Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łańcuch dowodzenia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Łańcuch dowodzenia - ebook

Plany ataku na Ziemię zostały pokrzyżowane, jednak Mars wciąż znajduje się w rękach obcych. Ocalali ludzie desperacko próbują odbudować zdolność bojową oraz zorganizować obronę planety. Chorąży Andrew Grayson w trybie przyspieszonym szkoli nowych rekrutów a koszmarne wspomnienia przytępia alkoholem i lekami.

Wspólnota Północnoamerykańska i jej chińsko-rosyjscy sojusznicy dobrze wiedzą, że chwila wytchnienia nie potrwa długo. Muszą dokonać wyboru: uderzyć na obcych zgromadzonych na Czerwonej Planecie, albo rzucić się w pościg za renegatami i próbować odzyskać flotyllę okrętów mogących przeważyć szalę w nadciągającej wojnie. Żadne wyjście nie gwarantuje bezpieczeństwa, każde niesie ogromne ryzyko.

Niewielka grupa komandosów ma zbadać siedzibę dezerterów na odległym księżycu. Grayson i jego żona, pilotka Halley, znów trafiają w sam środek działań bojowych i biorą udział w w nowej wyniszczającej kampanii, której stawką będzie przyszłość ludzkości.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7964-330-1
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Teraz określaliśmy to jako Exodus.

Rok wcześniej okręt nasienny Dryblasów pojawił się na orbicie Ziemi. Na nocnym niebie nad Ameryką Północną najgorsze koszmary ludzkości zmaterializowały się w postaci niepowstrzymanej siły zakutej w lśniący podłużny czarny kadłub o długości trzech kilometrów.

Z ziemskich marynarek wojennych do tego czasu pozostały już szczątki. Połowę floty WPA straciliśmy podczas nieudanej obrony Marsa, którego obcy zajęli na kilka miesięcy przed dotarciem do Ziemi. Reszta jednostek rozproszyła się po zasiedlonej Galaktyce i nie mogła wrócić, ponieważ Dryblasy blokowali nasze węzły Alcubierre’a. Do dyspozycji mieliśmy bardzo niewiele, jednak zdołaliśmy zatrzymać okręt nasienny. Dopiero po raz drugi w toczonej od pięciu lat wojnie udało nam się zniszczyć ich statek.

Nasze zwycięstwo miało jednak ogromną cenę.

Wielonarodowe siły zgromadzone pospiesznie na ziemskiej orbicie straciły w bitwie cztery jednostki. Tysiąc dwustu żołnierzy i marynarzy zginęło w kilka chwil podczas zaciekłego i raczej jednostronnego starcia. Pięcioro z nich znajdowało się na pokładzie OWPA „Indianapolis”, który zapewnił nam wygraną, wpadając z ogromną prędkością w Dryblasów i na tyle uszkadzając okręt nasienny, że mogliśmy go rozbić bronią jądrową. Jednostka obcych zdążyła jednak wystrzelić kapsuły nasienne na Amerykę Północną. W każdej z nich siedziało dwunastu osadników-zwiadowców, mierzących dwadzieścia pięć metrów wzrostu i niezwykle trudnych do zniszczenia. Podążyliśmy za nimi na powierzchnię i zabiliśmy tych, którzy przetrwali upadek, straciliśmy przy tym kolejnych ludzi. Setki żołnierzy oraz tysiące cywilów zginęły jednej nocy podczas straszliwych starć. Całe dzielnice miast zmieniły się w dymiące ruiny.

Pokonaliśmy ich ostatecznie i przetrwaliśmy. Ziemia mogła choć przez chwilę odetchnąć z ulgą.

Dysponowaliśmy też teraz czymś nowym: setkami martwych Dryblasów i dziesiątkami rozbitych kapsuł. Mnóstwem materiału, który mogli badać i rozkładać na czynniki pierwsze nasi naukowcy, starając się określić, w jaki sposób Dryblasy funkcjonują i jak można ich zabić. Jak zniszczyć ich okręty.

Tuż przed pojawieniem się obcych na Ziemi rząd Wspólnoty Północnoamerykańskiej w sekrecie ewakuował się z Układu Słonecznego. Zabrali ze sobą dwanaście nowoczesnych okrętów bojowych, kilkanaście statków transportowych oraz elitę polityczno-społeczną Wspólnoty i jej rodziny. Nikt jeszcze nie wiedział, dokąd się udali. We flocie krążyły pogłoski, iż ludzie z Exodusu trzymali w tajemnicy położenie węzła Alcubierre’a prowadzącego do przygotowanego z wyprzedzeniem świata, przewidzieli bowiem, że wcześniej czy później Ziemia padnie przed najeźdźcami. Dysponowaliśmy danymi elektronicznymi z grupki dronów rozpoznawczych zostawionych przez „Indianapolis”, gdy natknęliśmy się na sekretne kotwicowisko Exodusu przed pospiesznym opuszczeniem przez nich układu. Chyba powinniśmy być wdzięczni Dryblasom, że skłonili elity do odlotu przed zaplanowaną datą, ponieważ uciekinierzy musieli zostawić dwa nieukończone pancerniki nieposiadające odpowiedników w niczym, co ludzka rasa umieściła kiedykolwiek w przestrzeni. Dwa ciężkie kolosy zbudowane pod kątem jednego zadania: podejść do okrętu nasiennego i go zniszczyć.

Poświęciliśmy ten rok na dokończenie okrętów i skierowaliśmy je do służby z niedoschniętym lakierem. Pragmatyczni chińsko-ruscy dranie wymyślili własny młot na Dryblasów: wystrzeliwane ze stanowisk orbitalnych rakiety przeciwokrętowe, paskudztwa wyposażone w dziesięciomegatonowe głowice wykonane z mieszanki lodu z pulpą drzewną i przyspieszane w ciągu zaledwie paru minut do ogromnej prędkości za pośrednictwem jądrowego napędu pulsacyjnego. Ponieważ nawiązałem w ostatnim czasie nowe znajomości po drugiej stronie muru, byłem głęboko przekonany, że to Rosjanin musiał wpaść na pomysł wykorzystania spiczastego lodowego bloku o wadze ciężkiego krążownika, a następnie zastosowania atomówek, by go rozpędzić. Rozwiązanie okazało się prymitywne, ale, na Boga, działało. Kilka miesięcy po bitwie o Ziemię na orbicie pojawiły się w odstępie paru tygodni dwa kolejne okręty obcych i Ruscy zdmuchnęli je swymi nowymi rakietami Orion, nie ponosząc przy tym żadnych strat w ludziach. Wówczas Dryblasy przestali zbliżać się do Ziemi.

Oczywiście broń o napędzie nuklearnym, zdolna do zniszczenia z orbity połowy kontynentu, stanowiła pokaźne pogwałcenie traktatu ze Svalbardu, jednak takie problemy nie znajdowały się zbyt wysoko na liście priorytetów mieszkańców Ziemi, gdy znów pojawiali się obcy.

Pomimo swojej skuteczności pociski Orion posiadały jedną poważną wadę funkcjonalną: były zbyt duże i ciężkie, by wystrzeliwać je z okrętów, nie dało się zatem przewieźć ich przez węzeł Alcubierre’a. Podobny problem mieliśmy z nowymi pancernikami, w których nie zamontowano jeszcze napędów międzygwiezdnych. Choć więc dysponowaliśmy wreszcie porządną bronią przeciwko okrętom najeźdźców, nadawała się ona wyłącznie do obrony orbitalnej. Mars pozostawał w łapach Dryblasów, a nasze kolonie nadal były odcięte przez blokadę. Nie przestawaliśmy jednak szukać sposobów, dzięki którym udałoby się przenieść walkę na terytorium wroga. Chcieliśmy pomścić poległych, odzyskać, co nasze, i na dobre wykopać przeciwników z Układu Słonecznego. Gdyby na dodatek udało się zapędzić ich do systemu, z którego pochodzili, a później zupełnie zlikwidować, mógłbym w końcu spać spokojnie.

Przetrwanie ludzkości wciąż stało pod znakiem zapytania, aczkolwiek nareszcie współpracowaliśmy ze sobą i udawało nam się zabijać Dryblasów. Czekało nas mnóstwo pracy i wiedziałem, że zanim osiągniemy cel, stracimy jeszcze wiele ludzi i okrętów, dostrzegałem jednak iskierkę nadziei, że świat nie ulegnie zniszczeniu.

A przynajmniej nie bardziej niż do tej pory.Rozdział 1 Obóz

Nie należę do żołnierzy siedzących w biurze. Mam specjalizację bojową, jestem kontrolerem walki, kapslem. Jedną z pierwszych molekuł na czubku włóczni. Przez ostatnie pół roku byłem jednak również zastępcą dowódcy plutonu szkolenia przygotowawczego w Ośrodku Szkoleniowym Wspólnoty Północnoamerykańskiej Orem, a osobom służącym na takich stanowiskach przydziela się biura. Otrzymałem więc biuro. W środku stało biurko, a rozmiarami dwukrotnie przewyższało największą kajutę, jaką kiedykolwiek zajmowałem na okręcie. Przez kilka pierwszych tygodni za każdym razem, gdy widziałem na drzwiach tabliczkę z napisem CHOR. GRAYSON, czułem się jak oszust.

Chorąży pełniący funkcję zastępców dowódców w plutonach byli przecież doświadczonymi starszymi podoficerami. Wówczas przypominałem sobie, że miałem już dwadzieścia pięć lat i niemal siedem lat służby za sobą, z czego ponad pięć jako podoficer. W nowych Siłach Zbrojnych WPA, zebranych z tego, co zostało po utracie Marsa, Exodusie i bitwie o Ziemię, wyróżniałem się dzięki temu jako doświadczony i stary weteran, co cholernie mnie przerażało.

Biuro niosło jednak za sobą korzyści. Gdy nie mogłem spać, czyli niemal co noc, miałem dokąd pójść i czym się zająć, nie musiałem siedzieć w kwaterze z myślami zalewanymi przez niechciane wspomnienia z zakazanych miejsc oddalonych o kilka tysięcy kilometrów lub kilkadziesiąt lat świetlnych. Nawet porządne leki nie potrafiły wymazać mi ich z głowy.

Podniosłem wzrok znad holoekranu terminalu sieciowego, usłyszawszy kroki w korytarzu. Zegar na ścianie wskazywał czwartą czternaście. Zostało jeszcze czterdzieści sześć minut do pobudki, zatem było zbyt wcześnie, aby ktoś nie spał i zamiast tego chodził po budynku w polowych butach.

Po chwili w otwartych drzwiach pojawiła się głowa sierżanta Simera.

– Dobry, Grayson.

– Dzień dobry – odparłem. Simer pełnił tej nocy funkcję dyżurnego podoficera w niewielkim pomieszczeniu w wejściu do budynku kompanii. W czasach sieci neuronowych i skomputeryzowanego dostępu była to anachroniczna tradycja, lecz w wojsku takowych nie brakowało.

– Niezłe gówno od samego rana – oznajmił.

– Tak?

Machnąłem ręką, zapraszając sierżanta do środka. Przestąpił próg i podszedł do biurka.

– Właśnie rozmawiałem z naszą żandarmerią.

– Oho – skomentowałem. – Problemy na weekendowej przepustce?

– Banda rekrutów pojechała w sobotę hydrobusem do miasteczka i zabrała się pociągiem do Salt Lake City. Upili się albo zjarali, zresztą może jedno i drugie naraz. Zhakowali taksówkę, wyłączyli zabezpieczenia i wybrali się na przejażdżkę.

– Oj nie.

– Oj tak. – Simer skrzywił się lekko, po czym kontynuował: – Zjechali z własnego pasa i przyrżnęli w hydrobus. Zderzenie czołowe, jeden martwy, troje rannych.

– Cholera – powiedziałem. – Ktoś od nas?

– Dwóch. Jeden z pierwszego oddziału i jeden z czwartego. Szeregowi Barden i Perret. Barden nie żyje.

Zamknąłem na chwilę oczy i westchnąłem.

– Durni gówniarze. Na półtora tygodnia przed końcem.

Pamiętałem szeregowego Bardena z listy rekrutów. Widywałem go każdego ranka w dzień roboczy przed budynkiem, gdy pluton szkoleniowy ustawiał się, czekając na rozkazy. Nie pochodził z DZK jak większość uczestników, lecz z przedmieść dla klasy średniej, gdzieś na Północno-Zachodnim Wybrzeżu. Może Portland albo SeaTac? Wiedziałem, że w ciągu dnia lub dwóch muszę dowiedzieć się o nim jak najwięcej, ponieważ dowódca plutonu zwyczajowo brał udział w pogrzebach i moim zadaniem było przedstawić mu odpowiednie informacje.

– Dziękuję – rzekłem Simerowi. – Dzisiaj wykopcie rekrutów z łóżek wcześniej. Pobudka o czwartej czterdzieści pięć. Możecie też zasugerować im, że coś jest nie tak. Zejdę, żeby wydać rozkazy.

Pluton ustawił się jak pod linijkę, według wzrostu. Mieli na sobie standardowe mundury polowe WPA z kamuflażem i buty wypolerowane jak psie jajca, a także schludnie, krótko obcięte włosy. Moi trzej dowódcy oddziałów, instruktorzy szkolenia, stali przed rekrutami w paradnym spocznij.

– Pluton, baaaczność! – szczeknął starszy instruktor, gdy wyszedłem z budynku.

Trzydzieści cztery pary obcasów stuknęły o siebie i cały pluton przyjął postawę zasadniczą. Odpowiedziawszy na salut, stanąłem przed rekrutami.

– Spocznij.

Zgromadzeni ze szmerem przyjęli swobodniejszą pozycję. Spoglądałem na nich przez kilka sekund w milczeniu, by upewnić się, że cieszę się ich niepodzielną uwagą.

– W piątkowy poranek stało przede mną trzydzieścioro sześcioro rekrutów. Dziś jest tylko trzydzieścioro czworo. Za to jeden znajduje się na oddziale intensywnej opieki medycznej w Salt Lake, a jeden w szufladzie w kostnicy. Podczas weekendu rekrut Barden zginął na skutek wypadku. Nawalił się i przecenił swoje umiejętności kierowania zhakowanym pojazdem.

Nikt się nie odezwał. Po jedenastu tygodniach szkolenia przygotowawczego wszyscy dobrze wiedzieli, że podczas porannej odprawy nie można wydać z siebie nawet dźwięku, jednak niektórzy zerkali po sobie, a większość wydawała się mocno zszokowana usłyszanymi wieściami.

Znów zamilkłem, by wiadomość na pewno do nich dotarła.

– To nowy model szkolenia przygotowawczego – ciągnąłem po chwili. – Gdy stałem tam, gdzie wy stoicie teraz, cały pluton spał w jednej wielkiej sali. Trzydzieści sześć łóżek i szafek, w dwóch rzędach po osiemnaście. W każdym tygodniu sześć i pół dnia treningów, pół dnia czasu wolnego. Żadnych przepustek aż do ukończenia kursu. Słyszeliście na pewno od dziadków te straszne historie.

Niektórzy z rekrutów uśmiechnęli się na te słowa, lecz szybko wrócili do obojętnego wyrazu twarzy, gdy zorientowali się, że nie zamierzałem żartować.

– Teraz szkolimy was w oddziałach i zespołach ogniowych. Dzielicie kwatery z zespołem, oddział zajmuje trzy kwatery. Czworo rekrutów na pokój. Robimy w ten sposób, ponieważ tak będziecie mieszkać i pracować we flocie albo w Piechocie Kosmicznej, a nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu, szykując was do służby. Dostajecie nawet weekendowe przepustki. I większość z was wie, że nie powinno się nadużywać tego przywileju. Większość.

Założyłem ręce za plecami i ruszyłem powoli wzdłuż szeregu rekrutów. Wydawali mi się tacy młodzi, choć przeważająca część z nich była tuż przed lub tuż po dwudziestce, czyli miałem jedynie kilka lat więcej niż oni. Z mojego punktu widzenia ta różnica wydawała się jednak niczym wieczność.

– Nie wściekam się dlatego, że szeregowi Barden oraz Perret chcieli się trochę odprężyć i zabawić w mieście. Wściekam się, ponieważ zdecydowali się to zrobić w kretyński sposób. Wściekam się, ponieważ szeregowy Barden dał się zabić na półtora tygodnia przed otrzymaniem szansy, żeby odpłacić Wspólnocie za czas i zasoby poświęcone na jego szkolenie. Wściekam się, ponieważ będzie was o dwóch mniej, kiedy w przyszłym tygodniu wyślemy was do floty lub PK, i dwa miejsca, które drastycznie potrzebują wypełnienia, zostaną puste.

Mówiłem głosem i z intonacją odpowiednimi dla instruktora. Dopóki przed sześcioma miesiącami nie objąłem stanowiska zastępcy dowódcy plutonu, nie wiedziałem nawet, że jestem do tego zdolny. Odkryłem jednak, że wystarczy, iż przypomnę sobie sierżanta Burke’a, który kierował moim szkoleniem i którego rozwlekły akcent wciąż pamiętałem tak dobrze, jakbym opuścił przygotowawcze przed tygodniem.

– Wiem, co większość z was sobie myśli – kontynuowałem. – Radziliście sobie w DZK i sądzicie, że jakoś ogarniecie ten wielki zły świat. Uważacie, że jesteście sprytni i twardzi. Że śmierć spotyka tylko innych. Ja wam jednak powiem, że gdy tylko przestąpicie tutejszą bramę, możecie zginąć na mnóstwo sposobów. A jeśli już zamierzacie kopnąć w kalendarz, to lepiej, żeby się to stało, gdy będziecie mieć w ręku karabin i utrzymywać pozycję przed nacierającymi Dryblasami niż najebani na zderzaku hydrobusu. Można odejść w dobry i zły sposób, a idiotyczny wypadek drogowy tuż przed końcem szkolenia jest kurewsko złym sposobem.

Przed sobą widziałem młode, szczere twarze. Kilka osób jeszcze miało tę pozę szczura na zasiłku, tę lekką knajacką butę, niezbędną, by przetrwać w komunałkach. Niezależnie jednak od tego, kim byli i jakie myśli krążyły im teraz w głowach, wszyscy zgłosili się na ochotnika, by dołączyć do cienkiej zielonej linii dzielącej nas od unicestwienia.

– Oto, jak będzie – oznajmiłem. – Przepustki ulegają ograniczeniu aż do dnia ukończenia szkolenia. Możecie zostawać w bazie lub wychodzić do miasteczka, ale nie wolno wam opuszczać Orem. Poza tym tego ranka przejdziecie obowiązkowe skanowanie chemiczne. Jeśli u kogoś w organizmie znajdziemy cokolwiek nielegalnego, zostanie zwolniony dyscyplinarnie i wróci pociągiem magnetycznym do domu. Czy się rozumiemy, plutonie?

– Tak jest, sir! – zagrzmiało zgodnym chórem trzydzieścioro czworo rekrutów z tysiąc pięćset dwudziestego szóstego plutonu szkolenia przygotowawczego. Przynajmniej nauczyli się stać prosto i głośno wrzeszczeć.

– Nie słyszę was! – odkrzyknąłem, bo choć siła ich połączonych głosów sprawiała, że pięć metrów za mną trzęsło się poliplastowe okno, tak właśnie musiałem robić. Wykształcić rytuały, zakorzenić je, ćwiczyć tak, aż staną się drugą naturą.

– Tak jest, sir!

– Lepiej – uznałem, po czym zerknąłem na zegarek na nadgarstku. – To dzień ćwiczeń polowych – oznajmiłem. – Hydrobusy podjadą pod budynek punktualnie o godzinie ósmej zero zero. Macie być wyposażeni zgodnie z listą kontrolną. To ostatnie tego typu ćwiczenie przed zakończeniem kursu. Gdy następnym razem zostaniecie wezwani w osprzęcie bojowym, zapamiętajcie sobie, że może to mieć miejsce przed prawdziwą walką. Sprawdzian to mordęga, ale wierzcie mi, jest niczym w porównaniu z tym, na co traficie na rzeczywistym polu bitwy.

Obróciłem się do instruktorów, którzy stali za mną.

– Sierżanci, objąć dowodzenie nad oddziałami. Stołówka, później pancerze. Wydawanie broni o siódmej zero zero. Macie być gotowi do odjazdu o siódmej pięćdziesiąt, w tym do kontroli sprzętu. Wykonać.

Ruszyłem z powrotem do budynku, gdy troje instruktorów przejmowało swych podkomendnych. Ich zadaniem było zaprowadzić oddziały do kwater i rozpalić im ogień pod tyłkami, symulując konieczność przygotowania się do walki szybko oraz w stresujących warunkach. Ostatni tydzień przed zakończeniem kursu pluton miał ćwiczyć na rozległym poligonie na pustyni otaczającej OSWPA Orem, trenując starcie z desantującymi się Dryblasami. Większa część programu szkoleniowego skupiała się na zabijaniu obcych, a nie innych ludzi. Musiałem przyznać, że nie miałem nic przeciwko takiej zmianie priorytetów.

Wróciłem do gabinetu i usiadłem przy biurku, po czym wyciągnąłem teczkę osobową rekruta BARDENA J. i spojrzałem na jego zdjęcie. Był aroganckim dzieciakiem. Uważał się za sprytniejszego od innych i z wprawą balansował na bardzo cienkiej linii dzielącej go od ostrej reakcji instruktorów. W dawnym obozie przygotowawczym WPA kazano by mu się spakować najpóźniej po dwóch tygodniach, jak jednak powiedziałem właśnie kursantom, to było nowe, inne szkolenie. Nie mogliśmy już sobie pozwolić na bezlitosną selekcję, przynajmniej nie tak kapryśną jak dawniej, gdy instruktorzy wywalali rekrutów z najbardziej banalnego powodu, albo i zupełnie bez przyczyny. Wpatrując się w holozdjęcie szeregowego BARDENA J., przyłapałem się jednak na myśli, że gdybyśmy prowadzili kurs jak kiedyś, wciąż by żył.

Za oknem widziałem pluton maszerujący na śniadanie w ciasnym, precyzyjnym szyku. Sierżant Lear nadawała rytm na przedzie grupy. Dwoje z moich trojga instruktorów nie miało praktyki bojowej. Sierżant Lear pochodziła z żandarmerii floty, a sierżant Dietrich z zaopatrzenia i logistyki. Jedynie sierżant Fisher, starszy szkoleniowiec, brał udział w walce. W Piechocie Kosmicznej służył jako specjalista od broni ciężkiej, obsługujący działko automatyczne, i z całej ekipy instruktorskiej tylko on choć trochę dorównywał mi doświadczeniem. Co dziwne, nie dogadywałem się z nim tak dobrze jak z Lear i Dietrichem. Był ponury, wyraźnie zmęczony służbą, opornie podchodził do dawanych rad. Pozostała dwójka była zmotywowana, sympatyczna i chętnie dowiadywała się nowych rzeczy.

Wojsko dysponowało oczywiście procedurami na każdą ewentualność, również śmierć rekruta. Pierwszy raz miałem do czynienia z takim przypadkiem i żywiłem nadzieję, że również ostatni. Już wystarczająco paskudnie było tracić ludzi na jakiejś zapomnianej lodowatej planetce na zasranym krańcu wszechświata. Utrata życia podczas szkolenia przewyższała to jednak o kilka rzędów wielkości.

Wyciągnąłem OTI i wystukałem wiadomość do sierżant Lear, by zajrzała do mnie po śniadaniu. Następnie zabrałem się do lektury akt osobowych szeregowego BARDENA J., aby napisać dla porucznika mowę pogrzebową.

Sierżant Lear zapukała do moich drzwi dwadzieścia minut później.

– Na Boga, Lear, pochłanialiście jedzenie w biegu? Pisałem, że po śniadaniu, nie w trakcie.

– Szybko jem, chorąży Grayson. To żaden kłopot.

– Proszę. – Wykonałem zapraszający gest i wskazałem krzesło przed biurkiem. Lear weszła do pokoju i usiadła, jak zawsze wyprężona jak struna. Była wysportowana i szczupła, a długie włosy zbierała w kucyk, czym przypominała mi dawną towarzyszkę z Armii Terytorialnej, szeregową Hansen.

– Idziecie w teren na końcowy sprawdzian z niepełnym oddziałem – powiedziałem.

– Tak – odrzekła. – Barden dowodził moim drugim zespołem ogniowym. Teraz została tam trójka.

– Nie ostatni raz będą musieli łatać braki. Nie mogę dać nikogo na zastępstwo. Nie mamy żadnego na wyjściu z izby chorych, żeby do was dołączył.

– Poradzimy sobie – stwierdziła sierżant Lear. – Awansuję Matteo na dowódcę zespołu. Będą musieli jakoś ogarnąć sytuację.

– Opowiedzcie mi o Bardenie. Porucznik odwiezie go na pogrzeb. Musi coś powiedzieć nad trumną.

Lear wzruszyła ramionami.

– Zarozumiały gnojek, ale nie taki zły. Szybko łapał nowe rzeczy. Niemal nigdy nie musiałam mu niczego prezentować dwa razy, a już na pewno nie trzykrotnie. Zdarzało mu się pokazywać charakterek, ale kto tego nie robi od czasu do czasu? Byłby z niego dobry żołnierz PK. Może nawet miał zadatki na podoficera.

– Cholerna szkoda – zgodziłem się. – Zabrakło mu tylko półtora tygodnia.

– Był trochę błaznowaty – dodała Lear. – Ciągle rzucał głupie dowcipy. Oddział go chyba lubił.

– To już coś. „Był pogodnym, lubianym, błyskotliwym i zdolnym rekrutem”. W sam raz na kartkę z gładką gadką dla porucznika.

– Cieszę się, że nie muszę jechać. Nie cierpię pogrzebów – powiedziała sierżant.

– Ja tak samo. Na zbyt wielu ostatnio bywałem.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Fundacja Semper Fi Podziękowania

Podczas pisania tej powieści postanowiłem zdać się na zrządzenie losu, aby pozyskać część nazwisk żołnierzy dla kompanii Graysona, zorganizowałem więc na swoim blogu mały konkurs. Możliwość kupna miejsca w jednostce dla swojego nazwiska przyniosła w sumie niemal 1300 dolarów dla Fundacji Semper Fi, która świadczy pomoc doraźną i dożywotnie wsparcie dla rannych i poważnie chorych wojskowych, weteranów oraz ich rodzin. Oto nazwiska ofiarodawców, którzy pojawiają się na kartach jako Piechota Kosmiczna:

Sierżant sztabowy Scott Welch

Sierżant Martin Wilsey

Kapral Chad Ponton

Kapral Nick Sharps

Kapral Rob Nealis

Starsza szeregowa Meg Von der Linden

Starszy szeregowy Sean Whipkey

Szeregowy Anthony Mekker

Szeregowy Daniel Best

Szeregowy Alden Gilroy

Szeregowy Devin Harris

Szeregowy Christopher Minie

Szeregowy Stan Oakley

Szeregowy Kurt SchneiderO autorze

Marko Kloos urodził się i wychował w niemieckim mieście Münster. Bywał żołnierzem, księgarzem, dokerem i administratorem sieci w korporacji, zanim uznał, że najbardziej w życiu chciałby robić coś twórczego.

Pisze przede wszystkim science fiction i fantasy, ponieważ pasjami uwielbia te gatunki, odkąd zaczął wydawać kieszonkowe głównie na pulpowe niemieckie serie SF. Lubi księgarnie, miłych ludzi, październik w Nowej Anglii, szkocką i długie spacery po plaży ze szkocką.

Mieszka w amerykańskim stanie New Hampshire z żoną, dwójką dzieci i wędrowną sforą bezwzględnych jamników.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: