Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ładny gips - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 kwietnia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ładny gips - ebook

Pracownice wyższej uczelni, Agata Cyryl i jej najlepsza przyjaciółka Jola Kapłan, mają niezwykłą skłonność do wplątywania się w afery kryminalne. Tam, gdzie się pojawią, od razu zaczyna dziać się coś niezwykłego, a gdy zaczynają działać, złoczyńcy i… policja muszą się mieć na baczności. Akcja powieści toczy się na prowincji, z dala od szacownych murów uczelni. W miasteczku, w którym Agatka Cyryl spędza urlop, dochodzi do zuchwałych kradzieży krasnali ogrodowych.
Kto i dlaczego sieje zamęt w spokojnym dotąd miasteczku? Przeciw komu wymierzone są działania złoczyńców? Wyraźnie tropy wiodą wprost do ratusza… Na mieszkańców Krasnalna pada blady strach. Miejscowa policja okazuje się bezradna, przyjaciółkom nie pozostaje więc nic innego, tylko wziąć sprawę w swoje ręce. Bardzo powoli, okrężną drogą, zbliżają się do wyjaśnienia zagadki…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-52-7
Rozmiar pliku: 657 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ładny gips

Ko­niec ro­ku aka­de­mic­kie­go pra­cow­ni­cy Ka­te­dry Ge­ne­ty­ki przy­ję­li z ogrom­ną ulgą. Z ko­ry­ta­rzy zni­kli ostat­ni stu­den­ci, na dwo­rze świe­ci­ło słoń­ce, a wi­zja bli­skich urlo­pów zna­ko­mi­cie po­pra­wia­ła na­strój. W ta­kich wa­run­kach aż się chcia­ło pra­co­wać. Te­raz, uwol­nie­ni od gra­fi­ku za­jęć, mo­gli po­świę­cić się wy­łącz­nie ba­da­niom na­uko­wym, a na­wet, co ostat­nio zda­rza­ło się rzad­ko, zna­leźć chwil­kę na po­ga­dusz­ki przy ka­wie. At­mos­fe­ra zro­bi­ła się pra­wie wa­ka­cyj­na. Bło­gą ci­szę od cza­su do cza­su prze­ry­wał prze­raź­li­wy wrzask pa­pu­gi Li­li, ale do te­go zdą­ży­li się już przy­zwy­cza­ić i na­wet po­lu­bić.

– Ta pa­pu­ga spa­dła nam jak man­na z nie­ba – po­wie­dzia­ła Agat­ka Cy­ryl, a po­zo­sta­li na­tych­miast przy­zna­li jej ra­cję.

Od­kąd Li­li sta­ła się oczkiem w gło­wie sze­fo­wej, sto­sun­ki po­mię­dzy per­so­ne­lem a kie­row­nicz­ką ka­te­dry ule­gły znacz­ne­mu ocie­ple­niu. Pro­fe­sor Pod­gór­ska in­te­re­so­wa­ła się te­raz wy­łącz­nie swo­ją ulu­bie­ni­cą i nie mia­ła gło­wy do wpro­wa­dza­nia w ży­cie ko­lej­nych po­my­słów ra­cjo­na­li­za­tor­skich, któ­re jesz­cze do nie­daw­na sku­tecz­nie pa­ra­li­żo­wa­ły pra­cę ka­te­dry. Te­raz każ­dy ro­bił to, co po­tra­fi naj­le­piej, i ka­te­dral­na ma­chi­na to­czy­ła się do przo­du bez więk­szych zgrzy­tów, po­wo­li i sta­tecz­nie. Ge­ne­ty­cy na wła­sny uży­tek wpro­wa­dzi­li no­wą jed­nost­kę mia­ry cza­su. Mó­wi­li, że coś mia­ło miej­sce przed przy­by­ciem pa­pu­gi lub po. I to „po pa­pu­dze” by­ło sy­no­ni­mem lep­szych cza­sów.

– Aż się bo­ję po­my­śleć, co by by­ło, gdy­by Li­li na­gle zde­chła – gło­śno za­sta­na­wiał się dok­to­rant Emil. – Przy­kła­do­wo, wcho­dzi­my do ga­bi­ne­tu, a ona le­ży na grzbie­cie z łap­ka­mi do gó­ry. Brrr, nie chciał­bym być po­słań­cem, któ­ry przy­nie­sie sta­rej złą no­wi­nę.

– Ty, wy­pluj te sło­wa! – za­wo­ła­ła Jo­la Ka­płan, od­ru­cho­wo ła­piąc się za gło­wę. – To by­ła­by rze­czy­wi­ście to­tal­na ka­ta­stro­fa. No i mój do­bry hu­mor dia­bli wzię­li. Te­raz się nie uspo­ko­ję, do­pu­ki się nie do­wiem, ile lat ży­ją pa­pu­gi. – Ob­rzu­ci­ła groź­nym spoj­rze­niem mło­de­go dok­to­ran­ta. – A ty nie ro­zu­miesz, jak się do cie­bie mó­wi po pol­sku? Sia­daj do kom­pu­te­ra i spraw­dzaj.

– Dla­cze­go aku­rat ja?! – zbun­to­wał się Emil.

– Bo się zgło­si­łeś na ochot­ni­ka – do­bi­ła go Ha­lin­ka Mi­ku­ła. – Mnie się wy­da­je, że one są dłu­go­wiecz­ne, ale nie za­szko­dzi się upew­nić. Od tej in­for­ma­cji za­le­ży na­sza przy­szłość za­wo­do­wa i zdro­wie psy­chicz­ne.

– Spo­koj­nie – ostu­dził emo­cje Emil. – Ogła­szam ofi­cjal­nie, że nic nam nie gro­zi. Śred­nia dłu­gość ży­cia pa­pug to kil­ka­dzie­siąt lat, a re­kor­dzist­ki do­cią­gnę­ły po­noć do set­ki. Oby na­sza Li­li do­ży­ła te­go sę­dzi­we­go wie­ku.

– Tak dłu­go nie trze­ba – ucie­szy­ła się Jo­la. – Wy­star­czy, że­by do­trwa­ła do eme­ry­tu­ry sta­rej. Oczy­wi­ście w jak naj­lep­szym zdro­wiu i w peł­ni sił wi­tal­nych.

– A ja za­uwa­ży­łam, że ona na­wet za­czę­ła się opie­rzać – wtrą­ci­ła się Agat­ka. – Pa­mię­ta­cie, jak ją przy­wio­złam? Wy­glą­da­ła jak osku­ba­ny kur­czak, a te­raz po­wo­li ro­bi się po­dob­na do pa­pu­gi. Coś w tym jest, że one na­wza­jem tak do­brze na sie­bie dzia­ła­ją. To by­ła mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia.

– Zwie­rzę­ta ła­go­dzą oby­cza­je.

– À pro­pos zwie­rząt – przy­po­mnia­ło się Ha­lin­ce. – Mo­ja są­siad­ka ma szcze­nia­ka na zby­ciu. Jo­la, nie weź­miesz?

– A dla­cze­go ja? Ja je­stem ła­god­na jak ba­ra­nek.

– Chy­ba kie­dy śpisz.

– Emil, bo jak cię strze­lę w ucho! – za­gro­zi­ła Jo­la.

– Ale ja mó­wi­łam cał­kiem po­waż­nie – prze­rwa­ła utarcz­kę słow­ną Ha­lin­ka. – Ten pie­sek jest bar­dzo ład­ny…

– Jak ład­ny, to daj go Izie – nie po­pu­ścił Emil. – Cha­rak­ter Jo­li mo­że zła­go­dzić je­dy­nie ty­grys.



Od urlo­pu dzie­lił Agat­kę za­le­d­wie ty­dzień, ale ja­koś nie wy­glą­da­ła na szcze­gól­nie tym fak­tem uszczę­śli­wio­ną. A po­win­na. Kie­dyś, na­wet cał­kiem nie­daw­no, ma­rzy­ła o wy­jeź­dzie do Egip­tu, a te­raz, kie­dy by­ło już tak bli­sko, na­gle za­czę­ła mieć wąt­pli­wo­ści.

– Bo wi­dzisz – zwie­rzy­ła się swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciół­ce – mam wra­że­nie, że oni – mia­ła na my­śli mę­ża i sy­nów – zno­wu mnie prze­chy­trzy­li. Ma­rzy­ły mi się ro­dzin­ne wa­ka­cje, a wy­glą­da na to, że ow­szem, po­je­dzie­my ra­zem, tyl­ko wy­po­czy­wać bę­dzie­my osob­no.

– Nie ob­raź się, ale mo­im zda­niem za­czy­nasz bre­dzić – prze­rwa­ła mo­no­log przy­ja­ciół­ki Jo­la. – Jesz­cze kil­ka dni te­mu by­łaś wnie­bo­wzię­ta…

– Ale te­raz wy­szły na jaw no­we oko­licz­no­ści i do te­go moc­no ob­cią­ża­ją­ce. Oka­zu­je się, że mój Egipt i ich Egipt to dwa róż­ne świa­ty. Co z te­go, że obie­cu­ją, że bę­dzie ina­czej niż w ubie­głym ro­ku, jak ja­kimś dziw­nym tra­fem za­wsze lą­du­je­my nad ja­kąś wo­dą. A wiesz, jak ja nie cier­pię wo­dy!

– Nie nad ja­kąś wo­dą, tyl­ko nad Mo­rzem Czer­wo­nym – uści­śli­ła Jo­la. – I na­praw­dę nie ro­zu­miem, dla­cze­go uwa­żasz, że nie bę­dzie faj­nie…

– Bo znam mo­je­go mę­ża i mo­ich sy­nów. I wiem, że kie­dy szep­czą po ką­tach i są słod­cy aż do obrzy­dli­wo­ści, to naj­wyż­szy czas, że­bym za­czę­ła się za­sta­na­wiać, ja­ką nie­spo­dzian­kę szy­ku­ją dla mnie tym ra­zem. Do wczo­raj to by­ły tyl­ko nie­ja­sne po­dej­rze­nia, ale za­uwa­ży­łam u Ol­ka pod łóż­kiem ma­skę do nur­ko­wa­nia i...

– Jed­na ma­ska jesz­cze o ni­czym nie świad­czy – ba­ga­te­li­zo­wa­ła Jo­la.

– I o to wła­śnie cho­dzi, że mu­si ich być wię­cej! Ty nie wiesz, ja­ki krzyk pod­nio­sły­by bliź­nia­ki, gdy­by Olek do­stał sprzęt do nur­ko­wa­nia, a oni nie! Gło­wa by mi spu­chła od ję­ków, próśb i za­klęć. A tu nic – ci­sza w ete­rze. Wnio­sek jest pro­sty, każ­dy do­stał po­dob­ny ze­staw! Idź­my da­lej tym tro­pem – każ­de nor­mal­ne dziec­ko, kie­dy do­sta­je od oj­ca no­wą za­baw­kę, na­tych­miast le­ci po­chwa­lić się ma­mie. A je­śli nie le­ci, to zna­czy, że zo­sta­ło od­po­wied­nio po­in­stru­owa­ne. A to już jest spi­sek! Oni chcą mnie po­sta­wić przed fak­tem do­ko­na­nym! Im się ma­rzy cie­płe mo­rze, a jak wle­zą do wo­dy, to wo­ła­mi ich stam­tąd nie wy­cią­gnę.

Aga­ta wes­tchnę­ła po raz ko­lej­ny i usia­dła na opar­ciu ław­ki, ty­łem do słoń­ca. Na opa­la­nie się mia­ła jesz­cze czas.

Jo­la wo­la­ła roz­ma­wiać na sto­ją­co. Od­ru­cho­wo ze­rwa­ła li­stek klo­nu ja­poń­skie­go i zmiaż­dży­ła go w dło­ni. Z ca­łych sił sta­ra­ła się ukryć przed ko­le­żan­ką, jak bar­dzo za­zdro­ści jej te­go wy­jaz­du. Chłod­ny Bał­tyk, nad któ­ry się wy­bie­ra­ła, ani się umy­wał do Mo­rza Czer­wo­ne­go. Gdy­by to ktoś in­ny na­rze­kał w jej obec­no­ści na da­ry lo­su, bez za­sta­no­wie­nia przy­bi­ła­by go strza­łą iro­nii do opar­cia ław­ki. Ale Agat­ka by­ła jej naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką i na­le­ża­ło ją pod­trzy­mać na du­chu i ja­koś po­cie­szyć, naj­le­piej do­wo­dząc, że in­ni ma­ją go­rzej. Choć­by i ona.

– Ty to masz pro­ble­my, sło­wo da­ję. Za­mie­ni­ła­bym się z to­bą w ciem­no, ale źle byś na tym wy­szła, bo też ja­dę nad mo­rze, tyl­ko pol­skie. Na do­da­tek tyl­ko z Mać­kiem, bo Pa­weł mu­si do­pil­no­wać ja­kichś kon­trak­tów. I za­miast opa­lać się na brąz, bę­dę się ba­wić w niań­kę al­bo ra­czej po­li­cjant­kę, bo z mo­je­go sy­na oka nie moż­na spu­ścić. Ostat­nio zro­bił się prze­ra­ża­ją­co sa­mo­dziel­ny.

– Ale przy­naj­mniej bę­dziesz mia­ła to­wa­rzy­stwo, a ja zo­sta­nę sa­ma na brze­gu i bę­dę pa­trzeć, jak moi chłop­cy od­pły­wa­ją w si­ną dal. A naj­gor­sze, że Szy­mon im na wszyst­ko po­zwa­la. W tej wo­dzie mo­gą być re­ki­ny al­bo me­du­zy, a oni za­mie­rza­ją tam nur­ko­wać! Prze­cież ja umrę z nie­po­ko­ju na tej pla­ży...

– Ale się za­ga­lo­po­wa­łaś, nic, tyl­ko wy­ła­zi z cie­bie prze­wraż­li­wio­na ma­muś­ka! – prze­rwa­ła jej Jo­la. – Mu­sisz się po­go­dzić z fak­tem, że twoi sy­no­wie wda­li się w oj­ca. A Szy­mon wie, co ro­bi. Po­myśl le­piej o so­bie. Prze­le­cisz się sa­mo­lo­tem, po­zbie­rasz mu­szel­ki na pla­ży, po­sta­wisz sto­pę na go­rą­cym pia­sku pu­sty­ni i wy­by­czysz się w ho­te­lu. Jesz­cze ci ma­ło? Ża­łu­ję że mnie nie stać na ta­ką eska­pa­dę, bo­bym ci po­ka­za­ła, jak na­le­ży ko­rzy­stać z ży­cia.

– Nas też nie stać – spro­sto­wa­ła Agat­ka. – Już ci mó­wi­łam, te­ścio­wa nam fun­du­je. Ze spad­ku.

– Ale nie wy­bie­ra się tam z wa­mi? – za­py­ta­ła. – Tym ewen­tu­al­nie mo­gła­byś się mar­twić.

– Gdy­by je­cha­ła, to­bym się na­wet ucie­szy­ła. Ostat­nio bar­dzo do­brze się ze so­bą do­ga­du­je­my. Przy­naj­mniej mia­ła­bym do ko­go usta otwo­rzyć – za­czę­ła od no­wa na­rze­kać. – Ja wiem, jak to bę­dzie wy­glą­da­ło. Prze­ra­bia­my ten sce­na­riusz co ro­ku. Czy­li to sa­mo co zwy­kle, tyl­ko w bar­dziej luk­su­so­wych wa­run­kach.

– Do­bre i to. Ostat­nio na­rze­ka­łaś na wil­goć, cia­sno­tę i ro­bac­two w na­mio­cie. Te­raz ci nic po­dob­ne­go nie gro­zi. Go­to­wa­nie i sprzą­ta­nie też od­pa­da, więc bę­dziesz mia­ła du­żo cza­su wy­łącz­nie dla sie­bie. No i za­wsze mo­żesz na­uczyć się pły­wać.

– W ty­dzień? Chy­ba osza­la­łaś! No­gi to jesz­cze mo­gę po­mo­czyć, ale za nic nie wy­pły­nę na głę­bo­kie.

– Nie te­raz, tyl­ko w ho­te­lo­wym ba­se­nie. Pod tro­skli­wą opie­ką mło­de­go, opa­lo­ne­go na brąz ra­tow­ni­ka. W je­go to­wa­rzy­stwie za­po­mnisz o ca­łym świ­cie. A już na pew­no nie bę­dziesz na­rze­kać na sa­mot­ność. A jak Szy­mon zo­ba­czy, z kim spę­dzasz czas, dla wła­sne­go do­bra nie bę­dzie cię spusz­czał z oczu.

– A kto wte­dy bę­dzie miał oko na dzie­ci? – lo­gicz­nie za­uwa­ży­ła Agat­ka.



Ha­lin­ka Mi­ku­ła od­cze­ka­ła, aż do­pi­ją po­ran­ną ka­wę, i do­pie­ro wte­dy po­dzie­li­ła się ze współ­pra­cow­ni­ka­mi zły­mi wia­do­mo­ścia­mi.

– By­ła u nas Kaś­ka Szer­szeń i pro­si­ła, że­by­śmy za­bra­li na­sze rze­czy z ich ga­ra­żu.

– Od kie­dy to trzy­ma­my coś w ga­ra­żu ży­wie­niow­ców? – zdzi­wi­ła się Iza Te­tlak. – Kie­dyś zaj­rza­łam tam przez przy­pa­dek i mó­wię wam, ten ich ga­raż to je­den wiel­ki śmiet­nik, ty­le że z nie­wia­do­mych po­wo­dów za­mknię­ty na klucz. Wszyst­ko za­ła­do­wa­ne, od pod­ło­gi po su­fit, szpil­ki nie da się we­pchać.

– Mło­da je­steś, to nie pa­mię­tasz tych cza­sów. Kie­dyś, bar­dzo daw­no te­mu, na­sze ka­te­dry ży­ły w naj­lep­szej przy­jaź­ni. Z cza­sem re­la­cje się ochło­dzi­ły, a po mor­der­stwie Kar­piń­skiej cał­kiem ozię­bły – przy­po­mnia­ła Jo­la. – A co im tak na­gle za­chcia­ło się po­rząd­ków? – py­ta­ją­co spoj­rza­ła na Ha­lin­kę, ale ta za­miast od­po­wie­dzi wzru­szy­ła tyl­ko ra­mio­na­mi. – I to te­raz, kie­dy brak ta­niej si­ły ro­bo­czej w po­sta­ci stu­den­tów. Po­wiedz im, niech się wy­pcha­ją sia­nem al­bo cho­ciaż po­cze­ka­ją do je­sie­ni.

– Sa­ma im po­wiedz – szorst­ko oświad­czy­ła Ha­lin­ka. – Chy­ba spo­dzie­wa­li się po­dob­nej re­ak­cji, bo da­li nam to na pi­śmie. Ofi­cjal­nym.

– Chy­ba żar­tu­jesz?! – zdzi­wi­ła się Jo­la.

– Ja­koś nie je­stem w na­stro­ju do żar­tów. Masz tu wszyst­ko, czar­no na bia­łym. Da­li nam ter­min do dwu­na­ste­go, a po­tem bez py­ta­nia wy­wa­lą na­sze fan­ty na śmiet­nik.

– To już prze­cho­dzi ludz­kie po­ję­cie – obu­rzy­ła się Iza. – A co na to Ma­ry­cha?

– Jesz­cze nic nie wie...

– I niech tak zo­sta­nie – ode­zwa­ła się Agat­ka. Dzię­ki po­dziel­nej uwa­dze mo­gła jed­no­cze­śnie wpro­wa­dzać da­ne do ta­be­li, przy­słu­chi­wać się roz­mo­wie i za­re­ago­wać w po­rę. – Ma­ry­cha nam nie po­mo­że ta­skać gra­tów, a bez nad­zor­cy mo­że­my się chy­ba obejść, praw­da?

– Bo ja wiem? – Jo­la za­baw­nie wy­dę­ła war­gi, na­śla­du­jąc na­dą­sa­ną sze­fo­wą ka­te­dry. – Za­mknij­cie oczy i wy­obraź­cie so­bie Ma­ry­chę sto­ją­cą w za­bój­czym słoń­cu, z pa­pu­gą na ra­mie­niu, wo­ła­ją­ce na zmia­nę: „Raz, dwa, raz, dwa...”. Naj­le­piej po nie­miec­ku.

Za­chi­cho­ta­li zbio­ro­wo.

– Faj­nie by­ło się po­śmiać, a te­raz chodź­my oce­nić cze­ka­ją­cy nas ogrom pra­cy – rzu­ci­ła ha­sło Agat­ka. – Nie wi­dzę ochot­ni­ków, no to idzie­my wszy­scy. Ty też, Grześ – po­go­ni­ła ocią­ga­ją­ce­go się ko­le­gę. – Raz, dwa, raz, dwa – na­rzu­ci­ła rytm, któ­ry ocho­czo pod­ję­ła po­zo­sta­ła czwór­ka.

Nie­mi­ło­sier­nie tu­piąc, zbie­gli po scho­dach i za­trzy­ma­li się do­pie­ro przed bu­dyn­kiem por­tier­ni. Jo­la opu­ści­ła dru­gie miej­sce w sze­re­gu i raź­no po­bie­gła po klucz. Za­mie­ni­ła z por­tie­rem kil­ka słów i su­mien­nie za­pi­sa­ła się w ze­szy­cie.

– Se­za­mie, otwórz się, do cho­le­ry! – za­wo­ła­ła Jo­la, mo­cu­jąc się z zam­kiem.

Wresz­cie w me­cha­ni­zmie coś drgnę­ło, drzwi ustą­pi­ły i oczom ge­ne­ty­ków uka­zał się prze­ra­ża­ją­cy wi­dok. Iza mia­ła ra­cję, daw­no nie wi­dzie­li tak za­gra­co­ne­go po­miesz­cze­nia.

– Ist­na staj­nia Au­gia­sza – traf­nie za­uwa­żył Grześ.

– Och, ty nasz Her­ku­le­sie – za­wo­ła­ła Iza.

– O nie, dro­gie pa­nie – za­pro­te­sto­wał mę­ski ro­dzy­nek. – Na­wet nie pró­buj­cie mnie brać pod włos. Ja je­stem de­li­kat­ny z na­tu­ry, do te­go ma­ło am­bit­ny i nie­zwy­kle wraż­li­wy na wszel­kie ob­ja­wy nie­spra­wie­dli­wo­ści. Nie że­bym chciał zwa­lać ro­bo­tę na was, ale cze­mu ja mam ha­ro­wać jak wół, kie­dy Emil z An­drze­jem by­czą się na urlo­pach? Mo­że cho­ciaż po­cze­ka­my, aż wró­cą?

– An­drzej rze­czy­wi­ście ma ja­kiś szó­sty zmysł. Za­wsze zni­ka, kie­dy szy­ku­je nam się ja­kaś brud­na ro­bo­ta – za­uwa­ży­ła Iza. – Sy­tu­acja jest ma­ło kom­for­to­wa, cze­kać nie mo­że­my, jed­nym Grześ­kiem to my te­go wszyst­kie­go nie prze­ora­my.

– Za­cznij­my od spraw­dze­nia, czy tu w ogó­le są ja­kieś na­sze rze­czy – za­pro­po­no­wa­ła Agat­ka. – Coś tam na pew­no się znaj­dzie, ale mo­że nie ma o co ro­bić ty­le ha­ła­su?

Przez mo­ment po­wia­ło opty­mi­zmem.

– Nie­ste­ty są – ode­zwa­ła się Jo­la, któ­ra zdą­ży­ła się już tro­chę ro­zej­rzeć po ką­tach. – I to du­że­go ka­li­bru: sza­fa, pa­mię­ta­cie, ta z ko­ry­ta­rza, de­sty­la­tor i ten boj­ler jak­by zna­jo­my. Wszyst­ko ma nu­me­ry, więc trud­no bę­dzie się wy­przeć… Niech dia­bli we­zmą tych ży­wie­niow­ców! – zde­ner­wo­wa­ła się nie na żar­ty. – Kil­ka po­ko­leń skła­da­ło tu te gra­ty, dla­cze­go aku­rat my ma­my po­no­sić ca­łą od­po­wie­dzial­ność?

– Do­brze mó­wisz – przy­łą­czył się do pro­te­stu Grześ. – Mnie oso­bi­ście ten baj­zel nie prze­szka­dza. A jak na­szym ko­le­gom prze­szka­dza, to niech przy­naj­mniej da­dzą do­bry przy­kład. Niech ro­bią te swo­je po­rząd­ki, a my sta­nie­my so­bie z bo­ku i bę­dzie­my suk­ce­syw­nie za­bie­rać co na­sze.

– Po­mysł wart No­bla, tyl­ko nie wi­dzę spo­so­bu, że­by ich prze­ko­nać do na­szych ra­cji. Ja­koś nie wie­rzę w two­je zdol­no­ści ne­go­cja­cyj­ne, chy­ba że Agat­ka…

– Co Agat­ka? – chcia­ła wie­dzieć za­in­te­re­so­wa­na.

– Pój­dziesz i na­mie­szasz – do­koń­czy­ła myśl Iza. – Po­wiesz im, że bia­łe jest czar­ne al­bo na od­wrót. Wy­star­czy, że pchniesz spra­wę w od­po­wied­nim kie­run­ku, a da­lej po­to­czy się już sa­mo.

– Oby nie la­wi­no­wo – wtrą­ci­ła swo­je trzy gro­sze Ha­li­na.

– Sa­ma nie wiem… – gło­śno za­sta­na­wia­ła się Agat­ka.

– Od­ma­wiasz po­mo­cy bliź­nim w po­trze­bie?

– Sa­ma nie wiem, od cze­go za­cząć – do­koń­czy­ła zda­nie Agat­ka. – Mo­że przez noc coś wy­my­ślę. To co, koń­czy­my na dzi­siaj te po­rząd­ki?!

Tuż za la­sem nóg przy­wa­ro­wa­ła ci­chut­ko kot­ka Mop­ka. Za­cho­wy­wa­ła się jak na po­lo­wa­niu, skra­da­ła się bez­sze­lest­nie, łap­ka za łap­ką po­ko­nu­jąc prze­strzeń dzie­lą­cą ją od no­we­go, nie­zna­ne­go do­tąd miej­sca. Ja­ko sta­ła re­zy­dent­ka uczel­ni ro­ści­ła so­bie pra­wa do wszyst­kich obiek­tów w oko­li­cy oraz spo­rej po­ła­ci po­bli­skie­go par­ku. Ga­raż ape­tycz­nie pach­niał my­sza­mi i jesz­cze czymś, cze­go nie po­tra­fi­ła zi­den­ty­fi­ko­wać. Mu­sia­ła się te­mu przyj­rzeć z bli­ska, że­by nie wiem co. Wsu­nę­ła się nie­po­strze­że­nie do wnę­trza i przy­cup­nę­ła za sto­sem ma­ku­la­tu­ry. Wie­dzia­ła z do­świad­cze­nia, że kil­ka naj­bliż­szych mi­nut za­de­cy­du­je o suk­ce­sie lub po­raż­ce. Mop­ka, kie­dy jej na czymś bar­dzo za­le­ża­ło, po­tra­fi­ła się wznieść na wy­ży­ny kon­spi­ra­cji. Tym ra­zem po­szło jak z płat­ka. Lu­dzie po­krę­ci­li się tro­chę, po­krzy­cze­li, aż w koń­cu da­li za wy­gra­ną. Drzwi se­za­mu za­trza­snę­ły się z hu­kiem. Ru­da kot­ka od­cze­ka­ła jesz­cze kil­ka mi­nut i kie­dy upew­ni­ła się, że nic jej już nie gro­zi, śmia­ło ru­szy­ła na pod­bój no­we­go te­ry­to­rium.



Jo­la przez roz­tar­gnie­nie za­po­mnia­ła zwró­cić klucz od ga­ra­żu i to nie­do­pa­trze­nie kosz­to­wa­ło ją trzy go­dzi­ny ży­cio­daj­ne­go snu.

Kil­ka mi­nut przed wscho­dem słoń­ca w przed­po­ko­ju roz­brzę­czał się te­le­fon. Jo­la szturch­nę­ła mę­ża łok­ciem i ob­ró­ci­ła się na pra­wy bok. Pa­weł wstał nie­chęt­nie i przez dwie mi­nu­ty kon­fe­ro­wał z kimś przy­ci­szo­nym gło­sem, kon­se­kwent­nie po­wta­rza­jąc zwrot: „nic z te­go nie ro­zu­miem”. Wresz­cie coś jed­nak do nie­go do­tar­ło, bo wró­cił do sy­pial­ni i prze­ka­zał słu­chaw­kę żo­nie.

– Ja­kiś kre­tyn do cie­bie – po­wie­dział po­iry­to­wa­ny i na­cią­gnął koł­drę na czu­bek gło­wy.

– Ha­lo?! – po­wie­dzia­ła Jo­la nie­pew­nym gło­sem. Usia­dła na łóż­ku i otrzą­snę­ła z sie­bie reszt­ki snu. Mia­ła po­wo­dy do nie­po­ko­ju, bo sko­ro ktoś dzwo­ni w środ­ku no­cy, to mu­sia­ło się wy­da­rzyć coś na­praw­dę waż­ne­go. Tyl­ko co? By zy­skać od­po­wiedź na to py­ta­nie, mu­sia­ła się uzbro­ić w cier­pli­wość. Roz­mo­wa to­czy­ła się wpraw­dzie po pol­sku, ale Jo­li, po­mi­mo ogrom­ne­go wy­sił­ku umy­sło­we­go, nie uda­ło się do­ciec przy­czy­ny noc­ne­go alar­mu.

– Nic z te­go nie ro­zu­miem. Ja­ki klucz do ko­ta?! I z kim ja wła­ści­wie roz­ma­wiam? – za­da­ła wresz­cie nur­tu­ją­ce ją od po­cząt­ku py­ta­nie.

– No, jak to z kim?! – zde­ner­wo­wał się głos. – Ze mną.

– A ja­kieś na­zwi­sko pan ma? – za­py­ta­ła pod­stęp­nie.

– No, prze­cież już mó­wi­łem – Ma­rian Kan­dy­da, por­tier.

– Dok­tor Jo­lan­ta Ka­płan – przed­sta­wi­ła się Jo­la, tak na wszel­ki wy­pa­dek. Po­dej­rze­wa­ła, że pan Ma­rian wy­pił za du­żo i po­my­lił nu­me­ry.

– No, prze­cież wiem, jak do pa­ni dzwo­nię. Je­zu, pi­ła pa­ni coś? – za­in­te­re­so­wał się por­tier, czym do resz­ty zi­ry­to­wał Jo­lę.

– Al­bo mó­wi pan, o co cho­dzi, al­bo od­kła­dam słu­chaw­kę! – za­gro­zi­ła.

– Cho­dzi o to, że za­mknę­ła pa­ni ko­ta w ga­ra­żu i jesz­cze za­bra­ła klu­cze do do­mu. Zwie­rzę się mę­czy, wzy­wa po­mo­cy, a ja już nie mam si­ły słu­chać tych wrza­sków. To już trze­ba ser­ca nie mieć, że­by...

– Do­brze, do­brze, już ja­dę – ska­pi­tu­lo­wa­ła Jo­la. Los cier­pią­cych zwie­rząt nie był jej obo­jęt­ny. Na­wet w środ­ku no­cy. I w ja­kimś sen­sie czu­ła się od­po­wie­dzial­na, przez te klu­cze i w ogó­le.

Mop­ka czu­ła się w ga­ra­żu ni­czym ry­ba w wo­dzie. Roz­go­ni­ła po ką­tach pa­no­szą­ce się wszę­dzie my­szy, ucię­ła so­bie re­lak­su­ją­cą drzem­kę w ko­szu z tro­ci­na­mi i tuż przed pół­no­cą za­bra­ła się do zwie­dza­nia swo­je­go no­we­go kró­le­stwa. Za­czę­ła od naj­dal­sze­go za­kąt­ka, kie­ru­jąc się w stro­nę drzwi. Na­ostrzy­ła pa­zu­ry o trzo­nek ło­pa­ty i za­nur­ko­wa­ła we wnę­trzu drew­nia­nej skrzy­ni do po­ło­wy wy­peł­nio­nej szkla­ny­mi rur­ka­mi. Nie zna­la­zła tam ni­cze­go cie­ka­we­go i kie­dy za­bie­ra­ła się do wyj­ścia, coś z hu­kiem ru­nę­ło z gó­ry, od­ci­na­jąc kot­ce dro­gę od­wro­tu. Po­cząt­ko­wo nie prze­ję­ła się tym spe­cjal­nie. W skrzy­ni by­ło prze­stron­nie i od bie­dy mo­gła so­bie tu uciąć ko­lej­ną drzem­kę. Wsu­nę­ła pysz­czek w szpa­rę i pró­bo­wa­ła unieść po­kry­wę, ale nie da­ła ra­dy. Zre­zy­gno­wa­na zwi­nę­ła się w kłę­bek i przy­mknę­ła po­wie­ki. I wte­dy nie­spo­dzie­wa­nie za­ata­ko­wa­ły ją wszyst­kie stra­chy na­raz. Strach przed za­mknię­ciem, gło­dem, sa­mot­no­ścią, śmier­cią... Prze­ra­żo­na Mop­ka przy­lgnę­ła pyszcz­kiem do szcze­li­ny i wy­krzy­cza­ła swój strach ca­łe­mu świa­tu.

W koń­cu, po bar­dzo dłu­gim cza­sie, na­de­szła upra­gnio­na po­moc i o go­dzi­nie szó­stej dwa­dzie­ścia cza­su ludz­kie­go ru­da kot­ka od­zy­ska­ła wol­ność.



Jo­li nie opła­ca­ło się już wra­cać do do­mu. Zro­bi­ła so­bie moc­ną ka­wę, po­szpe­ra­ła po szaf­kach w po­szu­ki­wa­niu cze­goś do je­dze­nia i po­go­dzo­na z lo­sem za­bra­ła się do pra­cy. Służ­bo­we ciast­ka i dwa su­char­ki nie za­spo­ko­iły jej wil­cze­go ape­ty­tu, ale li­czy­ła, że po­ży­wi się przy lu­dziach. Cał­kiem za­po­mnia­ła, że w ka­te­drze pa­nu­je obec­nie mo­da na od­chu­dza­nie.

Pierw­sza jak zwy­kle po­ja­wi­ła się Ha­lin­ka. We­tknę­ła gło­wę do pra­cow­ni, prze­tar­ła oczy ze zdu­mie­nia i dla pew­no­ści spraw­dzi­ła czas na ze­ga­rze ścien­nym.

– Cier­pisz na bez­sen­ność czy sta­ło się coś, o czym jesz­cze nie wiem i co mi się na pew­no nie spodo­ba? – za­py­ta­ła po­dejrz­li­wie.

– Mia­łam dzi­siaj noc­ną zmia­nę – od­po­wie­dzia­ła Jo­la, prze­cią­ga­jąc się, aż za­trzesz­cza­ło jej w sta­wach. – Mop­ka za­kli­no­wa­ła się w ga­ra­żu, a ja, nie­ste­ty, mia­łam ten cho­ler­ny klucz. Po­win­ni mi za­li­czyć nad­go­dzi­ny. – Od te­go opo­wia­da­nia zro­bi­ła się jesz­cze bar­dziej głod­na. – Masz ja­kieś ka­nap­ki? – za­py­ta­ła.

Wi­dok su­char­ka prze­ło­żo­ne­go list­kiem sa­ła­ty ode­brał jej na­dzie­ję na so­lid­ny po­si­łek. Zre­zy­gno­wa­na mach­nę­ła rę­ką i ro­zej­rza­ła się za to­reb­ką.

– Ja­dę do skle­pu, ku­pić ci coś?

– Wo­dę mi­ne­ral­ną, ga­zo­wa­ną. Mo­żesz ku­pić wię­cej, za­po­wia­da­ją strasz­ne upa­ły.

– Nie ma spra­wy. Mam dzi­siaj dzień do­bro­ci dla lu­dzi i zwie­rząt… I nie­ste­ty skle­ro­zę chy­ba, zo­sta­wi­łam to­reb­kę w ga­ra­żu – wes­tchnę­ła. – Ja to się dzi­siaj na­bie­gam za wszyst­kie cza­sy.

– Kto nie ma w gło­wie, ten ma w no­gach – mruk­nę­ła Ha­lin­ka pod no­sem.

Tym ra­zem Jo­la wy­ka­za­ła się do­sta­tecz­ną czuj­no­ścią. Ką­tem oka doj­rza­ła ru­dy cień zni­ka­ją­cy za ster­tą ma­ku­la­tu­ry. Wczo­raj też jej się wy­da­wa­ło, że wi­dzia­ła kot­kę, i dru­gi raz nie za­mie­rza­ła po­peł­nić te­go sa­me­go błę­du.

Ru­dy ogon wła­śnie zni­kał za pi­ra­mi­dą ni­ko­mu już nie­po­trzeb­nych po­mo­cy na­uko­wych.

– Mop­ka! Wy­łaź na­tych­miast! Wy­łaź, bo ci no­gi z du­py po­wy­ry­wam – wrza­snę­ła. – Li­czę do trzech. Raz… dwa…

– Ko­mu no­gi po­wy­ry­wasz? – za­in­te­re­so­wa­ła się Agat­ka, któ­ra krzy­ki przy­ja­ciół­ki sły­sza­ła aż na par­kin­gu.

– Mop­ce. To zwie­rzę nie ma za grosz wy­obraź­ni. Le­d­wo wczo­raj do­sta­ła na­ucz­kę, a już szu­ka no­we­go gu­za. Ale na pew­no nie mo­im kosz­tem.

– Jak­bym sły­sza­ła wła­sne­go mę­ża – za­chi­cho­ta­ła Agat­ka. – Po­wie­dział do­kład­nie to sa­mo, kie­dy po raz ko­lej­ny wplą­ta­ły­śmy się w afe­rę kry­mi­nal­ną. Mop­ka, jak­by nie by­ło, też ma za­cię­cie de­tek­ty­wi­stycz­ne, zna­la­zła na­rzę­dzie zbrod­ni...

– Ty nie fi­lo­zo­fuj, tyl­ko po­móż mi ją ła­pać – znie­cier­pli­wi­ła się Jo­la. – Głod­na je­stem jak wilk i nie mam ocho­ty się ba­wić w kot­ka i mysz­kę.

– A kto tu jest kot­kiem? Do­brze, do­brze, żar­to­wa­łam. To co mam ro­bić?

– Już pra­wie mia­łam tę ru­dą mał­pę – sap­nę­ła Jo­la, wy­czoł­gu­jąc się spod sto­li­ka. – Ona so­bie z nas zwy­czaj­nie kpi, ale zo­ba­czy­my, kto się bę­dzie śmiał ostat­ni. Ko­niec z do­ży­wia­niem. Mop­ka, sły­szysz, za­ra­zo jed­na, mo­żesz się po­że­gnać z sal­ce­so­nem. Aga­ta, prze­suń się w le­wo i za­mknij jej dro­gę od­wro­tu. Weź­mie­my ją w klesz­cze…

Mop­ka jak­by prze­wi­dzia­ła ten ma­newr oskrzy­dla­ją­cy. Zmie­ni­ła kie­ru­nek uciecz­ki, a kie­dy zy­ska­ła pew­ność, że zni­kła z oczu prze­śla­dow­com, wdra­pa­ła się aż pod sam su­fit i ci­chut­ko przy­sia­dła na za­ku­rzo­nej pó­łecz­ce. Te­raz to ona pa­no­wa­ła nad sy­tu­acją. Z bez­piecz­nej od­le­gło­ści mo­gła ob­ser­wo­wać ludz­kie ma­new­ry i prze­rwać za­ba­wę w do­god­nym dla sie­bie mo­men­cie.

Agat­ka wy­ko­na­ła po­le­ce­nie Jo­li. Usta­wi­ła się na­prze­ciw me­ta­lo­wej sza­fy i za­sta­na­wia­ła się mi­mo­cho­dem, kto jest pra­wo­wi­tym wła­ści­cie­lem tej ku­py zło­mu. Mia­ła na­dzie­ję, że jed­nak ży­wie­niow­cy. Omio­tła wzro­kiem sze­reg drew­nia­nych pó­łek za­wie­szo­nych pod su­fi­tem i na trze­ciej, li­cząc od wej­ścia, od­kry­ła śla­dy ży­cia. Wzdry­gnę­ła się lek­ko, bo wy­obraź­nia pod­su­nę­ła jej ob­raz wiel­kie­go ru­de­go szczu­ra. Pa­ra zie­lo­nych oczu wpa­try­wa­ła się w nią z wy­raź­ną kpi­ną, a ich wła­ści­ciel­ka mru­cza­ła z za­do­wo­le­nia.

– Nie uwie­rzysz, co od­kry­łam! – za­pisz­cza­ła ra­do­śnie Agat­ka. – Na­sza zgu­ba się zna­la­zła, więc mo­żesz już wyjść z te­go ką­ta.

– Cie­ka­we jak – mruk­nę­ła pod no­sem Jo­la. – Chy­ba utknę­łam…

Agat­ka za­czę­ła chi­cho­tać.

– Do­brze ci się śmiać – po­wie­dzia­ła Jo­la ura­żo­nym gło­sem. – Cie­ka­we, jak byś się czu­ła, gdy­by to w two­ją su­kien­kę wplą­tał się kłąb dru­tu kol­cza­ste­go. Mo­gę tu stać do koń­ca świa­ta al­bo po­drzeć so­bie odzież w stra­te­gicz­nym miej­scu. Co mi ra­dzisz, mą­dra­lo?

– Żad­nych ner­wo­wych ru­chów, stój grzecz­nie, za­raz cię uwol­nię – za­de­kla­ro­wa­ła po­moc Agat­ka.

– Nie da ra­dy. Obie się nie zmie­ści­my, tu jest bar­dzo cia­sno. Trud­no – pod­ję­ła de­cy­zję i na­pię­ła mię­śnie – naj­wy­żej po­ja­dę do do­mu w far­tu­chu. I za­pła­cą mi za su­kien­kę – już ja te­go do­pil­nu­ję. Cho­le­ra, no i so­bie wy­kra­ka­łam!

– Zna­czy, że mam biec po far­tuch? – do­my­śli­ła się Agat­ka.

– Nie, daj spo­kój, szko­da mar­no­wać ener­gii. Nie spusz­czaj z oczu Mop­ki, bo zno­wu gdzieś wsiąk­nie. I le­piej że­by nie wpa­dła w mo­je rę­ce, za­nim nie wy­ła­du­ję się na ko­le­gach z dru­gie­go pię­tra – za­gro­zi­ła. – To jed­nak praw­da, że nie­szczę­ścia cho­dzą pa­ra­mi.

– Sły­sza­łaś, Mop­ka? Złaź, ale już, bo bę­dzie z to­bą źle! – Agat­ka pod­ję­ła ne­go­cja­cje z upar­tą kot­ką.

Zy­ska­ła ty­le, że mru­cze­nie uci­chło jak no­żem uciął, ale kot­ka nie wy­ka­za­ła na­wet odro­bi­ny do­brej wo­li. Nie za­mie­rza­ła zejść i nikt nie mógł jej do te­go zmu­sić. Sie­dzia­ła wci­śnię­ta po­mię­dzy pę­ka­ty wa­zon i ma­szy­nę do pi­sa­nia, uda­jąc, że jest czę­ścią mar­twej na­tu­ry.

– No to ja pój­dę do cie­bie – za­gro­zi­ła Agat­ka. Sta­nę­ła na pal­cach, ale nie się­gnę­ła na­wet do szczy­tu sza­fy. Wzię­ła pod uwa­gę kil­ka wa­rian­tów do­sta­nia się na gó­rę i po prze­ana­li­zo­wa­niu wszyst­kich za i prze­ciw wy­bra­ła tech­ni­kę wspi­nacz­ko­wą. Sza­fa za­opa­trzo­na w wy­su­wa­ne szu­fla­dy na ak­ta od bie­dy mo­gła za­stą­pić dra­bi­nę. Pół­ka, na któ­rej schro­ni­ła się Mop­ka, wi­sia­ła tuż nad sza­fą i Agat­ka ob­li­czy­ła, że kie­dy znaj­dzie się już na jej szczy­cie, wy­star­czy tyl­ko się­gnąć rę­ką i zła­pać nie­sfor­ne­go fu­trza­ka za kark.

Sko­ro plan zo­stał opra­co­wa­ny w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, na­le­ża­ło nie­zwłocz­nie przy­stą­pić do je­go re­ali­za­cji. Agat­ka pod­wi­nę­ła spód­ni­cę po­wy­żej ko­lan, pra­wą sto­pę po­sta­wi­ła na kra­wę­dzi środ­ko­wej szu­fla­dy, le­wą na uchwy­cie drzwi­czek i wy­biw­szy się moc­no, uchwy­ci­ła dłoń­mi gór­ny kant sza­fy. Nie­spo­dzie­wa­nie kon­struk­cja drgnę­ła, a su­fit nad jej gło­wą za­czął się gwał­tow­nie od­da­lać. Le­cia­ła w dół i nic nie mo­gła na to po­ra­dzić.

Jo­la usły­sza­ła zdu­szo­ny okrzyk, a w uła­mek se­kun­dy póź­niej huk i to­wa­rzy­szą­cy mu jęk. Od ra­zu wie­dzia­ła, że sta­ło się coś okrop­ne­go. Nie by­ło cza­su do stra­ce­nia. Jed­nym po­tęż­nym szarp­nię­ciem wy­rwa­ła się z klesz­czy, tra­cąc nie tyl­ko pa­sek od su­kien­ki, ale i spo­ry ka­wa­łek ma­te­ria­łu, jed­nak na­wet nie zwró­ci­ła na to uwa­gi.

W cią­gu trzech se­kund by­ła na miej­scu ka­ta­stro­fy. Pró­bo­wa­ła dźwi­gnąć sza­fę, ale cię­żar prze­ra­stał jej si­ły.

Agat­ka jęk­nę­ła, da­jąc znak ży­cia.

– Trzy­maj się. – Pod­trzy­ma­ła ją na du­chu przy­ja­ciół­ka. – Bie­gnę po po­moc – za­wo­ła­ła już z po­dwó­rza.

– Ra­tun­ku, po­mo­cy! – wrza­snę­ła roz­dzie­ra­ją­co, na wi­dok grup­ki osób wsia­da­ją­cych wła­śnie do odra­pa­ne­go bu­sa. – Wy­pa­dek! Szyb­ko, Agat­ka! Po­mo­cy!

Od­zew był na­tych­mia­sto­wy. W piąt­kę bez tru­du wy­win­do­wa­li sza­fę do gó­ry, ktoś przy­trzy­mał me­bel, dwie in­ne oso­by chwy­ci­ły po­szko­do­wa­ną pod ra­mio­na, wy­nio­sły na ze­wnątrz i de­li­kat­nie uło­ży­ły na traw­ni­ku.

Jo­la uklę­kła obok wpół­przy­tom­nej przy­ja­ciół­ki, za – ta­mo­wa­ła krew ciek­ną­cą z roz­cię­te­go czo­ła i po­wta­rza­ła jak au­to­mat, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.



Ka­ret­ka po­go­to­wia od­je­cha­ła już po­nad dwie go­dzi­ny te­mu, a stan zdro­wia Agat­ki sta­no­wił na­dal jed­ną wiel­ką nie­wia­do­mą. Ko­mór­ka Jo­li mil­cza­ła jak za­klę­ta, a ka­te­dral­ny te­le­fon dzwo­nił tyl­ko w ma­ło istot­nych spra­wach służ­bo­wych. Po każ­dym dzwon­ku zry­wa­li się na rów­ne no­gi, po­tem roz­cza­ro­wa­ni opa­da­li na krze­sła i snu­li przy­pusz­cze­nia co do na­stępstw wy­pad­ku. Agat­kę lu­bi­li wszy­scy bez wy­jąt­ku, by­ła du­szą ze­spo­łu i jed­no­cze­śnie kimś w ro­dza­ju ma­skot­ki. Na­wet pro­fe­sor Pod­gór­ska zaj­rza­ła dwa ra­zy, py­ta­jąc o wie­ści ze szpi­ta­la, czym nie­zwy­kle uję­ła pod­wład­nych. Oka­za­ło się, że ona też mia­ła ser­ce, tyl­ko wo­la­ła się do te­go nie przy­zna­wać.

Ha­lin­ka Mi­ku­ła prze­rwa­ła prze­dłu­ża­ją­cą się ci­szę:

– Nie mar­tw­my się na za­pas. Złe wia­do­mo­ści za­wsze przy­cho­dzą pierw­sze, a na do­bre war­to chy­ba tro­chę po­cze­kać?

– Pew­nie, że war­to, tyl­ko ta nie­pew­ność jest nie do wy­trzy­ma­nia. Ta Jol­ka mo­gła­by już za­dzwo­nić i cho­ciaż po­wie­dzieć, ja­kie są pro­gno­zy. Sie­dzi­my tu bez sen­su i w ni­czym nie mo­że­my po­móc. A ty też mógł­byś prze­stać – wark­nę­ła na Grześ­ka. – Tur­lasz ten ku­bek po sto­le jak ja­kiś au­to­mat. – Zi­ry­to­wa­na Iza ode­bra­ła chło­pa­ko­wi za­baw­kę i po­sta­wi­ła po­za za­się­giem je­go dłu­gich rąk.

– Od­daj, mnie to uspo­ka­ja – za­pro­te­sto­wał Grześ.

– Ale mnie de­ner­wu­je.

– Prze­cież też się mar­twię…

– Wiem, Grze­siu, prze­pra­szam. – Iza przy­tu­li­ła się do na­rze­czo­ne­go. – Wiem, że Jol­ka za­dzwo­ni, jak tyl­ko się cze­goś do­wie. Wiem, że le­ka­rze mu­szą zro­bić ba­da­nia, za­nim po­sta­wią dia­gno­zę, wszyst­ko wiem, ale czy to mu­si trwać tak dłu­go?

– A z gło­wą ni­g­dy do koń­ca nie wia­do­mo – wes­tchnę­ła Ha­lin­ka. – Oby tyl­ko oby­ło się bez ope­ra­cji…

– Agat­ka ma twar­dą czasz­kę – po­cie­szył ko­le­żan­ki Grześ. – Pa­mię­ta­cie, jak ostat­nio się mar­twi­li­śmy, że już z te­go nie wyj­dzie? I co, da­ła ra­dę. To twar­da ba­ba, mo­że nie wy­glą­da, ale tward­sza od każ­de­go z nas.

– Sza­fa też by­ła twar­da. I gło­wa już nie ta sa­ma co kie­dyś. Po tam­tym wy­pad­ku…

– Ha­li­na, na­tych­miast prze­stań! – pi­snę­ła Iza. – Ja nie chcę te­go słu­chać! – Za­kry­ła uszy dłoń­mi, ale na­tych­miast opu­ści­ła rę­ce, kie­dy uj­rza­ła, że Ha­lin­ka bie­gnie do apa­ra­tu te­le­fo­nicz­ne­go.

– Jol­ka – szep­nę­ła Ha­li­na. Po­tem słu­cha­ła uważ­nie te­go, co Jo­la ma im do prze­ka­za­nia, i po­zo­sta­ła dwój­ka na­dal po­zo­sta­wa­ła w nie­pew­no­ści. Na twa­rzy Ha­lin­ki po­ja­wił się naj­pierw wy­raz ulgi, po­tem zdzi­wie­nia po­mie­sza­ne­go z nie­do­wie­rza­niem.

– Jak to zła­ma­na? – od­zy­ska­ła wresz­cie głos. – W dwóch miej­scach? To nie­do­brze, ale swo­ją dro­gą mia­ła ku­pę szczę­ścia w nie­szczę­ściu...

– Co z nią? – Nie wy­trzy­mał na­pię­cia Grześ i nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, pró­bo­wał ode­brać ko­le­żan­ce słu­chaw­kę, ale bez po­wo­dze­nia.

– Do­brze, Jo­la – do­koń­czy­ła roz­mo­wę Ha­lin­ka. – Dzię­ki za in­for­ma­cję i dzwoń za­raz, gdy­by wy­da­rzy­ło się coś no­we­go. Nie uwie­rzy­cie, na­wet ja do koń­ca nie wie­rzę. Agat­ka ma zła­ma­ną rę­kę! – ogło­si­ła nie­mal ra­do­śnie.

– Rę­kę? Jak to rę­kę?

– Tyl­ko rę­kę, pra­wą, w dwóch miej­scach, ale bez prze­miesz­czeń. Z gło­wą wszyst­ko w po­rząd­ku, nie­wiel­kie roz­cię­cie na czo­le i ty­le. To chy­ba cud! Le­cę po­wie­dzieć Pod­gór­skiej.

– A ja sko­czę na dół – za­ofia­ro­wał się Grześ.

– Na­sza Agat­ka to na­praw­dę dziec­ko szczę­ścia.



Agat­ka od dwóch dni sie­dzia­ła w do­mu i wca­le nie uwa­ża­ła się za dziec­ko szczę­ścia, wręcz prze­ciw­nie – za okrop­ne­go pe­chow­ca. Przez jej miesz­ka­nie zdą­żył się już prze­wa­lić ta­bun go­ści i wszy­scy za­sta­na­wia­li się gło­śno, jak to moż­li­we, że ma zła­ma­ną rę­kę, sko­ro sza­fa spa­dła jej na gło­wę. Sa­ma za­da­wa­ła so­bie po­dob­ne py­ta­nie. Naj­pierw by­ła za­do­wo­lo­na, że skoń­czy­ło się je­dy­nie na gip­sie, ale po­wo­li za­czę­ła zmie­niać zda­nie. Opa­tru­nek na gło­wie był­by na pew­no mniej kło­po­tli­wy. Bez pra­wej rę­ki czu­ła się jak ka­le­ka. W le­wej dło­ni nie po­tra­fi­ła utrzy­mać choć­by głu­piej łyż­ki do zu­py. Na­wet mysz­ka od kom­pu­te­ra nie chcia­ła jej słu­chać i wy­pra­wia­ła na mo­ni­to­rze ja­kieś prze­dziw­ne har­ce. A naj­gor­sze by­ło to, że ko­cha­ją­ca ro­dzi­na od­sta­wi­ła ją na bocz­ny tor. Dla jej do­bra oczy­wi­ście. Szy­mon roz­dzie­lił obo­wiąz­ki do­mo­we po­mię­dzy sie­bie i sy­nów i z de­ter­mi­na­cją god­ną po­dzi­wu pró­bo­wał do­wieść, że czte­rech fa­ce­tów po­tra­fi za­stą­pić jed­ną ko­bie­tę. Ży­cie to­czy­ło się da­lej, a kie­dy się oka­za­ło, że wy­jaz­do­wi do Egip­tu nic nie za­gra­ża, na­bra­ło wręcz sza­leń­cze­go tem­pa.

I do te­go jesz­cze te wszyst­kie przy­go­to­wa­nia przed wy­jaz­dem, z któ­rych zo­sta­ła wy­łą­czo­na ze wzglę­du na stan zdro­wia. Po­rząd­na z na­tu­ry nie mo­gła pa­trzeć na na­ra­sta­ją­cy z każ­dą go­dzi­ną ba­ła­gan. Męż­czyź­ni jej ży­cia mie­li wspól­ną tech­ni­kę pa­ko­wa­nia: wy­rzu­ca­li na pod­ło­gę za­war­tość sza­fek, wy­bie­ra­li po­trzeb­ne rze­czy, a resz­tę bez­tro­sko upy­cha­li z po­wro­tem. Agat­ka wie­dzia­ła, że bę­dzie mu­sia­ła to wszyst­ko po­ukła­dać, kie­dy tyl­ko zdej­mą jej gips. Pró­bo­wa­ła prze­ciw­dzia­łać do­raź­nie. Pro­si­ła, na­po­mi­na­ła, szan­ta­żo­wa­ła emo­cjo­nal­nie. Przy­no­si­ło to pew­ne efek­ty, ale nie­ste­ty krót­ko­trwa­łe. Kie­dy tyl­ko zni­ka­ła z po­la wi­dze­nia, chłop­cy wra­ca­li do sta­rych na­wy­ków.

– Nie martw się, ko­cha­nie – po­cie­szał ją mąż. – Masz prze­cież nas. Od­pocz­nij so­bie, po­oglą­daj te­le­wi­zję, a ja się wszyst­kim zaj­mę. Za­raz bę­dzie film przy­rod­ni­czy. Usiądź so­bie wy­god­nie… Za­raz zro­bię ci tro­chę miej­sca. – Prze­rzu­cił rze­czy z fo­te­la na ka­na­pę i przy­su­nął bli­żej sto­lik. – O, pro­szę, go­to­we! Za­raz po­dam her­ba­tę.

Agat­ce opa­dła tyl­ko le­wa rę­ka, bo pra­wą no­si­ła na tem­bla­ku.



Wy­star­czy­ło pół go­dzi­ny w to­wa­rzy­stwie Be­aty, by Agat­ka po­czu­ła się na­praw­dę cho­ra. Do te­go jesz­cze za­ła­ma­na, nie­szczę­śli­wa i peł­na złych prze­czuć.

Be­ata wpa­dła jak zwy­kle bez za­po­wie­dzi, pod pre­tek­stem do­wie­dze­nia się o zdro­wie szwa­gier­ki, więc nie wy­pa­da­ło za­trza­snąć jej drzwi przed no­sem. A kie­dy już we­szła, by­ło za póź­no na prze­ciw­dzia­ła­nie. Mle­ko zo­sta­ło roz­la­ne…

– Ale tu u was go­rą­co. Nie mam po­ję­cia, jak wy wy­trzy­mu­je­cie w tym pie­kar­ni­ku. Masz przy­naj­mniej coś zim­ne­go do pi­cia? Siedź, siedź, sa­ma się ob­słu­żę – po­wstrzy­ma­ła Agat­kę przed je­dy­nym sa­ma­ry­tań­skim ge­stem, na ja­ki by­ło ją stać. Na­la­ła so­bie mi­ne­ral­nej i roz­sia­dła się wy­god­nie na ta­bo­re­cie w kuch­ni. Zwil­ży­ła usta i przez na­stęp­ne dwa­dzie­ścia mi­nut nie prze­sta­ła na­wi­jać na­wet przez se­kun­dę.

– A ten wasz Egipt to ja czar­no wi­dzę. Ty z tą rę­ką i w ogó­le. Kto to wi­dział pchać się tam w lip­cu. To na­praw­dę po­ro­nio­ny po­mysł – kon­ty­nu­owa­ła mo­no­log Be­ata. – Mo­że da się prze­su­nąć ter­min? Nie? Tak wła­śnie my­śla­łam. No cóż, mo­gli­ście mnie naj­pierw za­py­tać.

– A tak sa­ma z sie­bie nie mo­głaś po­wie­dzieć? – zi­ry­to­wa­ła się Agat­ka.

– No, prze­cież mó­wię! – Be­ata nie da­ła się zbić z tro­pu. – Ja by­łam tro­chę wcze­śniej, ale i tak by­ło kosz­mar­nie. Gdy­by nie kli­ma­ty­za­cja w ho­te­lu, to chy­ba bym osza­la­ła. Tem­pe­ra­tu­ry prze­kra­cza­ją czter­dzie­ści stop­ni, i to w cie­niu. Wy­obra­żasz so­bie? W cie­niu! Tyl­ko nie wiem, gdzie te­go cie­nia szu­kać. Czu­łam się, jak­bym spa­ce­ro­wa­ła po roz­pa­lo­nym pie­cu. Na­wet wo­da w ba­se­nie by­ła go­rą­ca jak zu­pa. Ze­ro ochło­dy. A już naj­gor­sza ze wszyst­kie­go by­ła wy­ciecz­ka po Ni­lu...

Agat­ka uzna­ła za sto­sow­ne się wtrą­cić.

– Nie prze­sa­dzaj, in­ni so­bie chwa­lą, ty też ja­koś prze­ży­łaś. – A szko­da – do­da­ła już w my­ślach.

– Ale tyl­ko dla­te­go, że prze­strze­ga­łam za­sad. To, co te­raz po­wiem, jest nie­zwy­kle waż­ne. Mo­żesz so­bie na­wet za­pi­sać…

– Dzię­ku­ję, za­pa­mię­tam.

– Naj­waż­niej­sze to unik­nąć „ze­msty fa­ra­ona”. A więc: nie jeść miej­sco­wych owo­ców i wa­rzyw, wo­dę pić tyl­ko bu­tel­ko­wa­ną i za żad­ne skar­by świa­ta nie po­si­lać się z ulicz­nych stra­ga­nów, choć­by­ście na­wet mie­li umrzeć z gło­du. Zresz­tą arab­skie żar­cie i tak jest kosz­mar­ne, więc oso­bi­ście po­le­cam re­stau­ra­cje ser­wu­ją­ce eu­ro­pej­skie me­nu. Mu­sisz szcze­gól­ną uwa­gę zwró­cić na dzie­ci, bo chłop­cy w tym wie­ku ma­ją skłon­no­ści do prze­ko­ry. Jak chcesz, to mo­gę z ni­mi po­roz­ma­wiać – za­pro­po­no­wa­ła spon­ta­nicz­nie. – W dzi­siej­szych cza­sach ro­dzi­ce prze­sta­li być dla dzie­ci wy­rocz­nią. Wo­lą czer­pać wie­dzę od ko­le­gów i z In­ter­ne­tu…

Agat­kę zde­ner­wo­wa­ło to, że oso­ba nie­ma­ją­ca po­ję­cia o dzie­ciach wtrą­ca się do jej me­tod wy­cho­waw­czych.

– Dzię­ku­ję, ja­koś so­bie po­ra­dzę – od­po­wie­dzia­ła nie­zbyt grzecz­nie, ale jej cier­pli­wość by­ła na wy­czer­pa­niu.

– Ja tyl­ko ostrze­gam. Tak to już jest, że ro­dzi­ce do­wia­du­ją się ostat­ni, a skut­ki po­tem są opła­ka­ne. Zresz­tą do­ro­śli też za­cho­wu­ją się jak dzie­ci. Nie uwie­rzysz, ale po­nad po­ło­wa na­sze­go tur­nu­su pierw­szy ty­dzień po­by­tu spę­dzi­ła w to­a­le­cie.

– Ty oczy­wi­ście by­łaś ta roz­sąd­na.

– Oczy­wi­ście, po­słu­cha­łam do­brych rad, a te­raz uczu­lam cie­bie. Tak cię swę­dzi? – Be­ata nie­spo­dzie­wa­nie zmie­ni­ła te­mat. – Od po­cząt­ku na­szej roz­mo­wy cią­gle się dra­piesz i dra­piesz. Nie że­bym su­ge­ro­wa­ła, że przy go­ściu nie wy­pa­da, ale jak się nie bę­dziesz kon­tro­lo­wać, to ci się po­ro­bią stru­py…

– A, nie – za­prze­czy­ła Agat­ka, od­kła­da­jąc na bok ły­żecz­kę, któ­rą od dłuż­szej chwi­li ma­ni­pu­lo­wa­ła pod gip­sem. – To tak od­ru­cho­wo. Wpa­dło mi tam tro­chę pa­pro­chów i dla­te­go. Przej­dzie...

Be­atę nie wia­do­mo cze­mu roz­ba­wi­ła ta uwa­ga.

– Po­wie­dzia­łam coś śmiesz­ne­go? – na­dą­sa­ła się Agat­ka.

– Ty nie, ale je­den mój ko­le­ga… Uba­wisz się, jak ci opo­wiem. Je­den mój zna­jo­my opo­wia­dał dow­cip z se­rii: „Przy­cho­dzi fa­cet do le­ka­rza”. Kie­dy miał już...

.

.

.

(fragment)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: