Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kulturtraeger. Część 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kulturtraeger. Część 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 268 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Deszcz ustał.

Gżyc­ki wy­chy­lił się z po­wo­zu, spoj­rzał ku nie­bu, po­tem rzu­cił okiem na błot­ni­stą, peł­na ka­łuż wodę.

– Ja­nie, jedź! – ode­zwał się nie­cier­pli­wie do fur­ma­na. – Po­śpie­szaj, bę­dzie­my póź­no! – po­wtó­rzył z na­ci­skiem.

Fur­man bi­czy­skiem uka­zał na dro­gę.

– Cięż­ko, pro­szę pa­nal – od­rzekł z fleg­ma, ale strzep­nął lej­ca­mi i czwór­ka ro­słych kasz­ta­nów ru­szy­ła żwa­wiej. Po chwi­li jed­nak ko­nie same zwol­ni­ły kro­ku.

Gży­eki po­no­wił roz­kaz.

– O! bę­dzie na czas – bąk­nął woź­ni­ca z nie­chę­cią. – Już Wi­słę wi­dać! A no!

Przy tych sło­wach pod­niósł się na koź­le i uj­rzaw­szy przed lej­co­wy­mi koń­mi duży wy­bój, skrę­cił rap­tow­nie w bok. Bry­znę­ło bło­to, po­wóz prze­chy­lił się, wa­chla­rza­mi nie­omal do­ty­ka­jąc zie­mi.

– No, no, wy­wró­ciszl – krzyk­nął Grżyc­ki. – Uwa­żajl

– A, pan każe śmi­gać. Trza było pier­wej dro­gę na­pra­wić – za­uwa­żył po­ufa­le Jan i ro­ze­śmiał się, spoj­rzaw­szy na prze­stra­szo­ną twarz sie­dzą­ce­go w po­wo­zie.

Gżyc­ki zmarsz­cył brew.

– Jan… wi­dzę… zno­wu tego… – za­czął, przy­tknąw­szy pal­cem w szy­ję, sta­ra­jąc się przy­tem przy­brać wy­raz su­ro­wy i kar­cą­cy.

Wy­mow­na ta uwa­ga nie zro­bi­ła na fur­ma­nie naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Ru­szył z lek­ce­wa­że­niem ra­mio­na­mi i bez wa­ha­nia od­rzekł:

– Panu se­kre­ta­rzo­wi to za­wdy jed­no na my­śli. A mnie się wi­dzi…

– Niech się Ja­no­wi nic nie wi­dzi! Niech Jan je­dzje, a nie roz­pra­wia. Pan ad­mi­ni­stra­tor może już być na prze­wo­zie… Ro­zu­mie Jan!,

– Co nie­mam ro­zu­mieć. Ale ja prze­cie cią­gnąć nie będę. Trza było dro­gę na­pra­wić. Roz­bi­li bu­ra­ka­mi… mia­ła być re­pa­ra­cya. Ale to tam ta­kie rzą­dy! Wszyst­ko w kie­szeń idzie!… Daw­niej to przy­najm­niej siu­tru i fa­szy­ny na­wieź­li… a te­raz i to usta­ło.

– Pi­ja­ni­ca – syk­ną przez zęby Gżyc­ki.

– Niech se tam pan se­kre­tarz co chce gada – roz­pra­wiał w dal­szym cią­gu, nie zwa­ża­jąc na przy­ci­nek, roz­ga­da­ny fur­man – a ja pe­dam, że te­raz w fa­bry­ce wszyst­ko się psu­je… Po chwi­li zaś do­dał:

– Róż­nie tam o tem lu­dzie mó­wią.

– A cóż lu­dzie mó­wią? – spy­tał Gżyc­ki od nie­chce­nia.

– Co? Ano ga­da­ją" że dmi­ni­stra­tor ma nie być.

– Głup­stwo!

– Tak mó­wią. Pono nasz hra­bia już nie chce miem­ców trzy­męć. Wy­ga­nia­ją oni na­szych… Kie­dyś wró­cił do Mu­ro­wań­ca Kuba z żoną. Ciu­pu­sem go do gra­ni­cy be­sku­dy Pru­sa­ki od­sta­wi­li… Sty­rał się… chu­dzi­na… mu­siał, gra­ty za byle co wy­prze­dać, bo mu otchu nie dali… żan­dar­mów na­sła­li i wprost na dro­gą wy­rzu­ci­li, choć pa­sport miał.

– Ta­kie pra­wo – wtrą­cił sen­ten­cy­onal­nie Gżyc­ki. – Nie wol­no za­gra­nicz­nym pod­da­nym cho­dzić na za­rob­ki.

– A cze­muż oni do nas idą. Nie­da­le­ko szu­ka­jąc w na­szej fa­bry­ce… mie­miec na miem­cu! Bied­ny człek po­ży­wić się nie może, a jak kogo we­zmą z na­szych, to jeno do czar­nej ro­bo­ty. Czy to tak do­brze?

Gżyc­ki nie od­po­wie­dzial­nie, Roz­mo­wa z stan­gre­tem była mu wo­gó­le nie na rękę, choć w głę­bi du­szy przy­zna­wał ro­zu­mo­wa­niu chło­pa nie­co ra­cyi, zwłasz­cza, że; po­gło­ski o usu­nię­ciu ad­mi­ni­stra­to­ra nie były po­zba­wio­ne pod­sta­wy. Pew­no­ści jed­nak żad­nej nie było. Mó­wio­no o tem w za­rżą – dzie cu­krow­ni, wspo­mi­nał mi­mo­cho­dem star­szy bu­chal­ter, ale jak do­tych­czas koń­czy­ło się na głu­chych wie­ściach, sam zaś Gżyc­ki, bę­dą­cy ofi­cy­ali­sta od po­sy­łek, wnio­sko­wał z róż­nych oko­licz­no­ści, że ab­szit nie­pręd­ko na­stą­pi. Zresz­tą przy­jazd ad­mi­ni­stra­to­ra, za­po­wia­dzia­ny te­le­gra­ficz­nie, utwier­dzał go w tem prze­ko­na­niu. Tem wię­cej prze­to uwa­żał za sto­sow­ne nie wda­wać się w draż­li­wą dys­pu­tę z roz­mow­nym woź­ni­cą. Więc nie­od­po­wia­da­jąc na py­ta­nie, za­czął zno­wu kar­cą­cym gło­sem przy­na­glać do po­śpie­chu:

– Niech-no Jan nie roz­pra­wia… ba­jek nie roz­no­si… jak się spóź­ni­my, bę­dzie śtraf! Pan ad­mi­ni­stra­tor nie żar­tu­je!

Po­gróż­ka tra­fi­ła do prze­ko­na­nia. Jan cmok­nął, roz­wi­nął bat, ude­rzył dy­sz­lo­we na prze­gięt­kę, kasz­ta­ny ru­szy­ły kłu­sa. Ale mimo to nie dał po­ga­węd­ce za wy­gra­nę. Z Gżyc­kie­go nie ro­bił so­bie wie­le, jeź­dzi­li ra­zem od lat kil­ku po "dro­gach", wie­dział o se­kre­ta­rzu "róż­no­ści", miał go, jak to mó­wią" w gar­ści, wie­dział też, że choć­by ten chciał, to z jego zwie­rzeń nie sko­rzy­sta, boby się przy tem róż­ne spraw­ki wy­dać mo­gły, więc choć Gżyc­ki, nie­rad z po­ufa­ło­ści, wsu­nąw­szy się w głąb po­wo­zu mil­czał, Jan nie prze­stał mó­wić:

– O, ha­lun­ko­wał­by pew­nie! – jął zno­wu gwa­rzyć, sko­ro wje­cha­li na rów­niej­szy, wy­sa­dzo­ny to­po­la­mi go­ści­niec. – A i śraf ka­zał­by za­pła­cić. Ale niech się pan se­kre­tarz nie boi… Bę­dzie­wa w porę. Ano, już i prze­wóz wi­dać…. Prze­woź­ni­cy cze­ka­ją u dru­gie­go brze­gu z pro­mem. Bę­dzie­ma na czas. To i do­brze… Trza szka­pom wy­tchnąć… bo się zma­cha­ły. Psia­kość taka dro­ga! Niech ją, siar­czy­ste!

Za­klął.

Grżyc­ki wziął na cier­pli­wość i mil­czał upo­rczy­wie, roz­glą­da­jąc się w okół.

Do­jeż­dża­li do celu. Po­wóz to­czył się te­raz szyb­ko przez nad­brzeż­ne pa­stwi­ska. Dro­ga wio­dła wę­ży­ko­wa­to wzdłuż wału ochron­ne­go, poza któ­rym zie­le­ni­ły się kępy wi­kli­ny, ską­pa­ne w po­zo­sta­łych po ostat­nim wy­le­wie stru­gach. Na pa­stwi­sku pa­sło się kil­ka par koni, gro­mad­ka wło­ściań­skie­go by­dła szczy­pa­ła przy­żół­kłą na je­sien­nym chło­dzie drob­ną tra­wę, grzę­znąc ra­ci­ca­mi w prze­sy­co­nej wil­go­cią dar­ni­nie; z wi­kła do­la­ty­wał me­lan­cho­lij­ny po­krzyk cza­jek. Im bli­żej Wi­sły" grunt sta­wał się wię­cej grzę­skim, na­wet na dro­dze mimo na­sy­pu, ko­py­ta bie­gną­cej szpar­ko czwór­ki wy­da­wa­ły cha­rak­te­ry­stycz­ny od­głos, do mla­ska­nia po­dob­ny.

Do Wi­sły było kil­ka­dzie­siąt kro­ków. Po­prysz­czo­ne od słoń­ca sko­ru­py na­mu­łu, ła­chy żół­te­go, na­pły­wo­we­go pia­sku, po­ro­słe gdzie­nieg­dzie skrzy­pem i roz­chod­ni­kiem, zwia­sto­wa­ły bli­skie są­siedz­two wody.

– Je­ste­śwa! – ode­zwał się Jan we­so­ło, pod­no­sząc się nie­co na koź­le.

Gżyc­ki od­rzekł krót­ko:

– To do­brze. Niech Jan sta­nie na wale. Zjeż­dżać nie trze­ba, bo brzeg stro­my.

To mó­wiąc, za­czął na so­bie po­pra­wiać ubra­nie, po­gła­dził si­wie­ją­cą bro­dę i mruk­nął sam do sie­bie:

– Dy­abli wie­dzą, cze­go się wła­ści­wie trzy­mać. Kto wie, sko­ro już cha­my prze­bą­ku­ją, czy się sta­ry utrzy­ma!? Cho­ciaż… nie bar­dzo chce mi się w to wie­rzyć. Spryt­na sztu­ka, da on so­bie radę! Zresz­tą ma prze­cie kon­trakt… Nie! nie… to wszyst­ko baj­ki… I syna spro­wa­dził… Mło­dy już na tę kam­pa­nię miał zo­stać dy­rek­to­rem… Wacht­man wy­cho­dzi… Wolę ja się sta­re­go trzy­mać… Z tej ga­da­ni­ny nic nie bę­dzie, – roz­my­ślał – za­miast jed­ne­go, bę­dzie­my mie­li tyl­ko dwóch Kurz­ba­chów! Sta­ry­by mło­de­go tak po nic nie zwo­ził… Hra­bia hra­bią, a ad­mi­ni­stra­tor ad­mi­ni­stra­to­rem… Nie tak to ła­two go wy­rzu­cić… Zo­ba­czy­my… z miny sta­re­go wy­czy­tam, co się świę­ci.

Za­my­ślił się.

Tym­cza­sem Jan, pod­je­chaw­szy pod ro­sną­cy przy wale bia­ło­drzew, za­trzy­mał ko­nie. Gżyc­ki wy­siadł i nie zwle­ka­jąc, pu­ścił się szyb­kim kro­kiem ku prze­wo­zo­wi. Gro­mad­ka chło­pów, cze­ka­ją­ca na brze­gu, po­kło­ni­ła mu się zda­le­ka. Od­kło­nił się.

– Prom na tam­tej stro­nie? – spy­tał.

– A ju­ści – od­po­wie­dzia­no. – Cze­ka na po­dróż­nych.

– A ko­lej już gwiz­da­ła?

W miej­sce od­po­wie­dzi dał się sły­szeć prze­cią­gły świst. Nie­ba­wem na prze­ciw­le­głym brze­gu wsz­czął się ruch. Nad­je­cha­ło kil­ka fur­ma­nek. Prze­woź­ni­cy pod­cią­gnę­li prom lina i za­rzu­ci­li kład­ki.

Gżyc­ki przy­sło­nił dło­nią oczy, spoj­rzał. Fli­sy po­śpiesz­nie wno­si­li rze­czy po­dróż­nych, skła­da­jąc je na ław­kach: Gżyc­ki wpa­try­wał się bacz­nie.

– Jest – szep­nął po chwi­li.

Na… promw­cho­dził oty­ły męż­czy­zna śred­nie­go wzro­stu, pod­pie­ra­jąc się la­ską. Na gło­wie miał czap­kę bez dasz­ka, z ra­mion spa­dał mu aż do zie­mi pled, co ca­łej po­sta­ci nada­wa­ło wy­gląd nie­zwy­kły. Je­den z prze­woź­ni­ków niósł przed nim fo­tel skła­da­ny, któ­ry roz­sta­wił na środ­ku pro­mu. Po­dróż­ny ge­sty­ku­lo­wał żywo, a choć od­le­głość nie do­zwa­la­ła sły­szeć gło­su, z ru­chów znać było, że się o coś gnie­wa. Wresz­cie za­siadł wy­god­nie na przy­go­to­wa­nym fo­te­lu, wy­cią­gnął nogi przed sie­bie i wi­docz­nie upa­try­wał ko­goś, bo, po­dob­nie jak Gżyc­ki, przy­sło­nił dło­nią oczy.

Gżyc­ki do­strzegł ten ruch. Wy­do­był z po­śpie­chem chust­kę i jął wy­ma­chi­wać w po­wie­trzu, sy­gna­li­zu­jąc. Po­czem za­czął bie­gać nad brze­giem tam i z po­wro­tem, za­nie­po­ko­jo­ny jak ko­kosz, gdy wo­dzo­ne przez nią ka­czę­ta na wodę spły­ną, ona zaś do­się­gnąć ich nie może.

Tym­cza­sem prom od­bił od brze­gu. Roz­legł się mia­ro­wy od­głos bi­ją­cych w rze­kę wio­seł; ży­la­ste, na­gie ręce prze­woź­ni­ków, to uno­si­ły się w górę, to gię­ły w dół, wal­cząc z prą­dem rze­ki. Sto­ją­cy u ru­dla sta­ry flis, po­chy­lał się całą po­sta­cią na­przód, kie­ru­jąc wpraw­nie. Nie­kie­dy rzu­cał kil­ka słów ko­men­dy to­wa­rzy­szom, cza­sem sil­niej w wi­śla­ną falę ude­rzył. Wte­dy prom zmie­niał kie­ru­nek, omi­jał wy­nu­rza­ją­cą się mie­li­znę i su­nął da­lej, ko­ły­sząc się zwol­na. Prze­pra­wa szła szyb­ko. Plusk wio­seł, chle­bot fal ko­le­bią­cych w dno pro­mu, co­raz wy­raź­niej­szym się sta­wał. Moż­na było już roz­róż­nić gło­sy ludz­kie, po­je­dyn­cze wy­ra­zy. Drep­ta­ją­cy po brze­gu Gżyc­ki po­no­wił sy­gnał chust­ką. Sie­dzą­cy na fo­te­lu po­dróż­ny zda­wał się tego nie wi­dzieć, do­pie­ro gdy Gżyc­ki, pra­gną­cy bądź co bądź za­zna­czyć swą obec­ność, krzyk­nął: Hop! hop! Habe die Ehre! pod­niósł się z sie­dze­nia i ski­nął ręką. Po­czem za­czął przy­na­glać prze­woź­ni­ków do po­śpie­chu.

Mu­ska­ją­cy sza­rą wstę­gę Wi­sły wiatr, niósł ku brze­gom szorst­kie echo słów:

– Nu!! Schaf­f­kopf! Ha­lurn­ker! Fau­len­zer! Nu!

Ręce chłop­skie po­ru­szy­ły się jesz­cze szyb­ciej, mię­śnie wy­tę­ża­ły się sil­niej. Prom, pchnię­ty ma­gicz­ną siłą cy­wi­li­za­cyj­nych dźwię­ków, przy­bił do brze­gu.

Na brze­gu stał w po­kor­nej po­sta­wie, z od­kry­tą gło­wą Gżyc­ki, ofi­cy­ali­sta cu­krow­ni, któ­rej pan Otto Kurz­bach był od lat dwu­dzie­stu pię­ciu ad­mi­ni­stra­to­rem, a pan Horst Kurz­bach miał zo – stać dy­rek­to­rem, o ile baj­ki chłop­skie nie mia­ły pod­sta­wy, i wi­tał przy­by­łe­go:

– Ge­hor­sam­ster Die­ner! Herr Ad­mi­ni­ni­stra­tor!

– Mal­ze­it Gżic­ki! – brzmia­ła od­po­wiedź Kurz­ba­cha.

Z trzech lu­dzi, któ­rzy nie­ba­wem mie­li dą­żyć ra­zem do pol­skiej wio­ski, je­den tyl­ko sta­ry Jan, sto­ją­cy obok koni na wa­ło­wym wzgór­ku, prze­mó­wił zro­zu­mia­łej i szcze­rzej:

– Ano! po­je­dzie­wa ze śwa­bem! po­je­dzie­wa! Ścier­wo spa­sie… Bę­dzie­ta mia­ły co cią­gnąć! Psia­kość!

Mó­wił to do czwór­ki kasz­ta­nów.

Kurz­bach, opie­ra­jąc się na ra­mie­niu idą­ce­go cią­gle z od­kry­tą gło­wą Gżyc­kie­go, z trud­no­ścią wy­do­stał się na stro­my brzeg, na któ­rym stał ekwi­paż. Dłu­gie pła­skie sto­py oty­łe­go ad­mi­ni­stra­to­ra za­pa­da­ły się w syp­ki pia­sek; Kurz­bach mru­czał i sa­pał, ca­łym cię­ża­rem po­kła­da­jąc się na to­wa­rzy­szą­cym mu ofi­cy­ali­ście.

Tym­cza­sem prze­woź­ni­cy wy­no­si­li z pro­mu rze­czy i pa­kun­ki: ol­brzy­mi ku­fer po­dróż­ny, osło­nię­ty fu­te­ra­łem z nie­prze­ma­kal­ne­go płót­na, sa­kwo­jaż, fo­tel skła­da­ny, derę strzy­żo­ną i kil­ka jesz­cze in­nych ści­śnię­tych w pa­ski przy­bo­rów.

Kurz­barch ski­nął na jed­ne­go z nio­są­cych, za­pu­ścił rękę w kie­szeń sze­ro­kich spodni i nie pa­trząc na niz­ko kła­nia­ją­ce­go się chło­pa, dał mu kil­ka sztuk drob­nej mo­ne­ty.

– Nu Gżic­ki! – ode­zwał się po chwi­li, ru­chem gło­wy uka­zu­jąc na pa­kun­ki,

Gżyc­ki wła­sno­ręcz­nie jął po­ma­gać prze­woź­ni­kom i Ja­no­wi, któ­ry, po­kło­niw­szy się kil­ka­krot­nie, przy­wią­zy­wał te­raz ku­fer za po­wo­zem. Ofi­cy­ali­sta na­glił:

– Prę­dzej! prę­dzej! a uważ­nie, żeby się rze­czy w dro­dze nie ob­tar­ły.

Z wiel­ką też sta­ran­no­ścią sam ukła­dał za­wi­niąt­ka i pacz­ki, ukrad­ko­wo spo­glą­da­jąc w stro­nę sto­ją­ce­go nie­opo­dal Kurz­ba­cha, jak­by ba­dał, czy ten pie­czo­ło­wi­tość ofi­cy­ali­sty o do­bro pań­skie spo­strze­ga.

Ale Kurz­bach przy­glą­dał się tym za­bie­gom i krzą­ta­niom obo­jęt­nie, pa­ro­krot­nie za­le­d­wie ra­czyw­szy wy­krzyk­nąć ste­reo­ty­po­we:

– Nu Gżic­ki!

Stał nad brze­giem Wi­sły z gło­wą pod­nie­sio­ną do góry, wy­daw­szy war­gi, z okiem utkwio­nem w oko­licz­ną prze­strzeń, jak wódz-zdo­byw­ca, roz­pa­tru­ją­cy za­ję­ty plac boju.

Do­pie­ro na głos Gżyc­kie­go: Schon fer­tig! Herr Ad­mi­ni­stra­tor! ru­szył zwol­na ku po­jaz­do­wi i pod­sa­dzo­ny przez otwie­ra­ją­ce­go drzwicz­ki ofi­cy­ali­stę siadł, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwa­gi na po­na­wia­ne niz­kie ukło­ny sta­re­go Jana.

Gżyc­ki, otu­liw­szy nogi ad­mi­ni­stra­to­ra derą, usa­do­wił się na przo­dzie.

Ru­szo­no.

Ja­kiś czas je­cha­no w mil­cze­niu. Gżyc­ki nie śmiał pierw­szy wsz­czy­nać roz­mo­wy, Kurz­bach zaś, za­pa­liw­szy cy­ga­ro, roz­glą­dał się jak po­przed­nio, ba­daw­czo w okół, rzu­ca­jąc od cza­su do cza­su prze­ni­kli­we wej­rze­nie na ofi­cy­ali­stę.

Wjeż­dża­no do naj­bliż­szej wio­ski. Zła wo­gó­le dro­ga, w opłot­kach wiej­skich była jesz­cze gor­sza. Ka­łu­ża zle­wa­ła się z ka­łu­żą, wy­bój łą­czył z wy­bo­jem. Po­jazd co chwi­lę prze­chy­lał się to w pra­wo, to w lewo.

Kurz­bach za­czął się nie­cier­pli­wić.

– Gżic­ki! – ode­zwał się gniew­nie – dla­cze­go dro­gi nie na­pra­wio­no. Prze­cież ka­za­łem, aby każ­den z plan­ta­to­rów pła­cił na ten cel po ko­piej­ce z' po­sta­wio­ne­go kor­ca bu­ra­ków.

Gżyc­ki od­rzekł nie­śmia­ło:

– Nie chcie­li! Kurz­bach wy­buch­nął.

– Nie chcie­li I? V er­flucht! Dla­cze­go nie chcie­li? Prze­cież cu­krow­nia nie może wła­snym kosz­tem ro­bić ta­kich na­kła­dów. Zresz­tą od lat kil­ku za­pro­wa­dzi­łem taki po­rzą­dek… pła­ci­li… Co to ma zna­czyć Grżic­ki?! kto się pierw­szy sprze­ci­wił!?

Ofi­cy­ali­sta wes­tchnął:

– Nu ga­dać! Pew­nie ten Prus­do­wic…

– Istot­nie pan Bruz­do­wicz pierw­szy od­mó­wił skład­ki.

Kurz­ba­ah za­śmiał się zło­wiesz­czo.

Ha! ha! Ha­lun­ker! ja mu po­ka­żę! Nie dać za­licz­ki! Niech mi Gżic­ki przy­po­mni, albo.,.

Po oli­wi­li żaś do­dał:

– Czy mój syn… pan Horst – po­pra­wił – tam bywa? Hm?

Gżyc­ki za­wa­hał się.

– To jest… tego…

– Bywa? – po­wtó­rzył ostrzej Kurz­bach.

– Cza­sa­mi… w nie­dzie­lę… – wy­bąk­nął py­ta­ny z wi­docz­nem za­kło­po­ta­niem i oba­wą.

– To bar­dzo do­brze – od­rzekł Kurz­bach z fleg­mą.

Gżyc­ki zdu­miał. Spo­dzie­wał się wy­bu­chu gnie­wu, tym­cza­sem, prze­ciw­nie, tak same sło­wa Kurz­ba­cha, jak i ton, w ja­kim wy­po­wie­dzia­ne zo­sta­ły, mó­wi­ły co in­ne­go.

Był to dla Gżyc­kie­go za­wód miły. Choć więc nie od­ga­dy­wał przy­czyn ta­kie­go za­pa­try­wa­nia się ad­mi­ni­stra­to­ra, ośmie­lo­ny, uwa­żał za sto­sow­ne ko­rzy­stać ze spo­sob­nej chwi­li i nie prze­ry­wać roz­mo­wy.

Ja­koż za­czął na­no­wo:

– Pan Horst bywa u pań­stwa Bruz­do­wicz, za­pew­ne w in­te­re­sie plan­ta­cyj. Pan Bruz­do­wicz cie­szy się wśród oby­wa­tel­stwa du­żem uzna­niem… Po­dob­no sta­now­czo za­żą­dał pod­wyż­ki… inni go­to­wi pójść za jego przy­kła­dem. Pan Horst… pan dy­rek­tor. za­pew­ne pra­gnie wpły­nąć na…

– A zkąd Gżic­ki wie, że Horst zo­stał dy­rek­to­rem? – spy­tał Kurz­bach, prze­ry­wa­jąc.

– Ja? niby… Wszy­scy o tem mó­wią…

– Mó­wią,? Ale przed­tem roz­po­wia­da­no co in­ne­go? – su­ro­wym to­nem za­gad­nął Kurz­bach, a gdy Gi­życ­ki nie od­po­wia­dał, po­wtó­rzył roz­ka­zu­ją­co:

– Nu Gżic­ki! mów! Opo­wia­da­li, że ja już nie będę ad­mi­ni­stra­to­rem! Cie­szy­li się I… ha! ha! – za­śmiał się su­cho.

Gżyc­ki rów­nież nad­ro­bił śmie­chem i nie od­po­wia­da­jąc wprost prze­mó­wił:

– Pan ad­mi­ni­stra­tor wie o wszyst­kiem…

– Wiem.

– Byli jed­nak tacy, co się tą nie­mi­łą za­po­wie­dzią zmar­twi­li – wtró­cił Gżyc­ki zna­czą­co.

Kurz­bach spoj­rzał nań uważ­nie, po­czem rzekł:

– Ja mam do­brą pa­mięć. Ja będę pa­mię­ta­li Była w tych sło­wach i obiet­ni­ca na­gro­dy i po – gróź­ka za­ra­zem.

Gżyc­ki zro­zu­miał to do­brze. Przy­szedł mu na myśl za­raz wi­ce­dy­rek­tor fa­bry­ki, Ol­szyń­ski, któ­ry jaw­nie prze­ciw ad­mi­ni­stra­to­ro­wi wy­stę­po­wał.

– Tego dy­abli, we­zmą! Nie chciał­bym być w jego skó­rze – roz­wa­żał w du­chu. – I che­mi­ko­wi się do­sta­nie. Sta­ry nie lubi żar­to­wać… Ale co mi tam do tego, by­łem ja miej­sca nie stra­cił.

Nie­mniej po­sta­no­wił sko­rzy­stać z wy­god­ne­go sam na sam i upew­nić się sta­now­czo jak rze­czy sto­ją, bez świad­ków.

Twarz na­stro­ił od­po­wied­nio, i cho­ciaż roz­ma­wia­no po nie­miec­ku, obej­rzał się na fur­ma­na z do­brze uda­ną ostroż­no­ścią, po­czem na­chy­la­jąc się pra­wie do ko­lan Kurz­ba­cha, przy­ci­szo­nym gło­sem za­czął: – Ja­bym panu ad­mi­ni­stra­to­ro­wi miał coś do po­wie­dze­nia….

– Nu!?

– Ten cały strejk mię­dzy plan­ta­to­ra­mi to spraw­ka Bruz­do­wi­cza i… i… Ol­szyń­skie­go.,

Kurz­bach po­pa­trzył nań uważ­nie, prze­ni­kli­wie.

– Tak Ol­szyń­skie­go – cią­gnął Gżyc­ki. Przy­wi­dzia­ło mu się, że po­wi­nien zo­stać dy­rek­to­rem i te­raz…

Kurz­bach mach­nął po­gar­dli­wie ręką, jak­by go ta wia­do­mość nic a nic nie ob­cho­dzi­ła.

To Gżyc­kie­go zbi­ło z tro­pu, za­milkł, ale po chwi­li za­czął z in­nej becz­ki.

– U pana Bruz­do­wi­cza od­był się w tych dniach zjazd oby­wa­te­li. Pan dy­rek­tor był tak­że za­pro­szo­ny… Uczest­ni­czył… Po­dob­no plan­ta­to­rzy wnie­śli po­da­nie do hra­bie­go z żą­da­niem pod­wyż­sze­nia ceny bu­ra­ków o dwa­dzie­ścia ko­pie­jek na kor­cu…

Kurz­bach uśmiech­nął się szy­der­czo:

– A Gżic­ki c o o tem my­śli – za­gad­nął.

– Ja? Ja?… Je­że­li mi wol­no wy­ra­zić swe zda­nie to… są­dzę, że do wio­sny jesz­cze da­le­ko. Mamy czas. Na je­sie­ni wszy­scy są przy pie­nią­dzach, ale po No­wym Roku zmięk­ną. Zgo­dzi się je­den… dru­gi… trze­ci i bez pod­wyż­ki się obej­dzie…

Kurz­bach za­czął się śmiać na cały głos.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: