Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kwiat aloesu - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kwiat aloesu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 234 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KWIAT ALO­ESU.

NO­WE­LA.

"Ko­bie­to! ułom­ność imię two­je". ..

Sha­ke­spe­are

– Ma­mu­siu, czy pan Ka­zi­mierz przyj­dzie dzi­siaj na­pew­no?

– Nie wiem, moje dziec­ko. Na­pi­sał, że je­śli mu tyl­ko siły po­zwo­lą, to przyj­dzie.

– Ach, jak to do­brze!

Ostat­nie wy­ra­zy zo­sta­ły wy­mó­wio­ne ci­szej, ale brzmia­ło w nich za­do­wo­le­nie i prócz tego coś jesz­cze, co się bli­żej okre­ślić nie da, lecz co praw­do­po­dob­nie zro­bi­ło­by przy­jem­ność owe­mu panu Ka­zi­mie­rzo­wi, gdy­by był mi­mo­wol­ny okrzyk dziew­czy­ny usły­szał. Po­kój, w któ­rym pro­wa­dzo­no tę roz­mo­wę, ob­szer­ny i cie­pły, ro­bił wra­że­nie tego wła­śnie, co Niem­cy okre­śla­ją wy­ra­zem "ge­müth­lich."

Jego ścia­ny były ob­cią­gnię­te pięk­nem, ak­sa­mit­nem obi­ciem, na­śla­du­ją­cem błę­kit nie­ba, na­bi­ty gwiaz­da­mi. Po­sadz­kę po­kry­wał ol­brzy­mi dy­wan, mięk­kie me­ble, po­usta­wia­ne ma­łe­mi gru­pa­mi, za­chę­ca­ły do wy­po­czyn­ku i po­uf­nej ga­węd­ki, a błę­kit­na lam­pa rzu­ca­ła księ­ży­co­we bla­ski na po­lne róże i ru­mia­ny ka­na­pek, po­głę­bia­ła bar­wę palm, dra­cen i pa­pro­ci i uspo­sa­bia­ła do mi­łej za­du­my.

W rogu po­ko­ju, przed wy­so­kiem lu­strem, na któ­re­go krysz­ta­ło­wą szy­bę pa­dał blask od za­pa­lo­ne­go kan­de­la­bru, pod­trzy­my­wa­ne­go przez ala­ba­stro­wą Hebę, mło­da pa­nien­ka po­pra­wia­ła ber­tę przy sta­ni­ku i przy­pi­na­ła kwia­ty.

Lu­stro od­bi­ja­ło wier­nie jej bia­łą cerę, ja­sne wło­sy, upię­te z tyłu gło­wy w zgrab­ny wę­zeł, i sza­fi­ro­we oczy, ozdo­bio­ne dłu­gie­mi, do góry po­odwi­ja­ne­mi rzę­sa­mi, co je czy­ni­ło po­bob­ne­mi do oczu ździ­wio­ne­go dziec­ka, lub do oczu dzi­kiej kozy, gdy, ucze­pio­na u ska­ły, pa­trzy cie­ka­wie na wscho­dzą­ce słoń­ce.

Z od­kry­tą szy­ją, w bia­łym opa­rze gazy, dziew­czy­na wy­glą­da­ła jak nar­cyz i po­win­na była być wdzięcz­na zwier­cia­dłu, któ­re bez żad­nej dy­plo­ma­cji mó­wi­ło jej: je­steś pięk­na.

Tym­cza­sem w sza­fi­ro­wych oczach nie było nic wię­cej, tyl­ko zdzi­wie­nie i cie­ka­wość dziec­ka. Dziew­czy­na sta­ła, obo­jęt­nie przy­pi­na­jąc do sta­ni­ka żół­te róże, choć po okrzy­ku: – ach, jak to do­brze! w jej źre­ni­cach coś za­mi­go­ta­ło na chwi­lę, co mo­że­by zno­wu zro­bi­ło przy­jem­ność panu Ka­zi­mie­rzo­wi.

Za to dama, sie­dzą­ca w cie­niu pal­my na ka­na­pie i przy­glą­da­ją­ca się pa­nien­ce wzro­kiem ba­daw­czym, mia­ła w oczach i na ustach uśmiech, któ­re­go tam­tej bra­ko­wa­ło.

Był to uśmiech za­do­wo­le­nia i dumy, uśmiech kup­ca, po­dzi­wia­ją­ce­go wła­sny to­war, uśmiech ge­ne­ra­ła, ro­bią­ce­go prze­gląd ar­mii w wi­lię głów­ne­go ata­ku i z tej ar­mii za­do­wo­lo­ne­go zu­peł­nie.

Wtem, na tle błę­kit­nej por­ty­ery, uka­za­ła się dru­ga pa­nien­ka. Była tak­że w su­kien­ce z bia­łej gazy i mia­ła róże u gor­su, ale tej wło­sy były ciem­niej­sze, czar­ne oczy zaś pa­trzy­ły przed sie­bie, nie z wy­ra­zem cie­ka­we­go dziec­ka, lecz ko­bie­ty, zda­ją­cej so­bie spra­wę z po­tę­gi swe­go spoj­rze­nia.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, ma­mu­siu, na­wet mu­zy­ka już jest – rze­kła, sta­jąc obok sio­stry i spo­glą­da­jąc w zwier­cia­dło z za­do­wo­le­niem.

– To do­brze, – od­par­ła mat­ka – nie­dłu­go za­czną się zjeż­dżać, a te­raz po­każ­cie mi się obie.

Pa­nien­ki wzię­ły się za ręce i sta­nę­ły przed po­waż­ną damą, odzia­ną w zło­ci­sty je­dwab. Jed­na pa­trzy­ła na mat­kę z uśmie­chem, dru­ga ze zwy­kłym wy­ra­zem zdzi­wie­nia, a po­waż­na dama, zro­biw­szy szcze­gó­ło­wy prze­gląd stro­jów i wy­glą­du tej ład­nej ar­mii, go­to­wej do szar­ży, rze­kła:

– Je­stem z was za­do­wo­lo­na, po dzi­siej­szym wie­czo­rze, da Bóg, będę zu­peł­nie szczę­śli­wa. Uda­ły się Ade­li te suk­nie, ale naj­waż­niej­sza, że wam w nich do­brze. Wiesz, Aniu, na balu ko­sty­umo­wym nie­któ­re pa­nie już mi skła­da­ły po­win­szo­wa­nia, na­tu­ral­nie przed­wcze­sne, ale dziś… Jak my­ślisz? Czy pan Adam…

– O! niech ma­mu­sia bę­dzie zu­peł­nie spo­koj­na! – od­rze­kła pa­nien­ka ciem­no­wło­sa.– Gdy­bym była chcia­ła, był­by mi się już daw­no oświad­czył, lecz je­śli się jest sie­bie pew­ną, dla­cze­go się nie po­dro­żyć? Mógł­by jesz­cze po­my­śleć, że mi robi ła­skę!

– Za­pew­ne, moż­na się po­dro­żyć, byle nie za­nad­to – za­uwa­ży­ła mat­ka

– Wiem, wiem! i dla­te­go po­sta­no­wi­łam już go dzi­siaj wię­cej nie drę­czyć. Po­wie­dział mi, że jak się oże­ni, za­raz za­wie­zie żonę za gra­ni­cę, sły­szysz, ma­mu­siu?

Sza­fi­ro­we oczy blon­dyn­ki za­trzy­ma­ły się py­ta­ją­co na twa­rzy star­szej sio­stry.

– To ty się z tego tak cie­szysz, Aniu?

– A na­tu­ral­nie! Wi­dzia­łaś Rzym, wi­dzia­łaś Pa­ryż?

– Nie wi­dzia­łam, ale nie mia­ła­bym żad­nej przy­jem­no­ści, gdy­bym te cuda mu­sia­ła oglą­dać w to­wa­rzy­stwie sta­re­go, gru­be­go i do tego zu­peł­nie ob­ce­go. Za nic na świe­cie nie po­je­cha­ła­bym tak da­le­ko sama, z pa­nem Ada­mem, albo z pa­nem Ar­tu­rem, brr. aż się zim­no robi!

Mat­ka zmarsz­czy­ła brwi i z nie­za­do­wo­le­niem po­pa­trzy­ła na młod­szą cór­kę.

– Je­steś nie­roz­sąd­na, Wan­dziu i przy­tem zło­śli­wa. Przedew­szyst­kien?, pan Adam nie jest wca­le sta­ry, bo nie ma wię­cej jak czter­dzie­ści lat, a że tro­chę tęgi… to przy in­nych przy­mio­tach ła­two mu wy­ba­czyć. Na męża nie szu­ka się ład­ne­go, tyl­ko do­bre­go, pa­mię­taj. Uro­da, to do­da­tek, wpraw­dzie miły, lecz nie ko­niecz­ny. Po­dróż po­ślub­na, za­gra­ni­cę, na­le­ży do naj­przy­jem­niej­szych rze­czy, to zaś, co ty mó­wisz, jest dla mnie zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łe.

– A ona cią­gle mi wy­ma­wia okrą­głą fi­gu­rę i gru­be pal­ce pana Ada­ma, wszyst­ko dla­te­go, że jej się uda­ło zła­pać ład­ne­go pana Ar­tu­ra! – po­skar­ży­ła się pan­na Ania, pa­trząc na sio­strę z ogrom­nem obu­rze­niem. – Ona ła­pie męż­czyzn, zu­peł­nie tak samo jak koty, wpra­wi­ła sięl

Ja­sno­wło­sa pa­nien­ka po­czer­wie­nia­ła jak mak i, zwró­ciw­szy na sio­strę oczy, któ­re w jed­nej chwi­li za­szły łza­mi, za­wo­ła­ła z rów­nem obu­rze­niem.

– Nie­praw­da! nie ła­pię ni­ko­go! Mój kot sam się do mnie przy­cze­pił na Świę­to­krzy­skiej, a że­byś wi­dzia­ła, jak był po­ka­le­czo­ny przez psy, by­ła­byś tak­że za­bra­ła go ze sobą.

– Ci­cho, nie sprze­czaj­cie się, bo to do­wód złe­go wy­cho­wa­nia – go­dzi­ła zwa­śnio­ne cór­ki mat­ka – Nie lu­bię, gdy uży­wa­cie try­wial­nych wy­ra­żeń. Żad­na, z przy­zwo­ite­go domu pa­nien­ka nie ła­pie so­bie męża, po­zo­sta­wia to po­ko­jów­kom, co zaś do pa­nów Ada­ma i Ar­tu­ra, my­ślę, że obie zro­bi­ły­ście do­bry wy­bór i że dziś po­win­ny­ście się tro­chę po­sta­rać, aby losy tych pa­nów się roz­strzy­gnę­ły. Pa­mię­taj­cie, że po­sa­gów nie ma­cie. Je­śli wam dam po­rząd­ne wy­pra­wy, za­le­d­wie tyle nam po­zo­sta­nie, że mię nie bę­dzie­cie po­trze­bo­wa­ły za­bie­rać do sie­bie. Po­sąg w oso­bie mat­ki nie jest przy­jem­ny ani dla có­rek, ani dla zię­ciów, nie za­po­mi­naj­cie o tem.

Pod­nio­sła się i ma­je­sta­tycz­nie prze­szła do przy­le­głe­go sa­lo­nu. Pan­na Ania zbli­ży­ła się do lu­stra. Wan­dzia zaś prze­pro­wa­dzi­ła za­my­ślo­ne­mi ocza­mi mat­kę, chwi­lę sta­ła bez ru­chu, po­tem wol­no po­szła, za klomb pa­pro­ci, opar­ła czo­ło o szy­bę i pa­trzy­ła w ogród.

Szron po­krył mięk­kim pu­chem sztyw­ne ga­łę­zie, księ­życ po­kładł na bia­łym ob­ru­sie śnie­gu dużo ja­snych smug, obok dłu­gich, sza­fi­ro­wych, cie­ni, gwiaz­dy iskrzy­ły się w gó­rze, na dole lśni­ły zim­ne, lo­do­we ogni­ki i pa­no­wa­ła w tym za­kąt­ku wiel­ko­miej­skim nie­zmier­nie pu­sta ci­sza.

Dziew­czy­na pa­trzy­ła w srebr­ną noc, ale w du­szy nie mia­ła spo­ko­ju, któ­re­go może szu­ka­ła, tam, na dole, wśród nie­ru­cho­mych, mar­twych cie­ni i ja­snych smug księ­ży­co­wych.

Ją nie­po­ko­iła cią­gle, bez­u­stan­nie, jed­na, je­dy­na myśl, upar­ta jak mu­cha, któ­ra się nie daje wy­pę­dzić za okno, mę­czą­ca jak wło­sek kak­tu­sa, gdy utkwi w pal­cu i choć nie­wi­docz­ny, wciąż o swo­jej obec­no­ści przy­po­mi­na le­d­wie wy­czu­wa­nem ukłó­ciem.

– Czy on mię ko­cha? Czy ja go ko­cham? Ania jest pew­na pana Ada­ma, ale ja? I po­czem­by też moż­na po­znać, bo znać chy­ba trze­ba? Mał­żeń­stwo, to już na całe ży­cie, to wła­śnie ten, któ­ry ma mię za­brać na za­wsze.

Ale fra­ki i tu­żur­ki są jed­na­ko­we, wszyst­kie mó­wią, to samo, czy­li nie mó­wią nic…

– "Je­śli mię wy­bie­ra z po­śród tylu ko­biet, to już ko­cha", mówi mama, lecz zaco ko­cha, kie­dy z pew­no­cią nie wie, kto ja je­stem? Na­praw­dę, to nikt nie wie, kto ja je­stem, nikt, tyl­ko ja sama. A może na­wet i ja sama sie­bie nie znam? Cza­sa­mi nie wiem czy je­stem zła, czy do­bra? Tu, w War­sza­wie, szcze­gól­nie gdy deszcz pada i na uli­cach leży bło­to, je­stem zła z pew­no­ścią, a na wsi, zwłasz­cza na wio­snę, gdy się drze­wa za­czy­na­ją roz­wi­jać, gdy słon­ce za­glą­da mi w oczy ser­decz­nie, gdy skow­ro­nek po­cznie do mnie śpie­wać i leci w górę, ach! wten­czas je­stem bar­dzo do­bra!

Od­da­ła­bym wła­sną du­szę lu­dziom, ca­ło­wa­ła­bym zwie­rzę­ta, śmia­ła­bym się cały dzień do lasu i łąki, do za­go­nów, choć czar­ne i roz­mię­kłe, na­wet do ro­wów, choć peł­ne bło­ta i choć jesz­cze nie­za­po­mi­na­jek w nich nie­ma…

Usta dziew­czy­ny roz­chy­li­ły się cud­nym uśmie­chem dziec­ka, lecz tyl­ko na chwi­lę. Upar­ta mu­cha nie dała się wy­pę­dzić, wło­sek tkwił jesz­cze.

– Czy też on mię ko­cha? A je­śli ko­cha, czy zato, że je­stem zła, czy zato, że je­stem do­bra, czy tyl­ko zato, że je­stem… ład­na?….

Bied­na Wan­dzia nie zdą­ży­ła roz­wią­zać za­gad­ki. W przed­po­ko­ju dzwo­nek za­dźwię­czał raz, dru­gi i trze­ci, po­tem już brzmiał cią­gle, a z sa­lo­nu za­czął do­cho­dzić gwar co­raz więk­szy i śmie­chy co­raz gło­śniej­sze.

Więc wy­szła ze swe­go ukry­cia, jesz­cze chwi­lę sta­ła na środ­ku po­ko­ju, a po­tem szep­nę­ła:

– Niech się sta­nie, co się ma stać!

I, zro­biw­szy na czo­le szyb­ki znak krzy­ża, wy­bie­gła.

W sa­lo­nie, na tle ma­li­no­wych obić i zło­ceń, w mo­rzu świa­tła, któ­re za­le­wa­ło błysz­czą­cą po­sadz­kę prze­glą­da­ło się w zwier­cia­dłach, a w krysz­ta­łach za­pa­la­ło ru­bi­ny i dy­amen­ty, snu­ło się już mnó­stwo ko­biet, barw­no­pió­rych ko­li­brów i męż­czyzn, do czar­nych ja­skó­łek po­dob­nych.

Wan­dzia uka­za­ła się we drzwiach wśród bo­ga­tych fałd ma­li­no­wej, cięż­kiej por­ty­ery i le­d­wie po­stą­pi­ła parę kro­ków, gdy z gro­mad­ki męż­czyn wy­su­nął się zgrab­ny, wy­so­ki bru­net. Ko­ły­szą­cym, lek­ko nie­dba­łym kro­kiem zbli­żył się do pa­nien­ki i, skła­da­jąc przed nią głę­bo­ki ukłon, rzekł:

– Pierw­szy walc i pierw­szy kon­tre­dans do mnie na­le­żą, praw­da, pan­no Wan­do?

A ona utkwi­ła w jego twa­rzy oczy, może szu­ka­ła roz­wią­za­nia za­gad­ki?… I, za­smu­co­nym gło­sem, w któ­rym wy­raź­nie brzmiał za­wód, rzu­ciw­szy: – do­brze, po­śpie­szy­ła na śro­dek po­ko­ju i wmie­sza­ła się w tłum go­ści.

Za­ba­wa się roz­po­czę­ła, pary wi­ro­wa­ły przy dźwię­kach wal­ca, uśmie­chy wy­kwi­ta­ły na ustach, z pier­si ula­ty­wa­ły wes­tchnie­nia, wy­wo­ła­ne zmę­cze­niem, lub roz­ma­rze­niem.

Któż jest w sta­niew­nik­nąć w du­szę i od­two­rzyć samą isto­tę balu tak, by za­do­wo­lić wszyst­kich, kie­dy ona dla jed­nych jest wy­obra­że­niem tło­ku, dusz­no­ści, go­rą­ca i nud­nie po­wta­rza­nych me­lo­dyi, wy­obra­że­niem gro­ma­dy sza­leń­ców, czy sta­rych dzie­ci, chwy­ta­ją­cych się w pół tyl­ko poto, aby nie­na­tu­ral­ni mi sko­ka­mi zmę­czyć nogi i po­zba­wić płu­ca rów­no­wa­gi od­de­chu? Kie­dy dla dru­gich bal jest are­ną, ra­czej gieł­dą, na któ­rej się na­by­wa i sprze­da­je ren­ty, po­sa­gi, ka­pi­ta­ły, a nie­kie­dy na­wet du­sze i ser­ca ludz­kie; dla jesz­cze in­nych zaś, opa­lo­wa chwi­la, od­kra­dzio­ną pro­zie ży­cia, za­po­mnie­niem, upo­je­niem, sza­łem, po­ezyą.

"Wan­dzia, uno­szo­na ra­mie­niem mło­de­go bru­ne­ta, pły­nę­ła wo­ko­ło wiel­kie­go sa­lo­nu, po­dob­na do bia­łe­go kwia­tu.

Lu­bi­ła wal­ca, a pan Ar­tur był mi­strzem tań­ca na­mięt­no­ści. Te­raz, ko­ły­sał dziew­czy­nę wol­no, jak­by sen­nie, lecz w mia­rę po­chła­nia­nej prze­strze­ni, jego ru­chy prze­cho­dzi­ły w rytm szyb­szy, co­raz szyb­szy, sza­lo­ny, a wte­dy ra­mię, ota­cza­ją­ce tan­cer­kę lek­ko i pie­ści­wie, za­cie­śnia­ło się, tu­li­ło do sie­bie mięk­ko, lecz co­raz sil­niej, wresz­cie po­rwa­ło ją w ja­kiś od­męt za­wrot­ny, na­mięt­ny, na ła­skę i nie­ła­skę, aż cały po­kój, świa­tła, dźwię­ki mu­zy­ki, on i ona, zla­li się i sto­pi­li w jed­ną ca­łość, w jed­ną za­pa­mię­ta­łą pieśń unie­sie­nia, zwa­ną wal­cem.

– Cu­dow­nie tań­czą! ład­na para! – po­wta­rza­no wo­ko­ło, gdy pan Ar­tur się za­trzy­mał i, pod­trzy­mu­jąc ra­mie­niem odu­rzo­ną Wan­dzię, pro­wa­dził ją do wol­ne­go krze­sła.

Usia­dła, chwi­lę pa­trzy­ła nie­przy­tom­nie wprost przed sie­bie, a po­tem, wes­tchnąw­szy głę­bo­ko, rzu­ci­ła przy­mglo­nym wzro­kiem na pra­wo i na lewo.

Na pra­wo, ja­kiś mło­dzie­niec upro­wa­dzał pa­nien­kę w nie­bie­skiej su­kien­ce, na lewo pa­trzy­ły na nią po­waż­ne oczy…

Za­le­d­wie Wan­dzia spoj­rza­ła na lewo, szyb­kim ru­chem pod­nio­sła pa­lusz­ki do trze­po­cą­cych po­wiek i prze­tar­ła je, po­czem obie ręce wy­cią­gnę­ła do przy­pad­ko­we­go są­sia­da i za­wo­ła­ła z ogrom­ną ra­do­ścią:

– Pan Ka­zi­mierz!

Uści­snę­li się za ręce, jak do­brzy ko­le­dzy i przy­ja­cie­le. Pa­nien­ka utkwi­ła oczy w twa­rzy mło­dzień­ca, pa­trzy­ła na nie­go uważ­nie, a w tym dzie­cin­nym wzro­ku moż­na było wte­dy czy­tać, jak w otwar­tej książ­ce. Naj­pierw za­ja­śnia­ła w nim wiel­ka ra­dość, po­tem za­ćmił go na­gły smu­tek, a w koń­cu wyj­rza­ło zeń tyle ser­decz­ne­go współ­czu­cia, że mło­dzie­niec po­wtór­nie wy­cią­giął rękę i, choć mil­cza­ła, on, jak­by w od­po­wie­dzi na do­bre sło­wa, rzekł:

– Dzię­ku­ję.

Po­rwa­no ją zno­wu do wal­ca, ale gdy po chwi­li wró­ci­ła na daw­ne miej­sce, po­czę­ła nie­cier­pli­wie od­ma­wiać wszyst­kim tan­ce­rzom, do są­sia­da zaś mó­wi­ła:

– Nie ma pan po­ję­cia, jak się dziś ucie­szy­łam, gdy nam przy­nie­sio­no pań­ski list! Wie­dzia­łam, że pan był bar­dzo cho­ry i by­ła­bym dała wie­le, oh! nikt nie wie, jak wie­le, żeby mię do pana za­pro­wa­dzo­no. Mama nig­dy nie chcia­ła mnie wziąć ze sobą… choć raz się na­wet spła­ka­łam. Mój Boże! czyż w tak wiel­kiem nie­szczę­ściu po­win­no się pa­mię­tać, co wy­pa­da, a co nie wy­pa­da?

Pan prze­cież był dla, nas za­wsze naj­bliż­szym, jak­by bra­tem i ja prócz tego czu­łam, że dla cho­re­go moja obec­ność by­ła­by przy­jem­na, praw­da?

Pan Ka­zi­mierz słu­chał tej mowy ser­decz­nej z nie­ja­kiem zdzi­wie­niem, a gdy Wan­dzia umil­kła, rzekł ci­cho, ra­czej do wła­snych my­śli niż do niej.

– Bar­dzo mi się dziew­cząt­ko przez ten rok zmie­ni­ło, ale po­czci­we ser­ce dzi­wacz­ne­go dziec­ka z Ol­szów­ki po­zo­sta­ło to samo. Czyż na­praw­dę rok ży­cia tu spę­dzo­ny nic na pa­nią nie wpły­nął?

Pan­na Wan­da po­czer­wie­nia­ła.

– O! wpły­nął – od­par­ła. – Je­stem prze­cież pan­ną na wy­da­niu, a na wsi, na­wet nie wie­dzia­łam, że taki fach ist­nie­je.

Te­raz umiem roz­róż­nić, co wy­pa­da, a co nie wy­pa­da, czem moż­na ująć ta­kie­go pana we fra­ku, a czem zra­zie, w czem mi do twa­rzy, a w czem mi brzyd­ko!…. tyl­ko, za­po­mi­nam się cza­sa­mi. Gdy pana zo­ba­czy­łam, za­raz mi się przy­po­mnia­ły daw­ne cza­sy i zu­peł­nie wy – szłam z roli… Ach, pa­nie Ka­zi­mie­rzu, jaka to szko­da, że te daw­ne cza­sy mi­nę­ły!

– Szko­da – po­wtó­rzył Ka­zi­mierz jak echo, nie spusz­cza­jąc swe­go po­waż­ne­go wzro­ku z twa­rzy dziew­czy­ny – ale… jak­że pani może ża­ło­wać tych cza­sów, pani, taka pięk­na, taka po­dob­no uwiel­bia­na? Czy to szcze­re, pan­no Wan­do?

Pan­na Wan­da za­ru­mie­ni­ła się jesz­cze bar­dziej, śpu­ści­ła głów­kę i do­pie­ro po chwi­li, z wi­docz­nym smut­kiem w gło­sie od­par­ła.

– My­śla­łam, że pan lep­szy od in­nych, tak się cie­szy­łam, że po­mó­wi­my dzi­siaj ze sobą szcze­rze i po­czci­wie!…. a tym­cza­sem… wi­docz­nie wszy­scy męż­czy­zni są jed­na­ko­wi.

Wes­tchnę­ła głę­bo­ko i mó­wi­ła da­lej, te­raz z go­ry­czą.

– Pięk­na, pięk­na, za­wsze tyl­ko pięk­na. Toż to moż­na wła­sną twarz znie­na­wi­dzić! Na­wet gdy by­łam ma­lut­ka, już wiecz­nie o mnie: – ja­kie ład­ne dziec­ko – tyl­ko ta­tuś za­wsze mię wte­dy gła­dził po gło­wie i po­pra­wiał tych, co chwa­li­li: – nie ład­ne, lecz grzecz­ne, praw­da, Dziu­niu? Ład­ne mówi się tyl­ko o pie­skach, bo pie­ski nie mogą się zdo­być na nic lep­sze­go.

Tu dziew­czy­na nie­cier­pli­wym ru­chem za­mknę­ła wa­chlarz i za­wo­ła­ła z ża­lem:

– Wie pan, pa­nie Ka­zi­mie­rzu, że te­raz, ile razy tyl­ko mówi mi kto: – ład­na, ślicz­na, pięk­na! za­wsze i choć­bym na­wet nie chcia­ła, przy­po­mi­na­ją mi się sło­wa oj­czu­sia, przy­czem do­zna­ję wra­że­nia, jak­bym była psem, lub wła­sną suk­nią od He­rze­go! Czyż na­praw­dę pan­na ma tyl­ko tyle war­to­ści dla lu­dzi, o ile jest pięk­na? Tu nikt się nie sta­ra po­znać, czy ja mam du­szę i jaką? Ni­ko­go nie ob­cho­dzi, na­wet mamę, czem ja wła­ści­wie je­stem, cze­go pra­gnę, co ko­cham! Ład­na, to już do­syć. Ale… tyl­ko pro­szę, słu­chaj pan uważ­nie, prze­cież, gdy w Ol­szów­ce wpa­dłam do sta­wu, wsko­czy­łeś za mną do wody, choć mia­łeś fe­brę, więc mu­sisz mię lu­bić; otóż tam, nikt nie mó­wił, że je­stem ład­na, a wszy­scy mię ko­cha­li, tat­ko, mama, Ania, sta­ra Kru­pec­ka, nia­nia, ku­la­wy Ignac, wszyst­kie dzie­ci ze wsi, wszyst­kie koty i psy. I ja wten­czas wy­obra­zi­łam so­bie, że świat tyl­ko po to ist­nie­je, żeby na nim wszy­scy byli do­brzy i żeby się wszy­scy ko­cha­li. Czy pan pa­mię­ta sta­rą nia­nię Aga­tę?…. Ona mi raz po­wie­dzia­ła baj­kę, ale pan nie uwa­ża?…. Ja pana nu­dzę, praw­da?

Na­chy­li­ła się do Ka­zi­mie­rza, któ­ry, oparł­szy ło­kieć na zło­co­nym sto­li­ku, za­krył so­bie ręką oczy i sie­dział bez ru­chu. Te­raz lek­ko się wstrzą­snął, lecz nie zmie­nił po­sta­wy, tyl­ko od­parł ła­god­nie.

– Nie, nie nu­dzisz mię Wan… pan­no Wan­do. Pro­szę, mów da­lej i opo­wiedz mi baj­kę sta­rej nia­ni Aga­ty.

Więc dziew­czy­na się uśmiech­nę­ła, zło­ży­ła rącz­ki na ko­la­nach i przy dźwię­kach nie­usta­ją­ce­go wal­ca, wśród śmie­chów, sze­le­stu i gwa­ru ba­lo­we­go, mó­wi­ła da­lej.

– Oto Aga­ta tak opo­wia­da­ła. Gdy pan Bóg stwo­rzył lu­dzi, to po­tem się oka­za­ło, że miał za­ma­ło dusz. Była wiel­ka na­ra­da, co z tem zro­bić, ale je­den z anio­łów wy­pro­wa­dził Boga z kło­po­tu. Wszyst­kie du­sze po­roz­ci­na­no na po­ło­wy mie­czem świę­te­go Mi­cha­ła i do­pie­ro wte­dy anio­ło­wie po­roz­da­wa­li je lu­dziom. Je­śli jed­ną pół-du­szę do­stał męż­czy­zna, to dru­gą tej sa­mej du­szy do­sta­wa­ła ko­bie­ta. Po­tem wszy­scy po­szli na zie­mię, po­mie­sza­li się, po­roz­cho­dzi­li i te­raz każ­da ko­bie­ta szu­ka męż­czy­zny, któ­ry za­brał po­ło­wę jej du­szy, a każ­dy męż­czy­zna tę­sk­ni do ko­bie­ty, któ­ra wę­dru­je z jego po­ło­wą. I gdy się zej­dą wła­ści­we pół-du­sze, mu­szą się ko­chać, choć­by nie chcia­ły, a je­śli się sta­nie prze­ciw­nie, wte­dy się ko­ja­rzą nie­do­bra­ne mał­żeń­stwa. Mó­wią, że baj­ki są mą­dro­ścią na­ro­dów, ta jest ślicz­na, praw­da, pa­nie Ka­zi­mie­rzu?

– Praw­da, prze­ślicz­na!

Dziew­czy­nie bły­snę­ły oczy. Przy­su­nę­ła się do zło­co­ne­go sto­li­ka.

– Więc po­wiedz pan te­raz, czy lu­dzie, któ­rzy mają iść ra­zem przez całe ży­cie, nie po­win­ni się sta­rać po­znać wła­sne du­sze? Po­win­ni, ale tu o tem nikt nie my­śli; tu o pan­nach mó­wią tyl­ko: – ład­na, albo do­brze uło­żo­na, jak wy­żeł i je­śli się nie ma po­sa­gu… uro­da jest ma­jąt­kiem ko­bie­ty. O brzyd­kie nikt nie dba, choć mnie się zda­je, że one są lep­sze od ład­nych. To wszyst­ko jest bar­dzo smut­ne i dla­te­go mnie tak strasz­no wy­bie­rać męża. Sama nie wiem, kogo ko­cham, bo ni­ko­go nie znam, nie wiem tak­że, kto mnie ko­cha, a gdy po­my­ślę, że może przez całe ży­cie bę­dzie mi zim­no i ciem­no jak te­raz, to się okrop­nie boję!

Ka­zi­mierz cią­gle mil­czał, po­mi­mo że dziew­czy­na już od chwi­li prze­sta­ła mó­wić i ocza­mi szu­ka­ła na jego twa­rzy od­po­wie­dzi, ma­ją­cej roz­wią­zać nie­po­ko­ją­cą za­gad­kę.

– Par­ne Ka­zi­mie­rzu! –za­czę­ła zno­wu i, na­chy­li wszy się, pró­bo­wa­ła spo­tkać się z jego wzro­kiem – po­wiedz mi ko­niecz­nie, po czem się po­zna­je mi­łość, ale po­wiedz dziś, te­raz! Mama chce, że­bym dziś dała sta­now­czą od­po­wiedź panu Ar­tu­ro­wi, a ja nic, nic nie wiem i boję się.

W po­wie­trzu za­brzmia­ła po­bud­ka do kon­tre­dan­sa. Czar­ne ja­skół­ki i barw­ne ko­li­bry po­czę­ły się do­pie­rać pa­ra­mi, przez sa­lon po­pły­nę­ła fala mie­nią­ca o ko­lo­rach bia­łych, ró­żo­wych, błę­kit­nych, żół­tych i zwol­na za­mie­nia­ła się w stu­barw­ną, owal­ną tę­czę, opraw­ną w ramę czar­nych fra­ków.

Pan Ka­zi­mierz od­jął rękę od oczu, wil­got­ny wzrok skie­ro­wał na twarz cze­ka­ją­cej dziew­czy­ny i rzekł ci­cho:

– Dzię­ku­ję ci, pan­no Wan­dziu, za za­ufa­nie, ale ra­dzić nie umiem.

Py­taj ser­ca, tyl­ko wła­sne­go ser­ca, wię­cej ni­ko­go. Gdy prze­mó­wi, po­znasz, zro­zu­miesz bez mo­jej rady.

– Słu­żę pani!

Wan­dzia ode­szła, upro­wa­dzo­na przez Ar­tu­ra, Ka­zi­mierz po­wiódł za nią wzro­kiem i już ten jego wzrok to­wa­rzy­szył jej we wszyst­kich ob­ro­tach kon­tre­dan­sa.

… Czy to jed­nak nie dziw­ne, że on do­pie­ro dziś zaj­rzał w samą głąb tego krysz­ta­ło­we­go ser­ca? Prze­cież ją znał tak daw­no! Tak czę­sto śmiał się z jej za­baw­nych uwag i za­py­tań! Ileż razy ba­wił się jej dzie­cin­ną uf­no­ścią i wia­rą we wszyst­ko, co mó­wił on, pan Ka­zi­mierz!

Jaka ona te­raz ład­na! Z dziec­ka wy­ro­sła dziew­czy­na jak sama po­ezya i on do­pie­ro dziś to spo­strzegł. Tyl­ko oczy, za­wsze ździ­wio­ne, po­zo­sta­ły te same. Ślicz­ne oczy! Wi­docz­nie praw­dą jest, że one wła­śnie są źwier­cia­dłem du­szy, bo jej du­sza nie zmie­ni­ła się tak samo, jak oazy…

Czy też taki Ar­tur umie w nich czy­tać? Za­baw­ne py­ta­nie! Prze­cież obaj twier­dzi­li za­wsze, że ko­bie­ta, to książ­ka już daw­no na­pi­sa­na. Nie­ma w niej ta­jem­nic, ani za­ga­dek, czło­wiek, zna­ją­cy ży­cie, pod­bi­je każ­dą, tyl­ko tro­chę od­mien­ne­mi spo­so­ba­mi…

Ja­kim on spo­so­bem pod­bi­je to dziec­ko? Cie­ka­wa rzecz, tyl­ko cóż to może ob­cho­dzić jego, Ka­zi­mie­rza?

Jego już nie ob­cho­dzi ani ten cały tłum, ani świat, nic. Gdy­by był zdrów, albo miał przy­najm­niej pew­ność po­wro­tu do zdro­wia, kie­dyś tam, nie­chby i za parę lat do­pie­ro, może wte­dy ob­cho­dzi­ło­by go coś­kol­wiek na zie­mi. Cho­ciaż… i to wąt­pli­we. Praw­dzi­wej fi­lo­zo­fii uczy tyl­ko nie­szczę­ście, a gdy się raz zo­sta­nie fi­lo­zo­fem, prze­pa­dło…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: