro po­wie­dzieć… że co­raz więk­sze koło lu­dzi wie o mo­jem ist­nie­niu. Oto czy­sty zysk–oto do­chód net­to z mo­jej pra­cy, to plon z buj­ne­go i roz­rzut­ne­go po­sie­wu łez i cier­pień!

Dziw­nie smut­ny zysk… to też za­pi­szę go w moim bi­lan­sie w ru­bry­ce pas­sy­wów, a ja ko sal­do na moją ko­rzyść – prze­by­te cier­pie­nia za­no­tu­ję.

Skąd mi się wzię­ły te ban­kier­skie ter­mi­ny? Sam nie wiem, dość że dzi­siaj to noc syl­we­stro­wa, lu­dzi­ska tań­czą, ba­wią się–hu­czą, a ja sie­dzę sam w tym zie­lo­no uma­lo­wa­nym po­ko­iku ho­te­lo­wym – na dwo­rze wie­trzy­sko wyje i wstrzą­sa okna­mi, sy­pie śnie­ży­ca–ja sie­dzę w tej zie­lo­nej ciu­pie i ro­bię mo­ral­no-du­cho­we bi­lan­se!

Przy­najm­niej do­brze, że cie­pło – ba, go­rą­co, i do­brze, że lam­pa nie od­ma­wia mi po­słu­szeń­stwa, bo moge spo­koj­nie gry­zmo­lić, pierw­szy raz nie dla sza­now­nych pa­nów re­dak­to­rów, ale dla sie­bie… Sam dla sie­bie tyl­ko!

Ja bo nie lu­bię ga­dać lu­dziom, co tam we mnie sie­dzi – tu­taj nie lu­bię, bo prze­czu­wam, żeby wy­kpi­li chy­ba. U nas in­a­czej – u nas – na Po­do­lu mo­jem błę­kit­nem – lu­dzie ja­cyś wię­cej pro­ści i wię­cej ko­cha­ni–no i tam mat­ka moja jest… tam było do kogo ze łza­mi i ze skar­gą przy­wę­dro­wać! Cza­sem my­ślę, że to le­piej tak żyć sam w so­bie, a cza­sem chcia­ło­by się krzyk­nąć na całe gar­dło: przez li­tość! choć strzęp ser­ca czło­wie­cze­go, choć jed­ną łzę bra­ter­ską mi daj­cie–za całe ser­ce, za całą du­szę, za uko­cha­nie na śmierć i ży­cie, z któ­rem przy­by­łem do was. Za sny moje, chło­pię­ce jesz­cze, o wa­szem Sta­rem Mie­ście, o ko­lum­nie Zyg­mun­ta! Boże! Gdy­by ten mój ckli­wo-sen­ty­men­tal­ny na­strój wpadł w ręce owe­mu opa­słe­mu re­dak­to­ro­wi, o wy­sa­dzo­nych zbla­kłych oczach, wiecz­nie we łzach, jak w oli­wie, pły­wa­ją­cych, owe­mu re­dak­to­ro­wi, któ­ry na mo­ich zmy­sło­wo-ero­tycz­nych no­we­lach cią­gle niby tra­ci, bo „cno­tli­wi pre­nu­me­ra­to­rzy” od­pa­da­ją, a mimo to cią­gle je dru­ku­je, jed­na po dru­giej, i za­wzię­cie dru­ku­je. Coby on po­wie­dział?! Prze­pra­szam, coby ra­czył po­wie­dzieć!

Zresz­tą, ten re­dak­tor–to bar­dzo za­cny czło­wiek i ogrom­nie sta­now­czy! Pła­ci mi po trzy gro­sze, czy­li pół­to­ra ko­piej­ki, od wier­sza za moje no­we­le – no i za­ja­da ca­łe­mi ma­sa­mi ostry­gi, skrom­nie „bia­łem” za­kra­pia­jąc. Mó­wią bar­dzo sta­rzy lu­dzie, że kie­dyś umiał wie­le pra­co­wać.

Nowy Rok.

Za­czę­ły się za­ba­wy. Dzi­siaj spę­dzi­łem cały po­la­nek w re­dak­cji! Po­win­szo­wa­nia, wza­jem­ne ży­cze­nia – ar­cy­nud­na hi­stor­ja! Trud­no – tak zwa­ny ro­zum ży­cio­wy każe zno­sić cier­pli­wie ta­kie ko­me­dje! Wo­gó­le je­stem dzi­siaj nie­swój i smut­ny. Przy­po­mi­na mi się dom i wszyst­kie uro­czy­sto­ści no­wo­roczn na wsi.

Rów­nia – rów­nia! Lek­ko roz­fa­lo­wa­na kur­ha­na­mi, ośle­pia­ją­co bia­ła rów­nia. Czar­ne krzy­że na roz­sta­jach, ciem­ne kęp­ki drzew przy cha­tach gdzie­nieg­dzie – wo­ko­ło śnież­na nie­przej­rza­na pust­ka, a na niej nic, jeno dzi­ka wi­chro­wa swo­bo­da się uga­nia.

Zresz­tą, co tam o tem my­śleć! Sko­ro się raz po­szło w świat tu­ła­czem – to i sta­ło się.

Mam jed­ną zbro­je… – jed­ną tar­czę, któ­ra mi uledz nic po­zwo­li, nie da mi się roz­bro­ić tę­sk­no­cie. A tą zbro­ją i tar­czą moją jest grób! Zo­stał za mną grób, w któ­rym spo­czę­ło na wie­ki całe moje pra­gnie­nie ko­cha­nia. Spo­czę­ło ka­mien­nym snem śmier­ci i ba­sta. Moge pra­gnąć – ale ko­chać nie mogę! Ludz­kich serc mi brak cza­sem, ludz­kie­go bra­ter­stwa, po­wiem – przy­jaź­ni – cza­sem – i to tyl­ko w chwi­lach sła­bo­ści – ja umiem jed­nak to zdła­wić w so­bie – ale nig­dy nie brak mi mi­ło­ści ko­bie­cej – nig­dy! Za­tra­ci­łem zu­peł­nie na­wet pro­ste poj­mo­wa­nie tego pra­gnie­nia. I to jest moją siłą!

Lu­bię pięk­ny kształt – ko­cham li­nię, wy­raź­ny ko­lor i cha­rak­ter do­bre­go typu, jed­nem sło­wem moge uwiel­biać ma­lar­ski wa­lor ko­bie­ty i je­stem za­chwy­co­ny, je­śli w ta­kim wy­pad­ku oczy są w zgo­dzie z in­ny­mi zmy­sła­mi, ale – poza tem nic!

6 stycz­nia – rano.

Mimo wszyst­ko po­cią­ga mię to­wa­rzy­stwo przy­ja­znych mi lu­dzi. Wpraw­dzie nie tak, jak np. czar­na i moc­na kawa – ale po­cią­ga. Wi­dzę to dzi­siaj, gdyż od sa­me­go rana cie­szę się z wi­zy­ty u Jan­ka. Tego Jan­ka boję się na­zwać moim przy­ja­cie­lem, bo sam do­brze nie wiem, czy coś po­dob­ne­go wo­gó­le ist­nie­je, ale śmia­ło mogę go na­zwać przy­chyl­nym so­bie czło­wie­kiem, a i to coś zna­czy!

I cały dom jego jest mi bar­dzo miły, i mat­ka i ku­zyn­ka. Bo oni we tro­je ten dom sta­no­wią. Jest to je­dy­na przy­stań moja, do któ­rej ucie­kam od smut­ków i tę­sk­ni­cy mo­jej nie­ule­czal­nej.

Czę­sto spę­dzam tam sza­re go­dzi­ny i do­brze mi. Ci­cho, spo­koj­nie jest: pła­ta­mi śnie-

ŚP okry­ta cała War­sza­wa-śnieg w po­wie­trzu, śnieg na chod­ni­kach, śnieg da­chy i gzym­sy do­mów po­kry­wa. Mróz. Sza­ra go­dzi­na wie cze się smut­na, błę­kit­na, i osia­da zwol­na na bia­ło­ści śnie­go­wej. Tak do­brze! Byle umieć się za­mknąć, a zu­peł­nie, a szczel­nie w so­bie! By­le­by lu­dzi­ska tego łka­nia, co pierś wy­peł­nia, nie usły­sze­li – a do­brze bę­dzie!

I sia­dam so­bie w naj­cich­szym ką­cie sa­lo­ni­ku i do­brze mi, tak do­brze, że aż mar­two pra­wie. Du­sia wte­dy gra i śpie­wa przy for­te­pia­nie. Co? A czy ja wiem co. Ja­kiś po­włó­czy­sty wal­czyk, w któ­re­go nu­cie drga tani, me­lo­dyj­ny sen­ty­ment; ale dla ta­kich la­ików mu­zycz­nych, jak ja, to wszyst­ko jed­no! Mój przy­ja­ciel, dok­tór Jer­ski, na­zy­wa mię „mu­zy­kal­nym” czło­wie­kiem – i ma ra­cję, tak–dla mnie mu­zy­ka nic jest tem, czem jest sama w so­bie, ale je­dy­ną jej siłą i war­to­ścią jest to, co we mnie wzbu­dza. Tak, wa­że­nia mu­zycz­ne przyj­mo­wa­li i przyj­mu­ją chy­ba bar­dzo pry­mi­tyw­ni lu­dzie tyl­ko! Bo dla­cze­go np. fan­ta­zja „Im­prop­tu” Cho­pi­na robi na mnie ta­kie wra­że­nie, jak­by któś mię po świe­żych, po krwią jesz­cze cie­płą ocie­ka­ją­cych ra­nach bił i siekł że­la­znym, w ogniu roz­pa­lo­nym, prę­tem? Dla­cze­go nie­któ­re so­na­ty Be­tho­ve­na – to dla mnie je­sień póź­na i noc na opusz­czo­nem, daw­nem cmen­ta­rzy­sku, to ja­kiś nie­zna­ny czło­wiek, któ­ry w noc taką, przy szu­mie drzew cmen­tar­nych, omsza­ły głaz za­po­mnia­ne­go ja­kie­goś gro­bu ca­łu­je. Dla­cze­go, słu­cha­jąc so­na­ty Grie­ga, chciał­bym ru­nąć twa­rzą na zie­mię moją rod­ną, przy­lgnąć do niej pier­sią, mię­śnie i pal­ce wpić w nią głę­bo­ko i tak wsiąk­nąć, wnik­nąć w tę zie­mię, jak łzy kro­pla w chu­s­tę ża­łob­ni­cy!

My­ślę, że to są Wra­że­nia pry­mi­tyw­ne­go czło­wie­ka, któ­ry się na mu­zy­ce nie zna.

Ta­kie są sza­re go­dzi­ny u Jan­ka; trze­ba mi tro­chę tej ci­szy tyl­ko i względ­ne­go spo­ko­ju; ła­god­na me­lo­dyj­ka, przy­tem nu­co­na przez Du­się – i już ogar­nia mię ja­kaś mrocz­na prze­strzeń, bez­kres, pust­ka, już idę i błą­dzę gdzieś sa­mot­ny!…

Nie wiem, ale zda­je mi się, że to wszyst­ko chy­ba musi we mnie sie­dzieć.

Dzi­siaj wie­czo­rem bę­dzie u Jan­ka ja­sno i gwar­no.

16 stycz­nia.

Dzie­sięć dni prze­szło, jak lu­nął z bata! Ostat­nim ra­zem le­żał ten ze­szyt przedem­ną w dzień Trzech Kró­li rano! In­a­czej tro­chę pi­sze mi się w nim te­raz-. cho­ciaż nie! Mu­siał­bym chy­ba kpić z sie­bie bez mi­ło­sier­dzia, gdy­by tak było. Bądź co bądź, jed­nak nie nu­dzi­łem się!

Mam prze­cie tro­chę szczę­ścia w ży­ciu. Przy­cho­dzi mi tu na myśl zno­wu Ja­nek. Po pierw­sze, ręka Opatrz­no­ści (jak­by rze­kła mat­ka moja) jest w tem, że wła­śnie ten Ja­nek jest se­kre­ta­rzem i re­fe­ren­tem li­te­rac­kim jed­ne­go z więk­szych dzien­ni­ków war­szaw­skich. Temu to za­wdzę­czam, że mogę nie­dziel­ne od­cin­ki tego pi­sma za­le­wać po­to­pem mo­ich łza wo nie­mo­ral­nych no­wel! War­szaw­ka od cza­su do cza­su hu­czy zgor­sze­niem, ale za to otrza­sku­je się z mo­jem na­zwi­skiem, przy­zwy­cza­ja się do mnie, a star­si moi ko­le­dzy po pió­rze mó­wią, że to bar­dzo do­brze. Być może!

Po dru­gie, mam łut szczę­ścia w ży­ciu, gdyż sam dom tego ko­cha­ne­go se­kre­ta­rza jest dla mnie praw­dzi­wem zba­wie­niem. Bo i „sza­re go­dzi­ny” były mi ulgą w sa­mot­no­ści od­ra­zu, a te­raz prze­ko­ny­wam się, że dzię­ki wie­czo­ro­wi Trzech Kró­li i jego na­stęp­stwom za­czy­nam się na nowo bu­dzić do ży­cia i za­ba­wy. Po sze­ścio­let­niej mar­two­cie, to nie co­bądź! Bu­dzę się z le­tar­gu tę­sk­nic i pu­stek, prze­cie­ram oczy i, jak dziec­ko, w głos wo­łam: jest, jest słoń­ce!

Tyle aż szczę­ścia w cią­gu tych ostat­nich dzie­się­ciu dni od­kry­łem w sa­mot­ni­czem ży­ciu mo­jem! Gdy­bym po­wie­dział te­raz Jer-skie­mu: „wiesz co, dok­to­rze! ży­cie może być cza­sem bar­dzo ład­ne” – na pew­no my­ślał­by, żem zwar­jo­wał. Ko­cha­ny dok­tór! Ale moż­na prze­cie cza­sem nie my­śleć za­nad­to! A my­śleć za wie­le, to zna­czy, u mnie np., pa­trzeć tyl­ko w prze­szłość i żyć jej smut­ka­mi! Poco? Wiem do­sko­na­le, że to, co się sta­ło przed go­dzi­ną, przed mi­nu­tą na­wet, już na­le­ży do Prze­szło­ści, że to, co się ma stać za chwi­lę jesz­cze jest przy­szło­ścią, t… j… wiel­ką nie­wia­do­mą. Wi­dzę więc jak na dło­ni, że tak zwa­ne „te­raz” wca­le pra­wie nie ist­nie­je, bo jest nie­po­chwyt­ną ja­kąś chwi­lą, mo­men­tem, bły­ska­wi­cą, – wi­dzę, że te­raź­niej­szość wca­le nie ist­nie­je pra­wie! Względ­nym pew­ni­kiem, o któ­rym mogę coś wie­dzieć, jest tyl­ko ta, co mi­nu­tę star­sza, prze­szłość!

Wszyst­ko inne jest złu­dze­nie–ale cze­muż nie łu­dzić się? Gdy­by mię któś za­py­tał, co to jest żyć łu­dze­niem się, od­po­wie­dział­bym mu, że to zna­czy żyć tyl­ko tym bły­ska­wicz­nym mo­men­tem te­raź­niej­szo­ści!

Cze­muż nie łu­dzić się? Poco za­nad­to my­śleć? Przy­cho­dzi mi na myśl jed­no z po­wie­dzeń Jer­skie­go: „umieć żyć sa­mot­nie, za­do­wol­nić się ob­co­wa­niem z sa­mym sobą tyl­ko–jest szczy­tem ar­cy­czło­wie­cze­go ist­nie­nia.” Tak, to jest bar­dzo ład­nie po­wie­dzia­ne, ale są, do pio­ru­na, lu­dzie, któ­rzy mim­mo­wol­nie i mi­mo­wied­nie pra­wie są za­wsze i wszę­dzie ab­so­lut­nie sa­mot­ni! Sa­mot­ni w so­bie i sa­mot­ni na ze­wnątrz… Sa­mot­ność ota­cza ich na tej bied­nej zie­mi na­szej, jak ową za­po­mnia­ną da­le­ką drze­wi­nę na sza­rym pu­stym ugo­rze!

Dzi­kie bez­lu­dzie–wy­dma pia­sków i je­den sa­mot­ny krzew. Bóg wie skąd wi­chra­mi prze­nie­sio­ny!

Dla­cze­góż drzew­ko nie ma się łu­dzić, że owa pust­ka, ota­cza­ją­ca je, jest buj­ną po­kry­ta ro­ślin­no­ścią, że nic jest sza­ra i mar­twa, aio mie­ni się szkar­ła­tem i sza­ii­ro­wem kwie­ciem, że ono nic na ja­ło­wym ugo­rze wzro­sło, ale czer­pie ży­zne soki z buj­nej, uro­dzaj­nej gle­by?!

Niech tyl­ko umie, niech po­tra­fi nic obu­dzić się z ułu­dy – a może być na­wet szczę­śli­we…

Niech umie nie wi­dzieć, co je ota­cza!

Gdym wszedł przed dzie­się­ciu dnia­mi do Jan­ka, za­sta­łem w sa­lo­ni­ku czte­ry oso­by: jego mat­kę, pan­nę Du­się, mego ko­le­gę szkol­ne­go, ba­wią­ce­go chwi­lo­wo w War­sza­wie, Sta­cha i –nie­zna­jo­mą mi ład­ną pan­nę. „Ład­na pan­na” jest do­bre­go wzro­stu, bia­ła bru­ne­ta bez ru­mień­ców, cera świe­ża, oczy czar­ne (lubi je mru­żyć), bu­do­wa cia­ła sil­na, bar­dzo kształt­na, sprę­ży­sta – usta świe­że, bar­wy ma­ków, o wy­ra­zie roz­piesz­czo­no-dzie­cin­nym… w oczach i ca­łej twa­rzy zresz­tą, ma­lu­je'się go­rą­ca zmy­sło­wość i peł­ne uświa­do­mie­nie ko­bie­ce.

„Ład­na pan­na”. Bilo z niej le­ni­stwo, zu­peł­ny do­bro­byt, na­łóg do­ga­dza­nia naj­mniej­szym ka­pry­som swo­im, nie­sły­cha­ne roz­ko­cha­nie w so­bie sa­mej i wiel­ka mi­łość wy­kwin­tu!

Sie­dzia­ła do­sko­na­le udra­po­wa­na w po­włó­czy­stą czar­ną suk­nię, zu­peł­nie ma­to­wą. U pasa, na dość gru­bym srebr­nym łań­cu­chu, wiel­ka masa bre­lo­ków róż­nych kształ­tów i po­sta­ci, któ­re za naj­mniej­szem po­ru­sze­niem jej brzę­cza­ły tak pra­wie, jak dzwon­ki u sa­nek.

Przy niej na ka­nap­ce sie­dzia­ła Du­sia, jak zwy­kle mi­lut­ka, jak zwy­kle ze smut­nym uśmiesz­kiem kolo ust–niby we­so­ła, ale ja­kąś za­my­ślo­ną we­so­ło­ścią.

Na­prze­ciw nich Stach, bar­dzo gład­ko wy­go­lo­ny i bar­dzo do­brze ubra­ny, przy­ja­ciel mój. Pani domu chwi­lo­wo w sa­lo­ni­ku nic było.

Sa­lo­nik ci­chy, sła­bo oświe­tlo­ny lam­pą w szkar­łat­nym aba­żu­rze, wy­ście­lo­ny du­żym dy­wa­nem, cie­pły. Wszyst­ko to by­ło­by ład­ne – gdy­by nie ja!

Przy­po­mnia­łem so­bie, wcho­dząc tam, mój, wy­świech­ta­ny sur­dut, nie­ogo­lo­ną gębę i fry­zu­rę w dzi­kim nie­ła­dzie, i chcia­ło mi się bar­dzo śmiać. Będę tu wy­glą­dał, po­my­śla­łem „ gdy mię przed­sta­wia­no, jak wstręt­ny chwast na klą­bie róż. Przed­sta­wio­no mię i ład­na pan­na kiw­nę­ła lek­ko gło­wą tak, jak­by po­wie­dzia­ła: „wszyst­ko mi jed­no, kto je­steś – ob-dra­pa­ii­cze”–i cią­gnę­ła da­lej roz­mo­wę ze Sta­chem. A ja sia­dłem w ką­cie naj­bar­dziej od­da­lo­nym, –jak pan­na Fi­ga­szew­ska, re­spek­to­wa kasz­te­la­no­wej z ko­me­dji Fre­dry.

Mó­wio­no o balu, któ­ry miał się od­być w sa­lo­nach na­szej re­dak­cji 14 stycz­nia–mó­wio­no dłu­go i sze­ro­ko. Stach za­pew­niał, że czter­na­ste­go jest, za­ję­ty, dla­te­go ua balu nic bę­dzie, pan­ny go za to gro­mi­ły, śmia­no się. Ja nie ist­nia­łem. A ład­na pan­na, któ­rą Du­sia na­zy­wa­ła Han­ką, śmia­ła się o do­bre dwa tony za gło­śno i ły­ska­ła ocza­mi w stro­nę Sta­ni­sła­wa czę­sto i z do­sko­na­łą wpra­wą. Tak to trwa­ło do­bre pół go­dzi­ny. Za­czą­łem się naj­pierw nu­żyć, a po­tem nu­dzić. Nie zwra­ca­no zu­peł­nie na mnie uwa­gi, wy­sze­dłem więc ci­cho do sto­ło­we­go po­ko­ju.

Tu pani domu po­ma­ga­ła w przy­go­to­wy­wa­niu do her­ba­ty–było ja­sno i raź­nie, i przy­kry na­strój opu­ścił mię zu­peł­nie. Wo­gó­le prze­cho­dzę ła­two z na­stro­ju w na­strój, jak koń dryn­dziar­ski z cho­mą­ta w cho­mą­to.

– Kto jest ta pan­na? – za­py­ta­łem mat­ki Jan­ka.

– Pan­na Han­ka Zło­to­pol­ska, bar­dzo bo­ga­ta pan­na ze wsi, je­dy­nacz­ka, ku­zyn­ka i są­siad­ka Dusi.

– A dla­cze­go ona tak krzy­czy? – za­py­ta­łem.

– Bo jest bar­dzo ży­we­go uspo­so­bie­nia.– Po­do­ba się panu?

– Nie!….

– Ma opi­nię pięk­no­ści w swo­jej gu­ber­nu.

– Niech tam! Mnie się wca­le nie po­do­ba – za gło­śna jest.

_ Do­sko­na­ła par­tja. Je­den z pa­nów po­wi­nien się o nią sta­rać, bę­dzie­my swa­tać. Mnie się zda­je, że ona wię­cej dla pana Sta­ni­sła­wa na żonę stwo­rzo­na

Sta­now­czo wię­cej dla Sta­ni­sła­wa, n.z dla mnie – po­twier­dzi­łem. – Dla mnie żad­na nie jest stwo­rzo­na.

– Dla­cze­go?

– Bo za li­te­ra­tów nic wy­cho­dzi się, pro­szę pani.

– Ale dzi­wi mię, że się Han­ka panu nie po­do­ba; ona jest bar­dzo w gu­ście pa­nów.

– Nie prze­czę, że ma duże za­le­ty! Śmia­łą li­nię bio­der, prze­czu­wam tak­że u niej pierś Astar­ty i mlecz­no­bia­łą kar­na­cję cia­ła… Tu pani domu prze­rwa­ła mi:

– Pan jest brzyd­ki cy­nik…

I mó­wi­ła coś da­lej, ale ja już nie sły­sza­łem, gdyż wła­śnie przy­nie­sio­no do­sko­na­le omszo­ną bu­tel­kę star­ki i po­sta­wio­no ją obok ca­łej ba­ter­ji bu­te­lek na bocz­nym sto­licz­ku z prze­ką­ska­mi. A ta star­ka była moją do­brą zna­jo­mą i bar­dzo miłą przy­ja­ciół­ką. Znu­liś-my się do­sko­na­le i ro­zu­mie­li na­wza­jem, po­pro­stu–cu­dow­nie! Pie­ści­łem więc pę­ka­ty jej kształt oczy­ma i… ma­rzy­łem. Aż ma­rze­nie, jak w ba­śni, za­czę­ło się speł­niać na ja­wie! Naj­pierw bły­snął mi w oczach duży tu­paz, rzu­cił mi aż w głąb mó­zgu snop zło­tych pło­mie­ni, a w to­pa­zie dzia­ły się dzi­wy – dzi­wy:

.. prze­cię­cie domu – gnom-fi­glarz cu­dow­ne­mi no­ży­ca­mi roz­ciął dwór mo­drze­wio­wy od da­chu do piw­nic. W gó­rze strych pu­sty i w ko­mi­nach po­łcie sło­ni­ny, a ni­żej–w kom­na­tach, ja­sno oświe­co­nych wo­sko­we­mi świe­ca­mi, w kom­na­ta­cłi o tę­gich dę­bo­wych pu­ła­pach,–od­by­wa się uczta ślub­na–dy­mią pod­go­lo­ne czu­pry­ny, śmi­ga w oczy szkar­łat ja­skra­wy; to sre­brem, to zło­tem palą się słuc­kie prze­py­chy…

To­ast ślub­ny: „Im bez sro­mu wszel­kie­go wy­znam, że „cho­ciaż w za­szczyt­ną dla domu mego „wcho­dzi je­dy­nacz­ka moja pa­ran­te­lę, je-„dnak su­tym wia­nem jej nie ob­da­rzam. „Bo jak Wasz­mość Pań­stwu, a moim „nąj­mi­ło­ściw­szym go­ściom, oświad­czyć „i przy­po­mnieć mam za­szczyt, że jeno,.z krwa­wych wy­sług dla Rze­czy Po­spo­li­tej na­szej for­tu­na domu po­wsta­ła.

„a że sa­lus rei pu­bli­cae su­pre­ma les est, „więc sko­ro się w sro­gich zna­la­zła opre­sjach – zło­to, któ­re stal przy­nio­sła, na „oł­ta­rzu ko­cha­nej oj­czy­zny z po­wro­tem „w stal sic prze­to­pi­ło. Oto mi jeno po „oj­cach zo­sta­ła piw­ni­ca i owy­mi puha-„rami, któ­re te­raz w dło­niach dzier­ży-„my, a w któ­re ze stu­let­nie­go an­tał­ka „do ostat­niej kro­pli wę­grzyn wy­są­czo-„no, piję” –

Pa­trzę – słu­cham, a tam bia­ły, jak go­łąb, sta­ru­szek, za­pew­ne piw­ni­czy, szwę­da się z ka­gan­kiem i mam­ro­cze do pa­cho­li­ka:

„a tego omszo­ne­go an­tał­ka pil­nuj mi, „kun­dlu je­den, Zle­je się czy­stą żyt­nią „oko­wi­tę. – My ta pić nic bę­dzie­my, ale „wnu­ki mło­dej pary pal­ce li­zać będą”…

I tak ci­chut­ko przy bocz­nym sto­licz­ku, przez ni­ko­go nie za­uwa­żo­nym, po­grą­ża­łem się w wi­zjach „to­pa­zo­wo – star­ko­wych”, że w chwi­li, gdy pani domu wy­po­wie­dzia­ła uro­czy­ste „pro­szę do her­ba­ty”, by­łem już grun­tow­nie urżnię­ty…

Usia­dłem do her­ba­ty z mó­zgiem wy­czu­lo­nym, ze zmy­sła­mi i wy­obraź­nią za­ostrzo­ną co naj­mniej trzy­krot­nie, i gdy zna­la­złem się obok pan­ny Han­ki, po­zna­łem, że wiel­ka ilość pierw­szo­rzęd­nych za­let jej uszła mo­jej bacz­no­ści. Usta ma sza­tań­sko-fi­ne­zyj­ne i ta­kie bo­skie w uśmie­chu, że pa­trząc na nie mia­łem uczu­cie ara­ba w pu­sty­ni, któ­ry gi­nie na po­ża­rze sło­necz­nym z pra­gnie­nia i wie, że o sto kro­ków bije przed nim w cie­niu palm źró­dło zim­nej wody, ale przy­stą­pić nie może, bo przy kry­ni­cy za­cza­ił się lew!

Lew kon­wen­cjo­nal­nej cno­ty – go­rzej: lew nie­moż­li­wo­ści! Cho­dzi o to, żeby lwa za­strze­lić, ale Boże broń nie zra­nić tyl­ko! Ro­ze­drze w strzę­py! A że stu­let­nia star­ka do­da­je ani­mu­szu i roz­wią­zu­je ję­zy­ki, po­wtó­rzy­łem jej gło­śno tę okle­pa­ną arab­ską baj­kę.

Od­po­wie­dzia­ła mi le­piej, niż przy­pusz­cza­łem:

– Nie trze­ba ani ra­nić, ani za­bi­jać tego nud­ne­go lwa, tyl­ko zręcz­nie pa­zur­ki mu po­ob­ci­nać.

– Ba, ale jak się zbli­żyć do tej krwio­żer­czej be­stji?

– Uśpić ją wzro­kiem – od­par­ła z ta­kiem spoj­rze­niem, że… bez­wied­nie się­gną­łem ręką do star­ki i na­la­łem so­bie jesz­cze kie­li­szek!

Wi­docz­nie pan­na Han­ka „oczku­je” tyl­ko z przy­zwy­cza­je­nia lub na­wet na­ło­gu, bo po chwi­li zmie­rzy­ła by­strem prze­lot nem spoj­rze­niem moją bar­dzo nie­ele­ganc­ką to­a­le­tę i zwró­ci­ła zno­wu cala uwa­gę swo­ją na Sta­ni­sła­wa.

Jak to do­brze, że ja nie mam naj­mniej­sze­go ta­len­tu do za­ko­cha­nia się, ale jak to źle i głu­pio, że ona mi tak sil­nie od­ra­zu w zmy­sły bić za­czę­ła!

Bar­dzo, bar­dzo lu­bię tego Sta­cha–zna­my się od dzie­ci, przy­je­chał tu do War­sza­wy po zło­te runo i–ja­koś mu się w pierw­szej par­tji nie po­wio­dło–te­raz, jak wi­dzę, pró­bu­je szczę­ścia w dru­giej!

Ha, szczęść mu Boże, i nie­ma naj­mniej­sze­go sen­su, że mnie to ob­cho­dzi ja­koś in­a­czej, niż po­win­no!

Stach jest do­sko­na­le ogła­dzo­ny, jest szy­kow­ny, spę­dził parę lat w Eu­ro­pie; może i po­wi­nien się po­do­bać; a cóż ja mogę zna­czyć dla ta­kiej ład­nej i bo­ga­tej – po­wiedz­my – lwi­cy?! Nic a nic! Pę­kam ze śmie­chu, gdy na­wet o tem my­ślę, A poco my­ślę? Nie wiem sam! Kie wiem też, poco pi­szę ten dzien­nik – poto chy­ba, żeby po­roz­ma­wiać z sa­mym sobą. Taką ma­nię wy­tłó­ma­czyć moż­na tyl­ko dwie­ma przy­czy­na­mi: albo sen­ty­men­ta­li­zmem pięt­na­sto­let­niej pen­sjo­nar­ki, albo chę­cią mó­wie­nia z kimś zu­peł­nie szcze­rze, a chęć taką zwy­kle ży­wią sa­mot­ni­cy na­próż­no!

1 to jest przy­czy­ną dzi­kiej nie­raz tę­sk­ni­cy – tę­sk­ni­cy ni­czem nie­uko­jo­nej!!

Otoż zna­la­złem so­bie ulgę.

Żad­ne­mu „przy­ja­cie­lo­wi” zwie­rzać się nie chcę, choć­bym pękł od tej cho­le­ry-me­lan-cho­lii, któ­ra mną trzę­sie; a więc zwie­rzam się temu za­gry­zmo­lo­ne­mu ka­je­to­wi i to mi le­piej uspa­ka­ja ner­wy, niż dzie­sięć hy­dro­pa­tycz­nych ku­ra­cji!

Po ko­la­cji U Jan­ka, oko­ło pół­no­cy.już, zja­wi­ła się „dame de com­pa­gnie” pan­ny Han­ki, żeby ją od­wieźć do domu. Jak się do­wie­dzia­łem, Han­ka jest sie­ro­tą, zimy i kar­na­wa­ły spę­dza w War­sza­wie z bra­tem, tro­chę, mi­zan­tro­pem, i mat­ką, któ­ra się nig­dy nie po­ka­zu­je.

Ody się że­gna­ła ze mną, ja, cią­gle jesz­cze ośmie­lo­ny tą ko­cha­ną star­ką, przy­trzy­ma­łem jej rękę i ze­łga­łem, że je­stem hy­ro­man­tą. – Ale łap­kę jej obej­rza­łem zna­ko­mi­cie i wszyst­kie ce­chy za­pa­mię­ta­łem, żeby roz­py­tać się o nie Wa­cła­wa Bu­ła­ta, któ­ry jest praw­dzi­wym hy­ro­man­tą.

Ja tym wszyst­kim za­bo­bo­nom lu­bię wie­rzyć. Ale dla­cze­go mię to ob­cho­dzi? Dla­cze­go to wszyst­ko pa­mię­tam i za­pi­su­ję?

Mu­szę się chy­ba bar­dzo nu­dzić! Stach zo­stał za­pro­szo­ny do ka­re­ty i od­wiózł ją. Mnie zno­wu mach­nę­ła na po­że­gna­nie gło­wą tak, jak­by jej mu­cha sia­dła na no­sie.

Wy­szedł­szy stam­tąd, wra­ca­łem do ho­te­lu sam, śli­zga­łem sic, bo po od­wil­ży mróz w nocy chwy­cił, a mia­łem-dja­bli wie­dzą dla­cze­go–ta­kie uczu­cie, jak kop­nię­ty kun­del'

Um na­stęp­nych by­łem kil­ka razy w re­dak­cji, umie­ści­łem parę ulot­nych wier­szy i wzią­łem znacz­niej­szą tro­che za­licz­kę. Ta za­licz­ka bar­dzo mi się zda­ła, gdyż nie­do­la już za­czę­ła za­nad­to mi być wier­ną. Ale cóż – u mnie to za­wsze tak: albo zło­tów­ka zło­tów­ki do­go­nić nie może, albo mam pra­wie za wie­le (!) pie­nię­dzy! Wy­krzyk­nik w na­wia­sie – to znak iro­nii.

Za­le­d­wie wzią­łem ową za­licz­kę, gdy z domu otrzy­ma­łem pa­re­set ru­bli, któ­re mi się jesz­cze na­le­ża­ły, jako daw­na reszt­ka pew­nej sche­dy spad­ko­wej. Ro­zu­mie się, że mam uczu­cie ma­gna­ta! Wo­bec tego zło­ży­łem uro­czy­stą wi­zy­tę jed­ne­mu z lep­szych kraw­ców. Zwol­na za­czy­na mi się przy­po­mi­nać ów kres mego ży­cia z przed laty ośmiu (li­czę obec­nie już wio­sen trzy­dzie­ści), kie­dy to ży­wi­łem praw­dzi­wy kult dla ubra­nia i wy­rocz­nią dla mnie był tyl­ko ostat­ni wy­raz mody. Okres ten trwał nie­dłu­go–za­nie­dba­łem go i po­gar­dzi­łem nim zu­peł­nie po­tem, mimo to dziś jesz­cze, gdy pa­trzę na nie­któ­rych na­szych, t.z… ele­gan­tów, śmiać mi się chce sza­le­nie. Bie damy, nie wie­dzą, jak bar­dzo (nio ubli­ża­jąc prze­zac­nej ra­sie Ki­liń­skich) szew­ców przy­po­mi­na­ją!

Ale Stach umie się na­praw­dę do­brze ubrać.

Wy­glą­da? wpraw­dzie jak naj­lep­szy ga­tu­nek han­dlow­ca, np. An­twerp­czyk–ale jest nie­są – prze­cze­nie do­brze ubra­ny.

Po­pła­ci­łem waż­niej­sze dłu­gi – nie były to na­tu­ral­nie wy­so­kie sumy. Naj­waż­niej­szy z nich–ra­chu­nek ho­te­lo­wy–wy­no­sił 40 ru­bli, t… j… za­le­głe za dwa mie­sią­ce ko­mor­ne. Po­czci­wy rząd­ca ho­te­lu mało nie ze­mdlał ze zdzi­wie­nia, gdym mu przy­niósł pie­nią­dze do kan­to­ru:

– A– … to pa­no­wie li­te­ra­ci tak­że cza­sem… cza­sem… pa­nie tego… pła­cą? Bar­dzo… bar­dzo miła… jak­by to po­wie­dzieć… miła… nie­spo­dzian­ka… pa­nie!

Aż mi żal było po­tem, żem za­pła­cił, sko­ro sie tego cudu tak zu­peł­nie nikt nie spo­dzie­wał!

Nie mia­łem po­ję­cia, że mię jesz­cze ta­kie bzdur­stwa kie­dy­kol­wiek in­te­re­so­wać będą jak to, że się bal za­czął świet­nie za­po­wia­dać!

Za­czy­nam się ob­ra­cać wśród sa­mych nie­spo­dzia­nek. Nie wiem dla­cze­go np. ta­kie mile cie­pło roz­la­ło mi się po pier­si, gdy mi Stach oświad­czył, że na ten wie­czór nie' mu… że pójść?

Bo co mię to wła­ści­wie ob­cho­dzi? Prze­ciw­nie, po­wi­nie­nem się był zmar­twić, że nic będę miał mi­łe­go bar­dzo to­wa­rzy­sza… Że też nie moż­na nig­dy zu­peł­nie wy­rzu­cić ze sie­bie ta­kie­go śmie­cia, jak te śmiesz­ne sam­cze sła­bost­ki!

Bo to chy­ba nic in­ne­go, tyl­ko to!

By­wam te­raz tro­chę czę­ściej w mo­jej ulu­bio­nej cu­kier­ni, na pla­cu Św. Alek­san­dra; – ma ona tę wiel­ką za­le­tę, że w go­dzi­nach po­obied­nich jest ci­cha i pu­sta. Ma i dru­gą za­le­tę. Jest mia­no­wi­cie na sa­mym jej koń­cu mały, błę­kit­no ma­lo­wa­ny po­ko­ik… Od­by­wam tam czę­sto po­obied­nie moje far­nien­te.

Je­den czło­wiek tyl­ko mi to­wa­rzy­szy i nie psu­je wca­le sza­ro-go­dzin­ne­go na­stro­ju – na­tu­ral­nie jest nim mój sta­ry i ko­cha­ny dok­tór Jer­ski. Na­zy­wam go sta­rym tyl­ko z mi­ło­ści, bo li­czy za­le­d­wie czter­dzie­ści trzy lata, a ja w jego wie­ku na­pew­no tak jak on mło­do nie będę wy­glą­dał–ja wów­czas wca­le ra­czej nie będę już wy­glą­dał!

Dziw­ny to de­ter­mi­ni­sta-sa­mot­nik, przy­tem es­te­ta; wię­cej – prze­este­ty­zo­wa­ny czło­wiek.

Opo­wie­dzia­łem mu moje po­zna­nie z Han­ką w dom­ku Jan­ka – od­po­wie­dział mi krót­ko, że ten typ zna i że trze­ba się go strzedz!

Za­czą­łem się gło­śno śmiać, a on po­wie­dział mi zno­wu:

– „A ja ci ra­dzę zu­peł­nie po­waż­nie: uwa­żaj.-

– Dla mnie ży­wioł nie ist­nie­je jako ele­ment, ży­wioł–jako uczu­cie po­chła­nia­ją­ce – od­par­łem.

– Nie ko­cha­łeś więc nig­dy? – za­py­tał.

– Owszem, ko­cha­łem raz; by­łem dzie­więt­na­sto­let­nim dzie­cia­kiem, była moją na­rze­czo­ną i umar­ła. Mam w pa­mię­ci jej grób. Ko­niec!

– Tak, znam tę hi­stor­ją–opo­wia­da­łeś mi. Ale to, mój dro­gi, był tyl­ko dzie­cin­ny sen na kwia­tach, za­koń­czo­ny smut­no gro­bem. Może to było coś lep­sze­go jesz­cze, niż mi­łość, jed­nak to nie była mi­łość! Ale czyś ty był kie­dy ko­cha­ny przez zu­peł­nie doj­rza­łą ko­bie­tę? – za­py­tał.

– Owszem, od trzy­dzie­stu lat je­stem nad ży­cic ko­cha­ny przez za­cną, świę­tą ko­bie­tę, któ­ra mię ani razu nie zdra­dzi­ła.

– Któż to jest?

– Mat­ka!

– A tak, tak – szep­nął, nie wiem dla­cze­go, bar­dzo smut­no – ona cię na­pew­no nig­dy nie zdra­dzi.

– Ale nie mów­my o mat­ce, bo wcho­dzi­my w sfe­rę nie­mal re­li­gii – do­da­łem – mów­my o tak zwa­nej mi­ło­ści ko­bie­cej. Otoż ja nie mogę być nig­dy zdra­dzo­ny, bo nig­dy nie będę żą­dał wier­no­ści, zu­peł­nie mi jej nie po­trze­ba – nud­na jest strasz­nie!

– To jest wła­śnie ów głu­pi tra­gizm ży­cia – rzekł Jer­ski – że z nią nud­no, a bez niej łeb się z roz­pa­czy o mur roz­wa­la… 1, mó­wiąc to, za­śmiał się tak gorz­ko, że mu­sia­łem dusz­kiem do­pić fi­li­żan­kę kawy i za­dzwo­nić po dru­gą.

Mrok pa­dał gę­sty, już za­le­d­wie tyl­ko sza­rza­ła ja­sna, lek­ko ły­sa­wa gło­wa Jer­skie­go, jego re­gu­lar­ny, rzeź­bio­ny pro­fil i bi­no­kle na no­sie.

Mil­cze­li­śmy dłu­go – dłu­go! W są­sied­niej sal­ce za­pa­lo­no już ża­ro­we lam­py, w ma­łym po­ko­iku zaś nie śpie­szo­no się wca­le to uczy nić, może dla­te­go, że zna­no już na­ło­gi na­szej dzi­wacz­nej dwój­ki.

I wlókł się wie­czór zi­mo­wy; dok­tór mil­czał, ja mu wtó­ro­wa­łem–z uli­cy do­la­ty­wa­ło dzwo­nie­nie sa­nek i skrzyp śnie­gu pod sto­pa­mi prze­chod­niów.

Pa­mię­tam do­brze tę ci­szę słod­ką, ła­god­ną, tę ci­szę cud­ne­go spo­ko­ju, któ­rą mia­łem w du­szy na go­dzin za­le­d­wie kil­ka, przed ową dziw­ną w ży­ciu mo­jem nocą.

Bal. – Umiem się więc opa­no­wać zu­peł­nie. Gdym z pió­rem w ręku sia­dał do sto­li­ka, a przedem­ną le­żał ten ka­jet, zda­wa­ło mi się, że w dwóch lub trzech zda­niach prze­pę­dzę nad tą dzie­się­cio­dnio­wą prze­rwą w dzien­ni­ku moim i za­cznę od­ra­zu pi­sać o wra­że­niu ostat­niem i naj­sil­niej­szem, to jest o balu.

Sta­ło się in­a­czej i prze­sze­dłem po ko­lei dzień po dniu, od po­zna­nia Han­ki aż do owe­go wie­czo­ru, z że­la­zną, mu­szę so­bie przy­znać, wy­trwa­ło­ścią, całą ska­lę ma­łych i nic nie­zna­czą­cych wy­pad­ków, uczuć i wy­da­rzeń

z ca­łych dzie­się­ciu dui, cho­ciaż w mó­zgu be, ustan­ku ko­tło­wał mi, jak ja­sny, szkar­łat­ny pło­mień, ów bal.

I za­py­tu­ję te­raz sa­me­go sie­bie: czy to byt tyl­ko na­łóg li­te­rac­ki kon­se­kwent­ne­go i, że po­wiem, su­mien­ne­go pi­sa­nia? (a niech mie. Bóg bro­ni, bym jesz­cze i do tego po­czci­we­go po­wier­ni­ka mego miał wpro­wa­dzać li­te­ra­tu­rę!!). Czy też było to tak zwa­ne przej­ście do po­rząd­ku nad cala ska­lą sil­nych w pierw­szej chwi­li, jak hu­ra­gan, uczuć?! Za­sta­na­wiam sic zim­no i od­po­wia­dam z całą sta­now­czo­ścią zno­wu sa­me­mu so­bie:

że to jest ja­snym do­wo­dem opa­no­wa­nia przez woię moją roz­wy­drzo­nej i eg­zal­to­wa­nej wy­obraź­ni.

Dwa dni po tym balu cho­dzi­łem jak błęd­ny, dwa dni ła­ma­łem się ze sobą, a ru­mie­niąc się, przy­zna­ję się do tego – po dwóch dniach, t… j… pod data 16 b… rn., za­czą­łem pi­sać spo­koj­nie i kon­se­kwent­nie hi­stor­ję głu­pich i sza­rych dzie­się­ciu dni, któ­re mię nic nie ob­cho­dzi­ły, bo chcia­łem wła­sne ner­wy prze­trzy­mać i – prze­trzy­ma­łem je.

Je­śli tak da­lej dat pil­no­wać będę, dzien­nik w dzi­kim to­czyć się bę­dzie cha­osie, bo dzi­siaj mamy już 21-go i ja przez pięć dni za­wsze pod tą samą data gry­zmo­lę.

I zno­wu nie pi­szę o balu! Ale gdy mi i) nim mó­wić przy­cho­dzi do tego spo­wied­ni­ka mego na­wet, fala go­rą­cej krwi łeb mi za­le­wa i coś w nim tak dud­ni, jak ol­brzy­mi wóz na­ła­do­wa­ny po ka­mien­nym bru­ku!

Jak to trud­no, na­wet przed wła­snem su­mie­niem, przy­znać się do chwi­lo­wej bo­daj nie­do­rzecz­no­ści! Na dziś do­syć tego ma­cha­nia pió­rem. Ciem­no – Jeb pęka–pod­ły ja­kiś smu­tek, jak gad zim­ny i ośli­zgły, pierś mi owi­ja.

Pi­sać będę ju­tro.

A mimo to – coś we mnie krzy­czy, woła w nie­bo­gło­sy: jest, jest słoń­ce!

21 stycz­nia.

Gdym się zja­wił na bal re­dak­cyj­ny, po­dob­no nie by­łem wca­le do sie­bie po­dob­ny – bo przy­zwy­cza­iła się moja brać ko­le­żeń­ska za­wsze wi­dzieć mię w zu­peł­nej de­ka­den­cji ze­wnętrz­ni j.

Dla­cze­go jed­nak ja z taką pe­dan­ter­ją mu­ska­łem się na ową ucztę, sam nie wiem?! Mó­wi­łem wpraw­dzie i prze­kła­da­łem sa­me­mu so­bie, tło­ma­czy­łem, jak cho­re­mu cie­lę­ciu, że to wca­le nie ma sen­su–ale cóż? nic nie po­mo­gło, by­łem zu­peł­nie jak ów daw­ny, z przed lat bliz­ko dzie­się­ciu, żół­to­dziób w fa­zie mo­jej go­ger­ji.

Lo­kal re­dak­cji zmie­nio­ny me do po­zna­nia. W du­żej sali, gdzie sie­dzą wspól­pra­cow niey, za­sta­wio­no sto­ły i urzą­dzo­no bu­fet, w mniej­szej są­sied­niej sal­ce też sto­ły – na­kry­cie efek­tow­ne z kwia­ta­mi.

W tak zwa­nej sali przy­jęć, od­zna­cza­ją­cej się; tem, że ścia­ny po­kry­wa­ją ręcz­ne ry­sun­ki wszyst­kich nie­mal staw­nych mi­strzów pol­skich, urzą­dzo­no oświe­tle­nie wspa­nia­łe, umiesz­czo­no w klą­bie wa­zo­no­wych ro­ślin i kwia­tów pod­jum dla mu­zy­ki i wy­wo­sko­wa­no zna­ko­mi­cie po­sadz­kę do tań­ca. Wszyst­ko było tu czy­ste, ja­sne, z do­brym bar­dzo zro­bio­ne sma­kiem: po­zna­łem rękę Jan­ka.

A bu­fet – ale jesz­cze przed bu­fe­tem… Przy­wi­ta­łem się na wstę­pie z ko­cha­nym roz­cią­ga­ła się i wiła wo­ko­ło ca­łej jej po­sta­ci jak czer­wo­ne świa­tło ben­gal­skich ogni. Nii – nig­dy w ży­ciu po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem… I jaka ona bia­ła – jaka aż błę­kit­no-liia­ła–co za cięż­kie he­ba­no­we wło­sy przy ta­kiej ośle­pia­ją­cej bia­ło­ści twa­rzy, ra­mion, gor­su!

Co za kró­lew­ska dziew­czy­na!

Du­sia była, zda­je mi się, w czar­nej strój nej suk­ni z bia­łe­mi chry­zan­te­ma­mi. Nie pa­mię­tam na­wet do­brze, jak wy­glą­da­ła.

Jak­że mi trud­no było sło­wo prze­mó­wić, coś mię for­mal­nie chwy­ci­ło za grdy­kę i ani rusz co­kol­wiek wy­krztu­sić z sie­bie.

Dzię­ki Bogu zja­wił się Ja­nek i jesz­cze któ­ryś z ko­mi­te­tu, ja po­da­łem ra­mię pan­nie Han­ce – wzią­łem na zu­chwa­łość!

– Tak nic wol­no – rze­kłem do niej pra­wie su­ro­wo.

Czu­łem, że for­mal­nie I rzę­sie się ze stra­chu.

– Co nie wol­no? – za­py­ta­ła.

– Nie wol­no aż tak, jak pani, na­wet na balu wy­glą­dać – nie wol­no.

Zro­zu­mia­ła od­ra­zu.

– Ach tak, mnie bar­dzo do­brze w tym ko­lo­rze, ja wiem – to też lu­bię go ba­ra­zo… Szkar­łat to ko­lor mój – mój ko­cha­ny!

– No i wier­nie pani słu­ży, ale dla­cze­go pani tak drży?

– Ze stra­chu, pa­nie…

– Przed­czem?

– Przed ba­lem! Ile razy wcho­dzę na bal, tak jest za­wsze. Mam pe­sy­mi­stycz­ne my­śli. Znik­nę, my­ślę so­bie, i będę sama sie­dzia­ła w ką­cie!

– Czy pani czę­sto bywa na ba­lach?

– Pa­nie, ja tyl­ko żyję na balu!

– I nie oswo­iła się pani z tem?

_nie­_jak po­dob­no zna­ko­mi­ty ak­tor ma za­wsze tre­mę przed wej­ściem na sce­nę, a zna­ko­mi­ty do­wód­ca przed bi­twą!

_ A więc to nie oba­wa, to żą­dza sła­wy lub zwy­cię­stwa, czy­li duma–jed­nem sło­wem, chce pani olśnić wszyst­kich?

– Tak – od­par­ła sta­now­czo – za­wsze ua balu mu­szę wszyst­kich olśnić, a wszyst­kie zga­sić. Poj­mu­je więc pan, że mu­szę mieć przed­tem tre­mę, bo… jesz­cze żad­nej bi­twy w ży­ciu nie prze­gra­łam!

– Czy mogę pa­nią pro­sić do… Prze­rwa­ła mi:

– Do pierw­sze­go wal­ca–do­brze…

– Nie o wal­ca chcia­łem pro­sić, bo ja wal­ca nie tań­czę – pro­szę o kon­tre­dan­sa.

– Niech mi pan przy­nie­sie kar­net i wpi­sze się pod pierw­szym kon­tre­dan­sem.

Tak mó­wiąc we­szli­śmy na sale. Ude­rzy­ły w nas świa­tła–ogar­nę­ły tań­czą­ce pary i mu­zy­ka…

Po­bie­głem po kar­net, po­sa­dziw­szy ją wpierw obok Dusi i pani Mar­ji – gdy po­wró­ci­łem, obie pan­ny już fru­wa­ły po sali. Usia­dłem więc obok pani Mar­ji i pa­trzy­łem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: