Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ławeczka pod bzem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ławeczka pod bzem - ebook

Wyobraź sobie, że wygrywasz 20 milionów… Czy pieniądze sprawią, że zapomnisz o szczerej przyjaźni i uczuciach?

Gdy Iga i Agata wypełniają kupony Lotto, obiecują sobie, że w razie wygranej podzielą się pieniędzmi. I stało się – szczęśliwe liczby przynoszą Idze wysoką wygraną. Iga od razu zaczyna spełniać marzenia o własnym domu i uroczej ławeczce pod bzem. Ale to przecież nie wystarczy do szczęścia… Czy na pewno chce sama cieszyć się wygraną?

Choć Iga zarzeka się, że nie potrzebuje nikogo na stałe, wokół niej pojawia się kilku przystojnych mężczyzn. Czy to zasługa nagłego wzbogacenia się? W dodatku jeden z nich najwyraźniej spodobał się jej przyjaciółce…

Kłamstwa i niedopowiedzenia trudno będzie odkręcić, ale pozwolą odnaleźć w życiu sens i pomóc pewnej małej dziewczynce.

 

Usiądź na ławeczce pod bzem i pomyśl, o czym naprawdę marzysz.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-709-0
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To był ostatni dzień normalnego życia — to znaczy takiego, jakie wówczas uważałam za normalne. Zwyczajna, ani dobra, ani zła, nijaka sobota na początku lipca. W telewizji nadawali wiadomości: w stolicy awaria sieci wodociągowej. W Kanadzie płoną lasy. Trasy nad morze zakorkowane. A wieczorem cała Polska wstrzyma oddech, ponieważ w grze losowej Lotto spodziewamy się megakumulacji: pula nagród wynosi czterdzieści milionów złotych. Jeśli wygra jedna osoba — tu głos spikera wszedł na niebezpiecznie emocjonalne tony — to padnie rekordowa wygrana! Wprawdzie dotąd najwyższa kumulacja wynosiła sześćdziesiąt milionów, ale wygrało wówczas trzech graczy, tak więc każdy z nich otrzymał po zaledwie niespełna dwadzieścia milionów.

Spędzałam wieczór w moim przytulnym pokoju, piłam zieloną herbatę i chcąc nie chcąc, z powodu cienkich ścian w mieszkaniu, słuchałam. Megakumulacja, pomyślałam z przekąsem. „Zaledwie” niespełna dwadzieścia milionów! Mnie wystarczyłby tylko jeden maleńki, tyciutki milion. Ot, tyle, żebym mogła kupić sobie samodzielne mieszkanko i je skromnie, choć gustownie urządzić. Nic wielkiego, takie tam marzenie.

Oczywiście nabyłam kupon, jak tylu innych naiwniaków w całej Polsce. To znaczy nabyłyśmy — we dwie. Ja i Agata. Wybrałyśmy się w piątek na lody; na szczęście aktualny chłopak mojej przyjaciółki nie mógł pójść z nami, mogłyśmy więc nagadać się na zapas.

Właśnie Agata wpadła na pomysł, żeby zagrać i podzielić się wygraną.

— Daj spokój — odpowiedziałam. — Ja nigdy w życiu nic nie wygrałam, nawet na szkolnej loterii fantowej. Jeśli tylko był jakiś pusty los, to na bank trafił się mnie.

— A w takich, gdzie nie było pustych losów? — Chciała wiedzieć Agata. — Przecież w większości loterii szkolnych nie ma pustych losów.

— Zazwyczaj nie brałam udziału. Ale raz mi się udało. Nagrodą był popękany w drobny mak lizak w kształcie serca.

Agata spojrzała na mnie w zadumie. Pewnie zastanawiała się, czy można by tego lizaka potraktować jako rodzaj wróżby.

— Po prostu spróbujmy — odezwała się po chwili.

— Ja nawet nie wiem, ile się tego skreśla. Nigdy w życiu nie grałam w grę losową. Kupuje się jakieś „chybił trafił”, tak?

— A gdzież tam „chybił”! — Agata się zdenerwowała. — Interesuje nas wyłącznie „trafił”. Skreślimy same. Każda swoje liczby. Jeśli któraś z nas wygra, to się podzielimy.

— To w końcu ile liczb trzeba wybrać?

— Sześć.

Zapadło milczenie. Każda z nas zapisała na serwetce wybrane numerki. Po chwili z powagą odsłoniłyśmy swoje bazgroły. Dwie liczby nam się powtórzyły: piętnaście oraz dwadzieścia dwa.

— To dobry znak. — Agata się rozpromieniła. — Teraz zasuwamy do kolektury!

Zakupiłyśmy kupony, każda swój. Następnie uroczyście ślubowałyśmy, że w razie wygranej dzielimy się po połowie, po czym pożegnałyśmy się — moja przyjaciółka wsiadła na rower i pojechała na spotkanie z ukochanym, a ja udałam się do domu, ponieważ w piątkowy wieczór nie miałam nic lepszego do roboty.

W taki oto sposób dołączyłam do tysięcy, jeśli nie milionów Polaków, którzy tego dnia wyczekiwali na losowanie, obgryzając paznokcie i zaciskając kciuki (o ile da się to robić jednocześnie). Co do mnie, ani niczego nie zaciskałam, ani nie obgryzałam, ponieważ tak naprawdę nie wierzyłam, że któraś z nas mogłaby wygrać choć złotówkę.

Nie powiedziałam o niczym matce ani Beniowi; śmialiby się ze mnie, drwili bezlitośnie, że jeśli chce się coś mieć, to trzeba się urobić po łokcie, zapracować, wydrzeć to własnemu losowi w codziennej walce — nic nie przychodzi samo.

Mama robiła co mogła, żeby nauczyć mnie życia, to znaczy dawała mi rady, pouczała mnie, powstrzymywała przed popełnianiem głupot i nadopiekuńczo o mnie dbała. Nie miała tylko pojęcia, jak okropnie mnie to irytowało. Skąd miałaby je mieć, skoro nigdy jej nie powiedziałam: odczep się mamuś, daj już spokój i tak dalej. Cierpiałam w milczeniu.

Dlaczego to robiłam? Pewnie dlatego, że tak mnie wychowano. Siedź w kącie i bądź cicho. Jeśli czegoś chcesz, poproś cichutko albo zaczekaj, ktoś na pewno zrobi to, o co chciałaś poprosić. Mój ojciec był taki sam: uosobienie łagodności. Zawsze zwracał się do mamy per Tereniu, a do mnie: Igiełko (mam na imię Iga). Niemal każde wypowiedziane przez niego zdanie zaczynało się jakimś słodkim zdrobnieniem, po którym następowała nieśmiała prośba. Kochałam tatę do nieprzytomności, ale nie jestem pewna, czy budził we mnie szacunek.

Tata umarł, kiedy miałam czternaście lat. Poszedł na wódkę do znajomego, oglądali jakiś mecz; potem nie trafił do domu. Kiedy pił sam, w naszej piwnicy, nie upijał się mocno. To zawsze było lekkie podchmielenie, niegroźne. Tamtego dnia stało się inaczej, popili naprawdę ostro — do tego stopnia, że tata prawdopodobnie zapomniał, gdzie mieszka. Był luty, w nocy chwycił mróz, a on siedział skulony na progu sklepu z dywanami. Tam też znalazła go pani Wanda z piekarni, która rano szła do pracy (otwierała już o piątej).

Nie zamierzam opowiadać o ciemności, w której znalazłyśmy się z mamą po śmierci ojca, ani o tym, jak z mozołem wydostałyśmy się na światło dzienne — o tacie wspominam tu jedynie w kontekście mojego braku asertywności. Po prostu wpojono mi pewne wzorce, a to sprawiało, że nie umiałam się wściec, nakrzyczeć na kogoś, użyć w złości brzydkiego wyrazu albo na przykład oznajmić wszem wobec, że się z czymś albo kimś nie zgadzam, że moja opinia jest taka a taka.

Ktoś mógłby pomyśleć, że wie już o mnie wszystko. Nudna, tchórzliwa, potulna, nic ciekawego. A nieprawda. Bo mam swoją historię i jest ona interesująca.

Jest to historia dziewczyny, która — okej, może niezbyt ładna, przeraźliwie chuda i bez biustu, ale w sumie całkiem bystra, ciekawa świata i pełna marzeń — wyszła pewnego dnia na balkon. Miała wówczas dwadzieścia dwa lata i od jakiegoś czasu studiowała filologię polską. Po cichu marzyła o tym, że pewnego dnia będzie pracować w wydawnictwie, a może nawet sama napisze książkę.

Tak więc owa młoda kobieta, pełna pragnień i planów na przyszłość, zamknęła oczy w zachwycie. Powietrze było świeże i rześkie, bo nad miastem właśnie przeszła burza. Był koniec czerwca, zaczęły się wakacje, znudzona młódź snuła się po uliczkach osiedla. Coś pachniało, ale diabli wiedzą co, albowiem jako straszliwy mieszczuch nasza bohaterka nie miała zielonego pojęcia, co mogłoby pachnieć o tej porze roku. Z zapachów rozpoznawała jedynie bzy i konwalie.

I co się stało? Nikt by nie zgadł. Nie spojrzał na nią z dołu żaden przystojny młodzian, nie zerknął z sąsiedniego balkonu (piętro wyżej, po skosie) najpiękniejszy chłopak na świecie, Maciek Kornecki, który sprawiał, że w windzie dziewczynie miękły kolana. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego strzelił w nią piorun.Jakiś problem? Ja tylko mówię, co mi się przytrafiło. Wyszłam na balkon, żeby zaczerpnąć cudownie świeżego powietrza i trafił mnie zabłąkany piorun, piorunek właściwie, pioruniątko, bo gdyby to był dorosły piorun, niewątpliwie by mnie zabił. A tak to żyję. Proszę bardzo.

Dowodów, że to możliwe, można sobie poszukać w internecie. Dociekliwy czytelnik dowie się na przykład, że jakieś 90 procent ofiar przeżywa spotkanie z błyskawicą, a pewien mężczyzna z Wirginii, Roy Cleveland, przeżył aż siedem uderzeń pioruna.

Przeciętny piorun ma w sobie tyle energii, ile wystarczy na doprowadzenie do wrzenia tysiąca litrów wody. Uderzenie o takiej mocy rzadko nie pozostawia żadnych śladów. Ślady są, a jakże.

Nie zostałam poparzona, nie kopciło mi się z włosów ani z uszu, nic z tego. Pozmieniało się natomiast kilka innych rzeczy. Po pierwsze, mój sen skrócił się do trzech godzin na dobę. Więcej nie i już. Nie potrzebowałam. Nie znałam uczucia niewyspania. Zasypiałam około północy, budziłam się o trzeciej i byłam rześka jak wiosenny poranek. I jednocześnie zła jak osa — a każdy, kto kiedykolwiek cierpiał na bezsenność, zrozumie to bez zbędnych wyjaśnień.

Po drugie, stałam się uosobieniem chaosu. Na przykład straciłam orientację w przepisach ruchu drogowego i umiejętność prowadzenia samochodu. To znaczy nie pod względem technicznym, tylko, by tak rzec, organizacyjnym. Stałam się koszmarnie nerwowa, nie potrafiłam ogarnąć sytuacji na skrzyżowaniu, ocenić, gdzie najlepiej zaparkować, wymuszałam pierwszeństwo na wjeździe z podporządkowanej, wpadałam w panikę na rondach i tak dalej. Po dwóch lub trzech próbach, podczas których omal nie straciłam życia, zrezygnowałam. Trudno; postanowiłam poruszać się pieszo oraz komunikacją miejską. Od tego się nie umiera.

Po trzecie, na jakiś czas straciłam pamięć, ale tak zupełnie, do zera. Nie wiedziałam, kim jestem, nie rozpoznawałam mamy, Agaty ani ojca, którego zdjęcie mi pokazano. Nie potrafiłam nazwać łóżka, szklanki, kapci, a zdolność mówienia pozostała mi jedynie w wąskim zakresie: wciąż powtarzałam, jak bardzo jest mi gorąco.

Na szczęście odzyskałam wspomnienia i rozum po kilku dniach — równie nagle, jak go straciłam; po prostu obudziłam się z naprawionym umysłem. Prawie naprawionym. Okazało się bowiem, że mam problem z nazwami własnymi. Opiekujący się mną neurolog, doktor Spyrka, z dziwną fascynacją oznajmił, że jestem arcyciekawym przypadkiem. Cóż, mnie to jakoś nie fascynowało.

Od tamtej pory starałam się unikać rozmów o filmach, książkach i znanych ludziach, zwłaszcza odkąd w jakiejś rozmowie towarzyskiej palnęłam, że nie czytałam jeszcze żadnej powieści Fikner-Boriowik. Nie mam pojęcia, jaką drogą poszły moje skojarzenia, skoro chodziło mi o Ficner-Ogonowską. Potrafiłam także opowiadać o fascynującej lekturze z dzieciństwa — Przygody Czarnego Tygrysa (chodziło mi oczywiście o Czarne Stopy), a także dyskutować o komedii kryminalnej Pobity do nieprzytomności, po czym, kiedy wszyscy moi rozmówcy zgodnie stwierdzili, że w życiu nie słyszeli o takim filmie, wyszło na jaw, że tytuł brzmiał Zabity na śmierć.

Doktor Spyrka po konsultacjach z psychiatrą stwierdził, że moja pamięć wciąż posiada pewne luki, ale ponieważ umysł dąży do wypełnienia takich „dziur”, podsuwa mi propozycje na zasadzie skojarzeń. Stąd na przykład „Boriowik” — skojarzenie z Ogonowską, ogonek grzyba, borowik; ale ponieważ niejasno przeczuwałam, że to nie może być po prostu nazwa gatunkowa, dodałam sobie literkę „i” w środku. Idiotyczne, ale niestety tak to działa.

Najgorzej było z mówieniem. Z pisaniem szło mi lepiej (bo pozostawało te kilka sekund więcej do namysłu), ale także źle. Tak czy owak, uśmiech politowania, jaki wzbudziły moje wypowiedzi, kiedy już wyszłam ze szpitala i zaczęłam na powrót uczestniczyć w zajęciach na uczelni, sprawiły, że stchórzyłam — nie poszłam na egzamin z historii literatury. Przecież studentka polonistyki nie może tłumaczyć się tym, że Prusa nazywa Niemczakiem, a Przybyszewskiego — Gościewiczem, ponieważ uderzył w nią piorun. Nawet jeśli skojarzenie Prus z Niemcami oraz przybysza z gościem było dość logiczne.

Tak więc rzuciłam studia. W chwili, w której zaczyna się moja opowieść, zarabiałam na życie myciem włosów klientkom salonu urody prowadzonego przez moją matkę, rozrabianiem farb i zamiataniem podłóg. Biorąc pod uwagę moje zainteresowania i niegdysiejsze marzenia, to był upadek na samo dno.Aby ktokolwiek mógł w pełni zrozumieć moją sytuację, powinnam przynajmniej z grubsza naszkicować portret mamy, Teresy Marzec. Zacznijmy od wyglądu: wyobraźmy sobie świetnie zakonserwowaną i bardzo energiczną pięćdziesięciolatkę. Blond włosy uczesane w stylu Marilyn Monroe, wydatne usta (na ogół uszminkowane na czerwono), mocno wytuszowane rzęsy i cieniutkie brwi, jakby ktoś narysował je zaostrzoną kredką, czarną jak smoła. Figura wciąż jeszcze niezła, bo mama podobnie jak ja nigdy nie miała skłonności do tycia, jedynie uhodowała trochę drugiego podbródka.

W wieku lat dziewiętnastu Tereska, skądinąd nieszczególnie wybitna absolwentka liceum ogólnokształcącego, zaszła w ciążę z panem Adamem Marcem, czyli moim tatą. Adam Marzec był sporo od niej starszym, przystojnym i powszechnie szanowanym w naszej dzielnicy zegarmistrzem.

Nigdy się nie dowiedziałam, jak się poznali. Świeżo upieczona maturzystka i zegarmistrz — to się w ogóle nie łączy, nie idzie ze sobą w parze… Może mama miała do naprawy jakiś budzik, może kupowała komuś w prezencie zegarek (bo tata, oprócz tego, że naprawiał czasomierze i wymieniał baterie, również sprzedawał nowe i skupował stare zegary)? Kiedy jeszcze żył, nigdy o to nie zapytałam, a po jego śmierci w naszym domu w ogóle nie poruszało się tego tematu — po prostu wcale nie było rozmów dotyczących ojca.

Nie wiem też, jak tam między nimi było pod względem uczuciowym. Pewnie niezbyt dobrze. Podobno tata zaczął popijać jakieś dwa lata po ślubie. Czy dlatego, że utknął w małżeństwie bez miłości, czy z jakiegoś zupełnie innego powodu? A zresztą, może zaczyna się pić bez wyraźnej przyczyny, po prostu dlatego, że się to lubi? Skąd miałabym wiedzieć?

Mama na pozór wygrała los na loterii. W wieku lat zaledwie dziewiętnastu miała nieźle zarabiającego męża, posiadającego nie tylko poloneza, lecz także mieszkanie w bloku na jednym z bydgoskich osiedli. A to było niemało. W dzisiejszych czasach też byłoby niemało, może oprócz tego poloneza.

Nie spodziewała się jednak — w każdym razie tak sądzę — że małżeństwo oznaczało koniec jej młodości. Z dnia na dzień zaczęła umierać z nudów. Tata ją szanował, zwracał się do niej z kurtuazją, kupował jej kwiaty i całował ją w rękę. Tylko co z tego? Do życia we dwoje potrzeba chyba czegoś więcej niż uprzejmość i bukiet goździków.

Co do mnie, byłam jego oczkiem w głowie. Uwielbiał mnie zarówno na trzeźwo, jak i po pijaku. Zresztą w ogóle jego pijaństwo było z tych stosunkowo nieszkodliwych. Na ogół po prostu tata szedł po pracy do piwnicy, żeby — jak to nazywał — troszkę podłubać. Dłubał w sensie majsterkował, robił drewniane szkatułki i oklejał je na gorąco fornirem; do tego popijał. Potem wracał do domu, nabombany w trzy rurki (to było jego określenie), zaglądał do mojego pokoju i pytał:

— Lkcje odrbione, Igiełko?

— Tak, tato — odpowiadałam.

— A ctam cztasz?

Odpowiadałam mu zgodnie z prawdą (albo i niezgodnie, bo zdarzyło mi się skłamać — kiedy Mariola z sąsiedniej klatki schodowej pożyczyła mi My, dzieci z Dworca Zoo. Uznałam, że będzie lepiej, jeśli tata nie dowie się o tej lekturze), po czym mówiliśmy sobie „dobranoc” i tyle. W naszym domu nigdy nie było kłótni, awantur czy jakichkolwiek niemiłych scen.

Kto wie, może tata do dziś popijałby przy majsterkowaniu i wszystko zostałoby po staremu, gdyby nie to, że po tym, jak w Polsce zmienił się ustrój i wykupiliśmy mieszkanie na własność, mama wpadła na pomysł rozkręcenia biznesu. Postanowiła wyremontować piwnicę i zamienić ją na gabinet kosmetyczny. To była bardzo ładna piwnica, ze świetną lokalizacją, zaraz przy klatce schodowej, a w dodatku jasna, ponieważ miała spore okienko. Mama zarządziła wyłożenie ścian regipsami, pomalowanie wszystkiego na biało, umeblowała maleńkie pomieszczenie tanimi, ale nowoczesnymi sprzętami — i zaczęła pokątnie (czy raczej „popiwnicznie”) przyjmować klientki.

Nie, nie ukończyła żadnego studium kosmetycznego. Po prostu naczytała się kobiecych gazet, pojeździła po gabinetach kosmetycznych w całym mieście, a potem zrobiła odpowiednią minę i odpowiednim tonem powiedziała kilku znajomym kobietom, że się na tym zna. Uwierzyły.

Wkrótce miała cztery wierne klientki, którym wyciskała zaskórniki, nakładała maseczki, masowała dłonie, robiła paznokcie i tak dalej. Po kilku miesiącach miała już jedenaście wiernych klientek. Potem, ponieważ wygoniwszy tatę z piwnicy, przyczyniła się do jego śmierci (bo zaczął pić u kolegi), przez jakiś czas nie miała żadnej klientki, gdyż leżała w domu z ciężką depresją, z której jednakowoż wyszła już w kwietniu. I od razu miała szesnaście klientek.

Co do mnie, nie wychodziłam z mojej dziecięcej depresji przez cały następny rok. Wprost z dzieciństwa przeskoczyłam w ponury okres dojrzewania. Nie odzywałam się do mamy, nie patrzyłam nawet w jej stronę. Żeby pokazać jej, jak bardzo mam w nosie jej pracę, urodę, dbałość o wygląd, wszystkie te kosmetyki i tak dalej, odmówiłam nakładania makijażu, zaczęłam nosić bure swetry, obwisłe dżinsy i włosy w strąkach. To był dziwny, ciemny i bardzo cichy czas. Wreszcie zrozumiałam, że miałam sporo szczęścia: gdyby moja matka okazała się słabszą kobietą, gdyby po utracie męża usiadła i zaczęła biadolić, pewnie nie dałybyśmy sobie rady.

Naturalnie mama wkrótce podczepiła się pod kolejnego faceta. Ona po prostu nie umiała inaczej. Jak dla mnie, to był jakiś koszmarny paradoks: z jednej strony wydawała się silna i wiedziała, czego chce, z drugiej — musiała się po kimś wspinać, niczym pnącze, które bez odpowiedniej podpory kładzie się na ziemi i zostaje zadeptane. Była kobietą bluszczem.

Najpierw znalazła sobie pana Henia, który był żonaty, ale w tym małżeństwie szalenie nieszczęśliwy, chętnie więc rzucił się w niezobowiązującą przygodę z blond Tereską; potem na krótko jej serce zabiło dla pana Grześka, sprzedawcy ze składu budowlanego (romans ten zbiegł się w czasie z remontem nowego lokalu przeznaczonego na salon piękności), aż wreszcie mama weszła w związek, na szczęście nieformalny, z Benedyktem, na którego pieszczotliwie mówiła Benio. Mnie akurat imię „Benio” bardziej pasowało do psa, i to jakiegoś śmiesznego, na przykład buldożka, ale w sumie Benedykt rzeczywiście miał coś buldożkowatego w spojrzeniu i zębach (posiadał wyłupiaste oczka i tę specyficzną wadę zgryzu, dolne zęby ciut wystające do przodu przed górnymi).

Właściwie nie miałam nic przeciwko Beniowi. Był przyzwoitym człowiekiem, nie pił, nie bił, nawet specjalnie nie brudził w domu. Łaskawie pozwalał mamie skakać wokół siebie — ona najwyraźniej właśnie tego potrzebowała. Jako rencista niewiele dokładał do domowego budżetu, ale nie biedowaliśmy, bo mama zarabiała coraz lepiej, no i ja także dorzucałam coś z mojej pensyjki; w końcu jadłam z ich lodówki i spałam pod tym samym dachem.

Jeśli coś mi przeszkadzało w Benedykcie, to głównie jego dowcipy, które opowiadał zawsze i wszędzie, przy każdej okazji i przy absolutnym braku okazji. Były to dowcipy najsłabsze z możliwych, istne suchary, często niestosowne, czasem sprośne, ale najczęściej bezdennie głupie. To właśnie one sprawiały, że mniej więcej raz na tydzień miałam ochotę Benia zwyczajnie zamordować.

A jednak wciąż żył. Ratował mu życie mój brak asertywności, moja zaszczepiona w dzieciństwie łagodność. Nie tylko nie byłam w stanie powiedzieć mu, że jeszcze jeden dowcip, a obudzi się z nożem w plecach (gdzież tam, nie obudziłby się, nie zdążył, zamierzałam przecież wbić ów nóż bardzo celnie). Nie umiałam nawet okazać niezadowolenia. Posłusznie rozciągałam usta w uśmiechu, ilekroć padała kolejna idiotyczna puenta, ilekroć mama histerycznie chichotała, bo ten Benio taki zabawny…

Kiedyś, gdy byłyśmy we dwie na zakupach, zapytałam mamę, dlaczego z nim jest. Była wszak atrakcyjną kobietą, mogłaby spotykać się z jakimś przystojniakiem, umawiać się z nim na kolacyjki, do kina, niechby nawet na niezobowiązujący seks. Nie musiałaby prać mu gaci ani gotować obiadków. Mama spojrzała na mnie zdziwiona i odparła, że przecież kocha swojego mężczyznę. Kochała każdego z nich: tatę, potem Henryka, Grzegorza, a teraz Benia. Nie mogłaby być z kimś, kogo nie darzy uczuciem. Nie mogłaby nie mieć kogoś, komu można prasować koszule, o kogo można troszczyć się jak kwoka o kurczęta, dopowiedziałam sobie w myślach. Moja mama po prostu tak pojmowała rolę kobiety: wisieć na silnym męskim ramieniu, bawić się w pomoc domową za darmo i mieć złudzenie, że otrzymuje tyle samo, ile daje.

Co do mnie, solennie sobie przyrzekłam nigdy nie zgłupieć do tego stopnia. Nie zakochać się, nie oszaleć z miłości, nie dać się — Boże broń! — porwać namiętności. Nigdy, przenigdy nie zamienię się w kurę domową. Nie zamierzałam prać śmierdzących męskich skarpet i spłukiwać z umywalki drobinek zarostu z męskiej maszynki. Nie wyjdę za mąż, nie założę rodziny. NIGDY!

W bliżej nieokreślonej przyszłości pragnęłam zamieszkać sama (Tylko jak? Jakim cudem, przy moich nędznych zarobkach?!), nie wpuszczać do swojego mieszkania żadnych mężczyzn poza niezbędnymi fachowcami od zlewu i tak dalej, od czasu do czasu chodzić na randki, lecz tylko po to, by poznać jakiegoś czystego i atrakcyjnego partnera do łóżka, przez jakiś czas uprawiać z nim dziki seks, nie przywiązując się, absolutnie. Potem mówić „adieu”, wracać do czystego domu pozbawionego zwiniętych w kulkę skarpetek pod fotelem, spać te swoje trzy godziny, a przez resztę nocy w ciszy i spokoju czytać książki.

Niestety, z racji tego, że mieszkałam z mamą i Beniem w bloku, nie wychodziło mi nawet to ostatnie. Człowiek nie miał tam ani odrobiny prywatności, bo ściany były zbudowane chyba z dykty. Ilekroć mama włączała jeden ze swoich ulubionych seriali — ja w swoim pokoju słyszałam każdy dialog, każde westchnienie i każdy jęk bohaterek tego tasiemca. No i każdy komentarz mamy. W nocy komentarze milkły, ale telewizor grał dalej, stanowił bowiem najlepszą kołysankę zarówno dla mamy, jak i jej ukochanego.

Nie chciałabym, żeby z całej mojej opowieści wynikało jedynie to, że się we trójkę nie dogadywaliśmy, że kąsaliśmy się złośliwie przy każdej nadarzającej się okazji. Wcale tak nie było. Wszyscy byliśmy dla siebie mili, czasem wręcz przymilni, wspieraliśmy się — właściwie przypominało to jedzenie bezy i popijanie jej diabelnie słodką kawą, kiedy się jednocześnie siedzi na bombie. Mięśnie napięte, słowa cedzone przez zęby, ale z uśmiechem. W każdej chwili może się zdarzyć, że bomba wybuchnie, a my zmienimy się w kupkę wypełnionych cukrem flaków; ale przecież może się stać i tak, że żadnego wybuchu nie będzie i jakoś przetrwamy, choć w ustach wciąż będziemy czuć okropnie słodki smak.

I tak właśnie wyglądało moje życie aż do owej pamiętnej soboty.Polecamy

Seria „Kalina w Malinach” to mistrzowskie kryminalno-romantyczne komedie,
które sprawią, że będziecie płakać… ze śmiechu!

Perypetie Kaliny pełne są szaleństwa i dziwnych splotów zdarzeń, ale brawura i polot, z jakimi opowiada je Szarańska, sprawiają, że nie ma w tym nic nieprawdopodobnego.

W „I że Ci nie odpuszczę” na ślubnym kobiercu okazuje się, że pan młody zostanie tatusiem dziecka innej kobiety. W „Kocha, lubi, szpieguje” tylko jej mogło się to przytrafić, że w jeden weekend zostaje posiadaczką dziecka, psa i… oskarżona o morderstwo. W zamykającej serię „Nic dwa razy się nie zdarzy” nie złamana niepowodzeniem z niedoszłym ślubem, ponownie staje przed ołtarzem i robi wszystko, by tym razem ceremonia odbyła się bez niespodzianek. Pan młody tym razem nawet nie stanął przed ołtarzem, a w wyniku gorączkowych poszukiwań, Kalina trafia do domu pewnego gangstera. Na miejscu przekonuje się, że niedoszły mąż nie dość, że o ślubie wcale nie myśli, to jeszcze w ogóle jej nie poznaje!

Wszystkie książki z serii mają dodatkową wspólną cechę: po prostu nie można się od nich oderwać.Jeżeli myślicie, że bycie mężatką jest proste,
to jesteście w błędzie

Agata Przybyłek przedstawia zwariowane i barwne opowieści o miłości, rodzinie i zwykłej codzienności.

Przezabawna seria komedii małżeńskich to zaskakująca i pełne intryg historia Zuzanny, dla której bycie kurą domową niekoniecznie polega na gotowaniu obiadów, sprzątaniu i robieniu prania, lecz często na… pakowaniu się w kłopoty!

Porządna dawka uśmiechu gwarantowana:)

Zuzanna, bohaterka powieści, ma taki talent do ściągania sobie na głowę kłopotów, jaki Agata Przybyłek do pisania lekkich i inteligentnych książek obyczajowych. Kocham obie!

ALEK ROGOZIŃSKI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: