Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lato - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lato - ebook

Edith Wharton opublikowała „Lato” w 1917. Jest to historia seksualnego przebudzenia i uczuciowego rozkwitu dziewczyny, której pochodzenie osnute jest mgłą tajemnicy i która jest finansowo zależna od swego starego, despotycznego opiekuna. Powieść została osadzona w świecie małomiasteczkowych problemów i intryg. Wharton umiejętnie stopniuje napięcie, powoli odkrywając przed czytelnikiem ich prawdziwe oblicza, skrywane pod różnymi wymuszonymi przez konwenanse maskami.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8104-619-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Z DOMU PRAWNIKA ROYALLA, na końcu głównej ulicy North Dormer, wyszła dziewczyna i zatrzymała się na progu.

Było czerwcowe popołudnie. Niebo, przejrzyste jak wiosną, spuściło deszcz słońca na dachy miasteczka oraz otaczające je pastwiska i modrzewiowe zarośla. Wśród białych puszystych chmur spoczywających na ramionach wzgórz uwijał się lekki wiaterek, pchając ich cienie w poprzek pól i wzdłuż trawiastej drogi, która po wejściu do North Dormer przybierała nazwę ulicy. Ponieważ miejscowość leży wysoko i na otwartej przestrzeni, na próżno szukać w niej głębokiego cienia znanego z innych, lepiej wyposażonych przez naturę miasteczek Nowej Anglii. Kępa wierzb płaczących nad stawem dla kaczek i grupa świerków na wprost bramy Hatchardów były niemal jedynymi źródłami cienia na drodze łączącej dom prawnika Royalla z tym miejscem na przeciwnym krańcu miasteczka, w którym droga mija kościół i nadal idąc w górę, okrąża ścianę choin górskich otaczających cmentarz.

Lekki powiew czerwcowego wiatru potrząsnął zwieszonymi gałęziami świerków u Hatchardów, jakiemuś młodemu człowiekowi, który pod nimi przechodził, zerwał słomkowy kapelusz z głowy i cisnął nim na drugą stronę drogi, prosto do stawu dla kaczek.

Kiedy młodzieniec pobiegł, aby go wyłowić, dziewczyna na progu domu prawnika Royalla dostrzegła, że to ktoś obcy, że nosi się po miejsku, oraz że śmieje się serdecznie, jak mają to w zwyczaju ludzie młodzi i beztroscy.

Poczuła lekki skurcz serca, który zdarzał się jej, gdy widziała ludzi o takich promiennych obliczach, i który kazał jej wrócić do domu i udawać, że szuka klucza, choć wiedziała, że leży bezpiecznie w jej kieszeni. W przedpokoju wisiało wąskie zielonawe lustro z pozłacanym orłem i dziewczyna przejrzała się w nim krytycznie. Po raz tysięczny poczuła żal, że nie ma niebieskich oczu Annabel Balch, która czasami przyjeżdżała na tydzień ze Springfield do starej panny Hatchard, po czym poprawiła wypłowiały kapelusz nad swą szczupłą opaloną twarzą i ponownie wyszła na słońce.

— Jak ja tego wszystkiego nienawidzę! — zamruczała pod nosem.

Młody człowiek wszedł na posesję Hatcharów i miała ulicę dla siebie. North Dormer zawsze świeci pustkami, a w ten czerwcowy dzień, o trzeciej po południu, nieliczni sprawni mężczyźni miasteczka byli albo w polu, albo w lesie, zaś kobiety oddawały się z ociąganiem domowym zajęciom.

Dziewczyna ruszyła ulicą, obracając klucz na palcu i obserwując miasto z uwagą wyostrzoną pojawieniem się nieznajomego. Ciekawiło ją, co mogą myśleć o North Dormer ludzie z innych stron świata?

Ona sama mieszkała tu od piątego roku życia i długo uważała, że to miejscowość o sporym znaczeniu. Jednakże mniej więcej rok temu pan Miles, nowy anglikański duchowny z Hepburn, który co drugą niedzielę (pod warunkiem przejezdności dróg) zajeżdżał do North Dormer, aby odprawić mszę, zaproponował w napadzie misjonarskiego zapału, że zabierze miejscową młodzież aż do Nettleton na bogato ilustrowany wykład o Ziemi Świętej. W rezultacie kilkanaścioro dziewcząt i chłopców — całą przyszłość North Dormer — zapakowano na farmerskie wozy, przetransportowano przez wzgórza do Hepburn, umieszczono w pociągu i powieziono do Nettleton.

W trakcie tego niesamowitego dnia Charity Royall, po raz pierwszy i jak dotąd jedyny, miała okazję podróżować koleją, zajrzeć do sklepów ze szklanymi witrynami, spróbować ciasta kokosowego, siedzieć w teatrze, a wreszcie wysłuchać jakiegoś dżentelmena mówiącego różne niezrozumiałe rzeczy na tle fotografii, które nawet by się jej podobały, gdyby nie te jego wyjaśnienia, skutecznie uniemożliwiające zrozumienie, co właściwie przedstawiają.

Inicjacja ta uświadomiła Charity, że North Dormer to mała miejscowość, i rozbudziła głód informacji, którego nie wywołała w niej nawet funkcja bibliotekarki, sprawowana od niedawna. Na miesiąc czy dwa pogrążyła się w gorączkowym i chaotycznym wertowaniu zakurzonych tomów lokalnej Biblioteki imienia Hatcharda. Z czasem wrażenia z Nettleton wyblakły, a jej samej wygodniej było uznać North Dormer za powszechną normę niż kontynuować studiowanie książek.

Widok nieznajomego ożywił wspomnienia z Nettleton i North Dormer znów skurczyło się do swojej rzeczywistej wielkości. Ogarnąwszy całe miasteczko wzrokiem, od wyblakłego czerwonego domu prawnika Royalla na jednym końcu do białego kościoła na drugim, bezlitośnie oceniła jego prawdziwe znaczenie. Oto jest, ogorzałe, położone na wzgórzach, zapomniane przez ludzi, omijane przez linie kolejowe, niedostępne dla tramwajów, telegrafu i wszystkich innych zdobyczy, które we współczesnych społecznościach stanowią pomost łączący życie różnych ludzi.

Nie było tu sklepów, nie było teatrów, żadnych wykładów, żadnego centrum biznesowego. Jedynie kościół, który otwierano co drugą niedzielę, jeśli pozwalał na to stan dróg, no i biblioteka, do której od dwudziestu lat nie kupowano nowych książek i w której stare woluminy próchniały bezużytecznie na wilgotnych półkach. A mimo to Charity Royall nieustannie słyszała od innych, że powinna uważać za przywilej, że los rzucił ją do North Dormer.

Zdawała sobie sprawę z tego, że w porównaniu z miejscem, z którego pochodziła, North Dormer oferowało wszelkie wyrafinowane cywilizacyjne błogosławieństwa. Odkąd przywieziono ją tu w dzieciństwie słyszała to z ust wszystkich mieszkańców miasteczka. Nawet stara panna Hatchard powiedziała jej, w pewnym okropnym momencie jej życia: „Moje dziecko, nie zapomnij nigdy, że to pan Royall sprowadził cię tu z Góry”.

Sprowadzono ją z Góry — z tego pooranego bliznami urwiska, które wznosiło się groźnymi ścianami nad niższymi stokami Eagle Range i stanowiło niezmiennie ponure tło dla ich samotnej doliny. Góra była dobre piętnaście mil stąd, ale tak nagle wyrastała spośród niższych wzniesień, że wydawało się, jakby jej cień padał też na North Dormer. Była niczym wielki magnes, wpierw ściągający chmury, a potem, w trakcie burzy, rozpraszający je po całej dolinie. Jeśli nad North Dormer pojawiła się jakakolwiek smuga oparów, nawet na najczystszym letnim niebie, to dryfowały one potem ku Górze jak statek w stronę wiru, a utknąwszy wśród skał, poszarpane i rozmnożone, spływały w dół deszczem i ciemnościami.

Charity nie znała Góry, ale wiedziała, że ma złą reputację i że pochodzić z niej jest wstydem. Niezależnie od tego, co ją spotka w North Dormer, nie wolno jej, zdaniem panny Hatchard, zapominać, skąd została sprowadzona, i powinna uważać na słowa, oraz być wdzięczna. Rozmyślając o tym, spojrzała na Górę i jak zwykle spróbowała być wdzięczna. Ale obraz młodego mężczyzny przechodzącego bramę posiadłości panny Hatchard obudził wspomnienie migotliwych ulic Nettleton, wstyd z powodu starego, wypłowiałego kapelusza i złość na North Dormer. No i zazdrość, że gdzieś, daleko stąd, Annabel Balch ze Springfield otwiera swe niebieskie oczy, aby oglądać cuda jeszcze większe niż te w Nettleton.

— Jak ja tego wszystkiego nienawidzę — powtórzyła.

W połowie ulicy zatrzymała się przy bramie wiszącej na słabych zawiasach. Weszła przez nią, a potem ruszyła chodnikiem do małej ceglanej świątyni z białymi drewnianymi kolumnami, które podpierały fronton z wytartym złotym napisem: „Biblioteka im. Honoriusa Hatcharda, 1832”.

Honorius Hatchard był ciotecznym dziadkiem starej panny Hatchard, choć ona sama pewnie przestawiłaby to zdanie i uwydatniła, jako jedyną rzecz naprawdę wartą wyróżnienia, że to ona jest jego cioteczną wnuczką. Faktem jest, że w pierwszych latach XIX wieku gwiazda Honoriusa Hatcharda nie świeciła zbyt jasno. Marmurowa tablica we wnętrzu biblioteki informowała rzadkich gości, że posiadał wybitne zdolności literackie, napisał serię artykułów pod tytułem Samotnik z Eagle Range, cieszył się znajomością z Washingtonem Irvingiem i Fitz-Greene Halleckiem oraz że zmarł w kwiecie wieku na gorączkę, którą złapał we Włoszech. Był to jedyny związek North Dormer z literaturą, związek z pietyzmem upamiętniony wzniesieniem budowli, w której każdego wtorkowego i czwartkowego popołudnia Charity Royall siadała przy biurku, pod upstrzonym stalorytem wyobrażającym zmarłego autora, zastanawiając się, kto czuje się bardziej martwy, on w grobie, czy ona w jego bibliotece. Wszedłszy apatycznie do swego więzienia, zdjęła kapelusz i powiesiła na gipsowym popiersiu Minerwy. Otworzyła okiennice, wychyliła się, aby zobaczyć, czy są jakieś jaja w jaskółczym gnieździe nad jednym z okien, i w końcu, sadowiąc się za biurkiem, wyciągnęła zwitek bawełnianej koronki i stalowe szydełko. Nie była mistrzynią robótek ręcznych i wyprodukowanie pół metra wąskiej koronki, którą trzymała teraz nawiniętą na płócienny grzbiet jakiegoś zdezintegrowanego egzemplarza Latarnika, zabrało jej wiele tygodni. Ale był to jedyny sposób na zdobycie koronki potrzebnej do wykończenia letniej bluzki, a odkąd Ally Hawes, najbiedniejsza dziewczyna w miasteczku, pokazała się w kościele w budzących zazdrość przezroczystościach na ramionach, szydełko Charity poruszało się jakby trochę szybciej. Dziewczyna rozwinęła koronkę, wbiła haczyk w pętelkę i ze zmarszczonymi brwiami pochyliła się nad swym dziełem.

Nagle drzwi się otworzyły i jeszcze przed podniesieniem wzroku Charity wiedziała, że do biblioteki wszedł młody człowiek, którego widziała przechodzącego przez bramę posiadłości Hatchardów.

Nie zwracając na nią uwagi, z rękami założonymi do tyłu, zaczął powoli spacerować po długim, podobnym do grobowca pokoju, wodząc wzrokiem krótkowidza w górę i w dół rzędów podniszczonych okładek. W końcu dotarł do biurka i zapytał:

— Macie tu może jakiś katalog kartkowy? — zapytał przyjemnie rzeczowym głosem, a absurdalność jego słów spowodowała, że Charity upuściła robótkę.

— Czy co mamy?

— No wie pani… — nagle urwał, a ona uświadomiła sobie, że dopiero teraz ją zauważył, ponieważ kiedy wszedł i ogarnął wnętrze swym krótkim wzrokiem, zaliczył ją prawdopodobnie do wyposażenia biblioteki.

Nie uszedł jej uwagi fakt, że odkrycie jej obecności zbiło go z pantałyku. Opuściła wzrok i uśmiechnęła się. Odwzajemnił uśmiech.

— Nie, nie sądzę, żeby pani wiedziała — poprawił się. — Właściwie to nawet byłoby szkoda.

Miała wrażenie, że słyszy w jego głosie lekki protekcjonizm i zapytała sucho:

— A dlaczego?

— Bo w takiej małej bibliotece jak ta, dużo przyjemniej jest myszkować samodzielnie, z pomocą bibliotekarza.

Ostatnią frazę podkreślił z takim szacunkiem, że zmiękła, a potem dodała z westchnieniem:

— Obawiam się, że niewiele będę mogła panu pomóc.

— Czyżby? — dał wyraz swemu zdziwieniu, a ona wyjaśniła, że ten księgozbiór nigdy nie liczył wielu książek, a i tak przeczytała z niego tylko nieliczne.

— Za to wzięły się do nich robaki — dodała ponuro.

— Naprawdę? Jaka szkoda, bo widzę tu kilka ciekawych pozycji.

Sprawiał wrażenie, jakby stracił całe zainteresowanie rozmową. Znów zaczął spacerować, najwyraźniej zapomniawszy o jej istnieniu. Obojętność gościa ubodła ją, więc wróciła do robótki, zdecydowana nie służyć mu nawet najmniejszą pomocą. On jednak raczej jej nie potrzebował, ponieważ stał długi czas plecami do niej, zdejmując z wysokiej półki kolejne tomy pokryte pajęczyną.

— A nie mówiłem! — zawołał nagle.

Podniosła wzrok i zobaczyła, jak wyciąga chusteczkę do nosa i starannie wyciera brzegi trzymanej książki. Uznała to za nieuzasadniony przytyk do sposobu, w jaki sprawowała pieczę nad książkami, i powiedziała z irytacją:

— To nie moja wina, że są brudne.

Odwrócił się i spojrzał na nią ze wzmożonym zainteresowaniem.

— Ach, więc to nie pani jest bibliotekarką?

— Oczywiście, że ja, ale nie mogę przecież odkurzać tych wszystkich książek. Poza tym teraz, kiedy teraz panna Hatchard jest zbyt słaba by tu przychodzić, nikt nigdy ich nie ogląda.

— Pewnie jest tak, jak pani mówi.

Odłożył książkę, którą wycierał, i stał w milczeniu. Charity zastanawiała się, czy to panna Hatchard wysłała go, by zorientował się, czy dobrze zajmuje się biblioteką, i to podejrzenie zwiększyło jej irytację.

— Widziałam przed chwilą, jak wchodził pan do jej domu, czy się mylę? — spytała, unikając wymieniania nazwisk, w typowy dla Nowej Anglii sposób. Postanowiła, że dowie się, dlaczego ten człowiek grzebie w jej książkach.

— Ma pani na myśli dom panny Hatchard? No cóż, to moja krewna i mieszkam u niej — odpowiedział młody człowiek, dodając, jakby chciał rozładować dające się wyczuć napięcie:

— Nazywam się Harney. Lucius Harney. Być może kiedyś o mnie napomknęła.

— Nie, nie napomknęła — powiedziała Charity, żałując, że nie może powiedzieć „Tak, mówiła”.

— No cóż — roześmiał się kuzyn panny Hatchard, a po krótkiej przerwie, w czasie której Charity uświadomiła sobie, że jej odpowiedź nie była zachęcająca, zauważył:

— Mam wrażenie, że nie jest pani mocna w architekturze.

Jej zdumienie było całkowite: im bardziej chciała pokazać, że go rozumie, tym bardziej niezrozumiałe były jego uwagi. Przypominał jej tego mężczyznę z Nettleton, który miał im objaśnić zdjęcia; znów skuliła się pod ciężarem własnej ignorancji jak pod kirem.

— To znaczy, nie widzę, żeby miała pani tutaj jakieś książki na temat starych domów. Przypuszczam, że jeśli o to chodzi, to ta część kraju nie została jeszcze zbadana. Wszyscy zajmują się Plymouth i Salem. To głupie. Dom mojej kuzynki, na przykład, jest niezwykły. Ta miejscowość musi mieć jakąś przeszłość, musi być czymś więcej niż zwykłym miejscem.

Urwał, z rumieńcem nieśmiałego człowieka, który usłyszawszy swoje słowa, lęka się, czy aby nie jest zbyt gadatliwy.

— Widzi pani, jestem architektem i poluję na stare domy w tej okolicy.

Patrzyła zdumiona.

— Stare domy? Ależ w North Dormer wszystko jest stare. W każdym razie ludzie na pewno.

Zaśmiał się i znów się oddalił.

— Czy nie ma pani czegoś w rodzaju historii tego miasta? Mam wrażenie, że napisano coś takiego koło tysiąc osiemset czterdziestego roku. Jakaś książka lub broszura o pierwszej tutejszej osadzie — powiedział, tym razem z drugiego końca pokoju.

Przycisnęła szydełko do warg i myślała. Wiedziała, że gdzieś była taka książka: North Dormer i pierwsze miasteczka Eagle County. Czuła do niej szczególną niechęć, bo była to wiotka publikacja w miękkiej oprawie, która zawsze albo spadała z półki, albo się przewracała, albo w ogóle znikała, wciśnięta między inne tomy, które miały ją podtrzymywać. Przypomniała sobie, że kiedy ostatni raz miała ją w ręce, zastanawiała się, komu w ogóle mogło przyjść do głowy, aby napisać książkę o North Dormer i sąsiadujących z nim miejscowościach: Dormer, Hamblin, Creston i Creston River. Znała je wszystkie, kolejne zgrupowania domów zanurzonych w fałdy odludnych pagórków: Dormer, do którego z North Dormer jeździło się po jabłka; Creston River z szarymi ścianami starej papierni niszczejącymi nad strumieniem; wreszcie Hamblin, w którym śnieg zaczynał padać najwcześniej. Właśnie tym się mogły pochwalić.

Wstała i zaczęła się niepewnie przesuwać między półkami. Właściwie nie miała pojęcia, gdzie odłożyła tę książkę ostatnio, a coś jej mówiło, że zamierza ona wyczyniać swe normalne sztuczki, bawiąc się w chowanego. To nie był jeden z jej szczęśliwych dni.

— To może być gdzieś tutaj — powiedziała, aby dowieść swej gorliwości, ale nie brzmiała przekonująco i czuła, że tymi słowami jej nie dowiodła.

— Ach, no cóż — powiedział raz jeszcze. Czuła, że zbiera się do wyjścia i bardziej niż kiedykolwiek chciała znaleźć tę książkę.

— Znajdzie się następnym razem — dodał i wręczył jej wolumin, który wcześniej odłożył na biurko.

— Przy okazji, trochę powietrza i słońca dobrze mu zrobi, to dość cenna pozycja.

Pożegnał ją lekkim skinieniem głowy i uśmiechem, po czym wyszedł.Rozdział II

W BIBLIOTECE HATCHARDA dyżur bibliotekarki trwał od trzeciej do piątej, a obowiązkowość Charity Royall trzymała ją zwykle przy biurku prawie do wpół do piątej.

Nigdy jednak nie zauważyła, aby cokolwiek dobrego wynikało z tej skrupulatności, czy to dla North Dormer, czy to dla niej samej. Dlatego nie miała żadnych oporów, aby zamykać bibliotekę nawet godzinę wcześniej, gdy jej to pasowało. Właśnie taką decyzję podjęła kilka minut po odejściu pana Harneya: odłożyła swą koronkę, zamknęła okiennice i przekręciła klucz w drzwiach świątyni wiedzy.

Ulica, na którą wyszła, nadal była pusta. Zerknęła w górę i w dół chodnika, po czym zaczęła iść w kierunku domu, ale zamiast do niego wejść, minęła go i poszła polną dróżką biegnącą w stronę pastwiska na wzgórzu. Otworzyła furtkę, przeszła wzdłuż zmurszałego muru okalającego pastwisko i zatrzymała się dopiero na wzniesieniu porośniętym kępą modrzewi, które powiewały na wietrze frędzlami gałęzi. Położyła się na zboczu, pozbyła kapelusza i wtuliła twarz w trawę.

Było wiele rzeczy, na które była ślepa i niewrażliwa, i miała niejasną świadomość tego faktu. Ale każda kropla jej krwi reagowała na wszystko, co było światłem i powietrzem, zapachem i kolorem. Kochała szorstkość suchych górskich traw pod palcami, woń tymianku, który uwierał jej policzki, wiatr, który rozczesywał włosy i targał bawełnianą bluzkę, i skrzypienie modrzewi, próbujących stawić mu opór.

Często wspinała się na wzgórze i leżała tam dla samej przyjemności czucia wiatru i dotyku szorstkiej trawy na policzkach. Zwykle w takich chwilach o niczym nie myślała, po prostu leżała, pławiąc się w niewyartykułowanym zadowoleniu. Dziś dobre samopoczucie potęgowała radość z ucieczki z biblioteki. Lubiła, gdy ktoś do niej wpadał na pogaduszki, ale nienawidziła zajmować się książkami. Dlaczego miałaby pamiętać, gdzie stoją, skoro tak rzadko ktoś o nie prosi? Od czasu do czasu jakąś powieść pożyczała Orma Fry, a jej brat Ben lubił to, co nazywał „gieografią”, no i książki dotyczące handlu i księgowości. O nic więcej jednak nie pytano, z wyjątkiem może Chaty wuja Toma lub Opening of a Chestnut Burr*, czy Longfellowa. Miała je zawsze pod ręką i mogła znaleźć po ciemku, ale bardziej wymyślne zamówienia zdarzały się tak rzadko, że drażniły ją jak niesprawiedliwość.

Młody człowiek jej się podobał, i jego krótkowzroczność, i ten dziwny sposób mówienia, niby obcesowy, a jednak miękki, podobnie jak opalone żylaste dłonie, o paznokciach gładkich jak u kobiety.

Jego włosy też wyglądały jak spalone słońcem, a może raczej jak paprocie wybielone mrozem; jego szare oczy były interesująco krótkowzroczne, uśmiech skromny, ale nie pozbawiony pewności siebie, jak gdyby jego właściciel wiedział rzeczy, o których ona nawet nigdy nie marzyła, a mimo to za żadne skarby nie chciał jej dać odczuć tej wyższości. A jednak odczuła ją i lubiła to uczucie, bo było dla niej nowym doznaniem. Mimo że biedna i nieokrzesana, i tego świadoma, najskromniejsza z pokornych nawet w North Dormer, gdzie pochodzenie z Góry było najgorszym wstydem, to ona ustalała zasady w swoim własnym, ciasnym świecie. Po części wynikało to z faktu, że adwokat Royall był „największym człowiekiem North Dormer”; w rzeczywistości o wiele za dużym dla tego miasteczka. W rezultacie niezorientowani ludzie z zewnątrz zawsze zastanawiali się, co go tu trzyma. Adwokat Royall rządził w North Dormer, nie licząc się z nikim, nawet z panną Hatchard. A w domu Royalla rządziła Charity. Nigdy nie myślała o tym w takich kategoriach, ale była świadoma władzy, jaką posiada, wiedziała, gdzie jest jej źródło i tego nienawidziła. Ku jej zaskoczeniu ten młody człowiek w bibliotece sprawił, że po raz pierwszy poczuła słodycz zależności.

Usiadła, wyczesała drobiny trawy z włosów i spojrzała w dół na dom, którym rządziła. Stał niedaleko, ponury i zaniedbany, z wyblakłym czerwonym frontonem, odgrodzony od ulicy podwórkiem ze ścieżką obsadzoną krzakami agrestu, głazem obrośniętym klematisem i chorowitym krzakiem pnącej róży wspartym na wachlarzowatej podporze, który pan Royall przywiózł dla niej kiedyś z Hepburn. Za domem jakieś wertepy z rozciągniętymi sznurkami do suszenia bielizny, przyczepionymi do kamiennego muru, a za murem poletko kukurydzy i kilka rzędów ziemniaków, bezładnie zaplątanych w przyległy ugór kamieni i paproci. Charity nie mogła sobie przypomnieć, kiedy zobaczyła dom po raz pierwszy. Powiedziano jej, że kiedy przywieziono ją tu z Góry, gorączkowała; pamiętała jedyne, że pewnego dnia obudziła się w łóżeczku stojącym w nogach łóżka pani Royall i spojrzała na zimną schludność pokoju, który obecnie należał do niej.

Pani Royall zmarła siedem czy osiem lat później. To właśnie sprzed jej śmierci pochodziła większość tego, co Charity wiedziała o sobie. Pamiętała, że pani Royall była smutna, nieśmiała i słaba, że pan Royall był szorstki i brutalny, i jeszcze słabszy od żony. Wiedziała, że ochrzczono ją (w białym kościele na drugim końcu miasteczka) imieniem Charity, aby upamiętnić fakt, że „sprowadzenie jej” nie było dla pana Royalla żadnym interesem oraz po to, aby wzmóc rodzące się w niej uczucie zależności. Wiedziała, że pan Royall jest jej opiekunem, ale chociaż nigdy jej nie adoptował, wszyscy mówili o niej Charity Royall. Wiedziała też, dlaczego wrócił do North Dormer, zamiast prowadzić praktykę w Nettleton, gdzie rozpoczynał swą prawniczą karierę.

Po śmierci pani Royall mówiło się trochę o wysłaniu jej do szkoły z internatem. Zasugerowała to panna Hatchard, która odbyła w tej sprawie długą naradę z panem Royallem. Ten zaś, postępując zgodnie z jej planem, udał się pewnego dnia do Starkfield, by odwiedzić szkołę, którą mu poleciła. Wrócił następnej nocy chmurny jak burza gradowa. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a przecież Charity miała już pewne doświadczenie w tym względzie.

Kiedy zapytała go, kiedy zaczyna, odpowiedział: „Nie jedziesz” i zamknął się w pokoju, który nazywał gabinetem. Następnego dnia pani, która prowadziła szkołę w Starkfield, napisała, że obawia się, że „w tych okolicznościach” nie zdoła znaleźć miejsca dla jeszcze jednej uczennicy.

Charity była rozczarowana, ale rozumiała. To nie pokusy Starkfield zniechęciły pana Royalla, ale myśl, że może ją utracić. Był bardzo samotnym człowiekiem; wiedziała to, ponieważ sama też była samotna. On i ona, sami w tym smutnym domu, zgłębiali otchłań izolacji i choć Charity nie żywiła dlań żadnego szczególnego uczucia ani najmniejszej wdzięczności, to jednak było jej go żal, bo rozumiała, że był lepszy od otaczających go ludzi, a ona była jedyną istotą oddzielającą go od osamotnienia.

Dlatego, kiedy dzień czy dwa później panna Hatchard wezwała ją do siebie na rozmowę o szkole w Nettleton i oznajmiła, że tym razem „poczyniła niezbędne ustalenia” za pośrednictwem jakiejś swojej przyjaciółki, Charity przerwała jej, oświadczając, że postanowiła zostać w North Dormer.

Panna Hatchard uprzejmie zakwestionowała jej decyzję, ale bez skutku, bo Charity zwyczajnie oświadczyła:

— Myślę, że pan Royall jest zbyt samotny.

Panna Hatchard zamrugała ze zdumienia zza okularów, a wszystkie zmarszczki jej długiej wiotkiej twarzy podkreślały to zdziwienie. Wsparła dłonie na poręczach mahoniowego fotela i pochyliła się do przodu z wyraźnym zamiarem powiedzenia czegoś, co powinno zostać powiedziane.

— To uczucie dobrze o tobie świadczy, moja droga.

Rozejrzała się po bladych ścianach swego salonu, jakby szukając porady w rodowych dagerotypach i dydaktycznych makatkach, ale one tylko utrudniały sformułowanie wypowiedzi.

— Rzecz w tym, że nie chodzi… Nie chodzi tylko o korzyści. Są też inne powody. Jesteś zbyt młoda, by zrozumieć…

— Och, wcale nie — powiedziała Charity szorstko i panna Hatchard zaczerwieniła się po cebulki swych jasnych włosów. Musiała jednak poczuć coś w rodzaju ulgi z takiego nagłego ucięcia jej wyjaśnień, bo zakończyła, znowu wodząc z nadzieją wzrokiem po dagerotypach:

— Oczywiście zawsze będę ci pomocna. I gdybyś… w przypadku… wiedz, że zawsze możesz zwrócić się do mnie.

Prawnik Royall czekał na Charity na werandzie. Ogolił się i odpylił swój czarny surdut i wyglądał jak wspaniały posąg mężczyzny. W takich chwilach naprawdę go podziwiała.

— To jak, wszystko obgadane?

— Tak, obgadane. Nie jadę.

— Nie do szkoły w Nettleton?

— Nigdzie.

Przełknął ślinę i zapytał zdawkowo:

— Dlaczego?

— Raczej nie mam ochoty — powiedziała, wymijając go w drodze do swego pokoju. To właśnie w następnym tygodniu przywiózł jej z Hepburn pnącą różę z podpórką w kształcie wachlarza. Nigdy wcześniej nic jej nie podarował.

Kolejne niezwykłe wydarzenie w jej życiu miało miejsce dwa lata później, gdy miała siedemnaście lat. Adwokat Royall, który nie znosił Nettleton, został tam wezwany w związku z jakąś sprawą. Nadal prowadził praktykę zawodową, ale obszar jego działania skurczył się do North Dormer i okolicznych mieścin, dlatego kiedy pojawiła się ta sposobność, nie mógł sobie pozwolić na odmowę. Spędził trzy dni w Nettleton, wygrał sprawę i wrócił w znakomitym humorze. Było to rzadkie wydarzenie i dał mu wyraz pełną gestykulacji opowieścią przy kolacji o „gorącym powitaniu”, jakie zgotowali mu dawni koledzy.

— Byłem kompletnym głupcem, że opuściłem Nettleton — zakończył konfidencjonalnie. — To pani Royall namówiła mnie do tego.

Charity natychmiast się domyśliła, że musiała go spotkać jakaś przykrość i stara się zatrzeć to wspomnienie gadulstwem. Poszła do siebie na górę wcześnie, zostawiając go z jego kapryśnym humorem, opartego łokciami na rozłożonej na stole ceracie. Po drodze na górę wyjęła z kieszeni jego surduta klucz do szafki, w której stała butelka whiskey.

Obudził ją hałas pod drzwiami pokoju, więc wyskoczyła z łóżka. Usłyszała głos pana Royalla, przyciszony i rozkazujący. Otworzyła drzwi, w obawie, że coś się stało. Żadna inna myśl nie przyszła jej do głowy, ale kiedy zobaczyła go w drzwiach, ze zmienioną twarzą w świetle jesiennego księżyca, zrozumiała.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, ale kiedy przestąpił próg, wyciągnęła rękę i zatrzymała go.

— Ani kroku dalej — powiedziała tak stanowczo, że sama się zdziwiła — nie dostaniesz dziś tego klucza.

— Charity, pozwól mi wejść. Nie chodzi o klucz. Jestem taki samotny — zaczął głębokim głosem, który czasami ją poruszał.

Jej serce zabiło gwałtownie, ale powstrzymała go z pogardą:

— No cóż, domyślam się, że się pomyliłeś. To już nie jest pokój twojej żony.

Nie bała się, po prostu czuła głęboki wstręt. Być może wyczuł to lub wyczytał z jej twarzy, bo chwilę stał nieruchomo, po czym odwrócił się i odszedł. Z uchem przytkniętym do dziurki od klucza nasłuchiwała, jak ostrożnie schodzi po ciemnych schodach i kieruje się do kuchni. Oczekiwała trzasku drzwiczek do szafki, ale zamiast tego usłyszała, że otwiera drzwi domu, a po chwili poprzez ciszę nocy dotarły do niej jego ciężkie kroki po ścieżce. Podkradła się do okna i ujrzała w świetle księżyca jego zgarbioną sylwetkę na drodze. Wraz ze świadomością odniesionego zwycięstwa pojawił się spóźniony strach; przemarznięta do szpiku kości wśliznęła się do łóżka.

Dzień czy dwa później zmarła nagle na zapalenie płuc biedna Eudora Skeff, która od dwudziestu lat zajmowała się biblioteką Hatcharda. Na drugi dzień po pogrzebie Charity odwiedziła pannę Hatchard i poprosiła o posadę bibliotekarki. Wydaje się, że żądanie to zaskoczyło pannę Hatchard, która powątpiewała w kwalifikacje kandydatki.

— Ależ, no nie wiem, moja droga. Czy nie jesteś za młoda? — powiedziała z ociąganiem.

— Chcę zarobić trochę pieniędzy — odpowiedziała Charity szczerze.

— Czy pan Royall nie daje ci, ile potrzeba? W North Dormer nie ma bogaczy.

— Chcę mieć tyle pieniędzy, by stąd wyjechać.

— Wyjechać? — wyrażające zdziwienie zmarszczki panny Hatchard pogłębiły jeszcze bardziej i przez chwilę trwała rozpaczliwa cisza. — Chcesz opuścić pana Royalla?

— Tak. Albo niech zamieszka ze mną jeszcze jakaś inna kobieta — rezolutnie odpowiedziała Charity.

Panna Hatchard zacisnęła nerwowo dłonie na poręczach fotela. Poszukała wzrokiem wyblakłych twarzy na ścianach i, kaszlnąwszy niezdecydowanie, dodała z naciskiem:

— Sprawia ci trudność… zajmowanie się domem, jak sądzę?

Charity poczuła wewnętrzny chłód. Zrozumiała, że panna Hatchard nie pali się do pomocy i że czeka ją niełatwa przeprawa. Opanowało ją poczucie głębokiego osamotnienia; poczuła się niezmiernie stara. „Trzeba do niej mówić jak do dziecka”, pomyślała ze współczuciem dla przewlekłej niedojrzałości panny Hatchard.

— Otóż to, właśnie tak — odpowiedziała. — Praca w domu strasznie mnie męczy: tej jesieni dużo kasłałam.

Zauważyła natychmiastowy skutek tej sugestii. Panna Hatchard zbladła na wspomnienie niedawnego odejścia biednej Eudory i obiecała, że zrobi, co w jej mocy. Są wszakże ludzie, z którymi musi się skonsultować: duchowny, radni North Dormer i daleki krewny w Springfield.

— Gdybyś chociaż miała jakąś szkołę! — westchnęła.

Odprowadziła Charity do drzwi i tam, w zaciszu sieni, spojrzała na nią z ledwie uchwytną prośbą w oku:

— Ja wiem, że pan Royall czasami… próbuje… Jego żona jakoś to znosiła. No, ale musisz jednak pamiętać, że to pan Royall sprowadził cię tu z Góry.

Charity wróciła do domu i otworzyła drzwi do gabinetu pana Royalla. Siedział przy piecu, czytając przemówienia Daniela Webstera. W czasie tych pięciu dni, które minęły od nocy, gdy do niej przyszedł, spotykali się przy posiłkach i szła u jego boku na pogrzebie Eudory, ale nie zamienili ani słowa.

Zaskoczony uniósł wzrok, gdy weszła; zauważyła, że się nie golił i wyglądał nadzwyczaj staro, ale zawsze myślała o nim jako o starym człowieku i zmiana w jego wyglądzie jej nie poruszyła. Oznajmiła, że była u panny Hatchard i wyjaśniła, w jakiej sprawie. Dostrzegła, że był zdziwiony, ale milczał.

— Powiedziałam jej, że prace domowe męczą mnie za bardzo i chcę zarobić, by płacić służącej. Ale nie mam zamiaru jej płacić — ty to zrobisz. Chcę mieć trochę pieniędzy dla siebie.

Czarne, krzaczaste brwi pana Royalla zmarszczyły się, a jego pobrudzone atramentem paznokcie bębniły o blat biurka.

— Po co ci pieniądze? — zapytał.

— Żeby móc wyjechać, kiedy zechcę.

— Dlaczego chcesz wyjechać?

Dała upust swej pogardzie.

— Czy sądzisz, że ktokolwiek chciałby zostać w North Dormer, gdyby miał inną możliwość? Z pewnością nie ty, jak powiadają!

Opuścił głowę i zapytał przyciszonym głosem:

— Dokąd byś pojechała?

— Wszędzie tam, gdzie mogę zarobić na życie. Najpierw spróbuję tu, a jeśli się nie uda, pojadę gdzie indziej. Jeśli będę musiała to nawet na Górę.

Po tej groźbie przerwała, a widząc, że odniosła skutek, dodała: — Chcę, żebyś skłonił pannę Hatchard i radnych, aby wzięli mnie na bibliotekarkę. I chcę, żeby tu ze mną mieszkała jakaś kobieta — powtórzyła.

Twarz pana Royalla robiła się z każdą chwilą bledsza. Kiedy Charity skończyła mówić, podniósł się z wysiłkiem, wspierając o biurko. Krótką chwilę mierzyli się wzrokiem.

— Wiesz — powiedział przeciągle, formułując zdania jakby z wysiłkiem — wiesz, jest coś, co ci chciałem powiedzieć. Powinienem był to zrobić już dawno. Chcę, żebyś mnie poślubiła.

Dziewczyna patrzyła nań w bezruchu.

— Chcę, żebyś mnie poślubiła — powtórzył, przełykając ślinę. — Pastor będzie tu w przyszłą niedzielę i wtedy możemy to załatwić. Albo zawiozę cię do Hepburn, do sędziego, i tam to zrobimy. Zrobię tak, jak będziesz chciała.

Opuścił wzrok pod wpływem jej bezlitosnego spojrzenia i z trudem przestąpił z nogi na nogę. Kiedy tak stał przed nią, niezgrabny, niedbały, nieuporządkowany, z sinymi żyłami na dłoniach opartych na biurku, z podbródkiem oratora drżącym wskutek wysiłku, jaki sprawiło mu to wyznanie, wydawał się żałosną parodią człowieka, którego zawsze znała.

— Poślubić ciebie? Ja? — wybuchła pogardliwym śmiechem. — Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć tamtej nocy? Zastanawiam się, co ci przyszło do głowy? Kiedy ty się ostatni raz przeglądałeś w lustrze?

Wyprostowała się z bezczelną świadomością swej młodości i siły.

— Przypuszczam, że twoim zdaniem taniej będzie mnie poślubić niż nająć jakąś dziewczynę. Wszyscy wiedzą, że jesteś najoszczędniejszym człowiekiem w Eagle County, ale zgaduję, że nawet ty nie chciałbyś naszywać nowej łaty na starą dziurę.

Pan Royall stał w bezruchu, kiedy mówiła, z twarzą poszarzałą i drżącymi brwiami, zupełnie jakby poraził go nagły wybuch jej niechęci. Kiedy skończyła, uniósł dłoń i powiedział:

— Wystarczy! Już wystarczy.

Zrobił zwrot w stronę drzwi i wziął kapelusz z wieszaka. Na progu zatrzymał się na chwilę.

— Ludzie nie są w porządku w stosunku do mnie; nigdy nie byli — powiedział i wyszedł.

Kilka dni później North Dormer dowiedziało się ku swemu zaskoczeniu, że Charity podjęła pracę w bibliotece Hatcharda, z wynagrodzeniem osiem dolarów miesięcznie, a w domu prawnika Royalla ma zamieszkać, jako pomoc domowa, stara Verena Marsh z przytułku w Creston.

* Powieść amerykańskiego pisarza Edwarda Paysona Roe (1838—1888) — przyp. tłum.Rozdział III

PAN ROYALL NIE PRZYJMOWAŁ swych nielicznych interesantów w gabinecie w czerwonym domu. Zawodowa godność i męska niezależność kazały mu wynajmować prawdziwe biuro, pod innym dachem, a jego pozycja jedynego prawnika North Dormer wymagała, aby był to ten sam dach, który przykrywał również ratusz i pocztę.

Pan Royall miał w zwyczaju udawać się do pracy dwa razy dziennie, rano i po południu. Biuro znajdowało się na parterze, miało osobne wejście i wyblakłą tabliczkę na drzwiach. Przed rozpoczęciem urzędowania pan Royall wychodził na pocztę po korespondencję, co zwykle było tylko pustym ceremoniałem, zamieniał dwa słowa z urzędnikiem, który siedział w bezruchu po drugiej stronie korytarza, a następnie wstępował do sklepu, znajdującego się w przeciwległym narożniku domu, w którym sklepikarz Carrick Fry miał dla niego zarezerwowane krzesło. Tam zawsze spotykał jednego lub dwóch radnych wspartych na długim kontuarze, w atmosferze wymieszanych woni lin, skór, smoły i ziaren kawy. Pan Royall, tak rzadko rozmowny w domu, nie miał nic przeciwko temu, aby pod wpływem pewnych nastrojów dzielić się swymi poglądami z innymi obywatelami miasta; możliwe też, że nie chciał, aby jego nieliczni klienci zaskakiwali go, jak bezczynnie siedzi w pustym i zakurzonym biurze. W każdym razie jego biurowe dyżury nie był ani dłuższe, ani bardziej regularne niż pobyt Charity w bibliotece. Poza nimi był albo w sklepie, albo w podróży po kraju w interesach firm ubezpieczeniowych, które reprezentował, albo zwyczajnie siedział w domu, czytając Historię Stanów Zjednoczonych Bancrofta lub przemówienia Daniela Webstera.

Od chwili, gdy Charity powiedziała mu, że życzy sobie zająć stanowisko Eudory Skeff, ich stosunki zmieniły się w sposób nieokreślony, ale wyraźny. Pan Royall sprostał zadaniu, pozyskując dla niej miejsce kosztem, jak się domyślała, jakichś skomplikowanych dyplomatycznych zabiegów. Wywnioskowała to z liczby kandydatów i oschłości Ormy Fry i starszej panny Targatt, które miały jej to za złe jeszcze niemal rok później. Namówił też do przyjazdu wdowę Verenę Marsh z Creston, zdziecinniałą i niezaradną, która, jak podejrzewała Charity, zgodziła się dla nich gotować za samo utrzymanie. Pan Royall był zbyt oszczędnym człowiekiem, aby płacić dolar dziennie jakiejś sprytnej dziewczynie, jeśli mógł nająć za darmo głuchawą biedaczkę. Tak czy inaczej Verena zamieszkała na poddaszu, tuż nad pokojem Charity, dla której fakt jej głuchoty nie miał większego znaczenia.

Charity wiedziała, że to, co zdarzyło się tej okropnej nocy, nigdy się nie powtórzy. Pomimo odrazy, jaką czuła dla pana Royalla, wiedziała, że on sam gardził sobą jeszcze bardziej. Fakt, że zażyczyła sobie innej kobiety w domu, w znacznie mniejszym stopniu służył jej bezpieczeństwu niż jego poniżeniu. Nie potrzebowała nikogo do obrony: jego sponiewierana duma była jej najlepszym zabezpieczeniem. Nigdy jej nie przeprosił, nigdy nie próbował się tłumaczyć — zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Konsekwencje incydentu trwały jednak w utajeniu w każdej wymianie słów, w instynktownie unikających się spojrzeniach. Nie było już nic, co mogłoby zachwiać jej władzą w czerwonym domu.

W noc po spotkaniu z kuzynem panny Hatchard Charity leżała w łóżku z rękami założonymi pod głowę i rozmyślała o nim. Przypuszczała, że planował dłuższy pobyt w North Dormer. Mówił, że interesują go stare domy w okolicy i choć nie wiedziała dlaczego, ani w ogóle po co mogą być komuś potrzebne stare budynki, skoro tyle ich stoi bezczynnie po obu stronach drogi, to rozumiała, że potrzebował do tego książek i postanowiła następnego dnia zapolować na tę, której nie mogła znaleźć, a także inne, o zbliżonej tematyce.

Jeszcze nigdy nieznajomość życia i literatury nie ciążyła jej tak bardzo jak w tej krótkiej chwili konsternacji. „Nie ma co próbować być kimś w miejscu takim jak to”, mruknęła do poduszki i skurczyła się na myśl o odległych metropoliach, migotliwych super-Nettletonach, gdzie dziewczyny ubrane lepiej niż Bella Balch płynnie konwersują o architekturze z młodymi mężczyznami o dłoniach Luciusa Harneya. Potem przypomniała sobie milczenie, które nagle zapadło, gdy podszedł do biurka i po raz pierwszy ją zobaczył. Jej widok sprawił, że zapomniał, co chciał powiedzieć. Przypomniała sobie zmianę wyrazu jego twarzy i boso podbiegła do toaletki, namacała zapałki, zapaliła świecę i podniosła ją do lustra wiszącego na bielonej ścianie. Jej drobna twarz, zwykle ponuro blada, płonęła jak róża w delikatnej otoczce światła, a oczy patrzące spod potarganej czupryny wydawały się głębsze i większe niż za dnia. Może to jednak był błąd życzyć sobie, by były niebieskie. Niebielona koszula nocna, wykończona rozciągniętym ściągaczem z guzikami, była zapięta po samą szyję. Rozpięła ją, oswobodziła drobne ramiona i ujrzała siebie jako pannę młodą w satynowej sukni z dekoltem, prowadzoną przez Luciusa Harneya do ołtarza. A po wyjściu z kościoła by ją pocałował… Opuściła świecę i przykryła twarz dłońmi, jakby próbując zatrzymać pocałunek. W tej chwili usłyszała kroki pana Royalla, który wchodził po schodach, zmierzając do swej sypialni, i wezbrała w niej fala obrzydzenia. Dotychczas tylko nim gardziła, teraz jednak jej serce wypełniła głęboka nienawiść. Stał się dla niej odrażającym starcem.

Nazajutrz, kiedy pan Royall wrócił na kolację, jak zwykle siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu. Milczenie usprawiedliwiała obecność Vereny, choć jej głuchota z pewnością pozwalała na każdą wymianę uwag. Tym razem jednak, kiedy po skończonym posiłku Charity wstała, by pomóc staruszce sprzątnąć ze stołu, pan Royall odezwał się do niej.

— Chciałbym z tobą chwilę porozmawiać — powiedział, a ona zaciekawiona poszła za nim korytarzem.

Usiadł w fotelu obitym czarnym materiałem z końskiego włosia, a Charity obojętnie oparła się o futrynę okna, w duchu pragnąc jak najszybciej pójść do biblioteki, żeby zapolować na książkę o North Dormer.

— A więc — zaczął — dlaczego nie ma cię w bibliotece w dniach, kiedy powinnaś tam być?

Pytanie, które brutalnie zakłóciło jej nastrój błogiego rozmarzenia, na chwilę pozbawiło ją mowy.

— Kto mówi, że mnie nie ma?

— Wygląda na to, że były na ciebie skargi. Dziś rano wezwała mnie panna Hatchard.

Uraza, tląca się w sercu Charity, wybuchła nagłym płomieniem.

— Jasne! Orma Fry i ta ropucha Targatt, i pewnie Ben Fry. Kręci się koło niej. Podli donosiciele — zawsze wiedziałam, że będą chcieli mnie wygryźć! Zupełnie jakby ktokolwiek w ogóle chodził do biblioteki.

— Ktoś wczoraj był, a ciebie tam nie było.

— Wczoraj? — zareagowała śmiechem na radosne wspomnienie. — I o której to godzinie mnie tam wczoraj nie było, mogłabym wiedzieć?

— Około czwartej.

Ucichła. Była tak przepełniona onirycznymi reminiscencjami wizyty młodego Harney’a, że fakt opuszczenia stanowiska pracy zaraz po jego wyjściu zupełnie jej wyleciał z głowy.

— Kto przyszedł o czwartej?

— Panna Hatchard.

— Panna Hatchard? Przecież od kiedy podupadła na zdrowiu nigdy tam nie bywa. Nawet gdyby spróbowała, to nie byłaby w stanie wejść po schodach.

— Sądzę, że może wejść z czyjąś pomocą. Tak czy inaczej była tam wczoraj, z młodzieńcem, który u niej mieszka. Widział się z tobą, jak sądzę, wcześniej, a potem wrócił do domu i powiedział pannie Hatchard, że książki są w kiepskim stanie i trzeba o nie zadbać. Zdenerwowała się i pojechała tam na wózku. I zastała drzwi zamknięte. Dlatego posłała po mnie, powiedziała mi o tym, a także o innych skargach. Twierdzi, że zaniedbujesz swoje obowiązki i że ma zamiar zatrudnić na to stanowisko kogoś wykwalifikowanego.

W czasie, gdy mówił, Charity stała w bezruchu, z głowa opartą o futrynę okna, rękami zwieszonymi po bokach i palcami tak mocno zaciśniętymi, że nieświadoma przyczyny bólu, czuła, jak ostre krawędzie paznokci wbijają się w skórę jej dłoni.

Ze wszystkiego, co powiedział pan Royall, w głowie zostało jej tylko „powiedział, że książki są w kiepskim stanie”. Co ją obchodziły wszystkie pozostałe oskarżenia? Kłamstwa czy prawdy, gardziła nimi tak samo jak samymi krytykami. Ale żeby zdradził ją ten obcy, do którego czuła tak tajemniczy pociąg? Żeby dokładnie w tej chwili, gdy ona uciekła na wzgórze, by rozkoszować się rozmyślaniem o nim, on spieszył do domu z donosem o jej zaniedbaniach! Pamiętała, jak w ciemności swojego pokoju ukryła twarz w rękach, aby przycisnąć mocniej jego wyimaginowany pocałunek. I jej serce zbuntowało się przeciw niemu, że stracił okazję.

— Dobrze, pójdę — powiedziała nagle. — Zaraz sobie pójdę.

— Skąd pójdziesz? — dosłyszała w słowach pana Royalla nutę zaniepokojenia.

— No cóż, z tej ich starej biblioteki; od razu, i moja noga więcej tam nie stanie. Niech sobie nie myślą, że będę tam siedzieć i czekać, aż mnie zwolnią!

— Charity, Charity Royall, posłuchaj — zaczął, wstając ciężko z fotela, ale ona zignorowała jego słowa i wyszła.

Na górze wzięła klucz do biblioteki z miejsca, w którym zawsze go chowała — pod poduszeczką do szpilek. Ktoś mówił coś o niedbałości? Założyła kapelusz, zbiegła po schodach i wypadła na ulicę. Jeżeli pan Royall słyszał, jak wychodzi, to nie zrobił nic, by ją zatrzymać. Prawdopodobnie gwałtowność jego własnego charakteru sprawiła, że zdawał sobie sprawę z jałowości ewentualnego sprzeciwu.

Doszła do ceglanego sanktuarium, otworzyła drzwi i otoczyło ją lodowate światło.

— Cieszę się, że już nigdy nie będę siedziała w tej starej krypcie, kiedy inni ludzie chodzą w słońcu! — powiedziała głośno, kiedy przeszył ją dobrze znany chłód. Spojrzała z odrazą na długie, obskurne rzędy książek, Minerwę z nosem owcy na czarnym biurku i przyszpiloną na ścianie podobiznę młodego człowieka o łagodnej twarzy i w halsztuku. Miała zamiar wziąć z szuflady zwitek koronki i rejestr biblioteczny i pójść prosto do panny Hatchard, by zakomunikować jej swą rezygnację. Nieoczekiwanie ogarnął ją smutek i usiadła, opierając głowę o blat biurka. Jej serce pustoszyło najokrutniejsze życiowe odkrycie: pierwsza istota, która wyszła ku niej z cienia, przyniosła jej cierpienie zamiast radości. Nie płakała; łzy przychodziły jej z trudem, a sztormy jej serca nie wylewały się na zewnątrz. Ale kiedy tam siedziała w tym swoim otępiałym żalu, czuła, że jej życie jest zbyt samotne, zbyt brzydkie i zupełnie niemożliwe do zniesienia.

— Co ja zawiniłam, że musi mnie tak boleć? — jęknęła, przyciskając pięściami powieki, pod którymi zaczęły wzbierać łzy. — Nie, nie pójdę tam, nie, kiedy wyglądam tak koszmarnie! — zaburczała pod nosem. Wstała energicznie, odrzucając włosy do tyłu, zupełnie jakby to one ja pętały. Otworzyła szufladę, wyciągnęła rejestr i skierowała się do wyjścia. W tej chwili drzwi się otworzyły i pogwizdując wszedł do środka młody człowiek od panny Hatchard.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: