Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łabędzie z Piątej Alei - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Łabędzie z Piątej Alei - ebook

Oparta na faktach powieść o życiu nowojorskiej socjety lat 50., w którym roi się od skandali i pikantnych plotek. To także historia przyjaźni dwojga spragnionych akceptacji i miłości neurotyków – genialnego pisarza Trumana Capote oraz Babe Paley, niekwestionowanej królowej salonów Manhattanu.

Truman Capote – błyskotliwy pisarz, świadomy swojego talentu z pewnością graniczącą z arogancją. Bardziej chłopiec niż mężczyzna, stojący dopiero u progu literackiej sławy, którą przyniosą mu Śniadanie u Tiffany’ego oraz Z zimną krwią. Babe Paley – żona medialnego magnata, niekwestionowana królowa wdzięku i elegancji, perfekcyjnie odgrywająca narzuconą jej rolę, do której przygotowywano ją od dziecka. Tego odrzuconego w dzieciństwie przez matkę ekscentryka i niekochaną przez męża damę połączyła samotność i rozpaczliwe pragnienie miłości i akceptacji. Była to nie tyle przyjaźń, ile braterstwo dusz, któremu Capote po latach położył kres jednym posunięciem. Trwoniący talent na przelotne miłostki i większe pijaństwa pisarz opublikował opowiadanie, w którym z brutalną szczerością sportretował życie wyższych sfer Nowego Jorku, zdradzając wszystkie ich sekrety. Nie oszczędził nawet ukochanej Babe…

Książka Melanie Benjamin to przede wszystkim opowieść o kobietach – wyrafinowanych i zniewalających, pławiących się w luksusie, a mimo to niekochanych, dręczonych przeszłością i własnymi demonami. To również doskonały obraz lat 50. – epoki pełnej blichtru i obyczajowych skandali.

Lektura "Łabędzi z Piątej Alei" jest jak udział w przyjęciu, na którym oferują ci szampana i karmią tajemnicami bogatych nowojorskich elit.
Vanessa Diffenbaugh, autorka Sekretnego języka kwiatów

Melanie Benjamin – amerykańska pisarka. Jej książki trafiały na listy bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Mieszka w Chicago z mężem i dwoma synami.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4577-4
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Powolne, piękne, samotne. Łabędzie wyciągnęły śliczne szyje i odwróciły wzrok ku temu, który stał na brzegu ze stopami zatopionymi w błocie. Zatrzepotały rzęsami, zaszeleściły piórami i podpłynęły do przewodniczki, najpiękniejszej z nich wszystkich. Odgłos towarzyszący sunięciu ich pełnych gracji ciał po wodzie przypominał westchnienie i był jedynym słyszalnym dźwiękiem.

Stał na brzegu, załamywał ręce i zmuszał się, by choć ten jeden raz stać spokojnie, mimo że miał dziecinną ochotę poskakać najpierw na jednej, potem na drugiej nodze. Wypełniała go znajoma obawa: że jest za mało dobry, za mało odważny, za mało przystojny, za niski – w ogóle nie dość. Niemniej żywił nadzieję, marzył, czekał. Wstrzymując oddech, utkwił spojrzenie w przewodniczce, najbardziej olśniewającej z nich wszystkich. Posłał jej, i tylko jej, oddech, jakby zdmuchiwał świeczki na torcie – posłał go, licząc, że wiatr porwie i zaniesie ku niej tę modlitwę.

Kiedy pochyliła cudną głowę w stronę pozostałych łabędzi, wiedział, że słucha uważnie, jakby chodziło o uroczysty obrzęd; jakby na świecie nie istniał żaden inny temat godny jej uwagi, żadnych wojen, śmierci, traktatów i dylematów. Jedynie to: jego szczęście.

Pozostałe łabędzie szeptały, szeptały. Któryś zasyczał, ale on nie potrafił powiedzieć który. Potem rozbiły szyk, rozpłynęły się w z góry ustalonym porządku, doskonałym łukiem otoczyły przewodniczkę, która pozostała nieruchoma i nadal skłaniała się w zamyśleniu.

Następnie podniosła głowę, obróciła się i spojrzała na tego, który wciąż stał na brzegu. Wszystkie przeniosły na niego spojrzenie. Zgodnym, przećwiczonym ruchem przywołały go oślepiająco białymi skrzydłami, przypominającymi ramiona, co dopiero wtedy sobie uświadomił. Ramiona białe jak pantera śnieżna, bielsze niż perły na delikatnych szyjach łabędzi.

Przewodniczka nie przywoływała. Ale też nie odrywała od niego spojrzenia ciemnych oczu, tych mieniących się kręgów niezgłębionej samotności, nawet kiedy jego stopy dostały skrzydeł. Kiedy zaczął prześlizgiwać się po powierzchni wody, choć nie był łabędziem, nie, nigdy nie miał być jednym z nich, o czym wiedział. Był nimfą, wiszącą w powietrzu ważką – duszkiem, który lądował pośród łabędzi, wybuchając rozkosznym śmiechem. Śmiały się razem z nim, wszystkie one – z wyjątkiem przewodniczki.

Ona jedynie mu się przyglądała, gdy krążył od jednej do drugiej, podawany jak niemowlę. Kiedy skończyły, posadziły go na wodzie i wróciły na swoje miejsce, znalazł się pomiędzy nimi a przewodniczką. Niepewny, choć odurzony radością i poczuciem przynależności, zrobił krok w jej kierunku, wciąż nie mogąc się nadziwić, że woda pod jego stopami nie jest wodą, lecz wypolerowanym marmurem, pióra łabędzi zaś nie są piórami, ale futrem, kaszmirem, jedwabiem i atłasem, połączonymi nićmi i ręcznie przyszytymi do ich zdyscyplinowanych ciał, stworzonych po to, by je ozdabiać.

Jego łabędź – tak o niej myślał i myśleć będzie zawsze, tak ją nazywał, rościł sobie do niej prawo, już zapominał, że przywilej wyboru nie należy do niego – wyciągnął do niego dłoń, a on ją przyjął, ufny jak dziecko. Psotny jak urwis.

Wtedy łabędzie zwarły wokół niego szereg.

I był u siebie.La Côte Basque

17 października 1975 roku

– Zabił ją. Po prostu. – Dłonie Slim trzęsły się tak, że wysypała na talerz zawartość paczki mentolowych papierosów. – Truman ją zabił. Ciekawa jestem, która z nas jako pierwsza zaprzyjaźniła się z tym karłem.

– Nie ja – stwierdziła Pamela. – Nigdy gnojka nie lubiłam.

– Och nie, ja też nie. Pamiętacie chyba, że ostrzegałam was przed nim? – spytała retorycznie Gloria, a jej latynoskie oczy błysnęły groźnie; na szczęście z noży leżały na stole jedynie te do masła.

– Nie sądzę, żebym to była ja – mruknęła Marella. – Nie, na pewno nie.

– Na pewno nie ja – wyrzuciła z siebie Slim. – Jeżeli nie skażą go za morderstwo, wytoczę mu proces o zniesławienie, otóż to!

Przy stoliku zapadło milczenie. Kwestia tego, która z nich jako pierwsza okazała mu przyjaźń, była niemal tak samo sensacyjna jak powód, dla którego spotkały się w pośpiechu, chowając się za ciemnymi okularami, tak jakby te mogły zamaskować ich sławne twarze. Dziwne, pomyślała Slim, że wszystkie wpadły na ten sam pomysł: ukryć się, tak jakby to one były winne, podczas gdy tym, który powinien zapaść się pod ziemię – teraz i na zawsze – jest Truman.

Postanowiły zachować się wyzywająco i spotkać się na miejscu zbrodni: w restauracji, która zrodziła literacki skandal stulecia, jak już zdążono ochrzcić całą sprawę. Slim Hawks Hayward Keith, Marella Agnelli, Gloria Guinness i Pamela Churchill Hayward Harriman – wcale nie najskromniejsza w całym towarzystwie – nawiedziły jak zawsze La Côte Basque, miejsce, które warto zobaczyć i w którym warto być widywanym, zwłaszcza dziś.

– Gdzie się podziewa C.Z.? – spytała nagle Gloria. – Szanowna pani Guest powinna być tu z nami. To mi się wydaje właściwe. W końcu była tu, kiedy wszystko się zaczęło. Czy jej się to podoba, czy nie, jest jedną z nas.

– C.Z. pewnie próbuje się gdzieś zaszyć. Wiecie, co zrobiła, kiedy zadzwoniłam do niej i zapytałam, czy to czytała? Roześmiała się. Roześmiała! „Och, Slim – powiedziała. – Jeśli naprawdę dotąd nie zorientowałaś się, że Truman Capote nie potrafi dochować tajemnicy, to musisz być dużo głupsza niż ja!”. O niej, rzecz jasna, nie napisał ani słowa.

– No a…? – spytała Pamela i wszystkie łypnęły na wolne krzesło. – Czy C.Z. nie była oburzona choćby z jej powodu?

Slim wreszcie zapaliła upragnionego papierosa i zaciągnęła się głęboko. Odchyliła się na krześle i wypuściła dym, mrużąc oczy na Pamelę. Ciekawe, że Truman zbliżył je do siebie, piórem przekuł nieprzyjaciółki w sojuszniczki.

– Nie była, a przynajmniej niczego takiego nie zauważyłam.

– Ale Dillon, ten wstrętny typ z opowiadania Trumana, to Bill, prawda? To miał być Bill Paley, zgadza się?

Slim wzięła głęboki oddech, ale nie potrafiła odwzajemnić zbiorowego pytającego spojrzenia pozostałych kobiet.

– Tak. To on, wiem na pewno. Nie pytajcie skąd, po prostu wiem.

Pamela, Gloria i Marella gwałtownie nabrały powietrza. Podobnie goście siedzący przy sąsiednich stolikach. Wcześniej, kiedy we cztery weszły do restauracji, wszyscy spojrzeli w ich stronę. Niektórzy ze zdumieniem, inni z nieskrywaną złośliwą satysfakcją, a jeszcze inni z podziwem. Każdy natomiast – z ciekawością.

Marcel, ich ulubiony kelner, dyskretnie podszedł do stolika ze zwyczajową butelką Cristala. Pokazał etykietę; Gloria znużonym ruchem dłoni zgodziła się na rocznik. Kelner wyciągnął korek, ale bez typowego dla siebie teatralnego gestu. Wiedział.

Wszyscy wiedzieli.

Nowy numer „Esquire’a” rano tego dnia trafił do kiosków. Z okładki spoglądał tłusty, blady Truman Capote, a nagłówek informował, że w środku znajduje się najświeższe, niecierpliwie wyczekiwane opowiadanie uznanego autora Z zimną krwią. Nosiło tytuł La Côte Basque. Teraz była trzynasta. O tej porze Liz Smith zapewne wisi już na telefonie i gorączkowo wypytuje służące Slim, Glorii i pozostałych, czy pani wyszła, czy jest w domu.

No cóż, akurat ta pani zdecydowanie wyszła, pomyślała Slim. I nie wiadomo, kiedy wróci. Może jej nie być do końca dnia. Do diabła, nawet przez całą noc. Gdzie się podziewa Papa, gdy jest potrzebny? Chętnie wsiadłaby do najbliższego samolotu na Kubę, oczywiście gdyby nadal wolno było tam latać. I gdyby Hemingway wciąż żył – Hemingway z daiquiri w jednym ręku i strzelbą albo kołowrotkiem w drugim; Hemingway z szerokim, lubieżnym uśmiechem na widok Slim; Hemingway, który zastanawia się, kiedy, u diabła, zabierze się wreszcie do napisania książki o niej, najbardziej fascynującej kobiecie, jaką spotkał na swej drodze.

Ach, to zupełnie inna opowieść. Z innych czasów. Z innego życia.

Tym razem chodziło o coś innego, o historię, która, jak uświadomiła sobie Slim, nawet nie była jej własną; została zatem wykorzystana, tak. Ale w ostatecznym rozrachunku jej tajemnice pozostały w większości nietknięte. Co wszakże nie osłabiło w niej poczucia zdrady, rozgoryczenia tym, co uczynił jej True Heart, Prawdziwe Serce – skrzywiła się na wspomnienie tego pieszczotliwego przezwiska.

Opowiadając akurat te historie, Truman Capote popełnił zbrodnię – to jasne jak słońce. Nie miał bowiem prawa ich opowiadać.

One zaś, Slim i pozostałe, w ogóle nie powinny były się nimi dzielić.

– Już nikt nie odbierze od niego telefonu. Nikt go nigdzie nie zaprosi. W towarzystwie jest skończony. Martwy, martwy jak… – Pam ostentacyjnie wycierała błękitne oczy, które, na co Slim nie omieszkała zwrócić uwagi, były całkiem suche.

Rozmowa się urwała, jakby nad stolik nadciągnęła chmura, która zmętniła jaskrawe światło i rzuciła cień na błyszczące sztućce i mieniące się kryształy.

– Czy naprawdę żadna z nas nie pamięta, jak go poznała? A może pojawił się znikąd, jak zaraza? – Slim była w nastroju refleksyjnym, na który nieczęsto sobie pozwalała i za którym, ogólnie rzecz biorąc, jej towarzyszki nie przepadały. Lunch w La Côte Basque nie służył przecież roztrząsaniu takich spraw.

Dziś jednak było inaczej. Dziś rano otworzyły „Esquire’a” i zobaczyły siebie – nie tylko siebie, ale swój rodzaj, swoją kategorię, swoją doborową, uprzywilejowaną, otaczaną zazdrością klasę – obdarte ze skóry i wypatroszone, z obnażonymi duszami i wyeksponowaną szpetotą. Ujrzały zdradzone tajemnice i zniszczone życia. Sprawcą była żmija w ich gnieździe; gawędziarz w ich gronie.

Przy kolejnym kieliszku Cristala uznały wszakże, iż Truman Capote nie jest jedynym, który potrafi opowiadać historie.

– Powiedzcie mi – zagruchała Slim; szampan z łatwością rozwiązał jej język i rozkosznie odebrał czucie w gardle – skąd ten prostak z Południa w ogóle się tu wziął.

Cztery kobiety pochyliły swoje wciąż niezwykle piękne szyje i nienagannie ufryzowane głowy; rozpoczęła się narada. Gestami rąk wprawiały w drżenie korale i pióra. Dłonie zaś, którymi podkreślały wagę słów, próbując wszystko to jakoś sobie poukładać, błyskały złotem i klejnotami. Układały wszystko od początku. Historię tego, jak Truman Capote zdradził swoje łabędzie, a szczególnie jedną z nich. Tę, którą wszystkie najbardziej kochały. Nawet Truman.

Zwłaszcza Truman.

Problem z tą konkretną historią polegał jednakże na tym, że to Truman opowiedział im ją jako pierwszy.Rozdział 1

Dawno, dawno temu…

Była to najlepsza i najgorsza z epok…

Raz pewna staruszka mieszkała w trzewiku…

Truman zachichotał. Zasłonił usta dłonią jak mały chłopiec i zarechotał, aż zatrzęsły mu się smukłe ramiona. Miał tak radośnie szelmowskie spojrzenie niebieskich oczu, że wyglądał jak posążek Pana, który nagle ożył.

– Och, Big Mamo! Ale ze mnie łobuziak!

– True Heart, jesteś nieoceniony! – Slim pamiętała, że też się wtedy roześmiała, aż rozbolały ją żebra. W owym cudownym początkowym okresie Truman tak na nią działał, potrafił ją rozśmieszyć. I to właściwie wszystko. Proste sedno sprawy.

Kiedy był młody, w pięćdziesiątym piątym, kiedy wszyscy oni byli młodzi – a przynajmniej młodsi – kiedy sława była czymś nowym, a przyjaźnie dopiero wypuszczały pąki, pojone szampanem, karmione kawiorem i podsycane prezentami od Tiffany’ego, przebywanie w towarzystwie Trumana Capote było czystą przyjemnością.

– „Dawno, dawno temu” – orzekła w końcu Slim.

– No tak – mruknął Truman i wypowiedział te słowa w typowy dla siebie teatralny sposób, przeciągając samogłoski: – „Dawno, dawno temu był sobie Nowy Jork”.

Nowy Jork.

Stuyvesantowie, Vanderbiltowie, Rooseveltowie oraz stateczny, przyzwoity plac Waszyngtona. Kościół Świętej Trójcy. Słynna sala balowa pani Astor. Klub Czterystu, wymyślony przez snoba Warda McAllistera, ta zdrajczyni Edith Wharton, Delmonico’s. Zwariowani Zelda i Scott w fontannie przed hotelem Plaza, Okrągły Stół Algonquin, Dottie Parker i jej ostre jak brzytwa język i pióro, Follies. Cholly Knickerbocker, 21, tańce Lucky Strike w klubie Stork, El Morocco. Niezrównana Hildegarde w Sali Perskiej hotelu Plaza, padający przed nią na kolana oczarowany Cary Grant. Piąta Aleja: Henri Bendel, Bergdorf, Tiffany.

Oprócz tego podziemny Nowy Jork, „niższy” w każdym tego słowa znaczeniu. Ellis Island, Bowery, Lower East Side. Metro. Automaty z jedzeniem i Schrafft’s, hot dogi od ulicznych sprzedawców, pizza na porcje. Kurczaki wiszące w oknach Chinatown, korniszony z beczki na ulicy Delanceya. Bitnicy w Village i ich podarte skarpetki, brudne golfy oraz pogarda dla wszystkiego.

Nie był to jednak Nowy Jork, który przyciągał głodnych, marzycieli i pragnących wspiąć się na szczyt. Nie, chodziło o strzelisty Nowy Jork, miasto luksusowych apartamentów w St. Regis, Plazie bądź Waldorfie, Nowy Jork, dla którego Take the ‘A’ Train¹ było tylko piosenką, a nie codziennością. Nowy Jork wielkich żółtych taksówek, łapanych w ostateczności, jeśli limuzyna była zajęta. Nowy Jork rozgwieżdżonych premier w Metropolitan Opera; niekończących się balów charytatywnych i bankietów; szerokich, czystych chodników niezagraconych wózkami, wieszakami na ubrania i bawiącymi się dziećmi. Miasto widoków na park, rzekę i most, nie na czarne od sadzy ceglane ściany albo wąskie, zawilgocone uliczki.

Nowy Jork sztuk, filmów, książek; Nowy Jork „New Yorkera”, „Vanity Fair” i „Vogue’a”.

Latarnia, iglica, latarnia na czubku iglicy. Światło, wiecznie świecące z daleka, widoczne nawet na polach kukurydzianych Iowy, na pogórzu obu Dakot, na pustyniach Kalifornii. Na bagnach Luizjany. Kusiło, zawsze kusiło. Przyzywało niezadowolonych, uwodziło marzycieli. Te niespokojne duchy, które przyglądały się swoim łagodnym rodzinom, statecznym sąsiadom, grobom śpiących przodków i mówiły:

– Jestem inny. Jestem wyjątkowy. Jestem kimś więcej.

Wszyscy przybywali do Nowego Jorku, przybyły i one: Nancy Gross – przezwana „Slim” przez znajomego aktora Williama Powella – z Kalifornii. Gloria Guinness – „La Guinness” – urodziła się w chłopskiej rodzinie na meksykańskiej wsi. Barbara Cushing – od dnia, w którym przyszła na świat, znana jako „Babe”, najmłodsza z trzech niezwykłych sióstr z Bostonu.

No i Truman. Truman Streckfus Persons Capote, który pewnego dnia wszedł na pokład prywatnego samolotu Williama S. i Babe Paleyów jako gość na doczepkę ich serdecznych przyjaciół, Jennifer Jones i Davida O. Selznicka. Bill Paley, szef i założyciel CBS, rozdziawił usta na widok młodego, szczupłego jelonka o wielkich niebieskich oczach i zabawnym głosie.

– Myślałem, że chodzi ci o prezydenta Trumana – syknął do Davida. – Nie mam pojęcia, kim jest ten… człowieczek. Naprawdę musimy spędzić z nim cały weekend?

Babe Paley, jego żona, mruknęła cicho:

– Ależ, Bill, oczywiście, że wiesz, kto to taki. – Następnie podeszła przywitać się z niespodziewanym gościem z typową dla siebie legendarną serdecznością i uprzejmością.

Naturalnie, że Bill Paley słyszał o Trumanie Capote. W 1955 roku na Manhattanie nie było chyba nikogo, kto by o nim nie słyszał.

„Truman, Truman, Truman” – szeptano, syczano, zazdroszczono, pogardzano. Cudowny Chłopiec, Wunderkind, Mały Postrach (tym ostatnim przydomkiem, należy zaznaczyć, określali go przeważnie koledzy po piórze) miał zaledwie trzydzieści lat. Z obwoluty jego pierwszej powieści, Inne głosy, inne ściany, zmysłowo spoglądał szczupły, spoczywający w leniwej półleżącej pozycji mężczyzna o smętnych, tęsknych oczach, niepokojących wydętych wargach i równo przyciętej grzywce. Powieści tej, należy zaznaczyć, ani Babe, ani żadnej z jej przyjaciółek, choćby Slim czy Glorii, nie chciało się przeczytać. Mimo to powtarzały szeptem jego imię na koktajlach, przyjęciach charytatywnych i uroczystych lunchach.

– Musisz poznać…

– Po prostu tracę głowę dla…

– Ależ naturalnie, że kojarzysz…

…Trumana.

– Pierwsza ci go przedstawiłam – przypomniała Slim Babe po pamiętnym wypadzie do jamajskiego domu Paleyów. Po owym niezwykłym, zdumiewającym weekendzie, kiedy to Babe i Truman dokonali cudownego poczęcia przyjaźni, która wciąż jeszcze była dla nich na tyle nowa, że nawet nie zdawali sobie sprawy, iż w ogóle jest przyjaźnią, ta więź, która rzuciła na nich urok obcy zwykłym śmiertelnikom. – Nie pamiętasz. Ale on był mój, był moim True Heartem. To nie w porządku, że mi go ukradłaś. – Slim wydęła wargi i potrząsnęła blond włosami. Wyglądała jak Lauren Bacall do kwadratu, co akurat nie dziwi, jako że Lauren Bacall wzorowała swój wygląd na Slim. – Leland przyprowadził go któregoś wieczoru na kolację, mniej więcej w tym czasie, kiedy Truman pracował nad scenariuszem do Pobij diabła. Nie pamiętasz?

– Nie, to ja go pierwsza odkryłam – twierdziła uparcie Gloria z błyskiem w egzotycznych, ciemnych oczach. Przez ten błysk zawsze istniało ryzyko, że wyjdzie na jaw jej prawdziwe pochodzenie, skrzętnie skrywane pod sukienkami Balenciagi i fryzurami Kennetha oraz wystudiowanym brytyjskim akcentem. – Jestem zaskoczona, Slim, że zapomniałaś. To było krótko po tym, jak zaadaptował Harfę traw dla Broadwayu. Rzecz jasna rzadko tam bywam – powiedziała, posyłając Slim protekcjonalne spojrzenie, na które ta się obruszyła – ale cieszę się, że poszłam akurat na tę premierę. Wtedy ci o nim opowiedziałam, Babe.

– Ależ skąd, moja droga. Ja go przecież zaprosiłam na weekend do Paryża, nie przypominasz sobie? – wtrąciła Pamela z tak bardzo, bardzo brytyjską manierą, że wszystkie instynktownie się pochyliły, by lepiej słyszeć (i wszystkie, równie instynktownie, zorientowały się w wybiegu, i uświadomiły sobie, że wielokrotnie ich mężowie robili to samo, po to tylko, by zajrzeć Pameli w imponujący dekolt, podkreślony niskim wycięciem sukienki od Diora). – Na długo przed tym, zanim którakolwiek z was… krótko po tym, jak wydał Inne głosy, inne ściany. Bennett Cerf, wiecie, wydawca – o mało się nie wzdrygnęła; lepiej nie przyznawać się do znajomości z takimi typami – zapytał, czy nie mogłabym zabawić tego jego młodego powieściopisarza, który bardzo przejmuje się recenzjami. Byłaś przy tym, Babe. Jestem pewna.

– Ależ drogie panie – upomniała je jak zwykle niewzruszona C.Z., zawsze tylko jedną nogą w ich świecie. Prosta i prostolinijna blondynka w typie hitchcockowskim, obdarzona promiennym uśmiechem (oraz do bólu poprawnym bostońskim akcentem) C.Z., o czym wszystkie wiedziały, więcej radości czerpała z krzątania się po ogrodzie ze szpadlem w dłoni albo zajmowania się końmi niż, dajmy na to, z jadania lunchu w Le Pavillon. – Przeważnie nie dbam o tego rodzaju rzeczy, ale jestem przekonana, że to ja przedstawiłam Trumana Babe. Byliśmy na zakupach u Bergdorfa. Truman jak nikt potrafi dobrać torebkę. Tam cię spotkaliśmy, Babe.

– Nie, ja uważam, że to było na naszym jachcie – odezwała się Marella. Mówiła po angielsku nieco wstydliwie i w ogóle przy przyjaciółkach zachowywała się raczej nieśmiało, była bowiem znacznie młodsza od nich i nigdy nie dość pewna własnego miejsca pomimo bajecznego bogactwa i niespotykanej urody, a także twarzy, o której Truman powiedział, że „namalowałby ją Botticelli, gdyby tylko miał więcej talentu!”. – Alec Korda przyprowadził go któregoś lata. Byliście tam, Babe, z Billem. Czyż nie?

Spokojna i opanowana Babe Paley, ubrana w niebieski lniany kostium od Chanel, który nie miął się pomimo spiekoty nowojorskiego lata, nie odpowiedziała. Siedziała przy najlepszym stoliku w Le Pavillon, rozbawiona, i po prostu patrzyła przed siebie. Zdjęła rękawiczki, starannie je złożyła, a następnie wsunęła do torebki ze skóry aligatora od Hermèsa. Zlustrowała otoczenie wzrokiem.

To był jej świat, świat dyskretnej elegancji, sztuczności, wyglądu. Uroczysty lunch stanowił główną atrakcję dnia, był powodem, dla którego wstawała rano, szła do fryzjera i kupowała najnowszą kreację od Givenchy’ego albo Balenciagi; był nagrodą za prowadzenie doskonałego domu, doskonałe dzieci i doskonałego męża. I za dbanie o doskonałe ciało. Ogólnie rzecz biorąc, kolację jadało się w domu albo na przyjęciu – po cóż innego zatrudniać osobistego kucharza (albo dwóch)? Za to na lunch wychodziło się do lokalu, na przykład The Colony albo Quo Vadis, przeważnie jednak do Le Pavillon, którego właściciel, Henri Soulé, chwalił się swoimi gośćmi, damami z socjety, niczym dziełami sztuki, którymi w istocie były. Sadzał je dumnie w pierwszej sali, na luksusowych kanapach obitych czerwonym aksamitem, nakrywał stół najprzedniejszą bielizną i zastawiał kieliszkami z Baccarat oraz elegancką porcelaną i srebrami, a także przyozdabiał świeżymi kwiatami w wazonach z rżniętego kryształu. Piły ulubione wino, przesuwały po talerzach najwykwintniejsze dania kuchni francuskiej (ta bowiem, która chciała mieścić się w kreacje oraz utrzymywać klasę niezbędną do zachowania biletu wstępu do Le Pavillon, nie mogła, rzecz jasna, tak naprawdę jadać), plotkowały i pokazywały się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: