Lato drugiej szansy - ebook
Lato drugiej szansy - ebook
Taylor Edwards ma nieprawdopodobnie utalentowane rodzeństwo i dobrze ugruntowane przekonanie, że niczym się nie wyróżnia. No, może poza tym, że nienawidzi konfrontacji i ucieka, ilekroć na horyzoncie majaczą kłopoty.
Kiedy okazuje się, ze ojciec Taylor jest ciężko chory, rodzina podejmuje decyzję, że wszyscy razem spędzą lato w domku nad jeziorem z którym wiąże się wiele wspomnień.
Po raz ostatni Taylor była tam w wieku dwunastu lat i jest to ostatnie miejsce, do którego chciałaby wrócić. Lato w tym miejscu oznacza konieczność zmierzenia się z przeszłością - z Lucy, niegdyś najlepszą przyjaciółką i Henrym Crosbym, który zapisał się w jej pamięci jako pierwsza wielka miłość.
Mija trochę czasu i do Taylor dociera, że powrót nad jezioro daje jej szansę na naprawienie tego, co kiedyś popsuła, odzyskanie ludzi, na których jej zależy i pożegnanie z tymi, których niebawem zabraknie.
"Uwaga! Warto zaopatrzyć się w chusteczki!" - The Boston Globe
"Piękna i zarazem prawdziwa książka o rodzinie, miłości i bólu związanym z utratą kogoś bliskiego." - Publishers Weekly
"Wzruszająca, poruszająca, świetnie napisana książka." - VOYA
"Słodko-gorzka, wzruszająca opowieść o rodzinnych więzach, wartości prawdziwej przyjaźni i miłości, która pozwala człowiekowi pozostać przy ukochanej osobie aż do końca." - Booklist
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-261-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka nie powstałaby bez pomocy niezastąpionej Alexandry Cooper. Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję za Twoją cierpliwość, wiarę i nadzwyczajne zdolności redaktorskie.
Dziękuję wszystkim wspaniałym pracownikom wydawnictwa Simon & Schuster: Justinowi Chandzie, Amy Rosenbaum, Annie McKean, Venessie Williams. Ogromne podziękowania dla Lucy Ruth Cummins za prześliczną okładkę.
Dziękuję Rosemary Stimoli za wykazanie się mocami nadprzyrodzonymi jako moja agentka i za wiarę w tę książkę od samego początku.
Dziękuję zespołowi z Wielkiej Brytanii: Jane Griffiths, Kat McKennie, Mary-Anne Hampton i France Bernatavicius.
Dziękuję Lauren Strasnick, nadzwyczajnej przyjaciółce korespondencyjnej, za przyjaźń i nieocenioną pomoc przy książce.
Dziękuję mojej matce, Jane Finn, za wszystko, czego nie dałoby się tutaj wymienić… Ale przede wszystkim za wszystkie magiczne wakacje w Pensylwanii.
Chociaż ta książka była pisana w większości w Los Angeles, wprowadzałam w niej poprawki w wielu innych miejscach i jestem wdzięczna wszystkim tym, którzy mnie gościli:
Dziękuję Susan MacTavish-Best za możliwość wykorzystania jej prześlicznie urządzonego domu w Mill Valley, Ericowi Berlowowi za wypożyczenie mi swojej letniej willi w Sierra Nevada – nigdy nie pracowałam w piękniejszym miejscu, a także Nancy Quinn i Ginger Boyle, które ułatwiły mi wynajęcie domu w górach Poconos.
Na koniec chciałabym wyrazić najgłębszą wdzięczność Aleksowi MacDonaldowi. Dziękuję, że pomagałeś mi wyszukiwać miejsca do pracy nad tekstem, smażyłeś jajecznicę, kibicowałeś mi i zawsze wiedziałeś, kiedy potrzebuję lodów. Nie poradziłabym sobie bez Twojego wsparcia i zaangażowania.Rozdział pierwszy
Uchyliłam drzwi sypialni, żeby sprawdzić, czy korytarz jest pusty. Nikogo nie zauważyłam, więc zarzuciłam na ramię torbę i po cichu zamknęłam za sobą drzwi, i zeszłam po dwa stopnie po schodach do kuchni. Była dziewiąta rano, za trzy godziny mieliśmy wyjeżdżać do letniego domu, a ja zamierzałam uciec.
W kuchni leżały obszerne listy rzeczy do zrobienia, przygotowane przez moją matkę, stały torby z jedzeniem i przyborami kuchennymi oraz pudełko pełne pomarańczowych buteleczek z lekami dla ojca. Starałam się nie patrzeć na nie, kiedy skradałam się przez kuchnię do tylnych drzwi. Chociaż od lat nie wymykałam się już z domu, wydawało mi się, że to tak samo, jak z jazdą na rowerze – której, tak w sumie, też od lat nie próbowałam. Dzisiaj rano obudziłam się zlana zimnym potem, z walącym sercem; instynkt podpowiadał mi, że powinnam stąd wyjść, że wszystko będzie lepiej, jeśli tylko znajdę się gdzieś – gdziekolwiek indziej.
– Taylor?
Zastygłam w miejscu, a potem odwróciłam się i zobaczyłam, że w drzwiach kuchni stoi Gelsey, moja dwunastoletnia siostra. Miała jeszcze na sobie prastarą piżamę w brokatowe baletki, ale jej włosy były już związane w idealny koczek.
– Co znowu? – zapytałam, cofając się o krok od drzwi i starając się wyglądać możliwie nonszalancko.
Zmarszczyła brwi, a jej spojrzenie pobiegło do mojej torby, zanim znowu skoncentrowało się na mojej twarzy.
– Co ty tu robisz?
– Nic – odparłam. Miałam nadzieję, że udało mi się swobodnym ruchem oprzeć o ścianę, chociaż chyba nigdy w życiu nie opierałam się o żadną ścianę. – Czego chcesz?
– Nie mogę znaleźć iPoda, nie zabrałaś go?
– Nie – odparłam krótko, opierając się pokusie, by przypomnieć jej, że nie dotknęłabym jej iPoda, wypełnionego wyłącznie muzyką baletową i koszmarnym boysbandem, na punkcie którego miała ostatnio świra. Nazywał się The Bentley Boys, a w jego skład wchodzili trzej bracia z nieskazitelnie potarganymi grzywkami i wątpliwym talentem muzycznym. – Zapytaj mamę.
– Okej – odparła, patrząc na mnie podejrzliwie. Zrobiła piruet i wybiegła z kuchni, wołając po drodze: – Mamo!!!
Zdążyłam właśnie dojść do wyjścia, kiedy drzwi otwarły się gwałtownie, zmuszając mnie, żebym odskoczyła. Mój starszy brat Warren wszedł z trudem, niosąc pudełko z piekarni i tacę z kawą na wynos.
– Cześć – powiedział.
– Hej – mruknęłam, patrząc tęsknie ponad jego ramieniem na zewnątrz i żałując, że nie spróbowałam ucieczki pięć minut wcześniej – albo, co miałoby nawet więcej sensu, że nie wyszłam po prostu przez drzwi frontowe.
– Mama kazała mi kupić kawę i rogaliki – wyjaśnił, stawiając jedno i drugie na blacie. – Lubisz z sezamem, prawda?
Nie cierpiałam sezamu – tak naprawdę Warren był jedyną osobą w rodzinie, która go lubiła – ale nie zamierzałam mu teraz o tym przypominać.
– Jasne – odparłam szybko. – Super.
Warren wybrał jeden kubek z kawą i wypił łyk. Chociaż miał dziewiętnaście lat i był starszy ode mnie tylko o dwa lata, założył jak zwykle spodnie khaki i koszulkę polo. Wyglądał, jakby lada moment spodziewał się zaproszenia na zebranie rady nadzorczej lub na partyjkę golfa.
– Gdzie są wszyscy? – zapytał po chwili.
– Nie mam pojęcia – odparłam z nadzieją, że sam pójdzie ich poszukać. Skinął głową i wypił jeszcze łyk, jakby miał dla siebie cały czas świata. – Chyba słyszałam mamę na górze – dodałam, kiedy stało się jasne, że mój brat zamierza spędzić całe przedpołudnie, sącząc kawę i gapiąc się w przestrzeń.
– Powiem jej, że już wróciłem – zdecydował i w końcu odstawił kawę. Skierował się do drzwi, ale jeszcze zatrzymał się i odwrócił do mnie. – Czy tata już wstał?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem – rzuciłam lekko, jakby to było po prostu rutynowe pytanie. Jeszcze kilka tygodni temu było całkowicie nie do pomyślenia, żeby mój tata o tej godzinie spał – a nawet żeby w ogóle był w domu.
Warren znowu skinął głową i wyszedł z kuchni. Kiedy tylko zniknął mi z oczu, wypadłam na zewnątrz.
Przebiegłam przez nasz podjazd i odetchnęłam głęboko, kiedy znalazłam się na ulicy, a potem ruszyłam możliwie jak najszybszym krokiem wzdłuż Greenleaf Road. Prawdopodobnie powinnam była wziąć samochód, ale pewne rzeczy wchodzą człowiekowi w nawyk, a kiedy ostatni się stąd raz wymykałam, od zdobycia prawa jazdy dzieliło mnie kilka lat.
Odchodząc coraz dalej od domu, zaczęłam się uspokajać. Racjonalna cząstka mojego mózgu podpowiadała mi, że w jakimś momencie będę musiała wrócić, ale nie miałam ochoty jej słuchać. Chciałam tylko udawać, że ten dzień – całe to lato – nigdy się nie wydarzy, a to stawało się tym łatwiejsze, im większy dystans dzielił mnie od domu. Szłam już dłuższą chwilę i właśnie zaczęłam szukać w torbie ciemnych okularów, kiedy usłyszałam metaliczny brzęk klamerek i podniosłam głowę.
Poczułam się od razu gorzej, ponieważ zobaczyłam Connie z białego domu naprzeciwko nas, która szła z psem i machała do mnie. Była mniej więcej w wieku moich rodziców; w jakimś momencie wiedziałam, jak ma na nazwisko, chociaż teraz nie mogłam sobie tego przypomnieć. Wrzuciłam futerał okularów do torby obok czegoś, co – jak teraz zauważyłam – było iPodem Gelsey (ups), który musiałam pomylić z moim własnym. Nie mogłam uniknąć rozmowy z Connie inaczej niż ostentacyjnie ją ignorując albo obracając się na pięcie i uciekając między drzewa. Miałam przeczucie, że wybór którejkolwiek z tych opcji spowodowałby, że moja matka natychmiast by się dowiedziała o moim zachowaniu. Westchnęłam i zmusiłam się do uśmiechu, kiedy Connie podeszła bliżej.
– Cześć, Taylor! – pomachała mi z szerokim uśmiechem. Jej pies, duży i głupi golden retriever, napiął smycz i pociągnął ją do mnie, sapiąc i machając ogonem. Popatrzyłam na niego i zrobiłam pół kroku do tyłu. Nigdy nie mieliśmy psa, więc chociaż teoretycznie je lubiłam, nie miałam specjalnego doświadczenia we wzajemnych kontaktach. Obejrzałam wprawdzie więcej odcinków dokumentalnego serialu Grzeczny pies, niż wypadałoby komuś, kto nie ma własnego czworonoga, ale to nie pomagało, kiedy stawałam oko w oko z prawdziwym psem.
– Cześć, Connie – odparłam i od razu zaczęłam się dyskretnie wycofywać, z nadzieją, że zrozumie aluzję. – Miło cię widzieć!
– Ciebie też! – powiedziała odruchowo, ale zauważyłam, że jej uśmieche zbladł, spojrzenie prześlizgnęło się po mojej twarzy i ubraniu. – Wyglądasz dzisiaj troszkę inaczej – zauważyła. – Jesteś bardzo… swobodna.
Ponieważ Connie zazwyczaj widywała mnie w mundurku Akademii Stanwich – w białej bluzce i gryzącej spódnicy w szkocką kratę – nie miałam wątpliwości, że teraz wyglądam inaczej, skoro wyszłam z domu praktycznie tak, jak wstałam z łóżka, nie zawracając sobie nawet głowy szczotkowaniem włosów. Do tego miałam na sobie klapki, szorty i sprany biały T-shirt z logo drużyny pływackiej z Lake Phoenix. Teoretycznie nie należał do mnie, ale przywłaszczyłam go sobie tak dawno temu, że uważałam go już za mój własny.
– Rzeczywiście – przyznałam, pamiętając o uśmiechu. – No cóż…
– Macie jakieś wspaniałe plany wakacyjne? – zapytała radośnie, najwyraźniej zupełnie nieświadoma, że próbuję czym prędzej skończyć tę rozmowę. Pies, być może rozumiejąc, że to jeszcze chwilę potrwa, położył się koło niej i oparł łeb na łapach.
– Właściwie to nie – powiedziałam z nadzieją, że może w ten sposób zakończę temat, ale Connie patrzyła na mnie dalej z uniesionymi brwiami, więc stłumiłam westchnienie i uzupełniłam: – Wyjeżdżamy dzisiaj na całe wakacje do naszego letniego domu.
– Och, to cudownie! – wykrzyknęła. – Zazdroszczę wam. A gdzież on się znajduje?
– W górach Poconos – odparłam. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się pewnie, gdzie to jest, więc dodałam: – To pasmo Appalachów w Pensylwanii.
– A tak, oczywiście – pokiwała głową, chociaż widziałam po jej twarzy, że nadal nie ma pojęcia, o czym mówię. Nie było w tym w sumie nic dziwnego. Rodziny moich przyjaciół miewały letnie domy w miejscach takich jak Nantucket czy Cape Cod. Nikt, kogo znałam, nie miał willi w górach północno-wschodniej Pensylwanii.
– No proszę, dom w górach. – Connie wciąż uśmiechała się promiennie. – Brzmi wspaniale.
Skinęłam głową, ale wolałam jej nie odpowiadać, ponieważ za nic nie chciałam wracać do Lake Phoenix. Nie chciałam wracać do tego stopnia, że wolałam wyślizgnąć się ukradkiem z domu, bez żadnego planu i z iPodem siostry zamiast zapasów, niż tam jechać.
– No dobrze. – Connie pociągnęła smycz, zmuszając psa, żeby wstał ociężale. – Pamiętaj, żeby pozdrowić ode mnie mamę i tatę! Mam nadzieję, że wszystko u nich w porządku i… – Urwała w pół słowa, otworzyła szerzej oczy, a jej policzki lekko się zaróżowiły. Natychmiast rozpoznałam te oznaki, chociaż widywałam je dopiero od dwóch tygodni. Przypomniała sobie.
To było coś, z czym kompletnie nie potrafiłam sobie radzić, ale nieoczekiwaną korzyścią okazało się, że mogłam to wykorzystywać dla własnych potrzeb. Z dnia na dzień wszyscy w mojej szkole jakoś się o tym dowiedzieli, nawet nauczyciele zostali poinformowani, chociaż nie miałam pojęcia dlaczego ani przez kogo. Jednakże tylko tym należało tłumaczyć, że dostałam najwyższe oceny ze wszystkich testów na koniec roku, nawet z trygonometrii, z której poważnie groziła mi trója. Jakby to nie było jeszcze wystarczającym dowodem, nauczycielka angielskiego, oddając wypracowania, położyła pracę na mojej ławce i oparła na niej rękę na dłuższą chwilę, aż wreszcie na nią spojrzałam.
– Wiem, że musi być ci trudno koncentrować się teraz na nauce – powiedziała przyciszonym głosem, jakby cała klasa i tak nie podsłuchiwała, chłonąc każde słowo. – Po prostu staraj się, na ile możesz, dobrze?
Przygryzłam wtedy wargi i Dzielnie Skinęłam Głową, świadoma przez cały czas, że tylko udaję, zachowuję się tak, jak ona tego oczekuje. Zgodnie z przewidywaniami dostałam szóstkę z wypracowania, chociaż przekartkowałam tylko zakończenie Wielkiego Gatsbyego.
Wszystko się zmieniło, a raczej – tak naprawdę – wszystko miało się zmienić, chociaż na razie nic się nie zmieniło. To sprawiało, że wyrazy współczucia brzmiały dziwnie, jakby ludzie współczuli mi, że mój dom się spalił, chociaż stał jeszcze nietknięty i tylko w pobliżu żarzyły się złowieszczo węgielki, czekając na odpowiedni moment.
– Oczywiście, pozdrowię ich – powiedziałam szybko. Dzięki temu Connie nie zaczęła zmagać się z kolejną podnoszącą na duchu przemową, od których mnie już mdliło, ani – to było jeszcze gorsze – nie zaczęła opowiadać o znajomym znajomej, cudownie uleczonym za pomocą akupunktury/medytacji/tofu – może powinniśmy tego spróbować? – Dziękuję bardzo.
– Trzymaj się – powiedziała, kładąc większy niż zwykle nacisk na tę standardową formułkę. Kiedy poklepała mnie po ramieniu, zobaczyłam w jej oczach współczucie, ale także lęk, chęć trzymania się od nas na odległość, bo skoro coś takiego spotykało moją rodzinę, równie dobrze mogło się przytrafić jej samej.
– Ty też – odparłam, starając się uśmiechać aż do chwili, kiedy po raz ostatni mi pomachała i poszła dalej ulicą, prowadzona przez psa. Skierowałam się w przeciwną stronę, ale przestałam już czuć, że ta ucieczka w czymkolwiek pomoże. Jaki sens miało uciekanie, skoro wszyscy uparli się przypominać mi o tym, przed czym uciekałam? Chociaż od dłuższego czasu nie odczuwałam takiej potrzeby, kiedy byłam młodsza, uciekałam regularnie. To się zaczęło, kiedy miałam pięć lat i rozzłościłam się, bo matka zajmowała się tylko malutką Gelsey, a Warren jak zwykle nie chciał się ze mną bawić. Wymaszerowałam na zewnątrz i zobaczyłam nasz podjazd, a dalej cały szeroki świat, niezwykle dla mnie kuszący. Poszłam wzdłuż ulicy, zastanawiając się przede wszystkim, ile czasu minie, zanim ktoś w ogóle zauważy moją nieobecność. Oczywiście, niedługo zostałam znaleziona i odprowadzona do domu, ale uciekanie przed tym, co mi nie odpowiadało, weszło mi w krew i stało się ulubioną metodą radzenia sobie z problemami. Rodzina przywykła do tego tak bardzo, że kiedy ze łzami w oczach oznajmiałam od drzwi, że wychodzę z domu i nigdy, przenigdy już nie wrócę, matka kiwała tylko głową, rzucała mi szybkie spojrzenie i przypominała, żebym się nie spóźniła na obiad.
Wyciągnęłam właśnie iPod Gelsey, zdecydowana przecierpieć nawet Bentley Boys, jeśli to miałoby odwrócić moją uwagę od ponurych myśli, kiedy usłyszałam za sobą niski szum silnika sportowego samochodu.
Uświadomiłam sobie, że wyszłam z domu na dłużej niż mi się wydawało, i odwróciłam się, wiedząc z góry, kogo zobaczę. Za kierownicą nisko zawieszonego, srebrnego auta siedział mój ojciec i uśmiechał się do mnie.
– Cześć, mała – powiedział przez otwarte okno po stronie pasażera. – Podrzucić cię?
Wiedziałam, że nie ma sensu dłużej udawać, więc otworzyłam drzwi i wsiadłam do środka. Tata popatrzył na mnie, unosząc brwi.
– Co tam słychać? – zapytał jak zwykle.
Wzruszyłam ramionami i popatrzyłam na szary dywanik pod moimi nogami, nieskazitelnie czysty, chociaż samochód miał już rok.
– A, tak tylko, miałam ochotę się przejść.
Tata skinął głową.
– Oczywiście – powiedział ze śmiertelną powagą, jakby wierzył w każde moje słowo. Oboje wiedzieliśmy doskonale, co tak naprawdę robiłam, ponieważ to zwykle ojciec mnie znajdował. Miałam wrażenie, że zawsze wie, gdzie jestem, ale zamiast odwozić mnie prosto do domu, zabierał mnie na lody, jeśli tylko nie było za późno i jeśli obiecałam, że nie powiem o niczym matce.
Zapięłam pas, a tata ku mojemu zdziwieniu nie zawrócił, tylko skręcił w ulicę prowadzącą do centrum.
– Dokąd jedziemy? – zapytałam.
– Pomyślałem, że moglibyśmy kupić coś na śniadanie – wyjaśnił, spoglądając na mnie, kiedy zatrzymał się na czerwonym świetle. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale wszystkie rogaliki w domu okazały się z sezamem.
Uśmiechnęłam się, a kiedy stanęliśmy pod sklepem spożywczym, weszłam z tatą do środka. Ponieważ przy ladzie kłębił się tłumek, odsunęłam się na bok i zostawiłam mu robienie zakupów. Rozglądając się po sklepie, zauważyłam na początku kolejki Amy Curry, trzymającą się za ręce z wysokim i przystojnym chłopakiem w T-shircie z logo Colorado College. Nie znałam jej za dobrze, dopiero w zeszłe wakacje wprowadziła się na naszą ulicę razem z matką i bratem, ale kiedy uśmiechnęła się i pomachała do mnie, odpowiedziałam tym samym.
Tata przesunął się na początek kolejki, a ja słuchałam, jak szybko wymienia rzeczy, które chce kupić i dodaje coś, co sprawiło, że sprzedawca się roześmiał. Kiedy patrzyło się na mojego ojca, nie było jeszcze widać, że jest bardzo źle. Wydawał się odrobinę szczuplejszy, jego skóra miała leciutko żółtawy odcień, ale ja starałam się tego nie widzieć, patrząc, jak wrzuca kilka centów do kubka na drobne. Starałam się nie widzieć, jak bardzo wydaje się zmęczony, starałam się przełknąć narastającą w gardle gulę. A przede wszystkim starałam się nie myśleć o tym, co powiedzieli nam specjaliści od tych rzeczy: że zostało mu około trzech miesięcy życia.Rozdział trzeci
Poczułam, że opada mi szczęka – do tej pory nie miałam pojęcia, że coś takiego może się naprawdę człowiekowi przytrafić. Zamknęłam szybko usta i znowu zamrugałam, starając się zmusić do posłuszeństwa umysł, który próbował rozpaczliwie pojąć, skąd tuż przede mną wziął się prawie dorosły Henry.
Rzucił wiosło na pomost, zrobił pół kroku w moją stronę i zaplótł ramiona na piersi.
– Taylor Edwards – powiedział. To nie było pytanie.
– Henry? – zapytałam dość słabo, chociaż to oczywiście musiał być on. Przede wszystkim jakiś przypadkowy kajakarz nie rozpoznałby mnie. A poza tym wyglądał tak samo jak dawniej, tylko znacznie, znacznie lepiej.
Był wysoki i barczysty, z krótko obciętymi, bardzo ciemnymi włosami, które wydawały się prawie czarne. Nie zauważyłam już piegów, które miał na pewno, kiedy byliśmy młodsi, ale jego oczy nadal zachowały orzechowy kolor, chociaż teraz bliżej im było do zieleni niż do brązu. Miał mocniej zarysowaną szczękę i umięśnione ramiona. To zupełnie nie pasowało do moich wspomnień – kiedy go widziałam po raz ostatni, był niższy ode mnie, chudy, z podrapanymi łokciami i kolanami. Podsumowując, Henry był teraz naprawdę przystojny. I naprawdę niezadowolony, że mnie widzi.
– Cześć – powiedziałam po to tylko, żeby coś powiedzieć.
– Witam – odpowiedział lodowato. Miał znacznie niższy głos, który nie załamywał się na co drugim słowie, jak ostatnio, kiedy go słyszałam. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja nagle zaczęłam się zastanawiać, jakie zmiany on zauważył we mnie i co myśli o tym, jak teraz wyglądam. Niestety ja niewiele się zmieniłam od czasów dzieciństwa, dalej miałam niebieskie oczy i proste włosy w kolorze pośrednim między blondem a brązem. Byłam średniego wzrostu i raczej patykowata, z pewnością nie udało mi się wyhodować tych wszystkich krągłości, na jakie rozpaczliwie liczyłam, mając dwanaście lat. Pożałowałam, że nie poświęciłam rano odrobiny czasu, żeby zrobić coś ze sobą, i nadal wyglądałam, jakbym dopiero co zwlekła się z łóżka. Henry przeniósł wzrok na mój strój, a kiedy uświadomiłam sobie, co mam na sobie, zaklęłam w myślach. Nie tylko wpadłam właśnie na kogoś, kto najwyraźniej mnie nienawidził, ale jeszcze do tego byłam ubrana w ukradziony mu T-shirt.
– Dobra – powiedział i zapadła cisza. Serce tłukło mi się gwałtownie, nagle zapragnęłam odwrócić się i uciec, wsiąść do samochodu i nie zatrzymywać się, dopóki nie znajdę się znowu w Connecticut. – Co ty tu robisz? – zapytał w końcu nieprzyjemnym tonem.
– Mogłabym zapytać o to samo – odparłam, przypominając sobie, że zaledwie chwilę temu pewnym siebie głosem powiedziałam Warrenowi, że Henry to zamierzchła przeszłość i byłam pewna, że nigdy więcej go nie zobaczę. – Myślałam, że stąd wyjechałeś.
– Myślałaś, że ja wyjechałem? – zapytał i roześmiał się, chociaż nie sprawiał wrażenie rozbawionego. – Serio?
– Tak – stwierdziłam, lekko rozdrażniona. – Przejeżdżaliśmy dzisiaj koło twojego domu i wyglądał zupełnie inaczej. Najwyraźniej należy teraz do jakiejś pijaczki imieniem Maryanne.
– Wiesz, Taylor, przez pięć lat dużo się zmieniło – powiedział, a ja uświadomiłam sobie, że po raz drugi użył mojego pełnego imienia. Dawniej mówił tak do mnie tylko wtedy, gdy był na mnie wściekły, a zazwyczaj nazywał mnie „Edwards” albo „Tay”. – Na przykład przeprowadziliśmy się. – Wskazał dom obok naszego, stojący tak blisko, że widziałam doniczki na parapecie. – Właśnie tutaj.
Przez chwilę po prostu patrzyłam w milczeniu na to, co mi pokazywał. To był dom Morrisonów i zakładałam po prostu, że oni dalej tam mieszkają – pan Morrison, pani Morrison i ich wredny pudel.
– Mieszkasz koło mnie?
– Mieszkamy tutaj od kilku lat – wyjaśnił. – Ale wasz dom zawsze wynajmowali letnicy, więc myślałem, że nigdy tu już nie wrócisz.
– Ja też tak myślałam, jeśli chcesz wiedzieć – przyznałam.
– No to co się stało? – Popatrzył prosto na mnie, zaskakując mnie zielenią swoich oczu. – Dlaczego nagle tu jesteś?
Poczułam, że nagle przestałam oddychać, a popołudniowy blask słońca odrobinę przygasł. Nie udało mi się uciec zbyt daleko od moich myśli.
– No cóż – powiedziałam powoli, odwracając spojrzenie od Henry’ego i wpatrując się w taflę jeziora. Szukałam sposobu, żeby mu to wyjaśnić, chociaż przecież odpowiedź nie była skomplikowana. Wystarczyło, że powiem: Mój tata jest chory, więc postanowiliśmy spędzić wakacje razem. To nie było takie trudne. Trudność sprawiały dopiero kolejne pytanie. Jak bardzo jest chory? Na co? Czy to poważne? A potem nieodmienna reakcja, kiedy ludzie uświadamiali sobie, jak bardzo jest to poważne. I że nie powiedziałam tego na głos, ale miałam na myśli to, że spędzamy razem ostatnie wakacje.
Nie miałam przećwiczonych tych wyjaśnień, ponieważ starannie unikałam takich rozmów. W szkole wieści rozeszły się bardzo szybko, oszczędzając mi konieczności tłumaczenia, w jakiej jestem sytuacji. A jeśli razem z moją matką wpadałyśmy w sklepie spożywczym na kogoś znajomego, kto pytał o mojego ojca, zostawiałam jej przekazywanie złych wieści. Patrzyłam w inną stronę albo odchodziłam o kilka kroków, jakby wabił mnie nieodparty zew regału z płatkami śniadaniowymi, i udawałam, że ta trudna rozmowa nie ma nic wspólnego ze mną. Nie byłam pewna, czy potrafiłabym powiedzieć to na głos – i odpowiedzieć na kolejne pytanie – nie tracąc panowania nad sobą. Nie płakałam jeszcze ani razu z tego powodu i nie chciałam ryzykować, że nastąpi to właśnie w obecności Henry’ego Crosby’ego.
– To długa historia – powiedziałam w końcu, nie odrywając spojrzenia od gładkiego jeziora.
– Tak, nie wątpię – stwierdził Henry sarkastycznie.
Zamrugałam, słysząc ton jego głosu. Dawniej nigdy tak do mnie nie mówił. Kiedy się kłóciliśmy, to były typowe dziecinne kłótnie – z poszturchiwaniem się, przezywaniem i robieniem głupich kawałów – byle tylko jakoś to zakończyć i wrócić do bycia przyjaciółmi. Kiedy go teraz słyszałam – a także własne, równie nieprzyjemnie brzmiące odpowiedzi – miałam wrażenie, że rozmawiam w obcym języku z kimś, z kim zawsze gadałam po angielsku.
– A dlaczego wy się przeprowadziliście? – zapytałam odrobinę bardziej napastliwym tonem, niż zamierzałam. Odwróciłam się do niego i także zaplotłam ręce na piersiach. Przeprowadzki w Lake Phoenix zdarzały się rzadko. Po drodze widziałam znajome tabliczki przed większością domów, świadczące o tym, że ich dawni właściciele nadal w nich mieszkali.
Spodziewałam się szybkiej odpowiedzi, więc z zaskoczeniem zauważyłam, że Henry odrobinę poczerwieniał i wsadził ręce do kieszeni szortów, co zawsze było sygnałem, że nie wie, co ma powiedzieć.
– To długa historia – powtórzył za mną, opuszczając wzrok. Przez chwilę jedynym słyszalnym dźwiękiem było głuche postukiwanie plastikowego kajaka o drewniany pal. – Tak czy inaczej teraz tu mieszkamy – dodał po chwili.
– Jasne. – Miałam wrażenie, że już to ustaliliśmy. – Rozumiem.
– Chodzi mi o to, że mieszkamy tu na stałe – doprecyzował, a kiedy na mnie popatrzył, postarałam się ukryć zaskoczenie. Chociaż w Lake Phoenix można było mieszkać przez cały rok, mało kto to robił – to była przede wszystkim miejscowość letniskowa. Pięć lat temu Henry mieszkał w stanie Maryland, a jego tata pracował w jakiejś instytucji bankowej w Waszyngtonie i podobnie jak inni ojcowie, przyjeżdżał do Lake Phoenix tylko na weekendy, przez resztę tygodnia pozostając w mieście.
– Aha – pokiwałam głową, jakbym go zrozumiała. Nie miałam pojęcia, co to oznacza w kontekście reszty jego życia, ale Henry najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w szczegółowe wyjaśnienia, a ja miałam poczucie, że nie mam prawa go wypytywać. Nagle uświadomiłam sobie, że dzieli mnie od niego dystans znacznie większy niż tych kilka metrów na pomoście.
– Owszem – potwierdził Henry. Byłam ciekawa, czy on czuje to samo co ja i też ma wrażenie, że rozmawia z kimś nieznajomym. – Muszę lecieć – stwierdził krótko i odwrócił się, żeby sobie pójść.
Nie chciałam kończyć naszej rozmowy w tak nieprzyjemny sposób, więc kiedy mnie mijał, powiedziałam – głównie z grzeczności:
– Miło cię znowu widzieć.
Zatrzymał się tuż koło mnie, bliżej niż wcześniej, na tyle blisko, że teraz zauważyłam na jego policzkach ślady piegów, tak delikatnych, że z trudem mogłam je dostrzec i połączyć liniami jak konstelacje. Poczułam szybszy puls u nasady gardła i nagle przypomniałam sobie jeden z pierwszych razów, kiedy się niezgrabnie całowaliśmy. Pięć lat temu, właśnie na tym pomoście. Całowałam się z tobą – przemknęło mi przez myśl, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Popatrzyłam na Henry’ego, który nadal stał tak blisko, ciekawa, czy on także przypomniał sobie to samo. Ale on wciąż patrzył na mnie chłodno i sceptycznie, a kiedy ruszył dalej, zrozumiałam, że celowo nie odpowiedział na moje „miło cię widzieć”.
Może innego dnia zignorowałabym to, ale teraz byłam poirytowana i zmęczona po czterech godzinach spędzonych na słuchaniu boysbandu i wykładów o energii światła. Poczułam, że złość bierze we mnie górę.
– Słuchaj no, ja serio nie chciałam tu przyjeżdżać – powiedziałam, a mój głos zabrzmiał donośniej i odrobinę piskliwie.
– No to dlaczego tu jesteś? – Henry także podniósł głos.
– Nie miałam nic do powiedzenia – warknęłam, wiedząc, że zaraz posunę się za daleko, ale wiedząc też, że nie zdołam się już powstrzymać. – Gdyby to ode mnie zależało, nigdy w życiu bym tu nie wróciła.
Wydawało mi się, że przez ułamek sekundy na jego twarzy pojawiła się prawdziwa uraza, ale zaraz powróciło to samo kamienne spojrzenie.
– No cóż, może nie tobie jednej by na tym zależało – odparł.
Postarałam się nie wzdrygnąć, chociaż wiedziałam, że zasłużyłam sobie na taką kontrę. Popatrzyliśmy na siebie w chwilowym impasie, a ja uświadomiłam sobie, że jedną z niedogodności wdawania się w kłótnię na pomoście jest to, że nie ma dokąd uciec, jeśli ta druga osoba stoi między tobą a brzegiem.
– No dobra – odezwałam się w końcu, odwracając spojrzenie i zaplatając ramiona ciaśniej na piersi. Starałam się, żeby mój głos brzmiał, jakby to wszystko mnie nie obchodziło. – Do zobaczenia.
Henry oparł wiosło na ramieniu jak siekierę.
– Pewnie się tego nie da uniknąć, Taylor – odparł ponuro i popatrzył na mnie jeszcze raz, a potem odwrócił się i poszedł. Nie chciałam patrzeć, jak odchodzi, więc wróciłam na koniec pomostu.
Popatrzyłam na jezioro, na słońce, które zaczęło się zastanawiać nad zachodzeniem, i odetchnęłam głęboko. Czyli Henry mieszkał w domu obok. Nic nie szkodzi. Jakoś to przeżyję. Po prostu spędzę całe wakacje w domu. Nagle wyczerpana tymi myślami, usiadłam i musnęłam stopami powierzchnię wody. W tym momencie zauważyłam coś w rogu deski.
HENRY
+
TAYLOR
NA ZAWSZE
Pięć lat temu razem wyryliśmy ten napis w środku krzywego serca. Nie mogłam uwierzyć, że nadal tu jest po takim czasie. Przesunęłam palcami po znaku plusa, zastanawiając się, jakim cudem w wieku dwunastu lat myślałam, że wiem, co to znaczy „na zawsze”.
Gdzieś za sobą usłyszałam chrzęst opon na żwirze i trzask drzwiczek samochodu – moi rodzice w końcu przyjechali. Podniosłam się i poszłam z powrotem do domu, zastanawiając się, jakim cudem właściwie się tu znalazłam.Rozdział czwarty trzy tygodnie wcześniej
To były zdecydowanie najgorsze urodziny w moim życiu. Siedziałam na kanapie obok Warrena, a Gelsey leżała przed nami na brzuchu na dywanie, z nogami ułożonymi w romb, jak u żaby – zawsze krzywiłam się boleśnie na ten widok. Oglądaliśmy sitcom, chociaż żadne z nas ani razu się jeszcze nie roześmiało, a ja miałam poczucie, że moje rodzeństwo siedzi ze mną tylko dlatego, że ich zdaniem tak wypada. Widziałam, że Warren rzuca tęskne spojrzenia w stronę laptopa i mogłam się domyślić, że Gelsey wolałaby być w swoim pokoju, zamienionym w zaimprowizowaną salę baletową, i ćwiczyć jakieś fouette czy coś w tym rodzaju.
Moje rodzeństwo próbowało udawać, że urządzamy prawdziwe przyjęcie – na tyle, na ile to było możliwe w tych okolicznościach. Zamówili moją ulubioną pizzę z ananasem i pepperoni, postawili na niej świeczkę i bili brawo, kiedy ją zdmuchnęłam. Zamknęłam oczy, chociaż nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pomyślałam sobie życzenie podczas zdmuchiwania świeczki i wierzyłam, że mogłoby się spełnić. Tym razem gorączkowo, zaciskając powieki, życzyłam sobie, żeby z moim tatą wszystko było dobrze, żeby cała ta historia okazała się tylko pomyłką, fałszywym alarmem. Wkładałam w to życzenie tyle samo nadziei co wtedy, kiedy byłam malutka i jedyną rzeczą, jakiej pragnęłam na całym świecie, był własny kucyk.
Nagrany śmiech z sitcomu odbił się echem od ścian, a ja popatrzyłam na zegar na odtwarzaczu DVD.
– O której mieli wrócić? – zapytałam.
– Mama nie była pewna, czy w ogóle dzisiaj zdążą do domu – odparł Warren. Nasze spojrzenia na moment się spotkały, ale zaraz znowu wbił oczy w telewizor. – Powiedziała, że zadzwoni.
Pokiwałam głową i skoncentrowałam się na sytuacjach ekranowych, chociaż nie umiałabym powiedzieć, o co tam chodziło. Rodzice byli w instytucie onkologicznym Sloana-Ketteringa na Manhattanie, gdzie mój ojciec przechodził szczegółowe badania już od trzech dni. Okazało się, że problemy z kręgosłupem, który dokuczał mu od kilku miesięcy, wcale nie były problemami z kręgosłupem. Nasza trójka musiała radzić sobie sama, więc wykonywaliśmy domowe obowiązki bez narzekania, kłócąc się znacznie mniej niż zwykle i nie wspominając ani słowem o tym, czego się baliśmy, jakby powiedzenie tego na głos mogło urzeczywistnić nasze obawy.
Matka zadzwoniła do mnie z samego rana, przepraszając, że nie będą na moich urodzinach, a chociaż zapewniłam ją, że nic się nie stało, poczułam twardy węzeł zaciskający się w żołądku. W jakimś stopniu miałam wrażenie, że zasłużyłam sobie na to. Zawsze byłam blisko z tatą – to ja chodziłam z nim na zakupy i pomagałam wybierać prezenty gwiazdkowe i urodzinowe dla mamy, tylko ja miałam podobne do niego poczucie humoru. Dlatego to ja powinnam była zauważyć, że coś jest nie tak. Powinnam mimo wszystko dostrzec pewne oznaki – to, że tata krzywił się, siadając na nisko zawieszonym fotelu swojego sportowego wozu, męczył się bardziej niż zwykle przy podnoszeniu cięższych rzeczy, poruszał odrobinę ostrożniej niż zwykle. Ale nie chciałam, żeby to się okazała prawda, chciałam, żeby to po prostu po cichu minęło, więc nie mówiłam ani słowa. Ojciec nie znosił lekarzy, a chociaż – jak przypuszczam – moja matka zauważała to samo co ja, nie zmuszała go do wizyty w przychodni. Poza tym byłam zaabsorbowana własnym szkolnym melodramatem i w pełni przekonana, że zerwanie z Evanem i następstwa tego to najgorsze, co może mnie w życiu spotkać.
Rozmyślałam właśnie nad własną głupotą, kiedy mrok za oknem rozjaśniły światła reflektorów, zbliżające się do naszego podjazdu, a chwilę później usłyszałam szum otwierających się drzwi garażu. Gelsey usiadła, a Warren wyłączył dźwięk. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w nagłej ciszy.
– To chyba dobry znak, że wrócili, prawda? – zapytała Gelsey. Z jakiegoś powodu patrzyła na mnie, oczekując odpowiedzi, więc odwróciłam się do telewizora, gdzie parada wygłupów zaczynała zwalniać i wszystko zmierzało do szczęśliwego końca.
Usłyszałam, że drzwi otworzyły się i zamknęły. Do pokoju zajrzała mama, ale wyglądała na wykończoną.
– Możemy porozmawiać w jadalni? – zapytała i wyszła, nie czekając na naszą odpowiedź.
Wstałam z kanapy, czując, że węzeł w moim żołądku zaciska się mocniej. To na pewno nie był dobry znak, o którym mówiła Gelsey i którego ja sobie życzyłam. Domyślałam się, że dobre wieści matka przekazałaby nam od razu. Nie kazałaby nam przychodzić do jadalni, co już samo w sobie brzmiało niepokojąco. Pomijając tych kilka razy w roku, kiedy jedliśmy elegancki obiad na najlepszej zastawie, jadalnia pozostawała miejscem, w którym rozmawiało się o Poważnych Sprawach.
Przeszłam za Warrenem i Gelsey przez kuchnię do jadalni i zobaczyłam, że ojciec siedzi na swoim zwykłym miejscu, u szczytu stołu, i wydaje się mniejszy niż zaledwie kilka dni temu. Moja mama stała przy szafce kuchennej, na której czekało kwadratowe białe pudło z cukierni, i przytuliła mnie szybko i niezręcznie jedną ręką. Nasza rodzina nigdy nie okazywała sobie szczególnie dużo czułości fizycznej, więc był to sygnał równie niepokojący, jak konieczność wysłuchania wieści w jadalni.
– Strasznie mi przykro z powodu twoich urodzin, Taylor. – Wskazała białe pudełko, a ja zauważyłam, że zamykająca je nalepka miała logo Billy’s, mojej ulubionej cukierni. – Kupiłam je dla ciebie, ale może… – Popatrzyła w stronę jadalni i przygryzła wargę. – Może zostawimy to na później.
Chciałam zapytać, na jakie później, ale z każdą minutą coraz dokładniej wiedziałam, jaka byłaby odpowiedź. Kiedy matka odetchnęła głęboko i podeszła do stołu, żeby usiąść koło ojca, popatrzyłam na drzwi frontowe. Poczułam znajomy impuls, podpowiadający mi, że wszystko byłoby prostsze, gdybym mogła po prostu wyjść, nie musieć sobie radzić z tym, co zaraz nastąpi, zabrać tylko mój tort i zniknąć.
Oczywiście, nie zrobiłam tego. Poszłam za matką do jadalni i obserwowałam, jak ściska rękę ojca, patrzy na nas, jeszcze raz oddycha głęboko i w końcu potwierdza to, czego się wszyscy obawialiśmy.
Kiedy powiedziała to na głos, miałam wrażenia, że jej słowa dobiegają z głębin wody. W uszach mi dzwoniło, a kiedy rozejrzałam się wokół, zobaczyłam, że Gelsey już płacze, ojciec jest bledszy niż kiedykolwiek, a Warren marszczy brwi tak, jak robił to zawsze, kiedy nie chciał pokazać swoich uczuć. Uszczypnęłam się mocno w rękę na wypadek, gdybym dzięki temu mogła obudzić się z koszmaru, w którym tkwiłam i z którego nie potrafiłam się wydostać. Ale szczypanie nic nie pomogło, nadal siedziałam przy stole, a matka mówiła kolejne okropne słowa. Rak trzustki. Czwarte stadium. Cztery miesiące, może więcej… A może mniej…
Kiedy matka umilkła, Gelsey miała czkawkę od płaczu, a Warren wpatrywał się w sufit, mrugając częściej niż zwykle. Wtedy właśnie ojciec odezwał się po raz pierwszy.
– Powinniśmy chyba zrobić plany na wakacje – powiedział zachrypniętym głosem. Popatrzyłam na niego, a on odwzajemnił moje spojrzenie. Nagle zawstydziłam się, że nie wybuchnęłam płaczem tak jak moja młodsza siostra, że czuję tylko to straszne, puste odrętwienie. Zupełnie jakbym go w jakiś sposób zawiodła. – Chciałbym spędzić wakacje z wami wszystkimi w naszym letnim domu – powiedział i popatrzył na nas. – Co o tym myślicie?Rozdział piąty
To chyba są jakieś żarty. – Mama zamknęła drzwi szafki kuchennej trochę mocniej, niż to było konieczne i odwróciła się do mnie, potrząsając głową. – Uwierzysz, że zabrali wszystkie moje przyprawy?
– Mhm – mruknęłam. Zostałam zwerbowana, żeby pomóc matce wypakować rzeczy kuchenne, ale zajmowałam się przede wszystkim porządkowaniem i układaniem na nowo sztućców w szufladzie, co wydawało się lepsze od szarpania się z jednym z wielkich pudeł, które czekały na rozpakowanie. Na razie matka nie zauważyła tego, ponieważ była pochłonięta inwentaryzacją rzeczy zostawionych w kuchni. Najwyraźniej zeszłoroczni letnicy zabrali wszystko, co nie zostało przybite gwoździami, łącznie ze szczotką, ścierkami i wszystkimi przyprawami z lodówki. Trzeba jednak przyznać, że zostawili też mnóstwo własnych rzeczy, choćby tę kołyskę, której obecność tak oburzyła Gelsey.
– Nie wiem, jak mam coś gotować bez przypraw – mruknęła matka, otwierając jedną z górnych szafek i unosząc się na palcach, żeby przejrzeć jej zawartość. Stopy ustawiła przy tym w idealnej pozycji pierwszej, ponieważ była dawniej zawodową baletnicą, a chociaż kontuzja ścięgna zmusiła ją do rezygnacji z tańca jeszcze przed trzydziestką, wciąż wyglądała, jak – by w każdej chwili mogła wrócić na scenę. – Taylor? – zapytała trochę ostrzej, więc spojrzałam na nią.
– Co? – zapytałam i poprawiłam łyżeczkę w szufladzie. Sama słyszałam obronną nutę w moim głosie.
Matka westchnęła.
– Możesz przestać być taka nadęta?
Nie wiem, czy istniało inne zdanie, które mogłoby sprawić, że nadęłabym się jeszcze bardziej. Wbrew swojej woli poczułam, że się krzywię nieprzyjemnie.
– Wcale nie jestem nadęta.
Mama popatrzyła przez okno werandy na jezioro, a potem znowu na mnie.
– Te wakacje będą wystarczające trudne dla nas wszystkich nawet bez takiego zachowania.
Zamknęłam szufladę ze sztućcami gwałtowniej, niż to było konieczne, czując przypływ poczucia winy wymieszanego z irytacją. Nigdy nie byłam ulubienicą matki – w odróżnieniu od Gelsey – ale zawsze byłyśmy w niezłych stosunkach.
– Wiem, że nie chciałaś tu przyjeżdżać – powiedziała łagodniej. – Ale musimy jak najlepiej wykorzystać ten czas. Zgoda?
Otworzyłam szufladę i znowu ją zamknęłam. Przebywałam w tym domu zaledwie od kilku godzin, ale już czułam się tu klaustrofobicznie. Świadomość, że po sąsiedzku obok mieszka mój były chłopak, który mnie nie znosi – nie bez powodu zresztą – także mi nie pomagała.
– Po prostu – powiedziałam, odrobinę się zacinając – po prostu nie wiem, co mam tu robić przez całe lato. A poza tym…
– Mamo! – Gelsey wpadła do kuchni. – Kołyska dalej jest w moim pokoju. I światło się nie pali.
– Ta rodzina Murphych pewnie powykręcała żarówki – mruknęła matka, potrząsając głową. – Zaraz zobaczę. – Wyszła z kuchni razem z Gelsey, trzymając rękę na jej ramieniu, ale zatrzymała się w progu i spojrzała na mnie. – Taylor, później o tym pomówimy. Czy mogłabym prosić, żebyście ty albo Warren podjechali po pizzę? Dzisiaj chyba nie uda mi się niczego ugotować.
Wyszła, a ja zostałam w kuchni jeszcze na kilka minut. Moje spojrzenie przykuły stojące na blacie buteleczki z pomarańczowego plastiku, w których były pigułki dla ojca. Patrzyłam na nie przez chwilę, a potem poszłam poszukać taty, ponieważ wiedziałam, że Warren będzie na pewno tam, gdzie on.
Znalazłam ich obu – nie musiałam długo szukać w tak małym domu – siedzących przy stole w jadalni, tatę w okularach, ze stosem papierów i laptopem, a Warrena z opasłą ksiażką, nad którą marszczył brwi z mądrą miną, robiąc w trakcie lektury notatki w swoim notesie. Miał zagwarantowane przyjęcie na Uniwersytet Pensylwanii, ale kiedy teraz się na niego spojrzało, można by pomyśleć, że jest już współwłaścicielem firmy prawniczej, a studia – nie wspominając o wcześniejszym college’u – to tylko formalność.
– Hej. – Szturchnęłam brata w plecy, siadając obok taty. – Mama powiedziała, żebyś podjechał po pizzę.
– Ja? – zmarszczył brwi Warren, ale zaraz wstał, kiedy tata rzucił mu spojrzenie. – Znaczy, jasne. Jak się nazywała ta pizzeria w mieście?
Oboje z Warrenem popatrzyliśmy na tatę. Mój brat miał może pamięć fotograficzną, ale to nasz ojciec zawsze pamiętał istotne informacje – wydarzenia, daty, nazwy pizzerii.
– Pyszna Pizza – odparł tata. – O ile jeszcze istnieje.
– Zobaczę. – Warren wygładził koszulkę polo i podszedł do drzwi. Po kilku krokach przystanął, żeby na nas spojrzeć. – Wiecie, że pizza została wymyślona, żeby zagospodarować resztki jedzenia, we Włoszech, w piętnastym…
– Synu, może opowiesz o tym przy obiedzie? – przerwał mu tata.
– Jasne. – Warren zarumienił się lekko i wyszedł z pokoju. Chwilę później usłyszałam trzaśnięcie drzwi wejściowych i warkot silnika samochodu.
Tata popatrzył na mnie ponad ekranem laptopa, unosząc brwi.
– No dobrze, mała. Czy matka naprawdę chciała, żeby to twój brat pojechał po pizzę?
Postarałam się ukryć uśmiech i wzruszyłam ramionami, skubiąc nitkę wystającą z mojego T-shirtu.
– Niewykluczone, że zasugerowała, że to mogłoby być jedno z nas. Ja dokonałam delegacji zadań.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się lekko, a potem znowu zagłębił się w swoich papierach. Nie przestał pracować pomimo diagnozy, twierdząc, że chce tylko pozamykać niedokończone sprawy, ale ja wiedziałam, że byłby nieszczęśliwy, gdyby mu zabrano to zajęcie. Był współwłaścicielem kancelarii adwokackiej specjalizującej się w apelacjach. Spędzał w pracy wszystkie soboty i większość niedziel. Było całkiem normalne, że jadł z nami obiad raz czy dwa razy w tygodniu, a przez resztę czasu pracował. Przywykłam do telefonu dzwoniącego późno wieczorem lub wcześnie rano, do cichego szumu drzwi garażu, otwierających się i zamykających o czwartej nad ranem, kiedy tata jechał wcześnie do biura, ponieważ był czyjąś ostatnią nadzieją na drugą szansę.
– Co robisz? – zapytałam po kilku minutach, podczas których pisał coś w milczeniu.
– Streszczenie sprawy sądowej – odparł, podnosząc na mnie wzrok. – Pracuję nad tym już od kilku tygodni. Skończyłbym wcześniej, ale… – urwał w pół zdania, a ja wiedziałam, co ma na myśli. Kilka tygodni temu – dokładnie trzy tygodnie temu – dowiedzieliśmy się, co mu jest, a to sprawiło, że wszystko inne zeszło na dalszy plan.
– Myślałam, że streszczenie powinno się robić szybko – powiedziałam, starając się trochę poprawić mu humor. Tata nagrodził mnie uśmiechem.
– Dobre – powiedział z aprobatą. Uwielbiał zabawę słowami, nawet jeśli inni reagowali na to jękami rozpaczy, a ja byłam jedyną osobą, która to znosiła, a nawet próbowała sama coś wymyślać. – Po prostu… – popatrzył na monitor i potrząsnął głową. – Po prostu chciałbym to zrobić dobrze. To chyba będzie moja ostatnia sprawa.
Pokiwałam głową, patrząc na zadrapania na drewnianym blacie i nie mając pojęcia, jak mam zareagować. Wszyscy wiedzieliśmy, co się dzieje z moim tatą, ale nie rozmawialiśmy właściwie
O tym od moich urodzin, więc nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć.
– No dobrze, wracam do roboty – powiedział tata ciszej i po dłuższej chwili. Znowu zaczął coś pisać, a chociaż zamierzałam pójść rozpakowywać swoje rzeczy, nagle poczułam, że nie mogę tak po prostu zostawić go, żeby pracował w samotności nad swoją ostatnią sprawą. Siedziałam koło niego w ciszy przerywanej tylko stukotem klawiatury, aż w końcu usłyszeliśmy chrzęst opon na żwirze i głos matki, wołającej nas na obiad.
Łazienka była za mała.
To stało się jasne jak słońce, kiedy wszyscy zaczęliśmy się szykować do pójścia spać – Warren nazywał to „wieczornymi ablucjami” – mniej więcej o tej samej porze.