Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

List, który przyszedł za późno - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Marzec 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

List, który przyszedł za późno - ebook

Czasami szara codzienność zaczyna znienacka niepokojąco błyszczeć. Drobne, na pozór nieistotne zdarzenia budzą ciekawość, potem niepokój. Dążenie do tego, żeby zrozumieć, odsłania kolejne tajemnice. Ten, kto się z nimi zmierzył, traci poczucie bezpieczeństwa. Ale wtedy nie ma już odwrotu. Pozostaje tylko droga w głąb...
Główny bohater powieści "List, który przyszedł za późno", Tomek Dybruk, przez pomyłkę zamienia z kimś walizki na lotnisku. Z pewnych względów postanawia przeszukać tę, która wpadła mu w ręce. Znajduje w niej list sprzed lat. Treść listu jest tak frapująca, że Tomek decyduje się odnaleźć kobietę, która go pisała. To pozornie proste zadanie staje się w przygodą życia, barwną i niebezpieczną. Tomek krok po kroku dociera do mrocznej prawdy i spotyka na swej drodze tajemniczych ludzi, których nigdy by nie poznał, gdyby nie owa zamiana walizek...
Wraz z pasjonującą intrygą kryminalną powieść niesie przesłanie o roli przypadku i prawdziwej determinacji w życiu człowieka.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-065-1
Rozmiar pliku: 951 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Podczas lotu Tomkowi śniły się włosy Dominique. Samym dotykiem zmieniał niepokojący odcień czerwonego wina, który ostatnio przybrały, w dawną, bezpieczną kasztanowość. Niewinny, romantyczny finał krótkiego spotkania z byłą żoną.

Jak to jest z kolorami w snach? Podobno ich nie ma… Rozmyślał o tym leniwie w nowej, stalowo-rudej hali przylotów na warszawskim Okęciu, czekając na swój bagaż. Powolna, wężowata taśma pełna czarnych i granatowych walizek wiła się już wśród niepewnych spojrzeń. Sympatyczny Francuz zastygł z rezygnacją nad ogromną plamą o zapachu calvadosu, wilgotniejącą coraz bardziej na jasnej skórze jego kufra. Smutna sąsiadka z samolotu rozburzyła włosy, przygryzła wargi, ułożyła usta w śliczny, promienny, prawie naturalny uśmiech i ruszyła tanecznym krokiem w stronę wyjścia. Tomek mógłby pójść za nią, zobaczyć, dla kogo tak gra, bo właśnie przyjechała jego walizka.

Jednak coś z nią było nie tak. Z walizką. Była inna, chociaż na pozór identyczna. Toczyła się za nim trochę zbyt lekko, zbyt miękko. Sprawdził banderolę z numerem lotu, naklejoną na brudny uchwyt – papier przedarty właśnie tam, gdzie powinno być jego nazwisko. Nie był pewien, czy się pomylił. Tego dnia wielu rzeczy nie był pewien. Obie kieszenie, jak w jego walizce, były puste. Przyklęknął, żeby rozsunąć zamek. Właśnie podnosił wieko, kiedy usłyszał – gdzieś blisko, zaledwie kilka metrów dalej – dźwięk, którego mu wcześniej brakowało. Śmieszne skrzypienie lewego kółka.

– Przepraszam! Proszę pana! Pan ma coś, co należy do mnie!

Mężczyzna, który ciągnął za sobą walizkę Tomka, obejrzał się od razu. Ale nie uśmiechnął się przepraszająco. Nie uderzył dłonią w czoło, z żartobliwym politowaniem dla własnego roztargnienia. Nie zatrzymał się nawet – mimo że Tomek zamachał do niego czymś szarym, wyszarpniętym spod zamka, co tamten powinien rozpoznać. Odwrócił głowę i przyspieszył.

– Monsieur! Vous avez mon bagage, j’ai le votre! Proszę pana, zamieniliśmy walizki!

Na angielski nie było już czasu. Człowiek z walizką coraz szybciej zbliżał się do drzwi, za którymi czekała gromadka witających. Skurczył się jakby, zmalał, przygarbił. Tomek rzucił się za nim, dopinając torbę w biegu. Kiedy zderzył się z grupą radośnie pokrzykujących nastolatek, widział jeszcze plecy tamtego. Moment później mężczyzna zniknął. Pojawił się raz jeszcze – o ile to rzeczywiście był on – za tylną szybą taksówki ruszającej z postoju z piskiem opon, w tej samej chwili, w której Tomek wypadł przed terminal. Taksówki, za którą już wolniej, w nienagannym porządku, jeden po drugim, odjeżdżały identyczne jak ona samochody. O dalszym pościgu nie było mowy.

Tomek mógł już tylko wyrównać oddech, uporządkować myśli – jakoś sobie to wszystko wytłumaczyć. A potem coś z tym zrobić.

Zapalił papierosa.

Nie po raz pierwszy pomylił walizki. Takich jak tamta – czarnych, typowych, niewielkich – były pewnie setki. Ale kończyło się zawsze miłą wymianą zdań przy taśmie. Jeszcze nigdy nikt przed nim nie uciekał. Uciekał… czy rzeczywiście? Bo właściwie – gdzie tu sens? Może facet po prostu nie zrozumiał, o co chodzi. Odruchowo unikał kontaktu z obcym. Uchylał się przed nim jak przed menelem, który mógłby poprosić o pieniądze. Udając, że odgarnia zmierzwione włosy z czoła, Tomek obwąchał pachę swojej koszuli. Potarł dłonią nieogoloną szczękę. Może to wszystko jeszcze po nim widać. Pożegnalne nocne picie, spanie w fotelu, dziwną gorączkę sprzecznych uczuć kilku ostatnich dni. A na lewym udzie wytartych dżinsów podpisał mu się wczoraj zamaszyście pewien słynny przyjaciel Dominique. Cóż.

Facet z walizką – nadęty dupek.

Teraz należałoby postąpić według standardowych procedur.

Odnaleźć odpowiedni kontuar. Opowiedzieć swoją przygodę miłemu młodemu człowiekowi o uspokajającym uśmiechu. Wypełnić stosowny formularz, wpisując w kolejne rubryczki wszystkie niezbędne dane. Oddać cudzą własność, wrócić do domu i czekać na telefon.

Był tylko jeden mały problem.

Bardzo mały – około piętnastu gramów. Leżał sobie spokojnie w walizce Tomka, pomiędzy dwoma pudełeczkami wyjątkowo śmierdzących serów, zapakowany razem z nimi w ozdobną reklamówkę znanej francuskiej firmy serowarskiej. Właściwie – leżała. Porcyjka przedniej marihuany, pomysłowo przesypana przez Dominique do opakowania po czerwonej Amphorze – tytoniu, który można kupić w każdym sklepie Tabac. Razem z bibułkami. Pożegnalny prezent od byłej żony. Prezentów od byłej żony się nie odrzuca, więc Tomek go zabrał. Określenie „przewóz narkotyków przez granicę” jakoś nie przyszło mu do głowy. Może był jeszcze pijany, kiedy się pakował. A zresztą uważał, że trawka powinna być legalna.

No ale – zgłosić zgubę?!

Podpisać się pod tym imieniem, nazwiskiem, PESEL-em, telefonem, prawdziwym adresem – a nie tym starym z paszportu? Może jeszcze opisać zawartość walizki, żeby ktoś mógł ją potem sprawdzić? To wszystko wydawało mu się teraz… powiedzmy: niestosowne. Zbyt perwersyjne, jak na jego gust.

Oprócz śmierdzącego woreczka w walizce nie było nic szczególnego. Kilka par brudnych majtek i skarpetek, zawiniętych w kilka brudnych koszul. Kosmetyczka. Dwa dobre, ale niezbyt drogie wina. Zielony biustonosz Dominique, skradziony na pamiątkę. Tomek był w Paryżu tylko cztery dni. Kurtkę miał na sobie, wszystkie ważne rzeczy w kieszeniach i w torbie z laptopem, która leciała z nim. Nie było czego żałować.

A tamten człowiek… Tomek nie chciałby go okraść. Znów złe słowo. Nie chciałby, żeby tamten, przy biernym udziale Tomka, stracił przez własną głupotę coś cennego. Ale jeżeli nie ma nic takiego w tej jego walizce… Nie będzie jej przecież tutaj przeszukiwał. W razie czego zawsze można coś wymyślić, załatwić to przez telefon… Tomek poczuł się nagle bardzo, bardzo zmęczony. Brudny, senny, spragniony i samotny. Zgasił papierosa i poszedł na postój taksówek.

Pachnący calvadosem Francuz ujmującą paryską angielszczyzną usiłował wyjaśnić policjantowi, dlaczego przebiegł na czerwonych światłach tylko po to, żeby wyrzucić do pustego kosza kłąb mokrych szmat.

Kobieta o promiennym uśmiechu paplała coś wesoło, obejmując ramieniem młodziutką dziewczynę w zaawansowanej ciąży.

Zaczynał padać deszcz.

***

Nienaturalny ruch w hali przylotów terminalu 2, w niedzielę, 10 maja, o godzinie 14.32. Odbiegające od normy zachowanie dwóch dorosłych mężczyzn. Człowiek w mundurze ochroniarza nie zastanawiał się jednak nad potrzebą interwencji. Jego prawdziwe zadanie było inne. Miał tylko obserwować. Obserwować, myśleć, interpretować, wyciągać wnioski.

A wnioski były dla niego tym razem oczywiste.

Kłótnia kochanków.

Ten pierwszy – który pojawił się tylko na moment i jakimś dziwnym sposobem, nie budząc niczyjego sprzeciwu, w ciągu kilku sekund dotarł do pierwszej taksówki – tak znacząco patrzył przez szybę na tego, który biegł za nim… jakby chciał go na zawsze zapamiętać.

Mimo że wcześniej nawet nie odwrócił głowy.

Człowiek w mundurze uświadomił sobie z konsternacją, że tylko to spojrzenie potrafi opisać. Bo ten pierwszy wcześniej skurczył się jakby, zmalał, przygarbił…

Za to z drugim mężczyzną – kochankiem porzuconym – poszło mu już o wiele lepiej.

Obserwował go przez kilka dramatycznych minut, kiedy tamten próbował opanować myśli.

Rudawy brunet po trzydziestce, o dość nietypowym dla mężczyzny, być może nienaturalnym kolorze przydługich włosów. Przystojna, ale zaniedbana twarz. Wysokie czoło i wyraźnie zarysowane kości policzkowe, kilkudniowy zarost. Średni wzrost, ciało zbyt szczupłe. Strój wyjątkowo niedbały – a może właśnie celowo taki swobodny, ekscentryczny. Na pierwszy rzut oka – typ artysty.

Kiedy tak palił swojego papierosa, człowiek w mundurze ochroniarza odnalazł w jego zaczerwienionych, zapuchniętych oczach żal straty. I jakąś dziwną gorączkę…

Tak, wnioski były oczywiste.

Obaj mężczyźni mieli identyczne walizki. Być może kupili je razem. Człowiek w mundurze ochroniarza postanowił, że kiedyś, po latach, kiedy instynkt go opuści, spisze te wszystkie romantyczne historie. Na razie spisał, na wszelki wypadek, numery obu odjeżdżających taksówek.

***

– Dzień dobry, Biuro Zagubionego Bagażu „Lost & Found”, czym mogę służyć… chwileczkę, sprawdzę… nie, nikt z tego lotu nie zgłaszał zamiany. Czy chciałby pan… tak, oczywiście, jeżeli ktoś zgłosi, na pewno weźmiemy od niego numer telefonu. Czy mogę prosić o pana… rozumiem… nie, przepraszam pana bardzo, nie rozumiem… jeżeli pana bagaż nie jest problemem, to dlaczego pan sądzi… niestety, nie wyświetlił mi się pana numer telefonu, czy mógłby pan… proszę pana… proszę się nie denerwować, jeżeli pan sobie życzy, ja też mogę przejść na francuski, chociaż pan przecież wcześniej świetnie… monsieur.

Rozmowa została przerwana.

Wystarczyło tylko kilka kliknięć w klawisze, żeby wrócić do tej pierwszej, o wiele dla niej ważniejszej.

– Słyszałeś? Rozłączył się. Tak to właśnie czasem wygląda.

– Słyszałem. Nie przejmuj się nim, to jakiś wariat. Wkładasz w to tyle rzetelności. Jesteś taka cierpliwa. I – nie wiem, czy ci to już mówiłem – masz głos dwudziestolatki, wiesz?

Siwa kobieta uśmiechnęła się do ekranu komputera, patrząc na małe okienko, ukryte w rogu, rozmarzonym wzrokiem dwudziestolatki.

Wieczorem, w mieszkaniu na Mokotowie, Tomek odbierał już to wszystko inaczej. W wynajętym wprawdzie, ale swoim mieszkaniu, w którym wszystko stało, leżało albo wisiało tam, gdzie on postanowił, bez zachowania zasad jakiegokolwiek stylu – a jeżeli w jakiejś harmonii, to tylko i wyłącznie przez przypadek – z każdą chwilą odzyskiwał pewność siebie. Dominique w jego myślach znów wracała w to miejsce, które sama postanowiła zająć ponad rok temu: Ważnego, Pięknego, ale Zamkniętego Rozdziału, Byłej Żony, a teraz Serdecznej Przyjaciółki. I bardzo dobrze. Tomek pozbył się nawet swojej porannej obsesji na punkcie kolorów.

Posiedział sobie godzinę w wannie, owinął się w pasiasty szlafrok (który dla niej byłby zupełnie passé) i postanowił zająć się walizką.

Jej zawartość szczerze go rozbawiła.

Pięć identycznych, szarych męskich koszul z C&A, o klasycznym kroju, pedantycznie wyprasowanych, złożonych tak, żeby zajmowały jak najmniej miejsca; można je kupić w każdym większym mieście, które przyszło Tomkowi do głowy. Rozmiar 41.

Pięć identycznych par białych majtek i szarych skarpetek, do których pasował ten sam opis – podobnie, jak do pary szarych spodni ze starannie zaprasowanym kantem.

Kosmetyczka wypełniona prawie wyłącznie firmowymi buteleczkami z hotelowych łazienek.

Szara wełniana marynarka – jedyna rzecz, która straciła nienaganny kształt, kiedy Tomek wywijał nią na lotnisku, chcąc zatrzymać tamtego człowieka.

To wszystko razem było jak wyprawka. Gotowy zestaw ubranek dla niemowląt – w jednej z dwóch wersji: chłopiec albo dziewczynka, który w dzieciństwie Tomka można było kupić w specjalnym sklepie, pokazując zaświadczenie o zaawansowanej ciąży. Wyprawka dla dorosłego mężczyzny.

Albo jak w książce Anne Tyler Przypadkowy turysta – spakowany według specjalnej instrukcji bagaż człowieka, który nienawidzi zmian. Tomek lubił tę książkę. Jej bohater, opisany z ciepłą ironią, śmieszny, wygrywa z prawdziwą rozpaczą i zmienia w swoim życiu wszystko. Przez moment pomyślał nawet o facecie z lotniska z sympatią – ale tylko przez moment. Zaraz potem wyobraził sobie ze złośliwą satysfakcją połączony zapach serów i brudnej bielizny, który tamten poczuje z jego walizki.

Ubrania mężczyzny nie pachniały niczym.

Na dnie były jeszcze dwie książki: słownik francusko-polski i polsko-francuski Larousse i kryminał The Blue Nowhere Deavera, w oryginale. Typowy zestaw podróżny, niezdradzający nawet narodowości.

Przyjemność opróżnienia siatkowych kieszeni, przyczepionych do dłuższych, węższych boków czarnego wnętrza, Tomek zostawił sobie na koniec. Pstrykała w nich miło, obiecująco, podwójna folia bąbelkowa, chroniąca dwie butelki. Wino było trzy razy droższe i pewnie dwa razy lepsze od Saint-Émillion i Côtes du Rhône, owiniętych jego skarpetkami.

Ale też z tych, które można dostać w każdym w miarę dobrym francuskim supermarkecie.

Właśnie to było w tym wszystkim takie zabawne – przynajmniej w pierwszej chwili.

Symetria. Gdyby spisać zawartość obu walizek, nie używając ani jednego przymiotnika, różnice byłyby niewielkie. W zasadzie nic dziwnego. To tylko zwykły bagaż. Jednak Tomek, przynajmniej podświadomie, spodziewał się po swoim niechcianym łupie czegoś szczególnego. Bardziej niecodziennego niż jego serowy woreczek.

Wybujała wyobraźnia, rozbudzona pijanym czasem z Dominique.

Postawił wino na stole, usiadł nad stertą rozrzuconych ubrań, zmiażdżył palcami kilka foliowych bąbelków. Skąd ten dyskomfort? Nie, nie przez to, że nie znalazł informacji, jak to oddać. To kwestia jednego telefonu, bez znacze nia. Symetria była pozorna. Tomek miał wrażenie, że każdy z przedmiotów w jego walizce, jak głodny uwagi świadek, jest w stanie wykrzyczeć o nim wszystko to, co wie. Chociażby – proszę bardzo – data produkcji na trzymanym w kosmetyczce opakowaniu prezerwatyw. Tamten człowiek już go znał. A on nie wiedział o nim nic. I wcale mu się to nie podobało.

Nie podobało mu się to tak bardzo, że postanowił przejrzeć wszystko jeszcze raz, dokładniej. Już bez oszukiwania się, że to z troski o tamtego.

Znalazł coś w miejscu, od którego powinien był zacząć.

Szara wełniana marynarka, jak każda męska marynarka, miała wewnętrzne kieszenie – na portfel albo piersiówkę. W prawej – tej, do której sięga się rzadziej, jeżeli się nie jest mańkutem – było rozprute dno; może celowo, a może przypadkiem. Tuż pod kieszenią, między materią marynarki a podszewką, była koperta. Tradycyjna koperta na list, jak z dziecięcego rysunku – złożona z trójkątów na odwrocie, szersza i krótsza niż te, które są teraz w użyciu. Biała, lekko pożółkła. Zaadresowana nerwowym, szybkim pismem.

– No, to zostałeś mi przedstawiony. Mam cię.

Nadawcą była kobieta. Podpisała się tylko na trójkątnym skrzydełku, nie zostawiła adresu. List został wysłany z Saint Denis do Warszawy. Piętnaście lat temu.

Jak to było w Przypadkowym turyście? Nigdy nie zabieraj ze sobą w podróż rzeczy, których strata mogłaby cię naprawdę zaboleć…

Tomek obejrzał kopertę pod światło. Oprócz zapisanych kartek znalazł w niej coś mniejszego, sztywniejszego – jakby zdjęcie. Wyglądała na mocno zaklejoną. Ten, dla którego była przeznaczona, nie rozdarł jej w pośpiechu ani nie przeciął brzegów nożyczkami. Pewnie otworzył ją nad parą, a potem zakleił znowu. Jeżeli miał zwyczaj owijać butelki folią bąbelkową…

Tomek nastawił czajnik.

Może nawet by tego nie zrobił, gdyby nie ten intrygujący prostokąt.

Zdjęcie go nie zawiodło. Przeciwnie – zaskoczyło śmiałością. Nie było na nim nic więcej, oprócz bioder i ud – zgrabnych, szczupłych ud młodej kobiety, stojącej swobodnie chyba metr od aparatu. Uda były w dżinsach, mały fragment nagiej talii ucinała górna granica kadru.

W tle – jasna, pusta przestrzeń.

Obiektywnie rzecz biorąc – niewinne.

Erotyzm tego zdjęcia tkwił w jego ukrytym znaczeniu. W tym, że wypadło z koperty, że było dla kogoś. W intymności między tymi dwojgiem.

Czy warto, czy wolno było tę ich intymność naruszać? Tylko po to, żeby się dowiedzieć?

Tomek przeleciał wzrokiem początek listu.

Kochany… a potem pierwsze zdanie. To było tak, jakby nagle usłyszał krzyk.

Odłożył zapisane strony. Znalazł na biurku metalowy spinacz. Przyczepił zdjęcie do słomianej rolety w oknie, w miejscu, na które często padał jego wzrok. Jeszcze raz obejrzał oba wina. Wybrał Justice – przez nazwę, w tym kontekście przekornie dwuznaczną. Otworzył butelkę. Włączył płytę grupy Kronos. Napełnił kieliszek. Przez chwilę bawił się nim, patrząc, jak trunek pod wpływem światła zmienia odcień. Tak, tamten sen był kolorowy. Wypił łyk wina. Ułożył się wygodnie w fotelu.

Zaczął czytać list.Rozdział II

Maria Arsztrejer dzwoniła już trzeci raz. Znów wystukiwała na niewygodnej, zbyt małej klawiaturze nowego telefonu ciąg tych samych dziesięciu cyfr. Wiedziała, że jest gdzieś jeden przycisk, który mógłby je wszystkie zastąpić, ale nie pamiętała, który to. Nigdy z niego nie korzystała. Uważała, że nie wypada telefonować po raz drugi, jeżeli ktoś nie odebrał za pierwszym razem. Chyba że ma się naprawdę dobre wieści.

– Sandra? Udało ci się w końcu. Szukał cię jakiś reporter. Dostał ode mnie wszystkie namiary, będzie dzwonił, może nawet od razu do ciebie wpadnie. Nastaw się. Tylko się nie denerwuj, ja się za ciebie denerwuję. Gratuluję.

– Reporter? Teraz? Jak się nazywał? I co powiedział dokładnie, że z czym i skąd?

– Jak się nazywał, nie pamiętam, bo to nie było jakieś znane nazwisko. Wizytówki mi nie dał, może mu się skończyły. Z czym – no, ja cię przepraszam, córeczko, ale chyba nikt by cię nie szukał w żadnej innej sprawie. O ile wiem. A z jakiej gazety dokładnie – myślałam, że ty wiesz, gdzie są szanse, kto się może odezwać. Wolałam udawać, że je stem na bieżąco. No bo chyba powinnam być. Poza tym, jak otwierasz drzwi rano, w takim sobie szlafroku, bez makijażu, a całkiem sensowny facet mówi, że prosi o kilka informacji dla prasy, to się trochę gubisz. Nie życzę ci tego. Gdybyś uprzedziła, że może przyjść…

– Mamo, zaraz. Jesteś na bieżąco, nie było nic nowego. Jak to – przyszedł? Podałam wasz telefon na wszelki wypadek, bo miał być też stacjonarny. Ale bez adresu. I wyjaśniłam…

– To pewnie adres sobie znalazł, chociaż zastrzeżony. Chyba mają jakieś swoje prasowe sposoby, a nie tylko z informacji. Może chciał cię zaskoczyć, myślał, że tu mieszkasz. Bo to chyba jest logiczne, że w twojej sytuacji powinnaś mieszkać właśnie tutaj.

Maria obiecywała sobie, że tym razem nie powie na ten temat ani słowa. Wymknęło jej się. Córka już zaczynała ją denerwować. Zamiast skakać z radości, czepia się szczegółów. Ale to pewnie przez tremę. Biedna.

– Sandra, najważniejsze, że ci się udało. Bardzo się cieszę, naprawdę.

– Jeszcze nic nie wiadomo. Słuchaj, bardzo cię proszę, nie mów jeszcze nic nikomu. Nikomu. Za wcześnie na to.

– Nie traktuj mnie jak dziecko. Zresztą on też prosił o dyskrecję. Jak w filmie. Cały był trochę jak z filmu. Sama zobaczysz. No to na razie, daj znać, jak by co, muszę kończyć, bo jeszcze jestem w szlafroku.

– Na razie. Dziękuję.

Maria Arsztrejer powoli podniosła do ust swoją ulubioną, czarnorudą filiżankę pełną pachnącej kawy. Upiła mały łyk i z cichym przekleństwem wylała wszystko do zlewu. Podczas rozmowy nie wiadomo czemu posłodziła ją aż dwa razy.

***

Kilkaset metrów dalej, w domu pod numerem czternastym Ewa Zalipska podeszła do okna, zwabiona trzaskiem samochodowych drzwi. Schowana za ciemną zasłoną, obserwowała poczynania męża, który wysiadł z taksówki razem z otyłym, powolnym kierowcą. Krążył wokół niego zaaferowany, próbował pomóc rozpakować bagażnik. Poprawiał coś, przestrzegał, przeszkadzał niepotrzebnymi gestami zbyt długich ramion. Taksówkarz robił swoje, nie siląc się na uprzejmość. Ustawił bagaż na chodniku i odjechał.

Bagaż. Trzy ciężkie przedmioty, prowizorycznie, domowym sposobem osłonięte gdzieniegdzie warstwą starych szmat. Duże pudło stacjonarnego komputera, owinięte różowym ręcznikiem. Pękaty monitor, podobny do małego telewizora. To trzecie – najlżejsze, niewielkie, z kablem wyłażącym przez dziurę w reklamówce – to chyba drukarka. Cały zestaw. Stary sprzęt, pożyczony albo odkupiony za grosze. Pewnie od dawnego kolegi, który wymienił to na coś nowszego. Bo chyba nie na giełdzie.

Jej mąż krzątał się przy tym zadowolony, dumny ze zdobyczy, dziwnie młody w rozpiętej koszuli i starych sandałach. Podparł otwartą furtkę kamieniem. Troskliwie objął monitor. Zaniósł go przed próg, idąc o wiele lżej i bardziej sprężyście niż z filiżanką herbaty. Otrzepał ręce jak tragarz. Zawrócił po resztę.

Powinna teraz wyjść do niego. Pomóc mu z tymi pakunkami. Okazać ciepłe zainteresowanie, a jednocześnie szacunek dla jego prywatności. Wzbudzić zaufanie, żeby się otworzył. Tak jak radziły podręczniki psychiatrii. Ale on nie był aż tak chory, żeby nie zdawać sobie sprawy z niezwykłości swoich akcji, podejmowanych przy każdym nawrocie. Nie zamierzał się nimi z nikim dzielić. Była pewna, że tym razem też tak będzie. Tak samo jak tego, że znowu się zaczęło.

Kilka dni temu wyrzucił swoje psychotropy. Wydzwaniał gdzieś, załatwiał coś, zmieniając temat na jej widok. Był pełen energii, silniejszy, sprawniejszy, rozmowniejszy nawet niż zwykle, a jednocześnie całkiem nieobecny duchem. Jak wynalazca, pisarz, odkrywca, ktoś, kto ma nadzieję na wielką zmianę. Cząstką siebie, wbrew lekarzom, zazdrościła mu czasem tego stanu. Do cholery, nie wierzyła nawet, że jest naprawdę chory!

Ktoś kiedyś nazwał to jakimś syndromem, opisał, sklasyfikował. Określił grupy ryzyka: rodziny żołnierzy, którzy wrócili z wojny w kawałkach, w zaspawanej trumnie. Bliscy ofiar katastrof morskich czy lotniczych. I tak dalej. Ci wszyscy, którzy, nie widząc, musieli uwierzyć w śmierć. Chociaż woleliby, jak święty Tomasz, wsadzić rękę w bok, bo akurat ta śmierć jest dla nich tak sprzeczna z porządkiem rzeczy, jak dla niego było zmartwychwstanie. Więc wierzą, ale bywa, że nie do końca. I wtedy odkrywają myśl o pomyłce. Żyją nią albo z nią walczą. Szukają dowodu, żeby zdobyć spokój. Dowodu pewniejszego niż papier z pieczątkami, niż obce słowa. Czegoś, co ich przekona. Czy to nie racjonalne?!

A on nie widział zwłok.

Kiedy to się stało, byli razem na innym kontynencie. To ona dostała natychmiast jedyny, ostatni bilet. Jego lot poszedł nie tak. Gdy dotarł do Warszawy, mógł już tylko pochować urnę.

Nie mogłaś mi tego zrobić.

Gdyby wiedział, czego tak naprawdę nie mogła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: