Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Las - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Las - ebook

W starym lesie czają się postacie, które zbliżają się do odciętego od cywilizacji domku. Jedynym, co oddziela mieszkającą w nim rodzinę Stombergów od złowrogich istot, są ściany. W obliczu niebezpieczeństwa, które w każdej chwili może uderzyć, coraz trudniej jest odróżnić rzeczywistość od iluzji. Przed Stombergami naprawdę stoi trudne zadanie – pozostać przy zdrowych zmysłach i przetrwać tę pełną mroku zimę.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8154-289-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jeżeli obłęd ma kolor, to biały.

Biel ciągnie się po widnokrąg,

A potem dalej, obiega całą Ziemię,
Dogania cię i klepie po ramieniu.

Aż trudno uwierzyć, jaki ogrom barw
kryje biel. A jednak w niej są. Z czasem się je dostrzega.
Oczy muszą przywyknąć.

Poczekaj trochę,

a zobaczysz. Wszystkie naraz i każdą z osobna.
A my jesteśmy tu od bardzo, bardzo dawna.

.

Rozdział pierwszy

– Nie jadę – powiedziałem.

– Nie bądź taki – odpowiedział ojciec. – Zobaczysz, to będzie dla nas dobre.

Nie widziałem tego. To, jakim cudem przeprowadzka w totalną dzicz miała być dla nas dobra, znajdowało się na samym początku listy tematów, które były dla mnie wtedy nieoczywiste. Powiedziałem to głośno i kilka razy powtórzyłem.

– Trudno, jeśli masz zamiar tak się zachowywać, to nie ma o czym gadać – odparł ojciec. – Porozmawiamy, kiedy ochłoniesz.

– A co ze szkołą? – wypaliłem.

– Będziesz się uczył w domu.

Z oburzenia aż chrząknąłem.

– Serio? To tam nawet szkoły nie ma? A co... – dodałem, bo nagle uderzyła mnie kolejna myśl – a co z Internetem? Będzie tam, prawda?

Ojciec nie odpowiedział. Nie było go już w pokoju.

Nie miałem pojęcia, dlaczego moi rodzice chcieli zrobić coś tak szalonego. Przez całe dwa miesiące przed naszym wyjazdem prawie w ogóle się do nich nie odzywałem. Rozmawianie i tak nie było moją mocną stroną, a oprócz tego byłem wściekły na tę całą głupią sytuację. Raz czy dwa mama próbowała zagadywać, ale szybko zdławiłem te próby. Ojciec zostawiał po całym domu książki o Szwecji Północnej i Norrbotten, pewnie w nadziei, że zainteresuję się tematem i którąś przeczytam. Nie zainteresowałem się. Nie przeczytałem. Byłem pewien, że gdy tylko dotrzemy ma miejsce, rodzice zrozumieją, jak kolosalny zrobili błąd, i natychmiast wrócimy do Sztokholmu, tyle że wtedy już będziemy mieli przerąbane, bo przecież sprzedali nasz dom. A tego, który kupili, nigdy nawet nie zobaczyli. Taka to była właśnie chora akcja. Ot tak rzucili wszystko, żeby kupić dom, w którym nigdy nie byli, w dziurze, której nie widzieli na oczy, i tam zająć się biznesem, o którym nie mieli bladego pojęcia.

Serio, gdybym był choć odrobinę mniej wkurzony, to może zadałbym sobie pytanie „dlaczego?”, ale tego nie zrobiłem. A zresztą, oni też sami z siebie nie raczyli udzielić mi żadnych informacji. Kiedy tylko powiedziałem im jednoznacznie, że ten plan jest naprawdę głupi i że ciągną mnie tam wbrew mojej woli, wtedy oni postanowili przeczekać moją wściekłość, tak jakbym był głupim bachorem robiącym scenę o to, w której misce podadzą mu kluski z sosem. Ale mi przecież nie chodziło o miskę, tak? Chodziło o moje życie.

– Kto, u diabła, wyprowadza się tak daleko na północ? – spytała Poppy, kiedy następnego dnia szliśmy ze szkoły do domu.

– Jak widać, my.

– Totalna masakra – dodał Lars. – Ześwirujesz tam, w tym śniegu i ciemnościach. Świr pierwsza klasa – tyle z ciebie zostanie.

– Ale przecież mnie odwiedzicie, no nie? – spytałem. – Jakoś latem?

– Chyba żartujesz – odpowiedział Lars. – Żeby nas tubylcy pożarli?

– Albo upiekli jak kiełbaski na kiju? – dodała Poppy.

– Nie, dzięki – odezwali się jednocześnie.

Lars i Poppy to moi najlepsi kumple. Mam znikomy krąg znajomych.

Tak czy siak, w drugim tygodniu września przed naszą żółtą kamienicę zajechała ciężarówka, z której wysypali się faceci ubrani w schludne niebieskie koszule ze starannie wyhaftowanym logo i pasujące do reszty spodnie, i zaczęli ładować na pakę fragmenty naszego życia, czyli głównie skrzynki z ciuchami, sprzętem AGD i innymi pierdoletami. Większość naszych mebli miała trafić do magazynu, co według mnie dowodziło, że mimo całej brawury rodzice nie byli tak bardzo pewni swojej decyzji, jak twierdzili. Kiedy faceci skończyli ładować ciężarówkę, wsiadłem na tylne siedzenie naszego SUV-a i wbiłem wzrok w telefon, zastanawiając się, dlaczego Lars i Poppy nie raczyli się pojawić ani nawet wysłać pożegnalnego SMS-a, aż w końcu doszedłem do wniosku, że to świnie, a nie przyjaciele. Założyłem więc słuchawki i rozkręciłem na maksa Toolów, żeby utopić wszystko w muzyce.

Za szybą widziałem mamę i tatę. Stali na szczycie schodków naszej kamienicy. Obejmowali się, mama opierała głowę na ramieniu taty. Ostatnio często tak robiła, co, mówiąc szczerze, było zupełnie nie w jej stylu. Nie mówię, że to jakaś wyjątkowa twardzielka, ale też – że się tak wyrażę – żadna z niej kura domowa. Jest prawniczką. Pozywa i rozdeptuje w sądzie wielkie firmy – to jej codzienność. Gdybym miał ją opisać, na pewno nie użyłbym słowa „przytulaśna”. W końcu rodzice zamknęli drzwi do jedynego domu, w którym kiedykolwiek mieszkałem, zeszli po schodkach i wsiedli do samochodu.

Podążając za ciężarówką, opuściliśmy Sztokholm i ruszyliśmy na północ.

Jechaliśmy w górę mapy bardzo, bardzo długo.

Szybko się zorientowałem, że moi rodzice uznali, iż na koniec świata najlepiej jest jechać trasą tyleż malowniczą, co objazdową.

Myślałem, że będą mieli na tyle rozsądku, żeby zarezerwować nam jakiś nocleg w połowie drogi, ale najwyraźniej miałem zbyt wygórowane oczekiwania. Zatrzymywaliśmy się kilka razy na jedzenie i picie, i żeby rodzice mogli zmienić się za kółkiem. Poza tym jechaliśmy bez przerwy. Wciąż i bez końca. W tej niewiarygodnie nudnej podróży zaobserwowałem dwie rzeczy: po pierwsze moi przyjaciele nadal nie przysłali SMS-a, a po drugie rozmiary i gęstość drzew za oknami samochodu rosły w tempie wykładniczym, wprost przeciwnie do malejącej szerokości dróg. I, powiedzmy sobie szczerze, nie dodawało mi to otuchy.

Nie zgłosiłem moich spostrzeżeń dwojgu tak zwanym dorosłym zajmujących przednie fotele. Oni trochę ze sobą rozmawiali, a trochę drzemali. Słuchali radia. Próbowali rozmawiać ze mną. Bezskutecznie.

Gdy zapadł zmrok, zasnąłem. Kiedy znów otworzyłem oczy, było już jasno i wciąż jechaliśmy. Rodzice musieli się zatrzymywać, nie budząc mnie, bo teraz prowadziła mama, a nie ojciec. Bateria w moim telefonie zdechła na amen. Mogłem poprosić, żeby go podłączyli do ładowania, ale musiałbym się do nich odezwać, więc sobie darowałem. Ciężarówka od przeprowadzek wciąż turlała się przed nami. Drogę niezmiennie otaczał las poprzetykany gdzieniegdzie domami o czerwonych ścianach, które wyglądały znacznie radośniej, niż powinny w tych okolicznościach.

Spojrzałem na zegarek. Była dziewiąta rano.

I wciąż jechaliśmy.

W końcu ściana drzew zrobiła się tak gęsta, że wokół drogi zapadł mrok, a ja pomyślałem, że to zapowiedź tutejszej zimy. Noce stawały się już dłuższe, nawet w Sztokholmie. Ale tam, dokąd jechaliśmy, miało być jeszcze gorzej. W samym środku zimy słońce będzie ledwie wznosić się nad horyzontem. Spowije nas ciemność, tylko trochę mniej ciemna niż nocą. No i nie zapominajmy o śniegu. O całych miesiącach pod śniegiem i w ciemnościach – witajcie w nowym domu!

I wtedy, nareszcie, telepiąca się przed nami ciężarówka od przeprowadzek skręciła. Z całkiem rozsądnej drogi zjechaliśmy na zupełnie bezsensowną – kiedy pochyliłem się do przodu, żeby wyjrzeć przez przednią szybę, zobaczyłem, jak gałęzie przydrożnych drzew smagają boki ciężarówki. Gdyby było jeszcze węziej, moglibyśmy zbierać drewno na opał, nie wysiadając z samochodu. Czasami wydawało mi się, że mijane drzewa próbują opierać się o naszego SUV-a. Wszędzie tylko choinki. Chojaki i jeszcze więcej iglaków. A choinka – jeśli jeszcze się nie zorientowaliście – jest najnudniejszym drzewem na świecie.

Jechaliśmy tak jeszcze godzinę, po czym ciężarówka skręciła ponownie i minęła duży drewniany drogowskaz z wymalowanym napisem Storaskogen. I wtedy nagle przed nami po raz pierwszy zobaczyłem nasz nowy dom.

Był ogromny. Właściwie to nie był dom, ale dwór. Gmaszysko, w którym trzeba się nieźle wysilić, żeby policzyć okna na jednym piętrze. Zupełnie jakbym gapił się na zdjęcie z visitsweden.com czy z innego przewodnika.

Zakląłem. I to całkiem głośno.

– Nie wyrażaj się! – Mama skarciła mnie automatycznie, jak gdyby mój epitet nie był w tych okolicznościach całkowicie na miejscu.

– Ale tu są mieszkania, prawda? – zapytałem. – Chyba nie chcecie mi wcisnąć, że całość należy do nas?

Ojciec zachichotał.

– Muszę przyznać, że wygląda na większy niż na zdjęciach z agencji nieruchomości. Prawda, kochanie?

To było oczywiście do mamy, a nie do mnie. Bo, po pierwsze, mnie nigdy nie pokazali żadnych zdjęć, a po drugie – jeśli sami jeszcze nie załapaliście – słowo „kochanie” niespecjalnie do mnie pasowało.

Ciężarówka zatrzymała się przed głównym wejściem, czyli wielkimi czerwonymi drzwiami. Faceci wyskoczyli z kabiny i przeszli na tył wozu. Chyba im się śpieszyło. Przypuszczam, że chcieli wyjechać przed zmrokiem. Nie dziwię się im. Przeszło mi przez myśl, że gdybym wcisnął im trochę gotówki, pozwoliliby mi się schować na pace i zabrali ze sobą.

– Wygraliśmy na loterii, czy co? – spytałem, kiedy wszyscy gramoliliśmy się z samochodu. Byłem tak zesztywniały, że ledwie mogłem się wyprostować.

– Dawniej tak właśnie budowano domy na plantacjach – powiedziała mama, jak gdyby to wyjaśniało, skąd wzięliśmy szmalec na taką stodołę. Albo – skoro już o tym mowa – po co mielibyśmy ją kupować, nawet jeśli było nas stać?

Ruszyliśmy w stronę głównych drzwi za tatą, który wszedł do środka bez pukania. Przez chwilę wydało mi się to dziwne, ale potem przypomniałem sobie, że przecież ten dom należy do nas. A to było jeszcze dziwniejsze.

Ciekawe, od jak dawna stał niezamieszkany? We wnętrzu panowała cisza. Podłogę w wielkim holu wejściowym zrobiono z drewna, co nie było specjalnym zaskoczeniem, ale to, że była perfekcyjnie wypolerowana było pewną niespodzianką. No bo kto poleruje podłogę, po której nikt nigdy nie chodzi? Po lewej i prawej stronie znajdowały się drzwi i korytarze, a na wprost wejścia pięły się ogromne schody. W połowie wysokości rozdzielały się na dwa balkony górnego piętra, skąd prowadziły kolejne drzwi i korytarze.

A na środku staliśmy my – troje obcych ludzi w domu, który choć należał do nas, to jednak nie był nasz.

– Halo?! – zawołał ojciec po chwili. – Jest tu kto?!

Przysięgam, że w tej ciszy można by usłyszeć upadającą szpilkę. I wtedy coś faktycznie upadło, ale na zewnątrz – dobiegło nas głuche łupnięcie, jak gdyby jeden z gości od przeprowadzki nie zdołał utrzymać skrzynki. Miałem nadzieję, że to nie była skrzynka z moimi gratami, ale nawet się nie obejrzałem. Mama i ojciec też nie. Odniosłem wrażenie, że wszystkich nas pochłonęła cisza tego domu. Uczucie było takie, jakby ktoś napełnił mi uszy klejem.

– Halo? – ponownie zawołał ojciec, robiąc kolejny krok w głąb holu.

I wtedy z balkonu, obijając się echem o ściany, uderzył nas wrzask. Mało się nie sfajdałem. Mama i ojciec też podskoczyli. Po pierwszym wrzasku rozległ się drugi, a po nich wariacki śmiech, jaki się słyszy, przechodząc obok drzwi pierwszej klasy po dzwonku na przerwę śniadaniową. Jedne z drzwi na balkonie się otworzyły i wypadła z nich grupka dzieciaków. Było ich pięcioro, a właściwie pięć – samych dziewczynek. Wszystkie w wieku mniej więcej dziesięciu lat.

– Hej! – krzyknął ojciec, przebijając się przez piskliwe wrzaski spadające na nas po schodach jak bomby rurowe.

Dziewczynki zatrzymały się u szczytu schodów. To był obrazek jak wyjęty z kreskówki: pierwsza stanęła jak wryta, a pozostałe wpadły na nią jak kaczuszki ślizgające się po zamarzniętym stawie i gapiły się na nas z rozdziawionymi buziami. Plus był taki, że przestały się drzeć, więc wiecie: mizerna, licha, ale jednak ulga.

Otwarciu kolejnych drzwi nie towarzyszył wybuch potępieńczego wrzasku, pojawił się za to rozczochrany kędzierzawy okularnik w wieku dwudziestu kilku lat, z marsem na czole.

– Dziewczęta – powiedział tonem, z którego było wiadomo, że powtarzał to już milion razy i spodziewa się kolejnego miliona. – Co wam mówiłem o hałasie? – I wtedy spojrzał ponad balustradą balkonu i nas zobaczył. – Aha! – wykrzyknął, jakbyśmy byli jego dawno zaginioną rodziną. – To na pewno państwo Strombergowie! Witamy!

– Dzień dobry – odezwali się rodzice jednym głosem. Ja nic nie powiedziałem, ponieważ mój mózg wciąż upierał się przy wersji, że to wszystko jest jakimś dziwacznym snem.

– To Strombergowie, rodzina, która kupiła las. – Facet zwrócił się do dziewczynek. – Jestem Tomas – dodał, jak sądzę, zwracając się do nas. – Kończę raport. Zapiszę go tylko i już schodzę. Momencik, dobrze?

– Jasne. – Ojciec kiwnął głową.

Tomas wrócił do pokoju i po sekundzie znów się pojawił.

– Hej! – zawołał. – Mówili wam o dzieciach, prawda?

Mama i ojciec się roześmiali, po raz kolejny uznając ten mega fuckup za sytuację całkowicie normalną.

– Tak, tak – odpowiedziała mama z uśmiechem. Uświadomiłem sobie, że od dawna nie widziałem jej szczerze uśmiechniętej. – Mówili nam o dzieciach.

Ale mnie nikt o nich nie wspomniał.Rozdział drugi

Godzinę później wszyscy siedzieliśmy przy dobrze rozpalonym ogniu w dawnej sali balowej albo czymś w tym rodzaju. Teraz była ona niemal pusta, nie licząc długiego drewnianego stołu ustawionego na środku i trzech pokaźnych sof ze skóry tworzących półkole, stojących przy masywnym kamiennym kominku pod jedną ze ścian szczytowych.

Okazało się, że dziewczynki, które widzieliśmy, to zaledwie część większej grupy dzieci obecnych w rezydencji. Teraz siedziały przy długim stole, jedząc kolację, częstując się z – nomen omen – szwedzkiego stołu ustawionego pod ścianą. Powiedziałem, że jadły kolację, ale równie dobrze mogły pracować nad rozpętaniem trzeciej wojny światowej. Jakim cudem dwudziestka dzieciaków może robić tyle hałasu? Ani moi rodzice, ani Tomas zdawali tego nie zauważać. My też nałożyliśmy sobie kolację i przenieśliśmy się na sofy, gdzie mama i ojciec umościli się jak na swoim, mimo że nasz nowy dom był już przecież zamieszkany.

– Kiedy w agencji nieruchomości opowiedzieli nam o waszym programie, uznaliśmy, że to wspaniały pomysł – powiedziała mama, siedząc ze stopami wetkniętymi pod poduchę sofy, tak jak w domu. – Od jak dawna go prowadzicie?

„Jaki program? – spytałem w myślach. – Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu się, u diabła, dzieje?” Nie zamierzałem powtarzać tego głośno, bo nadal nie rozmawiałem z rodzicami.

– To będzie mój piąty rok – odpowiedział Tomas. – I z przyjemnością dodam, że nieźle nam idzie. Pochodzę z tego regionu, ale to ważne, żeby moimi tutejszymi działaniami zainteresowały się dzieciaki z dalszych zakątków kraju. – Z wyrazem gorliwości na twarzy pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i zaplótł dłonie. – Może za wcześnie, by o to pytać, ale może myśleli już państwo o tym, czy będziemy mogli nadal korzystać z waszej plantacji? Byłoby wspaniale, gdyby program mógł trwać.

Poprawiłem się na sofie. Serio, o co im chodziło? Jaki znów program?

– Już o tym rozmawialiśmy i bardzo byśmy chcieli, żebyście go kontynuowali – powiedziała mama, a ojciec kiwnął głową.

– Mówiąc szczerze, prawdopodobnie przydadzą nam się pieniądze, które zarabia, przynajmniej na początku.

– Fantastycznie! – rzekł Tomas z niepokojąco szerokim uśmiechem. – W tych czasach bardzo niewiele jest miejsc otwartych na prowadzenie kursów z ochrony przyrody. Większe plantacje nie chcą o nich słyszeć ze względu na obostrzenia prawne dotyczące obecności na plantacji osób niezatrudnionych.

Ochrona przyrody. Więc o to chodziło. Tomas miał hopla na punkcie roślin, a jego życiowym celem było zaszczepienie szlachetnej sztuki przytulania drzew w następnych pokoleniach. Biorąc pod uwagę, że Szwecja jest pokryta lasami zaledwie w siedemdziesięciu procentach, dość oczywiste jest, że krzewienie akurat tej działalności nie idzie nam za dobrze. Pozostałe trzydzieści procent kraju mogłoby się tej szlachetnej sztuki nauczyć, póki nie jest za późno.

– To wspaniale, że będziecie kultywować tę rodzinną tradycję. Storaskogen ma fascynującą historię – ciągnął Tomas. – Zawsze sądziłem, że ktoś powinien napisać o niej książkę. W latach czterdziestych wyrąb nie przynosił wystarczających zysków. Plantacja prawie upadła, mało nie wchłonęły jej większe. A jednak wyszła z kryzysu i odtąd kwitnie, co jest niezwykłe przy tak małej powierzchni upraw. Jestem pewien, że poznawanie jej przyniesie wam dużo radości. Przykro mi tylko, że jeszcze przez kilka dni będziecie musieli dzielić dom z tymi łobuzami – dodał, obrzucając spojrzeniem wirujący chaos, który właśnie pożerał szwedzki stół.

Mama odpowiedziała uśmiechem, ale był on krzywy, jak gdyby ktoś przypiął zszywaczem jeden koniec jej górnej wargi do zębów.

– To miło – powiedziała. – To znaczy miło, że będą tu dzieci.

Ojciec wyciągnął rękę i ścisnął dłoń mamy, gdy drzwi na drugim końcu sali się otworzyły i do środka na chwiejnych nogach weszła stara kobieta z pustą tacą. Spojrzała na nas tak, jakbyśmy cuchnęli gotowaną kapustą, po czym ruszyła wprost do stołu dziecięcego i zaczęła zbierać talerze. Wyglądała na jakieś dziewięćdziesiąt lat, ale poruszała się zbyt szybko. Dreptała dziwnie, na palcach, małymi kroczkami, jakby zaraz miała zerwać się do biegu, ale wiedziała, że jej nie wypada.

– Ach, to na pewno Dorotea, prawda? – spytał tata pogodnie.

– Gospodyni, tak. – Tomas kiwnął głową.

– Pani Doroteo – zawołał ojciec, wstając, żeby do niej podejść. – Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać. Może na chwilę zostawi pani obowiązki? Proszę się do nas przyłączyć. Napijemy się razem, a potem pomożemy pani sprzątać ze stołu.

Stara nie odpowiedziała ani słowem. Odwrócona plecami do nas, piętrzyła na tacy brudne talerze.

– Pani Doroteo? – powtórzył ojciec, ale tym razem głośniej. Chyba doszedł do wniosku, że jest głucha, co w tych okolicznościach miało sporo sensu. Ale starucha miała świetny słuch, bo wtedy właśnie odwróciła się i wbiła w niego wzrok.

– Dzień dobry – ponownie odezwał się ojciec z odrobiną niepewności. – Zapraszamy do nas, napijmy się. Chcielibyśmy się przywitać jak należy.

Gospodyni obrzuciła spojrzeniem naszą trójkę spoczywającą na sofie. Wrażenie było podobne, jak wtedy, kiedy wydaje nam się, że wiszący na ścianie obraz z czyjąś podobizną wodzi za nami wzrokiem. Potem odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami, które zamknęły się z trzaskiem. Tata wrócił na sofę ze zbolałym wyrazem twarzy.

– Nie przejmujcie się nią – pocieszył Tomas. – Staruszka jest dziwaczna, ale nikt nie zna tego domu lepiej od niej. Pracuje tu już kilkadziesiąt lat. Ma swoje nawyki, ale i do was się przyzwyczai.

Ojciec się uśmiechnął i rozsiadł na sofie.

– Będę musiał zdobyć ją swoim czarem. Słynę z niego, prawda, kochanie?

To było znów do mamy, a nie do mnie – wyjaśniam na wypadek, gdybyście jeszcze sami nie skumali.

– W przyszłości będziemy pewnie wracać do Sztokholmu po sezonie, ale w tym roku zostajemy na zimę – ciągnął ojciec. – Głównie dlatego, że potrzebuję przejrzeć książki rachunkowe i pomyśleć, jak ponownie uruchomić działalność. Trzeba odnowić umowy z tartakami. Z mapy wynika, że duży pas lasu w północnej części naszego terenu nie jest zagospodarowany. Chcę go wyciąć w przyszłym sezonie.

Twarz Tomasa skamieniała. Wbił oczy w tatę.

– Pan chyba żartuje – powiedział.

– Słucham? – spytał tata.

– Obszar, o którym mowa, to las pierwotny.

Tata wzruszył ramionami.

– No fakt, rośnie tam chyba od dawna.

– „Od dawna”? – powtórzył Tomas z parsknięciem, które nie miało nic wspólnego ze śmiechem. – Raczej od tysiącleci.

Zorientowałem się, że był rozdrażniony. Ba, wściekły. Wyprostowałem się na sofie. Nagle zrobiło się znacznie ciekawiej.

– Rozeznałem się w sytuacji – odpowiedział ojciec, nieświadomy, po jak grząskim stąpa gruncie. – Z biznesowego punktu widzenia znacznie więcej sensu ma wycięcie tego pasa i zastąpienie go uprawami leśnymi.

– No cóż – wycedził Tomas. – Przypuszczam, że tak, jeśli jest się kompletnym troglodytą bez pojęcia o szerszej odpowiedzialności ekologicznej.

Ojciec otworzył usta, ale z początku nie powiedział ani słowa. Wybałuszył za to oczy w zdumieniu i wydukał:

– Zaraz, zaraz. Chwileczkę...

– Czy pan widział to, co planuje wyciąć? Zresztą nie musi pan nic mówić, bo znam odpowiedź. Oczywiście, że pan nie widział. A nawet gdyby pan zobaczył, to nie zrozumiałby pan, na co patrzy.

– Tomasie... – odezwała się mama łagodzącym tonem, ale tata wszedł jej w słowo, zanim zdążyła cokolwiek dodać.

– Jestem pewien, że nie muszę oglądać kolejnego hektara czy dwóch hektarów choinek, żeby się zorientować, z czym mam do czynienia, choćby nie wiem, jak stare drzewa tam rosły. Dlaczego ekolodzy zakładają, że wszyscy inni są kompletnymi idiotami?

– No więc, po pierwsze: to nie są żadne choinki – warknął Tomas wściekle. – Gdyby naprawdę sumiennie rozeznał się pan w sytuacji, to by pan to wiedział.

– Oczywiście, że wiem – tata parsknął śmiechem. – Mamy tu jodłę zwyczajną i świerk pospolity. Tak tylko powiedziałem, ogólnie. Wszystkie iglaki wyglądają tak samo. Większość ludzi nie zdołałaby ich rozróżnić, więc nie ma znaczenia, jak je nazwę. No chyba że mamy się licytować na to, który z nas jest bardziej nadętym bucem.

– To nie jest bez znaczenia – syknął Tomas – kiedy osoba, która powinna zaopiekować się tym obszarem, nie umie rozróżnić gatunków, a co gorsza – ma to w nosie.

– Drzewo to drzewo – wypalił ojciec. – A to wszystko są drzewa i wszystkie rosną na mojej ziemi, która, jak sam pan zaznaczył, od dziesięcioleci produkuje drewno na sprzedaż.

– Proszę wybaczyć – przerwał Tomas. – Muszę zająć się dziećmi. – Po czym wstał i przeszedł do stołu dziecięcego, odwracając się do nas plecami.

Byłem pod wrażeniem. Zwykle ojciec potrzebuje więcej czasu, żeby kogoś tak zjeżyć. Ja też wstałem.

– No dobra – odezwałem się. – Więcej emocji już dziś nie zniosę. Idę się położyć. Postaraj się nie wkurzyć innych lokalsów, tato, dobra? Prawdopodobnie wszyscy mają tu widły albo inne miotacze ognia.

Zostawiłem ich i znów poszedłem na górę, do mojego pokoju. Wcześniej byłem w nim może pięć minut – przywlokłem się za facetami od przeprowadzki, taszcząc moją skrzynkę. Mama już wcześniej zdecydowała, gdzie mam spać.

– To tylko na początek – powiedziała. – Jeśli zechcesz, będziesz mógł się potem przenieść.

Jak na te okoliczności, pokój nie był zły. Miał swój rozmiar – jakżeby inaczej: wszystko w tym pokręconym domu było duże – i znajdował się w tylnej części budynku. W kształcie i wystroju był dość kwadratowy i staromodny. Ale niby czego miałem się spodziewać? Na wielkim łożu piętrzyły się kołdry i koce, a na środku wypolerowanej podłogi stała moja skrzynka. Była niebieska. Na drewnianym oceanie podłogi wyglądała jak zabłąkana arka Noego.

Podszedłem do okna. Na zewnątrz było ciemno, opasły księżyc wisiał na nocnym niebie w towarzystwie wątłych gwiazd. Las otaczał dom, zaczynał się o kilka metrów od jego tylnej ściany. Na moje oko drzewa wyglądały na choinki, co by tam nie mówił Tomas. Wszystkie były trójkątne, jak bożonarodzeniowe drzewko, ale żeby zmieścić jedną z nich w kącie salonu, trzeba by mieć naprawdę ogromny dom. Na przykład taki jak ten. Wciąż nie docierało do mnie, że teraz mamy w nim zamieszkać. Że to będzie nasz dom. W Sztokholmie też nie gnieździliśmy się w klitce, ale tu to była zupełnie inna para kaloszy. Nie wiedziałem, czy mi się podoba, i to nie tylko dlatego, że byłem wściekły na rodziców za zrujnowanie mi życia. Był za wielki, zbyt dziwaczny. Nie wydawał się... normalny.

Przez chwilę gapiłem się na drzewa. Były potężne i rosły gęsto. Wrzecionowate wierzchołki kołysały się na lekkim wietrze, ale poniżej drzewa stanowiły jedną gęstą, czarną masę. Dochodził mnie też jakiś odgłos. Z początku myślałem, że to wiatr, ale ten dźwięk był ostrzejszy: jak wysoka nuta wznosząca się poprzez gęstwinę i przeszywająca niebo. Wydawała się nigdy nie kończyć – już nie gwizd, ale jeszcze nie piosenka. Unosiła się ku gwiazdom i nagle opadała niżej i niżej, by za chwilę znów wzlecieć ku wysokiemu c.

Nagle drzewa przestały się poruszać. Wszystkie naraz.

Po prostu... znieruchomiały.

Na pewno dlatego, że wiatr ucichł, ale i tak skóra mi ścierpła. I wtedy zdałem sobie sprawę, że wciąż słychać tę nutę: wznosiła się i opadała. A więc zdecydowanie nie wydawał jej wiatr. W końcu ona też ustała. Za oknem panowały już tylko cisza i ciemność. Pustka. Nicość. Po sekundzie choinki znów zaczęły się poruszać tak, jakby nigdy nie znieruchomiały.

Zaciągnąłem zasłony i odwróciłem się plecami do okna, a potem poszedłem do łóżka i – w opakowaniu – dałem nura w pościel. Naciągnąłem kołdrę na głowę i wyjąłem z kieszeni komórkę.

Zero zasięgu. Ani jednej kreski.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: