Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lato drugiej szansy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lato drugiej szansy - ebook

Taylor Edwards ma nieprawdopodobnie utalentowane rodzeństwo i dobrze ugruntowane przekonanie, że niczym się nie wyróżnia. No, może poza tym, że nienawidzi konfrontacji i ucieka, ilekroć na horyzoncie majaczą kłopoty.

Kiedy okazuje się, ze ojciec Taylor jest ciężko chory, rodzina podejmuje decyzję, że wszyscy razem spędzą lato w domku nad jeziorem z którym wiąże się wiele wspomnień.

Po raz ostatni Taylor była tam w wieku dwunastu lat i jest to ostatnie miejsce, do którego chciałaby wrócić. Lato w tym miejscu oznacza konieczność zmierzenia się z przeszłością - z Lucy, niegdyś najlepszą przyjaciółką i Henrym Crosbym, który zapisał się w jej pamięci jako pierwsza wielka miłość.

Mija trochę czasu i do Taylor dociera, że powrót nad jezioro daje jej szansę na naprawienie tego, co kiedyś popsuła, odzyskanie ludzi, na których jej zależy i pożegnanie z tymi, których niebawem zabraknie.

"Uwaga! Warto zaopatrzyć się w chusteczki!" - The Boston Globe 

"Piękna i zarazem prawdziwa książka o rodzinie, miłości i bólu związanym z utratą kogoś bliskiego." - Publishers Weekly 

"Wzruszająca, poruszająca, świetnie napisana książka." - VOYA 

"Słodko-gorzka, wzruszająca opowieść o rodzinnych więzach, wartości prawdziwej przyjaźni i miłości, która pozwala człowiekowi pozostać przy ukochanej osobie aż do końca." - Booklist

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-261-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­dzięko­wa­nia

Ta książka nie po­wstałaby bez po­mo­cy nie­zastąpio­nej Ale­xan­dry Co­oper. Dziękuję, dziękuję i jesz­cze raz dziękuję za Twoją cier­pli­wość, wiarę i nad­zwy­czaj­ne zdol­ności re­dak­tor­skie.

Dziękuję wszyst­kim wspa­niałym pra­cow­ni­kom wy­daw­nic­twa Si­mon & Schu­s­ter: Ju­sti­no­wi Chan­dzie, Amy Ro­sen­baum, An­nie McKe­an, Ve­nes­sie Wil­liams. Ogrom­ne po­dzięko­wa­nia dla Lucy Ruth Cum­mins za prześliczną okładkę.

Dziękuję Ro­se­ma­ry Sti­mo­li za wy­ka­za­nie się mo­ca­mi nad­przy­ro­dzo­ny­mi jako moja agent­ka i za wiarę w tę książkę od sa­me­go początku.

Dziękuję ze­społowi z Wiel­kiej Bry­ta­nii: Jane Grif­fi­ths, Kat McKen­nie, Mary-Anne Hamp­ton i Fran­ce Ber­na­ta­vi­cius.

Dziękuję Lau­ren Stra­snick, nad­zwy­czaj­nej przy­ja­ciółce ko­re­spon­den­cyj­nej, za przy­jaźń i nie­oce­nioną po­moc przy książce.

Dziękuję mo­jej mat­ce, Jane Finn, za wszyst­ko, cze­go nie dałoby się tu­taj wy­mie­nić… Ale przede wszyst­kim za wszyst­kie ma­gicz­ne wa­ka­cje w Pen­syl­wa­nii.

Cho­ciaż ta książka była pi­sa­na w większości w Los An­ge­les, wpro­wa­dzałam w niej po­praw­ki w wie­lu in­nych miej­scach i je­stem wdzięczna wszyst­kim tym, którzy mnie gościli:

Dziękuję Su­san Mac­Ta­vish-Best za możliwość wy­ko­rzy­sta­nia jej prześlicz­nie urządzo­ne­go domu w Mill Val­ley, Eri­co­wi Ber­lo­wo­wi za wypożycze­nie mi swo­jej let­niej wil­li w Sier­ra Ne­va­da – nig­dy nie pra­co­wałam w piękniej­szym miej­scu, a także Nan­cy Qu­inn i Gin­ger Boy­le, które ułatwiły mi wy­najęcie domu w górach Po­co­nos.

Na ko­niec chciałabym wy­ra­zić najgłębszą wdzięczność Alek­so­wi Mac­Do­nal­do­wi. Dziękuję, że po­ma­gałeś mi wy­szu­ki­wać miej­sca do pra­cy nad tek­stem, smażyłeś ja­jecz­nicę, ki­bi­co­wałeś mi i za­wsze wie­działeś, kie­dy po­trze­buję lodów. Nie po­ra­dziłabym so­bie bez Two­je­go wspar­cia i za­an­gażowa­nia.Roz­dział pierw­szy

Uchy­liłam drzwi sy­pial­ni, żeby spraw­dzić, czy ko­ry­tarz jest pu­sty. Ni­ko­go nie za­uważyłam, więc za­rzu­ciłam na ramię torbę i po ci­chu za­mknęłam za sobą drzwi, i zeszłam po dwa stop­nie po scho­dach do kuch­ni. Była dzie­wiąta rano, za trzy go­dzi­ny mie­liśmy wyjeżdżać do let­nie­go domu, a ja za­mie­rzałam uciec.

W kuch­ni leżały ob­szer­ne li­sty rze­czy do zro­bie­nia, przy­go­to­wa­ne przez moją matkę, stały tor­by z je­dze­niem i przy­bo­ra­mi ku­chen­ny­mi oraz pudełko pełne po­ma­rańczo­wych bu­te­le­czek z le­ka­mi dla ojca. Sta­rałam się nie pa­trzeć na nie, kie­dy skra­dałam się przez kuch­nię do tyl­nych drzwi. Cho­ciaż od lat nie wy­my­kałam się już z domu, wy­da­wało mi się, że to tak samo, jak z jazdą na ro­we­rze – której, tak w su­mie, też od lat nie próbowałam. Dzi­siaj rano obu­dziłam się zla­na zim­nym po­tem, z walącym ser­cem; in­stynkt pod­po­wia­dał mi, że po­win­nam stąd wyjść, że wszyst­ko będzie le­piej, jeśli tyl­ko znajdę się gdzieś – gdzie­kol­wiek in­dziej.

– Tay­lor?

Za­stygłam w miej­scu, a po­tem odwróciłam się i zo­ba­czyłam, że w drzwiach kuch­ni stoi Gel­sey, moja dwu­na­sto­let­nia sio­stra. Miała jesz­cze na so­bie pra­starą piżamę w bro­ka­to­we ba­let­ki, ale jej włosy były już związane w ide­al­ny ko­czek.

– Co zno­wu? – za­py­tałam, co­fając się o krok od drzwi i sta­rając się wyglądać możli­wie non­sza­lanc­ko.

Zmarsz­czyła brwi, a jej spoj­rze­nie po­biegło do mo­jej tor­by, za­nim zno­wu skon­cen­tro­wało się na mo­jej twa­rzy.

– Co ty tu ro­bisz?

– Nic – od­parłam. Miałam na­dzieję, że udało mi się swo­bod­nym ru­chem oprzeć o ścianę, cho­ciaż chy­ba nig­dy w życiu nie opie­rałam się o żadną ścianę. – Cze­go chcesz?

– Nie mogę zna­leźć iPo­da, nie za­brałaś go?

– Nie – od­parłam krótko, opie­rając się po­ku­sie, by przy­po­mnieć jej, że nie do­tknęłabym jej iPo­da, wypełnio­ne­go wyłącznie mu­zyką ba­le­tową i kosz­mar­nym boys­ban­dem, na punk­cie którego miała ostat­nio świra. Na­zy­wał się The Ben­tley Boys, a w jego skład wcho­dzi­li trzej bra­cia z nie­ska­zi­tel­nie po­tar­ga­ny­mi grzyw­ka­mi i wątpli­wym ta­len­tem mu­zycz­nym. – Za­py­taj mamę.

– Okej – od­parła, patrząc na mnie po­dejrz­li­wie. Zro­biła pi­ru­et i wy­biegła z kuch­ni, wołając po dro­dze: – Mamo!!!

Zdążyłam właśnie dojść do wyjścia, kie­dy drzwi otwarły się gwałtow­nie, zmu­szając mnie, żebym od­sko­czyła. Mój star­szy brat War­ren wszedł z tru­dem, niosąc pudełko z pie­kar­ni i tacę z kawą na wy­nos.

– Cześć – po­wie­dział.

– Hej – mruknęłam, patrząc tęsknie po­nad jego ra­mie­niem na zewnątrz i żałując, że nie spróbowałam uciecz­ki pięć mi­nut wcześniej – albo, co miałoby na­wet więcej sen­su, że nie wyszłam po pro­stu przez drzwi fron­to­we.

– Mama kazała mi kupić kawę i ro­ga­li­ki – wyjaśnił, sta­wiając jed­no i dru­gie na bla­cie. – Lu­bisz z se­za­mem, praw­da?

Nie cier­piałam se­za­mu – tak na­prawdę War­ren był je­dyną osobą w ro­dzi­nie, która go lubiła – ale nie za­mie­rzałam mu te­raz o tym przy­po­mi­nać.

– Ja­sne – od­parłam szyb­ko. – Su­per.

War­ren wy­brał je­den ku­bek z kawą i wypił łyk. Cho­ciaż miał dzie­więtnaście lat i był star­szy ode mnie tyl­ko o dwa lata, założył jak zwy­kle spodnie kha­ki i ko­szulkę polo. Wyglądał, jak­by lada mo­ment spo­dzie­wał się za­pro­sze­nia na ze­bra­nie rady nad­zor­czej lub na par­tyjkę gol­fa.

– Gdzie są wszy­scy? – za­py­tał po chwi­li.

– Nie mam pojęcia – od­parłam z na­dzieją, że sam pójdzie ich po­szu­kać. Skinął głową i wypił jesz­cze łyk, jak­by miał dla sie­bie cały czas świa­ta. – Chy­ba słyszałam mamę na górze – dodałam, kie­dy stało się ja­sne, że mój brat za­mie­rza spędzić całe przed­południe, sącząc kawę i gapiąc się w prze­strzeń.

– Po­wiem jej, że już wróciłem – zde­cy­do­wał i w końcu od­sta­wił kawę. Skie­ro­wał się do drzwi, ale jesz­cze za­trzy­mał się i odwrócił do mnie. – Czy tata już wstał?

Wzru­szyłam ra­mio­na­mi.

– Nie wiem – rzu­ciłam lek­ko, jak­by to było po pro­stu ru­ty­no­we py­ta­nie. Jesz­cze kil­ka ty­go­dni temu było całko­wi­cie nie do pomyśle­nia, żeby mój tata o tej go­dzi­nie spał – a na­wet żeby w ogóle był w domu.

War­ren zno­wu skinął głową i wy­szedł z kuch­ni. Kie­dy tyl­ko zniknął mi z oczu, wy­padłam na zewnątrz.

Prze­biegłam przez nasz pod­jazd i ode­tchnęłam głęboko, kie­dy zna­lazłam się na uli­cy, a po­tem ru­szyłam możli­wie jak naj­szyb­szym kro­kiem wzdłuż Gre­en­le­af Road. Praw­do­po­dob­nie po­win­nam była wziąć sa­mochód, ale pew­ne rze­czy wchodzą człowie­ko­wi w na­wyk, a kie­dy ostat­ni się stąd raz wy­my­kałam, od zdo­by­cia pra­wa jaz­dy dzie­liło mnie kil­ka lat.

Od­chodząc co­raz da­lej od domu, zaczęłam się uspo­ka­jać. Ra­cjo­nal­na cząstka mo­je­go mózgu pod­po­wia­dała mi, że w ja­kimś mo­men­cie będę mu­siała wrócić, ale nie miałam ocho­ty jej słuchać. Chciałam tyl­ko uda­wać, że ten dzień – całe to lato – nig­dy się nie wy­da­rzy, a to sta­wało się tym łatwiej­sze, im większy dy­stans dzie­lił mnie od domu. Szłam już dłuższą chwilę i właśnie zaczęłam szu­kać w tor­bie ciem­nych oku­larów, kie­dy usłyszałam me­ta­licz­ny brzęk kla­me­rek i pod­niosłam głowę.

Po­czułam się od razu go­rzej, po­nie­waż zo­ba­czyłam Con­nie z białego domu na­prze­ciw­ko nas, która szła z psem i ma­chała do mnie. Była mniej więcej w wie­ku mo­ich ro­dziców; w ja­kimś mo­men­cie wie­działam, jak ma na na­zwi­sko, cho­ciaż te­raz nie mogłam so­bie tego przy­po­mnieć. Wrzu­ciłam fu­te­rał oku­larów do tor­by obok cze­goś, co – jak te­raz za­uważyłam – było iPo­dem Gel­sey (ups), który mu­siałam po­my­lić z moim własnym. Nie mogłam uniknąć roz­mo­wy z Con­nie in­a­czej niż osten­ta­cyj­nie ją igno­rując albo ob­ra­cając się na pięcie i ucie­kając między drze­wa. Miałam prze­czu­cie, że wybór której­kol­wiek z tych opcji spo­wo­do­wałby, że moja mat­ka na­tych­miast by się dowie­działa o moim za­cho­wa­niu. Wes­tchnęłam i zmu­siłam się do uśmie­chu, kie­dy Con­nie po­deszła bliżej.

– Cześć, Tay­lor! – po­ma­chała mi z sze­ro­kim uśmie­chem. Jej pies, duży i głupi gol­den re­trie­ver, napiął smycz i pociągnął ją do mnie, sapiąc i ma­chając ogo­nem. Po­pa­trzyłam na nie­go i zro­biłam pół kro­ku do tyłu. Nig­dy nie mie­liśmy psa, więc cho­ciaż teo­re­tycz­nie je lubiłam, nie miałam spe­cjal­ne­go doświad­cze­nia we wza­jem­nych kon­tak­tach. Obej­rzałam wpraw­dzie więcej od­cinków do­ku­men­tal­ne­go se­ria­lu Grzecz­ny pies, niż wy­pa­dałoby komuś, kto nie ma własne­go czwo­ro­no­ga, ale to nie po­ma­gało, kie­dy sta­wałam oko w oko z praw­dzi­wym psem.

– Cześć, Con­nie – od­parłam i od razu zaczęłam się dys­kret­nie wy­co­fy­wać, z na­dzieją, że zro­zu­mie aluzję. – Miło cię wi­dzieć!

– Cie­bie też! – po­wie­działa od­ru­cho­wo, ale za­uważyłam, że jej uśmie­che zbladł, spoj­rze­nie prześli­zgnęło się po mo­jej twa­rzy i ubra­niu. – Wyglądasz dzi­siaj troszkę in­a­czej – za­uważyła. – Je­steś bar­dzo… swo­bod­na.

Po­nie­waż Con­nie za­zwy­czaj wi­dy­wała mnie w mun­dur­ku Aka­de­mii Stan­wich – w białej bluz­ce i gryzącej spódni­cy w szkocką kratę – nie miałam wątpli­wości, że te­raz wyglądam in­a­czej, sko­ro wyszłam z domu prak­tycz­nie tak, jak wstałam z łóżka, nie za­wra­cając so­bie na­wet głowy szczot­ko­wa­niem włosów. Do tego miałam na so­bie klap­ki, szor­ty i spra­ny biały T-shirt z logo drużyny pływac­kiej z Lake Pho­enix. Teo­re­tycz­nie nie należał do mnie, ale przywłasz­czyłam go so­bie tak daw­no temu, że uważałam go już za mój własny.

– Rze­czy­wiście – przy­znałam, pamiętając o uśmie­chu. – No cóż…

– Ma­cie ja­kieś wspa­niałe pla­ny wa­ka­cyj­ne? – za­py­tała radośnie, naj­wy­raźniej zupełnie nieświa­do­ma, że próbuję czym prędzej skończyć tę roz­mowę. Pies, być może ro­zu­miejąc, że to jesz­cze chwilę po­trwa, położył się koło niej i oparł łeb na łapach.

– Właści­wie to nie – po­wie­działam z na­dzieją, że może w ten sposób zakończę te­mat, ale Con­nie pa­trzyła na mnie da­lej z unie­sio­ny­mi brwia­mi, więc stłumiłam wes­tchnie­nie i uzu­pełniłam: – Wyjeżdżamy dzi­siaj na całe wa­ka­cje do na­sze­go let­nie­go domu.

– Och, to cu­dow­nie! – wy­krzyknęła. – Za­zdroszczę wam. A gdzież on się znaj­du­je?

– W górach Po­co­nos – od­parłam. Zmarsz­czyła brwi, za­sta­na­wiając się pew­nie, gdzie to jest, więc dodałam: – To pa­smo Ap­pa­lachów w Pen­syl­wa­nii.

– A tak, oczy­wiście – po­ki­wała głową, cho­ciaż wi­działam po jej twa­rzy, że nadal nie ma pojęcia, o czym mówię. Nie było w tym w su­mie nic dziw­ne­go. Ro­dzi­ny mo­ich przy­ja­ciół mie­wały let­nie domy w miej­scach ta­kich jak Nan­tuc­ket czy Cape Cod. Nikt, kogo znałam, nie miał wil­li w górach północ­no-wschod­niej Pen­syl­wa­nii.

– No proszę, dom w górach. – Con­nie wciąż uśmie­chała się pro­mien­nie. – Brzmi wspa­nia­le.

Skinęłam głową, ale wolałam jej nie od­po­wia­dać, po­nie­waż za nic nie chciałam wra­cać do Lake Pho­enix. Nie chciałam wra­cać do tego stop­nia, że wolałam wyśli­zgnąć się ukrad­kiem z domu, bez żad­ne­go pla­nu i z iPo­dem sio­stry za­miast za­pasów, niż tam je­chać.

– No do­brze. – Con­nie pociągnęła smycz, zmu­szając psa, żeby wstał ociężale. – Pamiętaj, żeby po­zdro­wić ode mnie mamę i tatę! Mam na­dzieję, że wszyst­ko u nich w porządku i… – Urwała w pół słowa, otwo­rzyła sze­rzej oczy, a jej po­licz­ki lek­ko się zaróżowiły. Na­tych­miast roz­po­znałam te ozna­ki, cho­ciaż wi­dy­wałam je do­pie­ro od dwóch ty­go­dni. Przy­po­mniała so­bie.

To było coś, z czym kom­plet­nie nie po­tra­fiłam so­bie ra­dzić, ale nie­ocze­ki­waną ko­rzyścią oka­zało się, że mogłam to wyko­rzystywać dla własnych po­trzeb. Z dnia na dzień wszy­scy w mo­jej szko­le jakoś się o tym do­wie­dzie­li, na­wet na­uczy­cie­le zo­sta­li po­in­for­mo­wa­ni, cho­ciaż nie miałam pojęcia dla­cze­go ani przez kogo. Jed­nakże tyl­ko tym należało tłuma­czyć, że do­stałam naj­wyższe oce­ny ze wszyst­kich testów na ko­niec roku, na­wet z try­go­no­me­trii, z której poważnie gro­ziła mi trója. Jak­by to nie było jesz­cze wy­star­czającym do­wo­dem, na­uczy­ciel­ka an­giel­skie­go, od­dając wy­pra­co­wa­nia, położyła pracę na mo­jej ławce i oparła na niej rękę na dłuższą chwilę, aż wresz­cie na nią spoj­rzałam.

– Wiem, że musi być ci trud­no kon­cen­tro­wać się te­raz na na­uce – po­wie­działa przy­ci­szo­nym głosem, jak­by cała kla­sa i tak nie podsłuchi­wała, chłonąc każde słowo. – Po pro­stu sta­raj się, na ile możesz, do­brze?

Przy­gryzłam wte­dy war­gi i Dziel­nie Skinęłam Głową, świa­do­ma przez cały czas, że tyl­ko udaję, za­cho­wuję się tak, jak ona tego ocze­ku­je. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi do­stałam szóstkę z wy­pra­co­wa­nia, cho­ciaż prze­kart­ko­wałam tyl­ko zakończe­nie Wiel­kie­go Gats­by­ego.

Wszyst­ko się zmie­niło, a ra­czej – tak na­prawdę – wszyst­ko miało się zmie­nić, cho­ciaż na ra­zie nic się nie zmie­niło. To spra­wiało, że wy­ra­zy współczu­cia brzmiały dziw­nie, jak­by lu­dzie współczu­li mi, że mój dom się spa­lił, cho­ciaż stał jesz­cze nie­tknięty i tyl­ko w po­bliżu żarzyły się złowiesz­czo węgiel­ki, cze­kając na od­po­wied­ni mo­ment.

– Oczy­wiście, po­zdro­wię ich – po­wie­działam szyb­ko. Dzięki temu Con­nie nie zaczęła zma­gać się z ko­lejną pod­noszącą na du­chu prze­mową, od których mnie już mdliło, ani – to było jesz­cze gor­sze – nie zaczęła opo­wia­dać o zna­jo­mym zna­jo­mej, cu­dow­nie ule­czo­nym za po­mocą aku­punk­tu­ry/me­dy­ta­cji/tofu – może po­win­niśmy tego spróbować? – Dziękuję bar­dzo.

– Trzy­maj się – po­wie­działa, kładąc większy niż zwy­kle na­cisk na tę stan­dar­dową for­mułkę. Kie­dy po­kle­pała mnie po ra­mie­niu, zo­ba­czyłam w jej oczach współczu­cie, ale także lęk, chęć trzy­ma­nia się od nas na od­ległość, bo sko­ro coś ta­kie­go spo­ty­kało moją ro­dzinę, równie do­brze mogło się przy­tra­fić jej sa­mej.

– Ty też – od­parłam, sta­rając się uśmie­chać aż do chwi­li, kie­dy po raz ostat­ni mi po­ma­chała i poszła da­lej ulicą, pro­wa­dzo­na przez psa. Skie­ro­wałam się w prze­ciwną stronę, ale prze­stałam już czuć, że ta uciecz­ka w czym­kol­wiek pomoże. Jaki sens miało ucie­ka­nie, sko­ro wszy­scy upar­li się przy­po­mi­nać mi o tym, przed czym ucie­kałam? Cho­ciaż od dłuższe­go cza­su nie od­czu­wałam ta­kiej po­trze­by, kie­dy byłam młod­sza, ucie­kałam re­gu­lar­nie. To się zaczęło, kie­dy miałam pięć lat i rozzłościłam się, bo mat­ka zaj­mo­wała się tyl­ko ma­lutką Gel­sey, a War­ren jak zwy­kle nie chciał się ze mną bawić. Wy­ma­sze­ro­wałam na zewnątrz i zo­ba­czyłam nasz pod­jazd, a da­lej cały sze­ro­ki świat, niezwy­kle dla mnie kuszący. Poszłam wzdłuż uli­cy, za­sta­na­wiając się przede wszyst­kim, ile cza­su mi­nie, za­nim ktoś w ogóle za­uważy moją nie­obec­ność. Oczy­wiście, niedługo zo­stałam zna­le­zio­na i odpro­wa­dzo­na do domu, ale ucie­ka­nie przed tym, co mi nie od­po­wia­dało, weszło mi w krew i stało się ulu­bioną me­todą ra­dze­nia so­bie z pro­ble­ma­mi. Ro­dzi­na przy­wykła do tego tak bar­dzo, że kie­dy ze łzami w oczach oznaj­miałam od drzwi, że wy­chodzę z domu i nig­dy, przenig­dy już nie wrócę, mat­ka kiwała tyl­ko głową, rzu­cała mi szyb­kie spoj­rze­nie i przy­po­mi­nała, żebym się nie spóźniła na obiad.

Wyciągnęłam właśnie iPod Gel­sey, zde­cy­do­wa­na prze­cier­pieć na­wet Ben­tley Boys, jeśli to miałoby odwrócić moją uwagę od po­nu­rych myśli, kie­dy usłyszałam za sobą ni­ski szum sil­ni­ka spor­to­we­go sa­mo­cho­du.

Uświa­do­miłam so­bie, że wyszłam z domu na dłużej niż mi się wy­da­wało, i odwróciłam się, wiedząc z góry, kogo zo­baczę. Za kie­row­nicą ni­sko za­wie­szo­ne­go, srebr­ne­go auta sie­dział mój oj­ciec i uśmie­chał się do mnie.

– Cześć, mała – po­wie­dział przez otwar­te okno po stro­nie pasażera. – Pod­rzu­cić cię?

Wie­działam, że nie ma sen­su dłużej uda­wać, więc otwo­rzyłam drzwi i wsiadłam do środ­ka. Tata po­pa­trzył na mnie, unosząc brwi.

– Co tam słychać? – za­py­tał jak zwy­kle.

Wzru­szyłam ra­mio­na­mi i po­pa­trzyłam na sza­ry dy­wa­nik pod mo­imi no­ga­mi, nie­ska­zi­tel­nie czy­sty, cho­ciaż sa­mochód miał już rok.

– A, tak tyl­ko, miałam ochotę się przejść.

Tata skinął głową.

– Oczy­wiście – po­wie­dział ze śmier­telną po­wagą, jak­by wie­rzył w każde moje słowo. Obo­je wie­dzie­liśmy do­sko­na­le, co tak na­prawdę robiłam, po­nie­waż to zwy­kle oj­ciec mnie znaj­do­wał. Miałam wrażenie, że za­wsze wie, gdzie je­stem, ale za­miast od­wo­zić mnie pro­sto do domu, za­bie­rał mnie na lody, jeśli tyl­ko nie było za późno i jeśli obie­całam, że nie po­wiem o ni­czym mat­ce.

Zapięłam pas, a tata ku mo­je­mu zdzi­wie­niu nie zawrócił, tyl­ko skręcił w ulicę pro­wadzącą do cen­trum.

– Dokąd je­dzie­my? – za­py­tałam.

– Pomyślałem, że mo­gli­byśmy kupić coś na śnia­da­nie – wyjaśnił, spoglądając na mnie, kie­dy za­trzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle. – Nie mam pojęcia dla­cze­go, ale wszyst­kie ro­ga­li­ki w domu oka­zały się z se­za­mem.

Uśmiechnęłam się, a kie­dy stanęliśmy pod skle­pem spożyw­czym, weszłam z tatą do środ­ka. Po­nie­waż przy la­dzie kłębił się tłumek, od­sunęłam się na bok i zo­sta­wiłam mu ro­bie­nie za­kupów. Rozglądając się po skle­pie, za­uważyłam na początku ko­lej­ki Amy Cur­ry, trzy­mającą się za ręce z wy­so­kim i przy­stoj­nym chłopa­kiem w T-shir­cie z logo Co­lo­ra­do Col­le­ge. Nie znałam jej za do­brze, do­pie­ro w zeszłe wa­ka­cje wpro­wa­dziła się na naszą ulicę ra­zem z matką i bra­tem, ale kie­dy uśmiechnęła się i po­ma­chała do mnie, od­po­wie­działam tym sa­mym.

Tata prze­sunął się na początek ko­lej­ki, a ja słuchałam, jak szyb­ko wy­mie­nia rze­czy, które chce kupić i do­da­je coś, co spra­wiło, że sprze­daw­ca się roześmiał. Kie­dy pa­trzyło się na mo­je­go ojca, nie było jesz­cze widać, że jest bar­dzo źle. Wy­da­wał się odro­binę szczu­plej­szy, jego skóra miała le­ciut­ko żółtawy od­cień, ale ja sta­rałam się tego nie wi­dzieć, patrząc, jak wrzu­ca kil­ka centów do kub­ka na drob­ne. Sta­rałam się nie wi­dzieć, jak bar­dzo wy­da­je się zmęczo­ny, sta­rałam się przełknąć na­ra­stającą w gar­dle gulę. A przede wszyst­kim sta­rałam się nie myśleć o tym, co po­wie­dzie­li nam spe­cja­liści od tych rze­czy: że zo­stało mu około trzech mie­sięcy życia.Roz­dział trze­ci

Poczułam, że opa­da mi szczęka – do tej pory nie miałam pojęcia, że coś ta­kie­go może się na­prawdę człowie­ko­wi przy­tra­fić. Za­mknęłam szyb­ko usta i zno­wu za­mru­gałam, sta­rając się zmu­sić do posłuszeństwa umysł, który próbował roz­pacz­li­wie pojąć, skąd tuż przede mną wziął się pra­wie do­rosły Hen­ry.

Rzu­cił wiosło na po­most, zro­bił pół kro­ku w moją stronę i zaplótł ra­mio­na na pier­si.

– Tay­lor Edwards – po­wie­dział. To nie było py­ta­nie.

– Hen­ry? – za­py­tałam dość słabo, cho­ciaż to oczy­wiście mu­siał być on. Przede wszyst­kim jakiś przy­pad­ko­wy ka­ja­karz nie roz­po­znałby mnie. A poza tym wyglądał tak samo jak daw­niej, tyl­ko znacz­nie, znacz­nie le­piej.

Był wy­so­ki i bar­czy­sty, z krótko obciętymi, bar­dzo ciem­ny­mi włosa­mi, które wy­da­wały się pra­wie czar­ne. Nie za­uważyłam już piegów, które miał na pew­no, kie­dy byliśmy młodsi, ale jego oczy nadal za­cho­wały orze­cho­wy ko­lor, cho­ciaż te­raz bliżej im było do zie­le­ni niż do brązu. Miał moc­niej za­ry­so­waną szczękę i umięśnio­ne ra­mio­na. To zupełnie nie pa­so­wało do mo­ich wspo­mnień – kie­dy go wi­działam po raz ostat­ni, był niższy ode mnie, chu­dy, z po­dra­pa­ny­mi łokcia­mi i ko­la­na­mi. Pod­su­mo­wując, Hen­ry był te­raz na­prawdę przy­stoj­ny. I na­prawdę nie­za­do­wo­lo­ny, że mnie wi­dzi.

– Cześć – po­wie­działam po to tyl­ko, żeby coś po­wie­dzieć.

– Wi­tam – od­po­wie­dział lo­do­wa­to. Miał znacz­nie niższy głos, który nie załamy­wał się na co dru­gim słowie, jak ostat­nio, kie­dy go słyszałam. Na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, a ja na­gle zaczęłam się za­sta­na­wiać, ja­kie zmia­ny on za­uważył we mnie i co myśli o tym, jak te­raz wyglądam. Nie­ste­ty ja nie­wie­le się zmie­niłam od czasów dzie­ciństwa, da­lej miałam nie­bie­skie oczy i pro­ste włosy w ko­lo­rze pośred­nim między blon­dem a brązem. Byłam śred­nie­go wzro­stu i ra­czej pa­ty­ko­wa­ta, z pew­nością nie udało mi się wy­ho­do­wać tych wszyst­kich krągłości, na ja­kie roz­pacz­li­wie li­czyłam, mając dwa­naście lat. Pożałowałam, że nie poświęciłam rano odro­bi­ny cza­su, żeby zro­bić coś ze sobą, i nadal wyglądałam, jak­bym do­pie­ro co zwlekła się z łóżka. Hen­ry prze­niósł wzrok na mój strój, a kie­dy uświa­do­miłam so­bie, co mam na so­bie, zaklęłam w myślach. Nie tyl­ko wpadłam właśnie na kogoś, kto naj­wy­raźniej mnie nie­na­wi­dził, ale jesz­cze do tego byłam ubra­na w ukra­dzio­ny mu T-shirt.

– Do­bra – po­wie­dział i za­padła ci­sza. Ser­ce tłukło mi się gwałtow­nie, na­gle za­pragnęłam odwrócić się i uciec, wsiąść do sa­mo­cho­du i nie za­trzy­my­wać się, dopóki nie znajdę się zno­wu w Con­nec­ti­cut. – Co ty tu ro­bisz? – za­py­tał w końcu nie­przy­jem­nym to­nem.

– Mogłabym za­py­tać o to samo – od­parłam, przy­po­mi­nając so­bie, że za­le­d­wie chwilę temu pew­nym sie­bie głosem po­wie­działam War­re­no­wi, że Hen­ry to za­mierzchła przeszłość i byłam pew­na, że nig­dy więcej go nie zo­baczę. – Myślałam, że stąd wy­je­chałeś.

– Myślałaś, że ja wy­je­chałem? – za­py­tał i roześmiał się, cho­ciaż nie spra­wiał wrażenie roz­ba­wio­ne­go. – Se­rio?

– Tak – stwier­dziłam, lek­ko roz­drażnio­na. – Prze­jeżdżaliśmy dzi­siaj koło two­je­go domu i wyglądał zupełnie in­a­czej. Naj­wy­raźniej należy te­raz do ja­kiejś pi­jacz­ki imie­niem Ma­ry­an­ne.

– Wiesz, Tay­lor, przez pięć lat dużo się zmie­niło – po­wie­dział, a ja uświa­do­miłam so­bie, że po raz dru­gi użył mo­je­go pełnego imie­nia. Daw­niej mówił tak do mnie tyl­ko wte­dy, gdy był na mnie wściekły, a za­zwy­czaj na­zy­wał mnie „Edwards” albo „Tay”. – Na przykład prze­pro­wa­dzi­liśmy się. – Wska­zał dom obok na­sze­go, stojący tak bli­sko, że wi­działam do­nicz­ki na pa­ra­pe­cie. – Właśnie tu­taj.

Przez chwilę po pro­stu pa­trzyłam w mil­cze­niu na to, co mi po­ka­zy­wał. To był dom Mor­ri­sonów i zakładałam po pro­stu, że oni da­lej tam miesz­kają – pan Mor­ri­son, pani Mor­ri­son i ich wred­ny pu­del.

– Miesz­kasz koło mnie?

– Miesz­ka­my tu­taj od kil­ku lat – wyjaśnił. – Ale wasz dom za­wsze wy­naj­mo­wa­li let­ni­cy, więc myślałem, że nig­dy tu już nie wrócisz.

– Ja też tak myślałam, jeśli chcesz wie­dzieć – przy­znałam.

– No to co się stało? – Po­pa­trzył pro­sto na mnie, za­ska­kując mnie zie­le­nią swo­ich oczu. – Dla­cze­go na­gle tu je­steś?

Po­czułam, że na­gle prze­stałam od­dy­chać, a popołudnio­wy blask słońca odro­binę przy­gasł. Nie udało mi się uciec zbyt da­le­ko od mo­ich myśli.

– No cóż – po­wie­działam po­wo­li, od­wra­cając spoj­rze­nie od Hen­ry’ego i wpa­trując się w taflę je­zio­ra. Szu­kałam spo­so­bu, żeby mu to wyjaśnić, cho­ciaż prze­cież od­po­wiedź nie była skom­pli­ko­wa­na. Wy­star­czyło, że po­wiem: Mój tata jest cho­ry, więc po­sta­no­wi­liśmy spędzić wa­ka­cje ra­zem. To nie było ta­kie trud­ne. Trud­ność spra­wiały do­pie­ro ko­lej­ne py­ta­nie. Jak bar­dzo jest cho­ry? Na co? Czy to poważne? A po­tem nie­odmien­na re­ak­cja, kie­dy lu­dzie uświa­da­mia­li so­bie, jak bar­dzo jest to poważne. I że nie po­wie­działam tego na głos, ale miałam na myśli to, że spędza­my ra­zem ostat­nie wa­ka­cje.

Nie miałam przećwi­czo­nych tych wyjaśnień, po­nie­waż sta­ran­nie uni­kałam ta­kich rozmów. W szko­le wieści ro­zeszły się bar­dzo szyb­ko, oszczędzając mi ko­niecz­ności tłuma­cze­nia, w ja­kiej je­stem sy­tu­acji. A jeśli ra­zem z moją matką wpa­dałyśmy w skle­pie spożyw­czym na kogoś zna­jo­me­go, kto pytał o mo­je­go ojca, zo­sta­wiałam jej prze­ka­zy­wa­nie złych wieści. Pa­trzyłam w inną stronę albo od­cho­dziłam o kil­ka kroków, jak­by wabił mnie nie­od­par­ty zew regału z płat­ka­mi śnia­da­nio­wy­mi, i uda­wałam, że ta trud­na roz­mo­wa nie ma nic wspólne­go ze mną. Nie byłam pew­na, czy po­tra­fiłabym po­wie­dzieć to na głos – i odpo­wie­dzieć na ko­lej­ne py­ta­nie – nie tracąc pa­no­wa­nia nad sobą. Nie płakałam jesz­cze ani razu z tego po­wo­du i nie chciałam ry­zy­ko­wać, że nastąpi to właśnie w obec­ności Hen­ry’ego Cros­by’ego.

– To długa hi­sto­ria – po­wie­działam w końcu, nie od­ry­wając spoj­rze­nia od gład­kie­go je­zio­ra.

– Tak, nie wątpię – stwier­dził Hen­ry sar­ka­stycz­nie.

Za­mru­gałam, słysząc ton jego głosu. Daw­niej nig­dy tak do mnie nie mówił. Kie­dy się kłóciliśmy, to były ty­po­we dzie­cin­ne kłótnie – z po­sztur­chi­wa­niem się, prze­zy­wa­niem i ro­bie­niem głupich kawałów – byle tyl­ko jakoś to zakończyć i wrócić do by­cia przy­ja­ciółmi. Kie­dy go te­raz słyszałam – a także własne, równie nie­przy­jem­nie brzmiące od­po­wie­dzi – miałam wrażenie, że roz­ma­wiam w ob­cym języku z kimś, z kim za­wsze gadałam po an­giel­sku.

– A dla­cze­go wy się prze­pro­wa­dzi­liście? – za­py­tałam odro­binę bar­dziej na­pa­stli­wym to­nem, niż za­mie­rzałam. Odwróciłam się do nie­go i także za­plotłam ręce na pier­siach. Prze­pro­wadz­ki w Lake Pho­enix zda­rzały się rzad­ko. Po dro­dze wi­działam zna­jo­me ta­blicz­ki przed większością domów, świadczące o tym, że ich daw­ni właści­cie­le nadal w nich miesz­ka­li.

Spo­dzie­wałam się szyb­kiej od­po­wie­dzi, więc z za­sko­cze­niem za­uważyłam, że Hen­ry odro­binę po­czer­wie­niał i wsa­dził ręce do kie­sze­ni szortów, co za­wsze było sy­gnałem, że nie wie, co ma po­wie­dzieć.

– To długa hi­sto­ria – powtórzył za mną, opusz­czając wzrok. Przez chwilę je­dy­nym słyszal­nym dźwiękiem było głuche po­stu­ki­wa­nie pla­sti­ko­we­go ka­ja­ka o drew­nia­ny pal. – Tak czy in­a­czej te­raz tu miesz­ka­my – dodał po chwi­li.

– Ja­sne. – Miałam wrażenie, że już to usta­li­liśmy. – Ro­zu­miem.

– Cho­dzi mi o to, że miesz­ka­my tu na stałe – do­pre­cy­zo­wał, a kie­dy na mnie po­pa­trzył, po­sta­rałam się ukryć za­sko­cze­nie. Cho­ciaż w Lake Pho­enix można było miesz­kać przez cały rok, mało kto to robił – to była przede wszyst­kim miej­sco­wość let­ni­sko­wa. Pięć lat temu Hen­ry miesz­kał w sta­nie Ma­ry­land, a jego tata pra­co­wał w ja­kiejś in­sty­tu­cji ban­ko­wej w Wa­szyng­to­nie i po­dob­nie jak inni oj­co­wie, przy­jeżdżał do Lake Pho­enix tyl­ko na week­en­dy, przez resztę ty­go­dnia po­zo­stając w mieście.

– Aha – po­ki­wałam głową, jak­bym go zro­zu­miała. Nie miałam pojęcia, co to ozna­cza w kon­tekście resz­ty jego życia, ale Hen­ry naj­wy­raźniej nie za­mie­rzał wda­wać się w szczegółowe wyjaśnie­nia, a ja miałam po­czu­cie, że nie mam pra­wa go wy­py­ty­wać. Na­gle uświa­do­miłam so­bie, że dzie­li mnie od nie­go dy­stans znacz­nie większy niż tych kil­ka metrów na pomoście.

– Owszem – po­twier­dził Hen­ry. Byłam cie­ka­wa, czy on czu­je to samo co ja i też ma wrażenie, że roz­ma­wia z kimś nie­zna­jo­mym. – Muszę le­cieć – stwier­dził krótko i odwrócił się, żeby so­bie pójść.

Nie chciałam kończyć na­szej roz­mo­wy w tak nie­przy­jem­ny sposób, więc kie­dy mnie mijał, po­wie­działam – głównie z grzecz­ności:

– Miło cię zno­wu wi­dzieć.

Za­trzy­mał się tuż koło mnie, bliżej niż wcześniej, na tyle bli­sko, że te­raz za­uważyłam na jego po­licz­kach ślady piegów, tak de­li­kat­nych, że z tru­dem mogłam je do­strzec i połączyć li­nia­mi jak kon­ste­la­cje. Po­czułam szyb­szy puls u na­sa­dy gardła i na­gle przy­po­mniałam so­bie je­den z pierw­szych razów, kie­dy się nie­zgrab­nie całowa­liśmy. Pięć lat temu, właśnie na tym pomoście. Całowałam się z tobą – prze­mknęło mi przez myśl, za­nim zdążyłam się po­wstrzy­mać.

Po­pa­trzyłam na Hen­ry’ego, który nadal stał tak bli­sko, cie­ka­wa, czy on także przy­po­mniał so­bie to samo. Ale on wciąż pa­trzył na mnie chłodno i scep­tycz­nie, a kie­dy ru­szył da­lej, zro­zu­miałam, że ce­lo­wo nie od­po­wie­dział na moje „miło cię wi­dzieć”.

Może in­ne­go dnia zi­gno­ro­wałabym to, ale te­raz byłam po­iry­to­wa­na i zmęczo­na po czte­rech go­dzi­nach spędzo­nych na słucha­niu boys­ban­du i wykładów o ener­gii światła. Po­czułam, że złość bie­rze we mnie górę.

– Słuchaj no, ja se­rio nie chciałam tu przy­jeżdżać – po­wie­działam, a mój głos za­brzmiał donośniej i odro­binę pi­skli­wie.

– No to dla­cze­go tu je­steś? – Hen­ry także pod­niósł głos.

– Nie miałam nic do po­wie­dze­nia – warknęłam, wiedząc, że za­raz po­sunę się za da­le­ko, ale wiedząc też, że nie zdołam się już po­wstrzy­mać. – Gdy­by to ode mnie zależało, nig­dy w życiu bym tu nie wróciła.

Wy­da­wało mi się, że przez ułamek se­kun­dy na jego twa­rzy po­ja­wiła się praw­dzi­wa ura­za, ale za­raz powróciło to samo ka­mien­ne spoj­rze­nie.

– No cóż, może nie to­bie jed­nej by na tym zależało – od­parł.

Po­sta­rałam się nie wzdrygnąć, cho­ciaż wie­działam, że zasłużyłam so­bie na taką kontrę. Po­pa­trzy­liśmy na sie­bie w chwi­lo­wym im­pa­sie, a ja uświa­do­miłam so­bie, że jedną z nie­do­god­ności wda­wa­nia się w kłótnię na pomoście jest to, że nie ma dokąd uciec, jeśli ta dru­ga oso­ba stoi między tobą a brze­giem.

– No do­bra – ode­zwałam się w końcu, od­wra­cając spoj­rze­nie i za­pla­tając ra­mio­na ciaśniej na pier­si. Sta­rałam się, żeby mój głos brzmiał, jak­by to wszyst­ko mnie nie ob­cho­dziło. – Do zo­ba­cze­nia.

Hen­ry oparł wiosło na ra­mie­niu jak sie­kierę.

– Pew­nie się tego nie da uniknąć, Tay­lor – od­parł po­nu­ro i po­pa­trzył na mnie jesz­cze raz, a po­tem odwrócił się i po­szedł. Nie chciałam pa­trzeć, jak od­cho­dzi, więc wróciłam na ko­niec po­mo­stu.

Po­pa­trzyłam na je­zio­ro, na słońce, które zaczęło się za­sta­na­wiać nad za­cho­dze­niem, i ode­tchnęłam głęboko. Czy­li Hen­ry miesz­kał w domu obok. Nic nie szko­dzi. Jakoś to przeżyję. Po pro­stu spędzę całe wa­ka­cje w domu. Na­gle wy­czer­pa­na tymi myślami, usiadłam i musnęłam sto­pa­mi po­wierzch­nię wody. W tym mo­men­cie za­uważyłam coś w rogu de­ski.

HEN­RY

+

TAY­LOR

NA ZA­WSZE

Pięć lat temu ra­zem wy­ry­liśmy ten na­pis w środ­ku krzy­we­go ser­ca. Nie mogłam uwie­rzyć, że nadal tu jest po ta­kim cza­sie. Prze­sunęłam pal­ca­mi po zna­ku plu­sa, za­sta­na­wiając się, ja­kim cu­dem w wie­ku dwu­na­stu lat myślałam, że wiem, co to zna­czy „na za­wsze”.

Gdzieś za sobą usłyszałam chrzęst opon na żwi­rze i trzask drzwi­czek sa­mo­cho­du – moi ro­dzi­ce w końcu przy­je­cha­li. Pod­niosłam się i poszłam z po­wro­tem do domu, za­sta­na­wiając się, ja­kim cu­dem właści­wie się tu zna­lazłam.Roz­dział czwar­ty trzy ty­go­dnie wcześniej

To były zde­cy­do­wa­nie naj­gor­sze uro­dzi­ny w moim życiu. Sie­działam na ka­na­pie obok War­re­na, a Gel­sey leżała przed nami na brzu­chu na dy­wa­nie, z no­ga­mi ułożony­mi w romb, jak u żaby – za­wsze krzy­wiłam się boleśnie na ten wi­dok. Oglądaliśmy sit­com, cho­ciaż żadne z nas ani razu się jesz­cze nie roześmiało, a ja miałam po­czu­cie, że moje ro­dzeństwo sie­dzi ze mną tyl­ko dla­te­go, że ich zda­niem tak wy­pa­da. Wi­działam, że War­ren rzu­ca tęskne spoj­rze­nia w stronę lap­to­pa i mogłam się domyślić, że Gel­sey wolałaby być w swo­im po­ko­ju, za­mie­nio­nym w za­im­pro­wi­zo­waną salę ba­le­tową, i ćwi­czyć ja­kieś fo­uet­te czy coś w tym ro­dza­ju.

Moje ro­dzeństwo próbowało uda­wać, że urządza­my praw­dzi­we przyjęcie – na tyle, na ile to było możliwe w tych oko­licz­nościach. Zamówili moją ulu­bioną pizzę z ana­na­sem i pep­pe­ro­ni, po­sta­wi­li na niej świeczkę i bili bra­wo, kie­dy ją zdmuchnęłam. Za­mknęłam oczy, cho­ciaż nie po­tra­fiłam so­bie przy­po­mnieć, kie­dy ostat­nio pomyślałam so­bie życze­nie pod­czas zdmu­chi­wa­nia świecz­ki i wie­rzyłam, że mogłoby się spełnić. Tym ra­zem gorączko­wo, za­ci­skając po­wie­ki, życzyłam so­bie, żeby z moim tatą wszyst­ko było do­brze, żeby cała ta hi­sto­ria oka­zała się tyl­ko pomyłką, fałszy­wym alar­mem. Wkładałam w to życze­nie tyle samo na­dziei co wte­dy, kie­dy byłam ma­lut­ka i je­dyną rzeczą, ja­kiej pragnęłam na całym świe­cie, był własny ku­cyk.

Na­gra­ny śmiech z sit­co­mu odbił się echem od ścian, a ja po­pa­trzyłam na ze­gar na od­twa­rza­czu DVD.

– O której mie­li wrócić? – za­py­tałam.

– Mama nie była pew­na, czy w ogóle dzi­siaj zdążą do domu – od­parł War­ren. Na­sze spoj­rze­nia na mo­ment się spo­tkały, ale za­raz zno­wu wbił oczy w te­le­wi­zor. – Po­wie­działa, że za­dzwo­ni.

Po­ki­wałam głową i skon­cen­tro­wałam się na sy­tu­acjach ekra­no­wych, cho­ciaż nie umiałabym po­wie­dzieć, o co tam cho­dziło. Ro­dzi­ce byli w in­sty­tu­cie on­ko­lo­gicz­nym Slo­ana-Ket­te­rin­ga na Man­hat­ta­nie, gdzie mój oj­ciec przecho­dził szczegółowe ba­da­nia już od trzech dni. Oka­zało się, że pro­ble­my z kręgosłupem, który do­ku­czał mu od kil­ku mie­sięcy, wca­le nie były pro­ble­ma­mi z kręgosłupem. Na­sza trójka mu­siała ra­dzić so­bie sama, więc wy­ko­ny­wa­liśmy do­mo­we obo­wiązki bez na­rze­ka­nia, kłócąc się znacz­nie mniej niż zwy­kle i nie wspo­mi­nając ani słowem o tym, cze­go się baliśmy, jak­by po­wie­dze­nie tego na głos mogło urze­czy­wist­nić na­sze oba­wy.

Mat­ka za­dzwo­niła do mnie z sa­me­go rana, prze­pra­szając, że nie będą na mo­ich uro­dzi­nach, a cho­ciaż za­pew­niłam ją, że nic się nie stało, po­czułam twar­dy węzeł za­ci­skający się w żołądku. W ja­kimś stop­niu miałam wrażenie, że zasłużyłam so­bie na to. Za­wsze byłam bli­sko z tatą – to ja cho­dziłam z nim na za­ku­py i po­ma­gałam wy­bie­rać pre­zen­ty gwiazd­ko­we i uro­dzi­no­we dla mamy, tyl­ko ja miałam po­dob­ne do nie­go po­czucie hu­mo­ru. Dla­te­go to ja po­win­nam była za­uważyć, że coś jest nie tak. Po­win­nam mimo wszyst­ko do­strzec pew­ne ozna­ki – to, że tata krzy­wił się, sia­dając na ni­sko za­wie­szo­nym fo­te­lu swo­je­go spor­to­we­go wozu, męczył się bar­dziej niż zwy­kle przy pod­no­sze­niu cięższych rze­czy, po­ru­szał odro­binę ostrożniej niż zwy­kle. Ale nie chciałam, żeby to się oka­zała praw­da, chciałam, żeby to po pro­stu po ci­chu minęło, więc nie mówiłam ani słowa. Oj­ciec nie zno­sił le­ka­rzy, a cho­ciaż – jak przy­pusz­czam – moja mat­ka za­uważała to samo co ja, nie zmu­szała go do wi­zy­ty w przy­chod­ni. Poza tym byłam za­ab­sor­bo­wa­na własnym szkol­nym me­lo­dra­ma­tem i w pełni prze­ko­na­na, że ze­rwa­nie z Eva­nem i następstwa tego to naj­gor­sze, co może mnie w życiu spo­tkać.

Roz­myślałam właśnie nad własną głupotą, kie­dy mrok za oknem roz­jaśniły światła re­flek­torów, zbliżające się do na­sze­go pod­jaz­du, a chwilę później usłyszałam szum otwie­rających się drzwi garażu. Gel­sey usiadła, a War­ren wyłączył dźwięk. Przez chwilę pa­trzy­liśmy na sie­bie w nagłej ci­szy.

– To chy­ba do­bry znak, że wrócili, praw­da? – za­py­tała Gel­sey. Z ja­kie­goś po­wo­du pa­trzyła na mnie, ocze­kując od­po­wie­dzi, więc odwróciłam się do te­le­wi­zo­ra, gdzie pa­ra­da wygłupów za­czy­nała zwal­niać i wszyst­ko zmie­rzało do szczęśli­we­go końca.

Usłyszałam, że drzwi otwo­rzyły się i za­mknęły. Do po­ko­ju zaj­rzała mama, ale wyglądała na wykończoną.

– Możemy po­roz­ma­wiać w ja­dal­ni? – za­py­tała i wyszła, nie cze­kając na naszą od­po­wiedź.

Wstałam z ka­na­py, czując, że węzeł w moim żołądku za­ci­ska się moc­niej. To na pew­no nie był do­bry znak, o którym mówiła Gel­sey i którego ja so­bie życzyłam. Domyślałam się, że do­bre wieści mat­ka prze­ka­załaby nam od razu. Nie kazałaby nam przy­cho­dzić do ja­dal­ni, co już samo w so­bie brzmiało nie­po­kojąco. Po­mi­jając tych kil­ka razy w roku, kie­dy je­dliśmy ele­ganc­ki obiad na naj­lep­szej za­sta­wie, ja­dal­nia po­zo­sta­wała miej­scem, w którym roz­ma­wiało się o Poważnych Spra­wach.

Przeszłam za War­re­nem i Gel­sey przez kuch­nię do ja­dal­ni i zo­ba­czyłam, że oj­ciec sie­dzi na swo­im zwykłym miej­scu, u szczy­tu stołu, i wy­da­je się mniej­szy niż za­le­d­wie kil­ka dni temu. Moja mama stała przy szaf­ce ku­chen­nej, na której cze­kało kwa­dra­to­we białe pudło z cu­kier­ni, i przy­tu­liła mnie szyb­ko i niezręcznie jedną ręką. Na­sza ro­dzi­na nig­dy nie oka­zy­wała so­bie szczególnie dużo czułości fi­zycz­nej, więc był to sy­gnał równie nie­po­kojący, jak ko­niecz­ność wysłucha­nia wieści w ja­dal­ni.

– Strasz­nie mi przy­kro z po­wo­du two­ich uro­dzin, Tay­lor. – Wska­zała białe pudełko, a ja za­uważyłam, że za­my­kająca je na­lep­ka miała logo Bil­ly’s, mo­jej ulu­bio­nej cu­kier­ni. – Kupiłam je dla cie­bie, ale może… – Po­pa­trzyła w stronę ja­dal­ni i przy­gryzła wargę. – Może zo­sta­wi­my to na później.

Chciałam za­py­tać, na ja­kie później, ale z każdą mi­nutą co­raz dokład­niej wie­działam, jaka byłaby od­po­wiedź. Kie­dy mat­ka ode­tchnęła głęboko i po­deszła do stołu, żeby usiąść koło ojca, po­pa­trzyłam na drzwi fron­to­we. Po­czułam zna­jo­my im­puls, pod­po­wia­dający mi, że wszyst­ko byłoby prost­sze, gdy­bym mogła po pro­stu wyjść, nie mu­sieć so­bie ra­dzić z tym, co za­raz nastąpi, za­brać tyl­ko mój tort i zniknąć.

Oczy­wiście, nie zro­biłam tego. Poszłam za matką do ja­dal­ni i ob­ser­wo­wałam, jak ści­ska rękę ojca, pa­trzy na nas, jesz­cze raz od­dy­cha głęboko i w końcu po­twier­dza to, cze­go się wszy­scy oba­wia­liśmy.

Kie­dy po­wie­działa to na głos, miałam wrażenia, że jej słowa do­bie­gają z głębin wody. W uszach mi dzwo­niło, a kie­dy ro­zej­rzałam się wokół, zo­ba­czyłam, że Gel­sey już płacze, oj­ciec jest bled­szy niż kie­dykolwiek, a War­ren marsz­czy brwi tak, jak robił to za­wsze, kie­dy nie chciał po­ka­zać swo­ich uczuć. Uszczypnęłam się moc­no w rękę na wy­pa­dek, gdy­bym dzięki temu mogła obu­dzić się z kosz­ma­ru, w którym tkwiłam i z którego nie po­tra­fiłam się wy­do­stać. Ale szczy­pa­nie nic nie po­mogło, nadal sie­działam przy sto­le, a mat­ka mówiła ko­lej­ne okrop­ne słowa. Rak trzust­ki. Czwar­te sta­dium. Czte­ry mie­siące, może więcej… A może mniej…

Kie­dy mat­ka umilkła, Gel­sey miała czkawkę od płaczu, a War­ren wpa­try­wał się w su­fit, mru­gając częściej niż zwy­kle. Wte­dy właśnie oj­ciec ode­zwał się po raz pierw­szy.

– Po­win­niśmy chy­ba zro­bić pla­ny na wa­ka­cje – po­wie­dział za­chryp­niętym głosem. Po­pa­trzyłam na nie­go, a on od­wza­jem­nił moje spoj­rze­nie. Na­gle za­wsty­dziłam się, że nie wy­buchnęłam płaczem tak jak moja młod­sza sio­stra, że czuję tyl­ko to strasz­ne, pu­ste odrętwie­nie. Zupełnie jak­bym go w jakiś sposób za­wiodła. – Chciałbym spędzić wa­ka­cje z wami wszyst­ki­mi w na­szym let­nim domu – po­wie­dział i po­pa­trzył na nas. – Co o tym myśli­cie?Roz­dział piąty

To chy­ba są ja­kieś żarty. – Mama za­mknęła drzwi szaf­ki ku­chen­nej trochę moc­niej, niż to było ko­niecz­ne i odwróciła się do mnie, potrząsając głową. – Uwie­rzysz, że za­bra­li wszyst­kie moje przy­pra­wy?

– Mhm – mruknęłam. Zo­stałam zwer­bo­wa­na, żeby pomóc mat­ce wy­pa­ko­wać rze­czy ku­chen­ne, ale zaj­mo­wałam się przede wszyst­kim porządko­wa­niem i układa­niem na nowo sztućców w szu­fla­dzie, co wy­da­wało się lep­sze od szar­pa­nia się z jed­nym z wiel­kich pudeł, które cze­kały na roz­pa­ko­wa­nie. Na ra­zie mat­ka nie za­uważyła tego, po­nie­waż była pochłonięta in­wen­ta­ry­zacją rze­czy zo­sta­wio­nych w kuch­ni. Naj­wy­raźniej zeszłorocz­ni let­ni­cy za­bra­li wszyst­ko, co nie zo­stało przy­bi­te gwoździa­mi, łącznie ze szczotką, ścier­ka­mi i wszyst­kimi przy­pra­wa­mi z lodówki. Trze­ba jed­nak przy­znać, że zo­stawili też mnóstwo własnych rze­czy, choćby tę kołyskę, której obec­ność tak obu­rzyła Gel­sey.

– Nie wiem, jak mam coś go­to­wać bez przy­praw – mruknęła mat­ka, otwie­rając jedną z górnych sza­fek i unosząc się na pal­cach, żeby przej­rzeć jej za­war­tość. Sto­py usta­wiła przy tym w ide­al­nej po­zy­cji pierw­szej, po­nie­waż była daw­niej za­wo­dową ba­let­nicą, a cho­ciaż kon­tu­zja ścięgna zmu­siła ją do re­zy­gna­cji z tańca jesz­cze przed trzy­dziestką, wciąż wyglądała, jak – by w każdej chwi­li mogła wrócić na scenę. – Tay­lor? – za­py­tała trochę ostrzej, więc spoj­rzałam na nią.

– Co? – za­py­tałam i po­pra­wiłam łyżeczkę w szu­fla­dzie. Sama słyszałam obronną nutę w moim głosie.

Mat­ka wes­tchnęła.

– Możesz prze­stać być taka nadęta?

Nie wiem, czy ist­niało inne zda­nie, które mogłoby spra­wić, że nadęłabym się jesz­cze bar­dziej. Wbrew swo­jej woli po­czułam, że się krzy­wię nie­przy­jem­nie.

– Wca­le nie je­stem nadęta.

Mama po­pa­trzyła przez okno we­ran­dy na je­zio­ro, a po­tem zno­wu na mnie.

– Te wa­ka­cje będą wy­star­czające trud­ne dla nas wszyst­kich na­wet bez ta­kie­go za­cho­wa­nia.

Za­mknęłam szu­fladę ze sztućcami gwałtow­niej, niż to było ko­niecz­ne, czując przypływ po­czu­cia winy wy­mie­sza­ne­go z iry­tacją. Nig­dy nie byłam ulu­bie­nicą mat­ki – w odróżnie­niu od Gel­sey – ale za­wsze byłyśmy w niezłych sto­sun­kach.

– Wiem, że nie chciałaś tu przy­jeżdżać – po­wie­działa łagod­niej. – Ale mu­si­my jak naj­le­piej wy­ko­rzy­stać ten czas. Zgo­da?

Otwo­rzyłam szu­fladę i zno­wu ją za­mknęłam. Prze­by­wałam w tym domu za­le­d­wie od kil­ku go­dzin, ale już czułam się tu klau­stro­fo­bicz­nie. Świa­do­mość, że po sąsiedz­ku obok miesz­ka mój były chłopak, który mnie nie zno­si – nie bez po­wo­du zresztą – także mi nie po­ma­gała.

– Po pro­stu – po­wie­działam, odro­binę się za­ci­nając – po pro­stu nie wiem, co mam tu robić przez całe lato. A poza tym…

– Mamo! – Gel­sey wpadła do kuch­ni. – Kołyska da­lej jest w moim po­ko­ju. I światło się nie pali.

– Ta ro­dzi­na Mur­phych pew­nie po­wykręcała żarówki – mruknęła mat­ka, potrząsając głową. – Za­raz zo­baczę. – Wyszła z kuch­ni ra­zem z Gel­sey, trzy­mając rękę na jej ra­mie­niu, ale za­trzy­mała się w pro­gu i spoj­rzała na mnie. – Tay­lor, później o tym pomówimy. Czy mogłabym pro­sić, żebyście ty albo War­ren pod­je­cha­li po pizzę? Dzi­siaj chy­ba nie uda mi się ni­cze­go ugo­to­wać.

Wyszła, a ja zo­stałam w kuch­ni jesz­cze na kil­ka mi­nut. Moje spoj­rze­nie przy­kuły stojące na bla­cie bu­te­lecz­ki z po­ma­rańczo­we­go pla­sti­ku, w których były pigułki dla ojca. Pa­trzyłam na nie przez chwilę, a po­tem poszłam po­szu­kać taty, po­nie­waż wie­działam, że War­ren będzie na pew­no tam, gdzie on.

Zna­lazłam ich obu – nie mu­siałam długo szu­kać w tak małym domu – siedzących przy sto­le w ja­dal­ni, tatę w oku­la­rach, ze sto­sem pa­pierów i lap­to­pem, a War­re­na z opasłą ksiażką, nad którą marsz­czył brwi z mądrą miną, robiąc w trak­cie lek­tu­ry no­tat­ki w swo­im no­te­sie. Miał za­gwa­ran­to­wa­ne przyjęcie na Uni­wer­sy­tet Pen­syl­wa­nii, ale kie­dy te­raz się na nie­go spoj­rzało, można by pomyśleć, że jest już współwłaści­cie­lem fir­my praw­ni­czej, a stu­dia – nie wspo­mi­nając o wcześniej­szym col­le­ge’u – to tyl­ko for­mal­ność.

– Hej. – Szturchnęłam bra­ta w ple­cy, sia­dając obok taty. – Mama po­wie­działa, żebyś pod­je­chał po pizzę.

– Ja? – zmarsz­czył brwi War­ren, ale za­raz wstał, kie­dy tata rzu­cił mu spoj­rze­nie. – Zna­czy, ja­sne. Jak się na­zy­wała ta piz­ze­ria w mieście?

Obo­je z War­re­nem po­pa­trzy­liśmy na tatę. Mój brat miał może pamięć fo­to­gra­ficzną, ale to nasz oj­ciec za­wsze pamiętał istot­ne in­for­ma­cje – wy­da­rze­nia, daty, na­zwy piz­ze­rii.

– Pysz­na Piz­za – od­parł tata. – O ile jesz­cze ist­nie­je.

– Zo­baczę. – War­ren wygładził ko­szulkę polo i pod­szedł do drzwi. Po kil­ku kro­kach przy­stanął, żeby na nas spoj­rzeć. – Wie­cie, że piz­za zo­stała wymyślona, żeby za­go­spo­da­ro­wać reszt­ki je­dze­nia, we Włoszech, w piętna­stym…

– Synu, może opo­wiesz o tym przy obie­dzie? – prze­rwał mu tata.

– Ja­sne. – War­ren za­ru­mie­nił się lek­ko i wy­szedł z po­ko­ju. Chwilę później usłyszałam trzaśnięcie drzwi wejścio­wych i war­kot sil­ni­ka sa­mo­cho­du.

Tata po­pa­trzył na mnie po­nad ekra­nem lap­to­pa, unosząc brwi.

– No do­brze, mała. Czy mat­ka na­prawdę chciała, żeby to twój brat po­je­chał po pizzę?

Po­sta­rałam się ukryć uśmiech i wzru­szyłam ra­mio­na­mi, sku­biąc nitkę wy­stającą z mo­je­go T-shir­tu.

– Nie­wy­klu­czo­ne, że za­su­ge­ro­wała, że to mogłoby być jed­no z nas. Ja do­ko­nałam de­le­ga­cji zadań.

Potrząsnął głową i uśmiechnął się lek­ko, a po­tem zno­wu zagłębił się w swo­ich pa­pie­rach. Nie prze­stał pra­co­wać po­mi­mo dia­gno­zy, twierdząc, że chce tyl­ko po­za­my­kać nie­do­kończo­ne spra­wy, ale ja wie­działam, że byłby nieszczęśliwy, gdy­by mu za­bra­no to zajęcie. Był współwłaści­cie­lem kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej spe­cja­li­zującej się w ape­la­cjach. Spędzał w pra­cy wszyst­kie so­bo­ty i większość nie­dziel. Było całkiem nor­mal­ne, że jadł z nami obiad raz czy dwa razy w ty­go­dniu, a przez resztę cza­su pra­co­wał. Przy­wykłam do te­le­fo­nu dzwo­niącego późno wie­czo­rem lub wcześnie rano, do ci­che­go szu­mu drzwi garażu, otwie­rających się i za­my­kających o czwar­tej nad ra­nem, kie­dy tata je­chał wcześnie do biu­ra, po­nie­waż był czyjąś ostat­nią na­dzieją na drugą szansę.

– Co ro­bisz? – za­py­tałam po kil­ku mi­nu­tach, pod­czas których pisał coś w mil­cze­niu.

– Stresz­cze­nie spra­wy sądo­wej – od­parł, pod­nosząc na mnie wzrok. – Pra­cuję nad tym już od kil­ku ty­go­dni. Skończyłbym wcześniej, ale… – urwał w pół zda­nia, a ja wie­działam, co ma na myśli. Kil­ka ty­go­dni temu – dokład­nie trzy ty­go­dnie temu – do­wie­dzie­liśmy się, co mu jest, a to spra­wiło, że wszyst­ko inne zeszło na dal­szy plan.

– Myślałam, że stresz­cze­nie po­win­no się robić szyb­ko – po­wie­działam, sta­rając się trochę po­pra­wić mu hu­mor. Tata na­gro­dził mnie uśmie­chem.

– Do­bre – po­wie­dział z apro­batą. Uwiel­biał za­bawę słowa­mi, na­wet jeśli inni re­ago­wa­li na to jękami roz­pa­czy, a ja byłam je­dyną osobą, która to zno­siła, a na­wet próbowała sama coś wymyślać. – Po pro­stu… – po­pa­trzył na mo­ni­tor i potrząsnął głową. – Po pro­stu chciałbym to zro­bić do­brze. To chy­ba będzie moja ostat­nia spra­wa.

Po­ki­wałam głową, patrząc na za­dra­pa­nia na drew­nia­nym bla­cie i nie mając pojęcia, jak mam za­re­ago­wać. Wszy­scy wie­dzie­liśmy, co się dzie­je z moim tatą, ale nie roz­ma­wia­liśmy właści­wie

O tym od mo­ich uro­dzin, więc nie wie­działam, co po­win­nam po­wie­dzieć.

– No do­brze, wra­cam do ro­bo­ty – po­wie­dział tata ci­szej i po dłuższej chwi­li. Zno­wu zaczął coś pisać, a cho­ciaż za­mie­rzałam pójść roz­pa­ko­wy­wać swo­je rze­czy, na­gle po­czułam, że nie mogę tak po pro­stu zo­sta­wić go, żeby pra­co­wał w sa­mot­ności nad swoją ostat­nią sprawą. Sie­działam koło nie­go w ci­szy prze­ry­wa­nej tyl­ko stu­ko­tem kla­wia­tu­ry, aż w końcu usłysze­liśmy chrzęst opon na żwi­rze i głos mat­ki, wołającej nas na obiad.

Łazien­ka była za mała.

To stało się ja­sne jak słońce, kie­dy wszy­scy zaczęliśmy się szy­ko­wać do pójścia spać – War­ren na­zy­wał to „wie­czor­ny­mi ablu­cja­mi” – mniej więcej o tej sa­mej po­rze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: