Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kupiliśmy ZOO. Niesamowita, lecz prawdziwa historia podupadającego zoo i dwustu zwierząt, które na zawsze odmieniły pewną rodzinę - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
30 listopada 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kupiliśmy ZOO. Niesamowita, lecz prawdziwa historia podupadającego zoo i dwustu zwierząt, które na zawsze odmieniły pewną rodzinę - ebook

W poszukiwaniu nowego domu i przygody brytyjski dziennikarz Benjamin Mee wraz z rodziną objął w posiadanie upadające zoo na angielskiej wsi. Zamarzyło mu się poprowadzenie tam rodzinnego biznesu. Wszyscy koledzy zgodnie twierdzili, że kompletnie zwariował. Przecież mieszkał sobie spokojnie na południu Francji, pisał artykuły, już prawie opanował język francuski (ku rozpaczy miejscowych). A jednak w 2006 roku Mee razem z żoną Katherine, dwójką dzieci, bratem i siedemdziesięciosześcioletnią matką wprowadził się do Parku Dzikich Zwierząt w Dartmoor, gdzie rezydowały do tej pory m.in. lew Solomon, wilk Zak, tapir Ronnie i jaguar Sovereign. Szczęście i radość z przywracania świetności temu miejscu szybko jednak zostały zakłócone: zdiagnozowana jeszcze we Francji choroba Katherine - rak mózgu - znów dała o sobie znać... „Kupiliśmy zoo” to niezapomniany portret rodziny żyjącej w niecodziennym otoczeniu, opowieść o tajemnicach królestwa zwierząt i świadectwo triumfu nadziei nad rozpaczą.

 

 

Ta opowieść jest wyjątkowa, a przez to, że Mee wydaje się podobny do nas, potrafi zainspirować czytelników do podjęcia własnych, osobistych wyzwań.

inthenews.co.uk

 

Rozczulający, zabawny i poruszający pamiętnik Benjamina Mee jest naprawdę wspaniałą lekturą.

„Winnipeg Sun"

 

Tej nocy, gdy tylko mama bezpiecznie zaległa w łóżku, podążyliśmy z Duncanem do spowitego mgłą parku, żeby się zorientować, w cośmy się wpakowali. Gdziekolwiek padło światło latarek, mrugały do nas przeróżnej wielkości oczy; na tym etapie nie mieliśmy pojęcia o topografii posiadłości, toteż ukryte w mroku zwierzęta jeszcze potęgowały tajemniczą atmosferę. Jedno, co wiedzieliśmy, to gdzie są tygrysy: podeszliśmy więc do jednej z klatek, której słupki były przeznaczone do wymiany, żeby zobaczyć dokładnie, z jak poważnymi uszkodzeniami mamy do czynienia. Nie było widać ani śladu tygrysów, więc wspięliśmy się ponad barierkę zabezpieczającą i zaczęliśmy przy świetle latarki przyglądać się podstawie drewnianych słupków przytrzymujących ogrodzenie z siatki. Przykucnąwszy, badaliśmy przegniłe drewno, zdrapując wierzchnie warstwy i próbując dotrzeć do twardszego środka, który na szczęście okazał się nie leżeć głęboko. Uznaliśmy, że jest nie najgorzej; kiedy jednak podnieśliśmy się z kolan, ku swojemu osłupieniu zobaczyliśmy, że wszystkie trzy tygrysy zamieszkujące ten wybieg siedzą ledwie parę metrów od nas - gotowe do skoku i wgapione w nas intensywnie. Zupełnie jakbyśmy byli ich kolacją.

(fragment)

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-333-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

20 października 2006 roku około godziny osiemnastej mama i ja pierwszy raz przyjechaliśmy do Parku Dzikich Zwierząt w Dartmoor w hrabstwie Devon jako jego nowi właściciele. Gdy wysiadaliśmy z samochodu, słyszeliśmy w mglistym mroku wycie wilków. Duncan, mój brat, włączył na nasze przywitanie wszystkie światła w domu: gdy więc wyłonił się zza frontowych drzwi, aby mnie objąć swoim miażdżącym kości niedźwiedzim uściskiem, z wszystkich okien bił powitalny blask, rozświetlając mgłę na dworze. Duncan uściskał też mamę, choć ją delikatniej. Przybyliśmy spóźnieni o całą dobę — utknęliśmy na jeden dzień u prawników w Leicester, bo ostatnie dokumenty nie dotarły na czas i trzeba było wysłać kuriera na motorze autostradą M1, by je dowiózł. Duncan nadzorował przeprowadzkę mebli mamy z Surrey: operacji miała dokonać ekipa złożona z ośmiu ludzi i trzech furgonetek, która następnego dnia wykonywała już kolejne zlecenie. Opóźnienie zaowocowało nieprzyjemną przepychanką przy wejściu do parku, lecz ostatecznie prawnik poprzedniego właściciela pozwolił Duncanowi rozładować furgonetki, mimo że formalności nie zostały jeszcze sfinalizowane — zgodził się jednak na wniesienie rzeczy tylko do dwóch pomieszczeń (jednym z nich była cuchnąca kuchnia od frontu).

Tak więc nasza trójka wędrowała w osłupieniu pośród chybotliwych wież z pudeł, kierując się do kuchni z kamienną posadzką, która, stosunkowo niezagracona, nadawała się, jak sądziliśmy, na centrum operacyjne. Wielki, stary stół na kozłach, który przez dwadzieścia lat trzymałem w garażu u rodziców, w końcu doczekał lepszych czasów i został rozstawiony we wnętrzu odpowiednim do swojego rozmiaru. Nadal służy nam jako stół jadalny — zaś tamtej pierwszej nocy pełnił szczególną, symboliczną rolę. Trochę pudeł i dywanów, które Duncan zdołał wstawić do spiżarni na zapleczu, właśnie uległo zalaniu, więc gdy on starał się odetkać odpływ, ja pojechałem do chińskiej budki z jedzeniem, którą zauważyłem po drodze przy szosie A38 — i zasiedliśmy do pierwszego posiłku w naszym nowym domu. Nastroje były zmienne, choć raczej pogodne; tej pierwszej nocy spędzonej w zimnym, ciemnym i pogrążonym w chaosie domu śmialiśmy się dużo, a fakt, że mieszkamy niedaleko niezłej chińskiej restauracji, był dla wszystkich powodem do niezmiernego zadowolenia.

Tej nocy, gdy tylko mama bezpiecznie znalazła się w łóżku, podążyliśmy z Duncanem do mglistego parku, żeby się zorientować, w cośmy się wpakowali. Gdziekolwiek padło światło latarek, mrugały do nas przeróżnej wielkości oczy; na tym etapie nie mieliśmy pojęcia o topografii parku, toteż tajemniczość ukrytych w mroku zwierząt jeszcze potęgowała niesamowitość atmosfery.

Jedno, co wiedzieliśmy, to to, gdzie są tygrysy; podeszliśmy zatem do którejś z klatek, której słupki należało wymienić, żeby zobaczyć dokładnie, z jak poważnymi uszkodzeniami mamy do czynienia. Nie było widać ani śladu tygrysów, więc wspięliśmy się ponad barierkę zabezpieczającą i zaczęliśmy przy świetle latarki przyglądać się podstawie drewnianych słupków, przytrzymujących ogrodzenie z siatki. Przykucnąwszy, dłubaliśmy w przegniłym drewnie, zdrapując wierzchnie warstwy i próbując dotrzeć do twardszego środka, który ku naszej uldze okazał się nie leżeć głęboko. Uznaliśmy, że jest nie najgorszej; kiedy jednak podnieśliśmy się z kolan, ku naszemu osłupieniu zobaczyliśmy, że wszystkie trzy tygrysy zamieszkujące ten wybieg siedzą ledwie parę metrów od nas — gotowe do skoku i wgapione w nas intensywnie. Zupełnie jakbyśmy byli ich kolacją.

To było fantastyczne. Wszystkie trzy bestie — wspaniałe bestie — podkradły się na odległość wyciągnięcia łapy od nas tak niepostrzeżenie, że żaden z nas nic nie zauważył. Każde z tych zwierząt było większe niż my razem wzięci, a jednak poruszały się bezszelestnie. Gdybyśmy się znajdowali w dżungli — czy w tym przypadku raczej w syberyjskiej tundrze — najpierw byśmy zauważyli obręcz potężnych szczęk zaciskającą się na naszych karkach. Wzdłuż przedniej części pięciocentymetrowych tygrysich kłów ciągnie się specjalny, wrażliwy pas tkanki, pozwalający tym zwierzętom wyczuć puls w tętnicy ofiary. Tygrys przytrzymuje zdobycz pierwszym chwytem kłów, a następnie wyczuwa puls zębami, ustawia je odpowiednio i zagłębia w ciało zdobyczy. Koty wbijały w nas lodowate spojrzenia, a my byliśmy pod wrażeniem. W końcu — uznawszy, że z uwagi na czynniki niezależne (na przykład płot między nami) to była jedynie próba generalna – jeden z tych ogromnych, muskularnych kotów ziewnął, błysnął zakrzywionymi kłami i odwrócił wzrok. My w dalszym ciągu byliśmy pod wrażeniem.

Ruszyliśmy z powrotem w stronę domu. Wilki rozpoczęły swój upiorny wieczorny chorał, któremu akompaniowało pohukiwanie sów (żyło ich na terenie parku z piętnaście) i dziwny skrzek orła. Koczkodany tumbili — koło ich klatki właśnie przechodziliśmy – wydawały swoje nocne wrzaski ostrzegawcze. O to nam właśnie chodziło, myśleliśmy sobie. Teraz musieliśmy wykombinować, co robić dalej.

Odbyliśmy niesamowitą podróż, by dotrzeć tutaj. To tu był nowy początek, ale też koniec długiej i krętej drogi, którą podążała cała moja rodzina. Mój kawałek tej historii zaczyna się we Francji.

1 POCZĄTKI

L’Ancienne Bergerie, czerwiec 2004 roku, a życie było piękne. Moja żona Katherine i ja właśnie zrobiliśmy ostatni ważny krok na drodze do nowego życia: sprzedaliśmy londyńskie mieszkanie i kupiliśmy dwie cudne stodoły ze złocistego wapienia w sercu południowej Francji; mieszkaliśmy tam, żywiąc się bagietkami, serem i winem. Wioska, w której osiedliśmy, leży pomiędzy Nimes a Awinionem, w Langwedocji — czyli Prowansji dla ubogich. To rejon, gdzie spada rocznie najmniej deszczu w całej Francji. Pisywałem regularnie artykuły do rubryki poświęconej naprawom domowym i majsterkowaniu dla tygodnika „Guardian” oraz do dwu innych rubryk, publikowanych w magazynie „Grand Design”. Pracowałem również nad książką o poczuciu humoru u zwierząt; ten projekt, z którego realizacją od dawna się nosiłem, okazał się czasochłonny, wymagał też sprzyjającego pracy środowiska. I to chyba tyle.

Dwójka naszych opalonych, dwujęzycznych dzieci — Ella i Milo — dokazywała z kociakami w zaciszu dużego, otoczonego murem ogrodu. Dzieci ścigały ogromne koniki polne, kryjące się w wysokich suchych trawach i w łanach pszenicy, która wysiała się najpewniej z ziaren przypadkowo wysypanych z jakiejś przyczepy w czasach, kiedy stodoły były częścią czynnego gospodarstwa. Nasz ogromny pies Leon leżał w progu wielkiej, zardzewiałej bramy, strzegąc nas z życzliwą czujnością, właściwą zwierzętom hodowanym specjalnie w tym celu; dyszał radośnie, spełniając swój obowiązek.

Powoli zaczynałem się tam czuć jak w domu. Za równowartość skromnych sześćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych w londyńskim śródmieściu dostaliśmy tysiąc dwieście metrów kwadratowych wiejskiego południa Francji; jedyną wadą tej nowej lokalizacji było nieco skromniejsze wyposażenie i mniej dogodny dojazd do sklepu Marks & Spencer, atrakcji wesołego miasteczka w South Bank i Muzeum Brytyjskiego. Mieliśmy natomiast lato, trwające od marca do listopada, oraz lokalnie wytwarzane wino, które na miejscu kosztowało trzy i pół euro, podczas gdy w brytyjskim Tesco trzeba by za nie zapłacić osiem funtów. Korzystaliśmy więc pełnymi garściami ze wszystkiego, co było częścią tamtejszej kultury. Jadaliśmy świeże pstrągi z grilla oraz słone kiełbaski z Sewennów na północy — i popijaliśmy lampką schłodzonego różowego wina z lodem, szybko topniejącym w ciężkim upale europejskiego Południa. Prawdziwa idylla.

Prawie dziesięć lat zajęło mi osiągnięcie zawodowej i finansowej pozycji, która dałaby mi szansę na urzeczywistnienie tej sielanki: po latach wysiłków mogłem sobie teraz pozwolić na to, by zamieszkać jak wieśniak w opuszczonej stodole, we wsi pełnej niezwykle krzepkich chłopów, zarabiających na życie najprawdziwszym rolnictwem. Stałem się zwariowanym Anglikiem, egzystującym wśród nieco zdezorientowanych moimi dziwactwami francuskich prowincjuszy; sąsiedzi okazywali mi co prawda tolerancję, serdeczność i grzeczność, ale siłą rzeczy skłonni byli do wydawania surowych sądów.

Katherine — z którą ożeniłem się w kwietniu owego roku, po dziewięciu latach razem (czekałem, aż całkowicie straci nadzieję, że to nastąpi) — stała się ulubienicą całej wsi. Piękna, troskliwa, uprzejma, życzliwa i pełna wdzięku, starała się być częścią wioskowego życia oraz dopasować się do jego wymogów. Nauczyła się francuskiego (którym i tak już władała na zaawansowanym poziomie) na tyle dobrze, by mówić równie biegle lokalną francuszczyzną potoczną, francuszczyzną paryską oraz francuszczyzną urzędowo-oficjalną, niezbędną w kraju wszechobecnej biurokracji. Potrafiła z jednakową łatwością sprzeczać się z właścicielem galerii w pobliskim miasteczku Uzes o to, jaki kwestionariusz podatkowy powinien wypełnić, by nabyć rzeźbę Elisabeth Frink (tak się złożyło, że miała kiedyś okazję poznać tę artystkę i przeprowadzać z nią wywiad), i narzekać z wiejskimi matkami na niedogodności francuskiego systemu ochrony zdrowia. Tymczasem mój francuski — na początku kwalifikował się na tróję — z czasem wyrobił się na tyle, by zasługiwać na czwórkę, mimo że ze wszystkich sił broniłem się przed obciążaniem mózgu nauką języka z obawy, że spowolni to pracę nad książką, z której ukończeniem i tak już byłem spóźniony. Kładłem się spać, kiedy rolnicy wstawali, i z wyjątkiem sytuacji gdy zdarzało mi się nagabywać ich kulawą francuszczyzną o jakieś kwestie dotyczące majsterkowania, rzadko wchodziłem z nimi w kontakt. Oni i tak woleli Katherine.

Osiągnięcie stanu idylli nie obyło się jednak bez pewnych wyrzeczeń. By kupić te dwie stodoły — piękne, lecz zupełnie zrujnowane, z błotnistymi podłogami upstrzonymi rozdeptanym owczym łajnem — musieliśmy sprzedać nasze ukochane, maciupkie mieszkanie w Londynie. Nie mogliśmy się wprowadzić, dopóki nie podłączono nam wody i prądu, więc przez cały tydzień, kiedy to finalizowaliśmy nasze międzynarodowe umowy, przenosiliśmy się z miejsca na miejsce w obrębie wsi: ze ślicznego budynku z surowego kamienia, który dotąd wynajmowaliśmy, musieliśmy przeprowadzić się do znacznie mniej atrakcyjnego lokalu tuż przy głównej drodze, bo z rozpoczęciem sezonu cena wynajmu podskoczyła prawie trzykrotnie. W nowym domu nie było mebli, a my nie mieliśmy własnych, bo gdy przyjeżdżaliśmy do Francji dwa lata wcześniej, nie zamierzaliśmy zostać dłużej niż sześć miesięcy. Nie skłamałbym, mówiąc, że to był trudny okres.

Kiedy więc Katherine (dotychczas niespożyta w swoich wysiłkach nad papierkową robotą, pakowaniem, sortowaniem i opisywaniem pudeł, którym to zajęciom oddawała się z energią huraganu) zaczęła cierpieć na migreny i wgapiać się w przestrzeń, zwaliłem wszystko na stres.

– Jeśli nie możesz pomagać, idź do lekarza albo jedź do rodziców — mówiłem z troską. Powinienem był się zorientować, że to coś poważnego, gdy nagle zrezygnowała z wyprawy po meble do pokoju dziecinnego (zakupy zawsze należały do jej ulubionych zajęć); gdy w powrotnej drodze rozmawialiśmy w samochodzie, mówiła bardzo niewyraźnie i oboje poczuliśmy wtedy dreszcz niepokoju. Jednak po kilku telefonach do cierpiących na migreny znajomych stwierdziliśmy, że jej dolegliwości mieszczą się w granicach normy i że całe zjawisko najpewniej jest spowodowane stresem.

Gdy Katherine poszła w końcu do lekarza, spodziewałem się, że wróci do domu z jakimś lekarstwem na migrenę. Tymczasem jej lekarz zadzwonił do nas i powiedział, że powinna natychmiast, najlepiej tego samego wieczora, zrobić tomografię mózgu. Wtedy jeszcze ciągle nie byłem szczególnie zmartwiony: Francuzi słyną z hipochondrii. Jeśli pacjent skierowany na operację ma katar, lekarz przepisuje mu całą torbę lekarstw, wśród których najpewniej znajdą się także czopki. Skierowanie na tomografię wydawało mi się objawem typowo francuskiej nadgorliwości; nie było to nam na rękę, ale mus to mus.

Nasza przyjaciółka Georgia obiecała Katherine, że zawiezie ją do miejscowego szpitala, oddalonego o jakieś trzydzieści pięć kilometrów; ja tymczasem siedziałem w domu, czekając, aż wrócą. Nagle zadzwonił telefon i usłyszałem coś, czego nikt z nas zupełnie się nie spodziewał: zapłakana Georgia mówiła, że sprawa jest poważna.

– Wykryli coś u niej — powtarzała. — Przyjedź jak najszybciej.

Z początku myślałem, że to kiepski żart, ale w jej głosie brzmiał prawdziwy niepokój.

W kompletnym szoku pognałem do sąsiadki; poprosiłem, by zaopiekowała się dziećmi, a sam wskoczyłem w pożyczoną od niej nieprawdopodobnie zdezelowaną hondę civic i ruszyłem w nieznane po ciemnej, wiejskiej drodze. W samochodzie działało tylko jedno światło, nie dawało się wrzucić trójki ani wstecznego, hamulce były słabe — docierało więc do mnie, że jeśli nie będę ostrożny, mogę rozbić auto i mocno się poturbować. Raz nie wyrobiłem się na zakręcie i musiałem wypchnąć wóz z powrotem na drogę, ale szczęśliwie udało mi się dojechać do szpitala. Porzuciłem rozpadający się pojazd na pustym parkingu i popędziłem do środka.

Zwolniłem zapłakaną Georgię z posterunku i starałem się uspokoić bladą, wstrząśniętą Katherine. Cały czas miałem nadzieję, że to jakaś pomyłka, że zaraz okaże się, iż przeoczono coś bardzo prostego i że wszystko szybko się wyjaśni. Kiedy jednak poprosiłem, by pozwolono mi obejrzeć obraz z badania, faktycznie zobaczyłem na nim czarny guz wielkości piłki golfowej, tkwiący złowrogo w lewym płacie ciemieniowym mojej żony. Wiele lat temu skończyłem psychologię, więc czytanie obrazu z rezonansu magnetycznego nie było dla mnie zupełną nowością. Teraz aż mi się w głowie kręciło od desperackich poszukiwań wyjaśnienia tej anomalii, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.

Spędziliśmy noc w szpitalu, starając się nawzajem podtrzymywać na duchu. Rano helikopter zabrał Katherine do Montpellier, na najbliższy (i prawdopodobnie najlepszy we Francji) oddział neurologiczny. Po tej nocy razem przyszło mi wreszcie stanąć oko w oko z bolesną rzeczywistością, gdy zobaczyłem, jak helikopter unosi moją żonę — pacjentkę traktowaną jako nagły przypadek — do odległego szpitala neurologicznego. Dopiero kiedy gnałem autostradą, próbując dogonić odlatujący śmigłowiec, zaczął do mnie docierać szok, jakiego doznałem. Myśli telepały mi się w głowie, gdy starałem się jakoś ogarnąć sytuację, do tego stopnia, że ledwie mogłem się jako tako skupić na prowadzeniu samochodu. Natychmiast zwolniłem. Godzinę później dojechałem na parking ogromnego kompleksu szpitala imienia Gui de Chaulliaca; okazało się, że na parkingu nie ma wolnych miejsc. Ostatecznie więc zaparkowałem na wariata, po francusku, stając wzdłuż krótkiego odcinka krawężnika. Portier z dezaprobatą pogroził mi palcem, kiedy przechodziłem obok niego, ale nie był w stanie mnie zatrzymać. Jedyne, o czym mogłem myśleć, to, że muszę znaleźć Katherine. Gdyby portier próbował mi przeszkodzić, pewnie złamałbym mu rękę i wysłał go na rentgen. Szedłem na oddział doraźnej opieki neurologicznej na piątym piętrze i nic nie mogło stanąć mi na drodze. W tym momencie dotarło do mnie, jak często lekceważy się rozmiary kryzysu emocjonalnego, przeżywanego przez ludzi odwiedzających szpital. Normalne zasady przestały mieć znaczenie, moje priorytety uległy całkowitej zmianie: obchodziło mnie tylko to, by znaleźć Katherine i dowiedzieć się, co dalej. Gdy dotarłem do niej, siedziała na łóżku na kółkach, ubrana w żółtą koszulę szpitalną, oszołomiona i zdezorientowana. Wyglądała jednocześnie bardzo bezbronnie i dostojnie; ze stoickim spokojem robiła posłusznie wszystko, o co ją poproszono. W końcu powiedziano nam, że termin operacji wyznaczono na za kilka dni. W oczekiwaniu na zabieg Katherine powinna przyjmować duże dawki sterydów, mających za zadanie zmniejszyć stan zapalny wokół guza, by łatwiej było go usunąć.

To wydawało mi się najgorsze ze wszystkiego — przyglądanie się, jak wożono ją po korytarzach, podczas gdy ona siedziała wyprostowana w koszuli bez pleców, spoglądając dokoła z cichą, niepewną godnością. Faza logistyczna dobiegła końca: dotarliśmy, gdzie należało, dzieci były pod opieką; teraz pozostawało tylko przeczekać trzy dni i dostosować się do nowej rzeczywistości. Spędziłem większość tego czasu w szpitalu — albo z Katherine, albo na korytarzu, gdzie przez telefon oznajmiałem kolejnym krewnym i przyjaciołom ponurą nowinę. Wszystkie te rozmowy były do siebie podobne: przyjmowali wiadomość początkowo z lekkim niedowierzaniem, potem zaś następował szok i często łzy. Po trzech dniach uzyskałem sporą wprawę w prowadzeniu tych rozmów i potrafiłem już pomóc swoim rozmówcom przebrnąć przez kolejne stany emocjonalne, wywołane informacją, którą ode mnie usłyszeli.

W końcu nadszedł piątek i przygotowano Katherine do zabiegu. Pozwolono mi towarzyszyć jej w poczekalni, mieszczącej się przed salą operacyjną. Było to piękne, typowo francuskie pomieszczenie; światło sączyło się smugami do wnętrza nowoczesnego atrium, gdzie rosły drzewa, których czerwone i brązowe liście lśniły jak witraż w promieniach słońca. Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia: pocałowałem Katherine na do widzenia, nie wiedząc nawet, czy ją jeszcze zobaczę — a jeśli tak, to w jakim stanie będzie po operacji.

Tuż przed rozpoczęciem zabiegu poprosiłem chirurga, by pozwolono mi wszystko obserwować. Pracowałem kiedyś jako dziennikarz piszący o ochronie zdrowia i dość często bywałem w sali operacyjnej, a teraz chciałem dowiedzieć się jak najdokładniej, co się będzie działo z Katherine. Lekarz — jeden z najlepszych neurochirurgów we Francji — nie był bynajmniej zakłopotany; przeciwnie, wyglądał na zachwyconego. Mam sporo powodów, by twierdzić, że ten człowiek cierpiał na dość zaawansowany syndrom Aspergera. Wtedy to po raz pierwszy i ostatni podczas całej rozmowy spojrzał mi w oczy, a potem uśmiechnął się i powiedział:

– Widzę, że i pana interesują guzy?

Po czym z entuzjazmem zaczął przedstawiać mnie swojemu zespołowi. Anestezjolog przejawiał znacznie mniej zapału i wyraźnie się zaniepokoił, natychmiast więc się wycofałem — nie chciałem, by praca któregokolwiek z członków zespołu ucierpiała z powodu mojej obecności. Chirurg zgarbił się ponuro i powrócił do chłodnego i metodycznego wykonywania swojej roboty.

Operacja, jak się okazało, przebiegła nadzwyczaj pomyślnie. Gdy kilka godzin później odnalazłem Katherine na oddziale intensywnej opieki medycznej, była przytomna i uśmiechnięta, lecz chirurg powiedział mi chwilę później, że nie podoba mu się wygląd tkanki, którą usunął.

– Guz odrośnie — ostrzegał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: