Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy o Galicyi do "Gazety Polskiej" 1875-1876 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy o Galicyi do "Gazety Polskiej" 1875-1876 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 368 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Kra­ków, 4 lu­te­go.

Ży­czy­cie więc so­bie, aże­bym 15-go każ­de­go mie­sią­ca zda­wał spra­wę z ży­cia tu­tej­sze­go spo­łe­czeń­stwa; że jed­nak za­le­głość moja wzglę­dem was jest już znacz­ną, nie cze­kam do 15 bież… mie­sią­ca i już 4-go wy­wią­zu­je się z daw­no da­ne­go przy­rze­cze­nia, wy­wią­zu­je ze wsty­dem za spóź­nie­nie, na jaki tyl­ko stać dzien­ni­ka­rza, któ­re­mu nie­ste­ty w po­dob­nych ra­zach "wstyd już nie ru­mie­ni czo­ła".

Zda­je mi się, że­ście się, nie za­wie­dli w wy­bo­rze, nie spra­woz­daw­cy, ale miej­sca, z któ­re­go chce­cie mieć wia­do­mo­ści o ży­ciu i czy­nach spo­łe­czeń­stwa ga­li­cyj­skie­go. Nie po­są­dzi­cie mnie za­pew­ne, iż­bym za­pa­try­wał się na tu­tej­sze spra­wy ze sta­no­wi­ska śmiesz­ne­go i po­li­to­wa­nia god­ne­go a nie­usta­ją­ce­go an­ta­go­ni­zmu po­mię­dzy Lwo­wem a Kra­ko­wem. Co o tym an­ta­go­ni­zmie my­ślę, do­wie­cie się w na­stęp­nych li­stach; ale za­praw­dę spo­koj­ny Kra­ków jest nie­za­prze­cze­nie lep­szym punk­tem, niż wiecz­nie roz­czo­chra­ny Lwów, dla spra­woz­daw­cy dzien­ni­ka, któ­ry chce wy­do­być dla swo­ich czy­tel­ni­ków z tu­tej­sze­go cha­osu na­mięt­no­ści, po­krzy­wio­nych wy­obra­żeń, za­bie­gów, ry­wa­li­za­cyi, walk i burz w szklan­ce wody, przy­najm­niej przy­bli­żo­ną, skrom­ną praw­dą, je­że­li już nie ową praw­dzi­wą praw­dą, o któ­rą Fi­ga­ro upo­mi­na się u Zu­zan­ny. Tę skrom­ną praw­dę o tu­tej­szych sto­sun­kach bądę się sta­rał prze­sy­łać z Kra­ko­wa, a wąt­pią czy ze Lwo­wa zdo­łał­bym wam i ta­kiej do­star­czyć. Roz­ma­ite są po­wo­dy tej róż­ni­cy dwóch głów­nych miast tego kra­ju, po­wo­dy, któ­re w na­stęp­nych li­stach wy­ja­śnią; jed­ną wszak­że z głów­niej­szych przy­czyn upa­tru­ją w tem, że Kra­ków nie­rów­nie mniej trud­ni się po­li­ty­ką niż Lwów, a że w na­szych cza­sach po­li­ty­ka i praw­da naj­zu­peł­niej­szy z sobą wzię­ły roz­brat, im mniej po­li­ty­ki tem ła­twiej o praw­dą, i od­wrot­nie. Gdy­bym nie oba­wiał się, że mnie po­są­dzi­cie o po­chleb­stwo, to do­dał­bym, że bliz­kość War­sza­wy i częst­sze z nią sto­sun­ki tak­że na­der ko­rzyst­nie wpły­wa­ją na Kra­ków; a na­resz­cie ma on daw­niej­szą i nie­rów­nie lep­szą tra­dy­cye niż Lwów, któ­ry jest wy­cho­wań­cem biu­ro­kra­cyi au­stry­ac­kiej. Z góry was prze­strze­gam, że praw­da, któ­rą za­mie­rzam wam prze­sy­łać, bę­dzie może cza­sem za­baw­ną, ale rzad­ko we­so­łą a ra­czej po­cie­sza­ją­cą; nie my­śl­cie jed­nak, iżby to było skut­kiem zbyt­nie­go spo­ży­wa­nia przez wa­sze­go ko­re­spon­den­ta ho­ma­ra; nie, do­praw­dy że nie; wy­zy­wam lu­dzi za­pa­tru­ją­cych się naj­ró­żo­wiej na świat, aby zdo­ła­li ztąd na­pi­sać coś we­so­łe­go i po­cie­sza­ją­ce­go a zgod­ne­go z naj­skrom­niej­szą praw­dą. Lecz nie uprze­dzaj­my tak­tów! Jesz­cze na pierw­szym pla­nie, spo­strze­gam scho­dzą­cą za­le­d­wie z po­rząd­ku dzien­ne­go spra­wę "Por­cyi", sły­szę jesz­cze ostat­nie akor­da tej lo­kal­nej ope­ry, a ra­czej ko­ciej mu­zy­ki. Co to za nie­prze­bra­na ko­pal­nia dla ob­ser­wa­to­ra, ta spra­wa "Por­cyi", o któ­rej i wy już coś za­sły­sze­li­ście, a któ­ra przez kil­ka mie­się­cy zaj­mo­wa­ła wy­łącz­nie tu­tej­sze spo­łe­czeń­stwo! Jest ona dla tego god­ną uwa­gi, że jest naj­śwież­szą, a zda­niem mo­jem naj­do­kład­niej­szą a sta­now­czą il­lu­stra­cyą tu­tej­szych sto­sun­ków. Hr. Sta­ni­sław Tar­now­ski, je­den z rzad­kich lu­dzi tu­taj praw­dzi­wie zna­ko­mi­tych, na­pi­sał w mie­sięcz­nem pi­śmie "Prze­gląd", ar­ty­kuł p… t. "Por­cye", w któ­rym twier­dził, że oby­wa­tel­stwo w nie­któ­rych miej­sco­wo­ściach Ga­li­cyi cią­gnie za po­mo­cą po­ży­czek pie­nięż­nych zbyt wiel­kie z wło­ścian zy­ski w ro­bo­ci­znie. Ro­bo­ci­zna ta, we­dle słów p. Tar­now­skie­go, od­ra­bia­na w pro­cen­cie od wy­po­ży­czo­nych przez więk­szych wła­ści­cie­li sum wło­ścia­nom, rów­nać się mia­ła naj­więk­szej li­chwie, a zwy­czaj ten miał się na­zy­wać "Por­cy­ami". Poj­mie­cie ła­two do ja­kich na­stępstw, szcze­gól­niej na tu­tej­szym grun­cie, po­dob­ne ukła­dy osta­tecz­nie do­pro­wa­dzić­by mo­gły. Oka­za­ło się prze­cież, że p. Tar­now­ski, nie zna­ją­cy dość do­brze wiej­skich sto­sun­ków, a słusz­nie prze­ra­żo­ny prze­sa­dzo­ne­mi i nie­do­kład­ne­mi opo­wia­da­nia­mi, zbyt go­rą­co, a może i tro­chę nie­roz­waż­nie pod­jął te spra­wę, i nadał jej roz­mia­ry, któ­rych nie mia­ła. Złe może za­le­d­wie wy­jąt­ko­we roz­cią­gnął on nie­mal do ogó­łu. Oczy­wi­ście, że na­le­ża­ło, dla praw­dy i słusz­no­ści, spro­sto­wać myl­ne, lecz w do­brej wie­rze po­sta­wio­ne przez p. Tar­now­skie­go twier­dze­nia. Za­miast uczy­nić to spo­koj­nie i po­waż­nie, wzię­to się do rze­czy na­mięt­nie, ob­ce­so­wo, bru­tal­nie, roz­po­czę­to agi­ta­cyę, bez któ­rej nic tu nie umie­ją ro­bić, pusz­czo­no wo­dze naj­gor­szym na­mięt­no­ściom w wi­docz­nym celu, nie spro­sto­wa­nia tak­tów, nie wy­ja­śnie­nia praw­dy, ale do­ku­cze­nia p. Tar­now­skie­mu, skru­sze­nia jego świet­ne­go pió­ra i wy­ko­le­je­nia go z ży­cia pu­blicz­ne­go.

Z po­dzi­wie­nia god­nym spo­ko­jem zno­sił pan Tar­now­ski wszyst­kie te na­stęp­stwa ar­ty­ku­łu swo­je­go, a na­wet od­wo­łał i cof­nął wszyst­ko, co oka­za­ło się rze­czy­wi­ście myl­nem w owym ar­ty­ku­le. Lecz to nic nie po­mo­gło; for­ma od­wo­ła­nia, ni­by­to nie po­do­ba­ła się; po­wtór­ne od­wo­ła­nie ze stro­ny "Prze­glą­du" tak­że nie za­do­wol­ni­ło, agi­ta­cyą nie usta­wa­ła, pro­te­sta, po­le­mi­ki i obe­lgi sy­pa­ły się jak z rogu ob­fi­to­ści, bo nie szło o rzecz, ale o oso­bę. Miej­cie raz na za­wsze na uwa­dze, że głów­ną wadą, głów­ną pla­gą tu­tej­szych sto­sun­ków jest, iż nig­dy tu nie idzie o rzecz, lecz za­wsze o oso­by. Z wiel­kim zdzi­wie­niem, żeby nie po­wie­dzieć zgor­sze­niem, wi­dzia­no jak naj­wyż­szy w kra­ju urzęd­nik, przez swój or­gan "Ga­ze­tę Lwow­ską", brat czyn­ny udział w tej za­cię­tej prze­ciw panu Tar­now­skie­mu wal­ce, w któ­rej po­wi­nien był przed in­ny­mi, za­jąć, je­że­li już nie roz­jem­cze, to przy­najm­niej neu­tral­ne sta­no­wi­sko. Rzecz dziw­na, ale dwa prą­dy, dwa obo­zy za­wsze so­bie w tym kra­ju prze­ciw­ne: pa­łac na­miest­ni­kow­ski i pa­łac ksią­żąt Sa­pie­hów, przy­łą­czy­ły się do ak­cyi pro­wa­dzą­cej osta­tecz­nie do zdys­kre­dy­to­wa­nia i znisz­cze­nia zna­cze­nia czło­wie­ka, nie­tyl­ko z nie­ska­la­ną, ale z peł­ną za­sług prze­szło­ścią, pu­bli­cy­stę świet­ne­go a nie­za­leż­ne­go, sło­wem zna­ko­mi­to­ści ja­kiej dru­giej w pew­nym kie­run­ku i w tych wa­run­kach, Ga­li­cya z pew­no­ścią nie po­sia­da. Rzu­co­no ob­łud­nie za­rze­wie nie­zgo­dy, twier­dząc że ar­ty­kuł p. Tar­now­skie­go jest woj­ną wy­po­wie­dzia­ną wschod­niej Ga­li­cyi przez za­chod­nią, da­lej że jest wcie­le­niem teo­ryi przy­pi­sy­wa­nej nie­od­ża­ło­wa­nej pa­mię­ci p. Ada­mo­wi Po­toc­kie­mu, a stresz­cza­ją­cej się w sło­wach, któ­rych po­dob­no nig­dy nie po­wie­dział: "pan i chłop", pod­bu­rza­no wszel­kie­mi środ­ka­mi na­mięt­no­ści do­bro­dusz­nej szlach­ty i po­two­rek de­mo­kra­cyi szla­chec­kiej, któ­ry już tyle złe­go na tej zie­mi na­ro­bił a któ­ry ma­jąc wszyst­kie wady de­mo­kra­cyi, nie­ma żad­nej z za­let ani de­mo­kra­cyi, ani ary­sto­kra­cyi, roz­hu­lał się i roz­sza­lał na do­bre w tej spra­wie. Wi­dząc te bez­u­ży­tecz­ne za­pa­sy i te nie­po­trzeb­ną woj­nę, a przy­pa­tru­jąc się od dość daw­na tu­tej­szym spra­wom, nie­po­dob­na się wstrzy­mać od uwa­gi, o ile by one ko­rzyst­niej i świet­niej sta­ły, gdy­by te ener­gie, któ­rą roz­wi­nię­to z po­wo­du ar­ty­ku­łu p. Tar­now­skie­go, zu­żyt­ko­wa­no od kil­ku­na­stu lat dla za­ła­twie­nia naj­ży­wot­niej­szych kwe­styi mo­ral­nych i ma­te­ry­al­nych, któ­re odło­giem leżą. Lecz tu­taj umie­ją ener­gicz­nie dzia­łać tyl­ko ujem­nie, nig­dy do­dat­nio a rzecz god­na uwa­gi, spo­łe­czeń­stwo tu­tej­sze nie mo­gąc stra­wić praw­dzi­wie zna­ko­mi­tych lu­dzi, wy­rzu­ca ich z sie­bie po ko­lei, kar­miąc się mier­no­ścia­mi i tu­zin­ko­we­mi oso­bi­sto­ścia­mi. To co dziś wi­dzi­my z po­wo­du p. Tar­now­skie­go, nie­jed­no­krot­nie już się zda­rzy­ło, a mia­no­wi­cie gdy pew­na eu­ro­pej­ska zna­ko­mi­tość, słyn­ny współ­pra­cow­nik "Re­vue des deux Mon­des", osiadł tu­taj. Wte­dy tak­że nie umia­no czy nie chcia­no, na­le­ży­te­go zro­bić mu miej­sca, i do­pó­ty kłu­to go szpil­ka­mi do­pó­ki nie prze­niósł as­fal­tu nad sło­dy­cze ży­cia tu­tej­sze­go. P. Tar­now­ski zbłą­dził, sam to przy­znał, lecz gdy­by na­wet wina jego była sto­krot­nie więk­szą niż nią jest rze­czy­wi­ście, czyż nie było rze­czą ro­zum­ne­go i poj­mu­ją­ce­go wła­sny in­te­res spo­łe­czeń­stwa, nie spo­nie­wie­rać czło­wie­ka tych zdol­no­ści i tego zna­cze­nia! Tu prze­ciw­nie uchwy­co­no w lot spo­sob­ność, aby się go po­zbyć, je­że­li się uda. Za­trzy­ma­łem się dłu­żej nad tą spra­wą dla­te­go, że jest ona, nie­ste­ty, naj­do­kład­niej ar­chi­tek­to­nicz­nie przy­bu­do­wa­nym kruż­gan­kiem do gma­chu, po któ­rym mam was opro­wa­dzać.

Pro­ces p. Of­fen­he­ima zbyt do­ty­czy tu­tej­szych sto­sun­ków; zbyt wie­le osób, i to wy­so­ko po­ło­żo­nych z tej pro­win­cyi, wmie­sza­nych jest do nie­go, aby nie zaj­mo­wał on tu­taj umy­słów i nie był przed­mio­tem roz­mów. Pro­ces ten głę­bo­kie robi tu wra­że­nie, a naj­fa­tal­niej de­pry­mu­ją­co od­dzia­ły­wa na tu­tej­sze spo­łe­czeń­stwo. Uczci­wi lu­dzie z bo­le­ścią w ser­cu sta­ra­ją się jak naj­mniej o nim mó­wić, a szcze­gól­niej pi­sać. Dla in­nych, mia­no­wi­cie dla pasz­kwi­li­stów i kon­do­tie­rów pió­ra jest on nie­prze­bra­ną ko­pal­nią skan­da­lów i oso­bi­stych za­cze­pek, z któ­rej wy­do­by­wa­ją nie szla­chet­ne me­ta­le, lecz sto­sy bło­ta. Trud­no do­tąd roz­po­znać się w tym ogrom­nym pro­ce­sie, w któ­rym oskar­żo­ny jak Ty­tan ol­brzy­mich przed­się­bierstw dzi­siej­szych, bro­ni się i wal­czy z są­dem i pro­ku­ra­to­rem. To jed­nak pew­na, że ja­ki­kol­wiek be­dzie sku­tek tego pro­ce­su, spra­wa ko­lei czer­nio­wiec­kiej po­zo­sta­nie za­wsze złą spra­wą, dla tej pro­stej przy­czy­ny, że jej kon­ce­sy­ona­ry­usze i na­czel­ni­cy po­dzie­li­li się znacz­ne­mi zy­ska­mi, kie­dy jed­no­cze­śnie ko­lej ta źle i nie­do­kład­nie zbu­do­wa­ną zo­sta­ła; jest to zda­niem mo­jem głów­ny punkt spra­wy i czar­ny punkt. Ale z dru­giej stro­ny ob­wi­niać tych pa­nów o każ­dy zysk lub chęć zy­sku w przed­się­bier­stwie tego ro­dza­ju, jest po­pro­stu! dzie­ciń­stwem i zbyt fa­na­tycz­nem ock­nie­niem się su­mie­nia, aby ono mo­gło mieć rze­czy­wi­stą war­tość. Wpraw­dzie ktoś dow­cip­niej niż słusz­nie po­wie­dział, "że wie­dzia­no iż nie­raz dla zro­bie­nia in­te­re­su trze­ba prze­ku­py­wać, lecz nie wie­dzia­no żeby trze­ba było da­wać się prze­ku­py­wać". Po­mi­mo jed­nak za­cze­pek i pasz­kwi­lów, któ­re­mi stron­ni­cze i nie­su­mien­ne or­ga­na tu­tej­sze ob­rzu­ca­ją znacz­ne i zna­ne oso­bi­sto­ści kra­jo­we wplą­ta­ne w spra­wę Of­fen­he­ima, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że w ogó­le ich ze­zna­nia jako świad­ków zro­bi­ły względ­nie do­bre wra­że­nie nie­tyl­ko na tu­tej­szych nie­uprze­dzo­nych umy­słach, ale tak­że w Wied­niu. Mia­no­wi­cie ksią­żę Leon Sa­pie­ha, o któ­re­go oczy­wi­ście głów­nie tu idzie i iść musi, z wiel­kim ro­zu­mem, z pro­sto­tą i sta­now­czo­ścią wy­tłó­ma­czył przed są­dem po­stę­po­wa­nie swo­je, a w Ga­li­cyi rów­nie jak w Wied­niu ze­zna­nia jego zy­ska­ły ogól­ne uzna­nie. Kie­dyś, może będą mógł wam wska­zać o ile i w tej spra­wie było wmie­sza­nych oso­bi­stych nie­na­wi­ści i oso­bi­stej ze­msty, i o ile szło wła­śnie o to, aby po­wa­lić, a przy­najm­niej ska­lać taką oso­bi­stość jak ksią­że Leon Sa­pie­ha. Czy to było mą­drze i roz­trop­nie? Sami osądź­cie. Czy uczci­wie? Śmiem sta­now­czo po­wie­dzieć, że nie. Chcieć prze­isto­czyć uster­ki w zbrod­nie, a za lada nie­po­wo­dze­niem ma­zać całą za­słu­żo­ną i ar­cy­uży­tecz­ną prze­szłość i nisz­czyć wiel­ką po­zy­cyę, może być dzie­łem tyl­ko złych i po­zio­mych na­mięt­no­ści.

Przejdź­my cho­ciaż na chwi­lą z dusz­nej at­mos­fe­ry in­te­re­sów do dzie­dzi­ny sztu­ki. Tu oczy­wi­ście, na pierw­szym pla­nie przed­sta­wia się nam

"Za­wie­sze­nie dzwo­nu Zyg­mun­tow­skie­go'" p. Ma­tej­ki. Czy­ta­łem w wa­szym dzien­ni­ku wzmian­kę o nim. Znaj­do­wał się on tu­taj przez kil­ka­na­ście dni na wy­sta­wie, te­raz po­dob­no jest w Wied­niu. Mniej­szy od zwy­kłych ob­ra­zów Ma­tej­ki, ma on wie­le pięk­no­ści, lecz w mo­jem prze­ko­na­niu nie sta­no­wi po­stę­pu w za­wo­dzie zna­ko­mi­te­go ar­ty­sty, a to dla tego, że nie unik­nął w nim błę­dów, któ­re mu słusz­nie za­rzu­ca­ją i wy­ty­ka­ją znaw­cy. Pięk­ną, ale tą pięk­no­ścią, któ­ra wy­zy­wa wszel­ką kry­ty­ką, jest gru­pa ro­bot­ni­ków wy­do­by­wa­ją­ca dzwon z zie­mi; jest tu mu­sku­lar­na siła Ru­ben­sa po­łą­czo­na z ogniem i sa­mo­rod­ną po­tę­gą kre­acyi Ma­tej­ki; wszyst­kie te po­sta­cie żyją, czu­ją, my­ślą, pra­cu­ją, wy­si­la­ją się, pocą się; wszyst­ko to, że tak po­wiem, pali się. Błę­du nie do­strze­żesz tu­taj. Środ­ko­we fi­gu­ry są pięk­ne, prze­pysz­nie ma­lo­wa­ne, lecz ich zna­cze­nie nie­ja­sne, nie­co za­gad­ko­we i względ­nej war­to­ści. Gru­pa na­prze­ciw ro­bot­ni­ków, to dwór pa­trzą­cy się na po­świę­ce­nie i wznie­sie­nie dzwo­nu; olśnie­wa on bla­skiem, świet­no­ścią, a głów­nie prze­py­chem stro­jów, owym prze­py­chem, któ­re­go se­kret po­sia­da dziś chy­ba je­den p. Ma­tej­ko, a któ­ry dał po­wód do twier­dze­nia: "iż jest on naj­pierw­szym kraw­cem na­szych cza­sów". Lecz tego wszyst­kie­go jest za­wie­le w tej gru­pie, za­wie­le bla­sku, za­wie­le osób na­tło­czo­nych i ci­sną­cych się – "il y a du trop", a tem sa­mem brak nie­co do­bre­go sma­ku. Mię­dzy po­sta­cia­mi ob­ra­zu jak zwy­kle por­tre­ty osób ży­ją­cych; bur­mistrz ów­cze­sny, to dzi­siej­szy pre­zy­dent Zy­bli­kie­wicz; Bona, to zna­na żona ar­ty­sty, po­wta­rza­ją­ca się pra­wie w każ­dym jego ob­ra­zie; mie­dzy środ­ko­we­mi po­sta­cia­mi wi­dzi­my por­tret peł­ne­go ta­len­tu rzeź­bia­rza Guj­skie­go. Król Zyg­munt bar­dzo ma­je­sta­tycz­ny, pe­łen spo­ko­ju i kró­lew­skiej god­no­ści, coś wyż­sze­go do­mi­nu­ją­ce­go w ca­łej po­sta­wie, acz­kol­wiek rysy twa­rzy wię­cej pa­try­ar­chal­ne niż ary­sto­kra­tycz­ne. Ale przy tych pięk­no­ściach, nie­ste­ty! błę­dy i to te, któ­re po za Ga­li­cyą tak szko­dzą Ma­tej­ce, a któ­re w Wied­niu pod­czas wy­sta­wy w zdu­mie­nie wpro­wa­dza­ły znaw­ców, w po­łą­cze­niu z ob­ja­wa­mi tak po­tęż­ne­go ta­len­tu. Za­wsze tu cia­sno i dusz­no, a dla cze­go, sko­ro rzecz dzie­je się na świe­żem po­wie­trzu? Lek­ce­wa­że­nie naj­zu­peł­niej­sze per­spek­ty­wy; za­mek przy­le­pio­ny jest do pierw­sze­go pla­nu, a ja­kaś wie­ża, po­dob­no "ku­rza sto­pa", za­wa­dza o bal­da­chim, pod któ­rym sie­dzi kró­lo­wa. U stóp tro­nu jest pa­zik trzy­ma­ją­cy dwa prze­ślicz­ne pie­ski fa­wo­ry­ty kro­lo­wej, ale gdy­by ten pa­zik wstał był­by po­twor­nym, wy­glą­dał­by jak na szczu­dłach. W ca­łym ob­ra­zie wi­docz­ny brak wpa­trze­nia się w wiel­kie wzo­ry! Stań­czyk roz­wa­lo­ny na stop­niach tro­nu z go­łe­mi ko­la­na­mi, jest w naj­wyż­szym stop­niu nie es­te­tycz­nym i jest uosob­nie­niem błę­du, któ­ry na­zwę bez­myśl­ną my­ślą; wi­docz­nie ma coś zna­czyć, a rze­czy­wi­ście nic nie zna­czy, i nie­po­dob­na od­gad­nąć co miał zna­czyć.

W chwi­li gdy się uka­zał ten nowy utwór Ma­tej­ki, zbie­ra­ją się skład­ki na za­kup­no in­ne­go ob­ra­zu, dla sali sej­mo­wej we Lwo­wie. Dwa ko­mi­te­ty, je­den we Lwo­wie, dru­gi w Kra­ko­wie, ten ostat­ni pod pre­zy­den­cyą bur­mi­strza Zy­bli­kie­wi­cza, zaj­mu­ją się tą spra­wą. Do­tąd naj­więk­szą sum­mę dał hr. Ar­tur Po­toc­ki, któ­ry już przy wstę­pie do ży­cia zda­je się chcieć iść, za pięk­nym przy­kła­dem zo­sta­wio­nym mu przez nie­wy­ga­słej nig­dy pa­mię­ci ojca.

W te­atrze dwie no­wo­ści: "Żyd" pana Asny­ka, "La bel­le au bois do­rmant" Feu­il­le­ta, prze­tłó­ma­czo­na przez pana Sar­nec­kie­go pod ty­tu­łem: "Dwa świa­ty", i po­wo­dze­nie, nie tyle może dra­ma­tu pod ty­tu­łem "Hra­bi­na de So­me­ri­ve", jak ra­czej be­ne­fi­su pan­ny Urba­no­wicz, któ­rej ta­lent i in­te­li­gent­na gra, ma tu mie­dzy znaw­ca­mi wie­lu zwo­len­ni­ków. "Żyd" pana Asny­ka w ognio­wej pró­bie przed­sta­wie­nia, prze­szedł naj­ró­żow­sze na­dzie­je, a za­dał kłam czar­nym prze­wi­dy­wa­niom, acz­kol­wiek sam jest czar­ny jak atra­ment, żeby nie po­wie­dzieć jak pie­kło, co też jest jego naj­więk­szą wadą. Ktoś go okre­ślił Jako rzecz nie­po­spo­li­tą a nie­uda­ną". Po­mi­mo tego trzy­ma się de­sek i zaj­mu­je. Praw­da, że gra p. Ben­dy w ty­tu­ło­wej roli jest jed­nym z głów­nych ży­wio­łów tego za­ję­cia; po­praw­ny ten ar­ty­sta gra tę rolę wy­żej swo­je­go ta­len­tu. Sły­sza­łem że "Żyd" ma się uka­zać w wa­szym dzien­ni­ku, po­win­szo­wać by wam moż­na tego na­byt­ku; rzecz to bo­wiem god­na głęb­sze­go za­sta­no­wie­nia i po­bu­dza­ją­ca do nie­go. Co tyl­ko nie za­po­mnia­łem o naj­więk­szem chwi­lo­wem po­wo­dze­niu te­atral­nem, o "Ka­pe­lu­szu sło­mia­nym (La cha­pe­au de pa­il­le d'Ita­lie), za­peł­nia on od kil­ku dni te­atr od góry do dołu; far­sa to w ca­łem tego sło­wa zna­cze­niu, ale naj­zu­peł­niej uda­na, a na któ­rą wszy­scy mło­dzi i sta­rzy, ro­zum­ni i mniej ob­da­rze­ni od na­tu­ry, tłum­nie spie­szą; wi­dzia­łem na­wet Lu­cy­ana Sie­mień­skie­go, któ­ry rę­czę że na "An­dro­ma­ce" nie był. Ko­mis­sya kon­kur­so­wa mia­ła już piąć po­sie­dzeń i za­koń­czy­ła przed­wstęp­ne pra­ce, to jest ozna­cze­nie sztuk, któ­re war­te są wspól­ne­go gło­śne­go czy­ta­nia; zna­la­zła ich prze­cież je­de­na­ście; tyl­ko te je­de­na­ście ubie­gać się mogą o licz­ne te­go­rocz­ne na­gro­dy, z do­świad­cze­nia jed­nak lat po­przed­nich wiem, że i mię­dzy temi je­de­na­sto­ma po­wo­ła­ne­mi nie… wszyst­kie będą wy­bra­ne­mi. Nie za­sia­da­jąc w tej ko­mis­syi, któ­ra, są­dząc ze spra­woz­dań dzien­ni­ków, pil­nie pra­cu­je, aby przy­spie­szyć osta­tecz­ny sku­tek kon­kur­su, nie wiem czy jest na­dzie­ja, aby któ­ra sztu­ka otrzy­ma­ła pierw­szą wiel­ką na­gro­dę; za­pew­nia­no mnie jed­nak, że będą god­ne przed­sta­wie­nia. Do­wia­du­ję się, że po za kon­kur­sem zna­ny i u was a wiel­ce tu lu­bio­ny i ce­nio­ny Bar­tels, na­pi­sał jed­no­ak­to­wą ko­me­dyę, któ­rej po­dob­no uczą się już tu­tej­si ar­ty­ści.

Ba­lów pry­wat­nych, szcze­gól­niej w tak zwa­nem to­wa­rzy­stwie kra­kow­skiem, pra­wie cał­kiem nie ma w tym roku; za­le­d­wie wie­czor­ki tań­cu­ją­ce, z któ­rych naj­za­baw­niej­sze nie­dziel­ne u mło­dej a peł­nej wdzię­ku go­spo­dy­ni, nie­daw­no dla Kra­ko­wa na­by­tej. Jak zwy­kle o tej po­rze, je­den lub dwa pu­blicz­ne bale co ty­dzień na róż­ne do­bro­czyn­ne cele, nie­któ­re z nich licz­ne, inne mniej, wszyst­kie nie tak świet­ne jak przed dwo­ma laty, to jest przed owym kra­chem, któ­ry cią­ży jesz­cze jak zmo­ra na ca­łej mo­nar­chii, a w Wied­niu po­dob­no bar­dziej niż na pro­win­cyi. Bo­ha­te­rem, lub je­że­li wo­li­cie lwem te­go­rocz­nym sa­lo­nów, jest pre­zy­dent Zy­bli­kie­wicz; dziel­ny bur­mistrz, nie­tyl­ko pre­zy­du­je w ra­dzie miej­skiej, ale tak­że na za­ba­wach i w to­wa­rzy­stwach, nie­tyl­ko że bie­rze się ener­gicz­nie do as­fal­to­wa­nia mia­sta i re­stau­ra­cyi Su­kien­nic, ale tak­że usi­łu­je oży­wić to­wa­rzy­skie ży­cie kra­kow­skie, a sam daje naj­lep­szy przy­kład wie­czo­ra­mi po­nie­dział­ko­we­mi, na któ­re wszy­scy tłum­nie śpie­szą. O tych wie­czo­rach roz­pi­szę się póź­niej. To­wa­rzy­stwo zaś tu­tej­sze ota­cza za­cne­go pre­zy­den­ta wiel­ką sym­pa­tyą, a wszyst­kie znacz­niej­sze domy dają dla nie­go obia­dy. Sły­szę o wiel­kim ku­li­ku, go­tu­ją­cym się na ostat­ni wto­rek, a ma­ją­cym za­je­chać na Szlak, to jest do daw­ne­go pa­ła­cy­ku hr. Le­ona Rze­wu­skie­go, na­by­te­go w tym roku przez hr. Sta­ni­sła­wa Tar­now­skie­go, a w któ­rym chwi­lo­wo miesz­ka ks. Mar­ce­li­na Czar­to­ry­ska. W ogó­le licz­ne ża­ło­by sta­nę­ły na prze­szko­dzie za­ba­wom w tu­tej­szym świe­cie; naj­pier­wej śmierć hr. An­drze­ja Za­moy­skie­go, te­raz zno­wu śmierć pani Ki­sie­leff; ta ostat­nia bo­le­śnie do­tknę­ła w przeded­niu kar­na­wa­łu nie­tyl­ko krew­nych, ale i licz­nych tu­tej­szych przy­ja­ciół tej pani, któ­ra była tak zna­ną i ty­po­wą po­sta­cią eu­ro­pej­ską; mia­ła ona urok wiel­kiej damy w praw­dzi­wem tego sło­wa zna­cze­niu, bo nie­od­łącz­nem od ro­zum­nej ko­bie­ty. Krew­ni i przy­ja­cie­le od­pra­wi­li w ko­ście­le OO. Ka­pu­cy­nów na­bo­żeń­stwo za jej du­sze, na któ­rem całe wyż­sze to­wa­rzy­stwo znaj­do­wa­ło się Śmierć wy­rwa­ła tak­że mi­łe­go a czę­sto zło­śli­wie dow­cip­ne­go hr. Le­ona Sko­rup­kę; było to dziec­ko Kra­ko­wa, a za­ra­zem czło­wiek eu­ro­pej­skie­go wy­kształ­ce­nia i obej­ścia; miał wady i przy­mio­ty Kra­ko­wia­ni­na, lecz pierw­sze sarn umiał nie­li­to­ści­wie wy­śmie­wać.II.

Kra­ków, 15 lu­te­go.

Mniej może niż w Wied­niu, lecz i tu obu­dzi­ła za­ję­cie wia­do­mość o prze­nie­sie­niu z puł­ku ar­tyl – le­ryi sto­ją­ce­go w Te­me­swa­rze, do puł­ku pie­cho­ty Wil­hel­ma sto­ją­ce­go w Kra­ko­wie, ar­cy­księ­cia Jana Sal­wa­to­ra; je­st­to bo­wiem wy­pa­dek nie­tyl­ko lo­kal­ny, ale ma­ją­cy ogól­niej­sze zna­cze­nie. Ar­cy­ksią­że ten jest sy­nem wiel­kie­go księ­cia to­skań­skie­go, a zna­nym jest w Ga­li­cyi, gdyż dłuż­szy czas stał gar­ni­zo­nem we Lwo­wie. Mło­dy, bo li­czą­cy lat dwa­dzie­ścia trzy, by­stre­go po­ję­cia, nie­za­leż­ne­go cha­rak­te­ru, umie on wzbu­dzać sym­pa­tye i na­dzie­je na przy­szłość; od­zna­czył się zaś świet­ne­mi eg­za­mi­na­mi. Przed ro­kiem prze­nie­sio­no go ze Lwo­wa do Te­me­swa­ru, w skut­ku za­tar­gów z głów­no­do­wo­dzą­cym hr. Neu­per­giem. Opo­wia­da­ją z owych cza­sów, że hr. Neu­perg, któ­ry ma być na­der przy­krym dla pod­wład­nych, nie oszczę­dzał wca­le mło­de­go ar­cy­księ­cia pod­czas musz­try i ćwi­czeń; ar­cy­ksią­że zaś mścił się bar­dzo grzecz­nie, bo na­der czę­ste­mi wi­zy­ta­mi u je­ne­ra­ła. Wia­do­mem jest, że ety­kie­ta na­ka­zu­je, aby za przy­by­ciem i od­jaz­dem człon­ka domu pa­nu­ją­ce­go, go­spo­darz wi­tał go i że­gnał u ostat­nich stop­ni scho­dów; ile razy wiec ar­cy­ksią­że do­stał bure na mu­strze, tyle razy śpie­szył z wi­zy­tą do hr. Neu­per­ga, i nie zwal­niał go wca­le z obo­wiąz­ków go­spo­da­rza, a to aby zrów­no­wa­żyć służ­bo­wą su­ro­wość, przy­mu­so­wą grzecz­no­ścią ety­kie­ty. Obec­nie uka­za­ła się, wpraw­dzie bez­i­mien­na, ale nie­wąt­pli­wie pió­ra ar­cy­księ­cia bro­szu­ra, kry­ty­ku­ją­ca su­ro­wo, a na­wet szy­dzą­ca z ko­men­dy i ca­łe­go za­rzą­du ar­tyl – le­ryi w Au­stryi; bro­szu­ra ta za­wie­ra przy­tem ustęp tre­ści po­li­tycz­nej, w któ­rym, mó­wią­ce o je­dy­nie moż­li­wych dla mo­nar­chii przy­mier­zach, au­tor do­wo­dzi, że przy­mie­rze z pań­stwem stwo­rzo­nem przez księ­cia Bi­smar­ka jest nie­moż­li­wem, i że ra­czej na­le­ży Au­stryi go­to­wać się do woj­ny z nie­ma szu­kać w in­nej stro­nie sprzy­mie­rzeń­ca. Poj­mie­cie ja­kie wra­że­nie zro­bi­ła ta bro­szu­ra; jest ono ogól­nem, i przez ty­dzień tym wy­pad­kiem zaj­mo­wa­no się prze­waż­nie w Wied­niu i na pro­win­cyi. Grom po gro­mie ude­rzał z Ber­li­na w au­to­ra bro­szu­ry, ha­łas, krzyk, jed­nem sło­wem skan­dal był wiel­kim. Na­resz­cie roz­po­rzą­dze­niem ce­sar­skiem prze­nie­sio­no ar­cy­księ­cia z ar­tyl­le­ryi do puł­ku pie­cho­ty sto­ją­ce­go w Kra­ko­wie, lecz pół­u­rzę­dow­nie po­ło­żo­no szcze­gól­ny na­cisk na to, że nie za ustęp po­li­tycz­ny w bro­szu­rze, ale za kry­ty­kę do­wód­ców ar­tyl­le­ryi, któ­ra w zbyt trud­nem po­ło­że­niu po­sta­wi­ła ar­cy­księ­cia wzglę­dem prze­ło­żo­nych. O ile mi są zna­ne sto­sun­ki wie­deń­skie, to rze­czy­wi­ście ustęp po­li­tycz­ny nie mógł złe­go zro­bić wra­że­nia na tym, któ­ry osta­tecz­ne miał w tej spra­wie wy­po­wie­dzieć sło­wo, prze­ciw­nie; acz­kol­wiek bar­dzo być może, że chwi­lo­we wzglę­dy dy­plo­ma­tycz­ne a może i par­la­men­tar­ne, zmu­si­ły do po­zor­nej wzglę­dem au­to­ra nie­ła­ski. Ude­rza­ją­cem jest jed­nak, iż ta nie­ła­ska czy też kara, do­się­gła do­stoj­ne­go pu­bli­cy­stę do­pie­ro po uka­za­niu się dru­giej edy­cyi bro­szu­ry. Bę­dzie więc

Kra­ków miał ar­cy­księ­cia, i to po­tom­ka tylu bo­ha­te­rów, fa­wo­ry­ta zwy­cięz­cy z pod Cu­stoz­zy, mło­de­go, in­tel­li­gent­ne­go, uspo­so­bie­nia nie­za­leż­ne­go, a nie zgi­na­ją­ce­go czo­ła przed ks. Bi­smar­kiem! Są to na dzi­siaj jak naj­lep­sze wa­run­ki po­wo­dze­nia tu­taj. Za­pew­ne gdy ar­cy­ksią­żę tu przy­bę­dzie (gdyż obec­nie przy­pa­tru­je się na wo­dach hisz­pań­skich za­pa­som flo­ty wszech Nie­miec z Kar­li­sta­mi), za­wią­że sto­sun­ki z to­wa­rzy­stwem, a to­tem ła­twiej, że już na­le­ży do nie­go, i bar­dzo mile jest tu wi­dzia­nym je­ne­rał ks. Win­di­sch­gratz, któ­ry tak­że prze­nie­sio­nym tu zo­stał z Pra­gi, dla tego że nie mógł się zgo­dzić z dzi­siej­szym mi­ni­strem woj­ny ba­ro­nem Kol­le­rem.

Wia­do­mość ta ze­szła się z ostat­nie­mi dnia­mi kar­na­wa­łu, któ­re były hucz­niej­sze­mi od po­przed­nich. Mm wspo­mnę o ba­lach tu­tej­szych, nad­mie­nić mu­szę o balu da­nym przez Jego Eks­cel­len­cyę pana mi­ni­stra Zie­miał­kow­skie­go w Wied­niu; znaj­do­wa­li się na nim wszy­scy mi­ni­stro­wie, de­pu­to­wa­ni ga­li­cyj­scy i inne zna­ne w sto­li­cy oso­bi­sto­ści; ten nie­co mie­sza­ny świat miał się do­brze ba­wić, a ogół­ne za­ję­cie obu­dził ma­zur pro­wa­dzo­ny przez pana Le­ona Chrza­now­skie­go i go­spo­dy­nię. Bal taki leży nie­ja­ko w atry­bu­cy­ach pana mi­ni­stra bez teki, a tem ła­twiej przy­szło mu go dać, że po­dob­no obec­nie nie zbyt jest za­ję­ty, ani obar­czo­ny spra­wa­mi pu­bli­czu­emi. Przy­ta­cza­ją z tego po­wo­du nie­co cy­nicz­ne, ale dow­cip­ne ode­zwa – nie się mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych p. Las­se­ra. Gdy się uskar­żał na wy­dat­ki i trud­no­ści ure­gu, ło­wa­nia bu­dże­tu, ktoś po­ra­dził mu, jak zwy­kle oszczęd­no­ści. "Ależ ja­kie?" za­py­tał mi­ni­ster. – "Znie­ście np. po­sa­dę Zie­miał­kow­skie­go, prze­cież on nic nie robi."– Na co p. Las­ser dał te cha­rak­te­ry­stycz­ną od­po­wiedź, któ­rą mu­szą przy­to­czyć po nie­miec­ku, gdyż w tłó­ma­cze­niu zbyt wie­le tra­ci." Das ist wahr, aber er macht die Po­len con­fuss, und das ist doch zwolf Tau­send Gul­den werth" *).

W ostat­ni po­nie­dzia­łek od­był się tu w sali ho­te­lu Sa­skie­go pu­blicz­ny bal" na ko­rzyść bu­do­wy szpi­ta­la dla dzie­ci". Go­spo­dy­nią była opie­kun­ka tego szpi­ta­la księż­na Mar­ce­li­na Czar­to­ry­ska, słyn­na uczen­ni­ca Cho­pi­na; bal ten świet­no­ścią prze­szedł wszyst­kie te­go­rocz­ne, dzie­więć­dzie­siąt par sta­nę­ło do ma­zu­ra. Na dru­gi dzień ku­lik, o któ­rym wspo­mnia­łem w prze­szłym li­ście, ru­szył z miesz­ka­nia ks. Lu­bec­kich i na­je­chał ksią­żąt Czar­to­ry­skich na Szla­ku . Na cze­le we­se­la po­stę­po­wał tra­dy­cy­onal­ny or­ga­ni­sta z "Kra­ko­wia­ków i Gó­ra­li;" w pierw­szej zaś pa­rze sta­ro­stą (p. Bar­tels) ze sta­ro­ści­ną (księż­na Druc­ka Lu­bec­ka), da­lej pań­stwo mło­dzi (księż­nicz­ka Ja­bło­now­ska i p. Wo- -

*) "To praw­da, ale jego obec­ność w mi­ni­ste­ry­um ba­ła­mu­ci de­le­ga­cję ga­li­cyj­ską, a to war­te jest prze­cież dwa­na­ście ty­się­cy reń­skich rocz­nie. "

żnia­kow­ski), na­stęp­nie druż­bo­wie i inne pary. Po­sy­pa­ły się jak z rogu ob­fi­to­ści śpie­wa­ne kra­ko­wia­ki, wier­sze i ora­cye; nie trud­no było od­gad­nąć au­to­rów Bar­tel­sa i An­czy­ca, było wiec tam wie­le we­rwy, dow­ci­pu, czu­cia i praw­dy. Naj­zna­ko­mit­szą była ora­cya wój­ta z Woli, wil­li na­le­żą­cej do ks. Czar­to­ry­skich, oso­bi­sto­ści zna­nej w Kra­ko­wie, gdyż ro­zu­mem i za­cno­ścią wy­szcze­gól­nia się mie­dzy oko­licz­ne­mi wło­ścia­na­mi; lecz tym ra­zem nie­wąt­pli­wie prze­mo­wę na­pi­sał mu au­tor "Chło­pów Ary­sto­kra­tów". Nic nie bra­kło aby nadać ku­li­ko­wi ko­lo­ryt lo­kal­ny i wła­ści­wy, może na­wet i to, że nie wszy­scy wy­uczy­li się do­brze na pa­mięć ora­cyi i kra­ko­wia­ków, i że kie­dy jed­ni wo­ła­li po­lo­nez, dru­dzy upo­mi­na­li sięo ma­zu­ra! Gdy za­grzmiał ma­zur a ocho­cze pary ude­rzy­ły w pod­ków­ki, wi­dok był uro­czy, a za­ba­wa oży­wio­na i peł­na ognia; trwa­ła ona jed­nak tyl­ko do dwu­na­stej, lecz roz­po­czę­ła się była o szó­stej, a jesz­cze po­zo­sta­je przy­pusz­cze­nie, że może za­trzy­ma­no o jaką go­dzi­ną ze­ga­ry, lecz za to przy­pusz­cze­nie nie bio­rę wca­le od­po­wie­dzial­no­ści. Na do­wód że Kra­ków nie jest znów tak ma­łem mia­stem, jak nie­któ­rzy twier­dzą i jak sam w swej dum­nej skrom­no­ści cza­sem utrzy­mu­je, do­wiedz­cie się, że w tym dniu i o tych sa­mych go­dzi­nach było kil­ka in­nych za­baw pry­wat­nych, był prze­peł­nio­ny te­atr na "Gwał­tu co się dzie­je!" Fre­dry, i była dość licz­na re­du­ta w sali te­atral­nej. Re­dut ta­kich było w tym roku kil­ka­na­ście; są to bale ma­sko­we, któ­re daw­niej wiel­kiem cie­szy­ły się po­wo­dze­niem, lecz któ­re z każ­dym ro­kiem mniej są świet­ne­mi, acz­kol­wiek za­pro­wa­dzo­no obec­nie w ich urzą­dze­niu ko­rzyst­ne zmia­ny, prze­ciw sob­kow­stwu i zbyt­nie­mu spo­spo­li­ce­niu tych za­baw.

Ku­lik za­mknął tu­tej­szy kar­na­wał, a be­ne­fis pani Hof­f­man roz­po­czął tu­tej­szy post. Je­st­to uro­czy­stość te­atral­na, któ­ra tu co rok, mniej wię­cej w ten sam spo­sób się po­wta­rza z akom­pa­nia­men­tem róż­ne­go ro­dza­ju owa­cyi dla naj­lep­szej obec­nie tu­tej­szej ar­tyst­ki. Zwy­kle w dniu tym, a to naj­waż­niej­sza, uka­zu­je się na sce­nie ja­kaś po­waż­niej­sza lub przy­najm­niej o lep­szym es­te­tycz­nym za­kro­ju, sztu­ka. W tym roku przed­sta­wio­no sztu­kę, nie gra­ną do­tąd na żad­nej sce­nie pol­skiej: "Be­gum Som­ru", tra­ge­dye w pię­ciu ak­tach Hal­ma, prze­ło­żo­ną wier­szem mia­ro­wym. Jak wam wia­do­mo, Halm jest pseu­do­ni­mem br. Munch… v. Be­lin­ghau­sen, au­to­ra "Iskry" (Wild­feu­er), "Szer­mie­rza z Ra­wen­ny," "Syna pusz­czy" i t… d. Uro­dził się on w Ga­li­cyi i dłuż­szy czas urzę­do­wał w Kra­ko­wie. "Be­gum Som­ru" jest jed­nym z ostat­nich jego utwo­rów. Po­eta w "Synu pusz­czy", fan­ta­sta w "Wild­feu­er", pa­try­ota ger­mań­ski w "Szer­mie­rzu", Halm w "Be­gum Som­ru" stał się mę­żem po­li­tycz­nym i by­strym ob­ser­wa­to­rem na­mięt­no­ści ludz­kich, nie prze­sta­jąc prze­cież być po­etą. Pod wzglę­dem wy­łącz­nie sce­nicz­nym, je­st­to za­pew­ne naj­lep­szy jego utwór. Au­tor wpro­wa­dza nas tu walk Kom­pa­nii in­dyj­skiej przy koń­cu ośm­na­ste­go stu­le­cia (1782) z kró­le­stwa­mi In­dyi Wschod­nich, a mia­no­wi­cie przed­sta­wia chwi­le, w któ­rej słyn­ny Sir War­ren Ha­stings kie­ru­je spra­wa­mi Kom­pa­nii i oka­la sie­cią in­tryg i zręcz­nych a głęb­szych pod­stę­pów kró­le­stwo Ser­da­ny. W Ser­da­nie pa­nu­je Ali­da Be­gum (księż­na) Som­ru, wdo­wa po eu­ro­pej­czy­ku, zna­ko­mi­tym i dziel­nym wo­jow­ni­ku, prze­zwa­nym przez In­dy­an Som­ru, a któ­ry przed kil­ku laty zgi­nął w za­sadz­ce za­sta­wio­nej przez Ma­ra­tów. Na dwo­rze Be­gum Som­ru znaj­du­je się re­zy­dent Kom­pa­nii Dyce, któ­re­go Ali­da na­mięt­nie po­ko­cha­ła jesz­cze za ży­cia męża, acz po­zo­sta­ła mu do koń­ca wier­ną. Ali­da ma syna Na­dira, cho­ro­wi­te­go i mi­stycz­nie uspo­so­bio­ne­go; przy­się­gła że po Som­ru on tyl­ko pa­no­wać bę­dzie, i pra­gnie za­cho­wać mu tron. Dyce zaś na­gli ją, aby za­war­ła z nim związ­ki mał­żeń­skie, ni­by­to dla od­su­nię­cia nie­bez­pie­czeń­stwa ze stro­ny An­gli­ków. Na tak przy­go­to­wa­nym grun­cie dzia­ła wy­traw­ny i prze­bie­gły Ha­stings, aby dojść do je­dy­ne­go celu – zdo­by­cia Ser­da­ny dla Kom­pa­nii. Trzy pierw­sze akta po­świę­co­ne są tej po­li­tycz­nej in­try­dze, któ­ra zwol­na, lecz mi­ster­nie się roz­wi­ja; od­ry­so­wu­je stę tu wy­bor­nie po­stać Ha­sting­sa, jako uoso­bie­nie ego­izmu, bez­względ­no­ści, a za­ra­zem ro­zu­mu i zręcz­no­ści po­li­tycz­nej, a szcze­gól­niej po­li­ty­ki spe­cy­ficz­nie an­giel­skiej. Ha­stings prze­cież nie jest tu tyl­ko ideą, to czło­wiek, to oso­bi­stość, to cha­rak­ter ory­gi­nal­ny i sa­mo­ist­ny.

Jed­ną w tej czę­ści z naj­udat­niej­szych scen jest ta, w któ­rej Ha­stings uło­żyw­szy swój plan i ukoń­czyw­szy zręcz­ną i sza­tań­ską in­try­gę, mówi, że te­raz spo­cząć może i wyj­mu­je z kie­sze­ni Ho­ra­cy­usza, któ­re­go wła­śnie odą do De­liu­sa "Aequ­am me­men­to re­bus in ar­du­is se­na­re men­tem" tłó­ma­czy; i naj­spo­koj­niej za­sia­da pod cie­niem pal­ni do dal­sze­go prze­kła­du. Ha­stings gra jak praw­dzi­wy wir­tu­oz na na­mięt­no­ściach, i nie­co sła­bych cha­rak­te­rach bied­nych In­dy­an. W pew­nej chwi­li po­trzeb­nem mu jest do jego pla­nów usu­nię­cie Dy­ce­go, o któ­re­go za­mia­rach wie, a któ­ry po­dwój­ną wciąż od­gry­wa rolą. Dyce, to zna­ko­mi­cie na­kre­ślo­ny typ awan­tur­ni­ka z XVIII wie­ku, ale awan­tur­ni­ka bez czci i wia­ry, czło­wie­ka mięk­kie­go, sła­be­go, mio­ta­ne­go żą­dza­mi, nie umie­ją­ce­go na­wet dą­żyć kon­se­kwent­nie i wy­trwa­le do swo­je­go celu; sło­wem, jest to cha­rak­ter bez cha­rak­te­ru. Ha­stings o wszyst­kiem jest do­brze za­wia­do­mio­ny, za­tem wie co się dzie­je na dwo­rze Be­gum Som­ru, wie o za­mia­rze Dy­ce­go za­ślu­bie­nia księż­ny, lecz za­ra­zem do­wia­du­je się, że Dyce nie zu­peł­nie jej jest wier­nym, i że ko­cha się w Syr­nie, jej wy­cho­wa­ni­cy. Na­tem więc, jak praw­dzi­wy ar­ty­sta opie­ra swo­ją po­li­tycz­ną in­try­gę; na za­zdro­ści ko­bie­cej; i do­brze ob­ra­cho­wał swój plan, bo szla­chet­na Ali­da jest przedew­szyst­kiem ko­bie­tą, i to ko­bie­tą wschod­nią, na­mięt­ną. Za po­mo­cą Ko­mo­ra­na, fa­na­ty­ka in­dyj­skie­go, któ­ry nie­na­wi­dzi Dy­ce­go, Ha­stings daje Ali­dzie na­ma­cal­ne do­wo­dy nie­wier­no­ści re­zy­den­ta.Tu się za­czy­na czwar­ty akt i praw­dzi­wa tra­ge­dya, sil­na, wzru­sza­ją­ca, cza­sem na­wet wspa­nia­ła. Za­zdrość po­że­ra Ali­dę, i od­dy­cha ona tyl­ko jed­nem uczu­ciem – ze­mstą; chce się ze­mścić strasz­nie, okrut­nie, chce za­ko­pać żyw­cem w dole obok al­ta­ny, w któ­rej uj­rza­ła Syr­nę w ob­ję­ciach Dy­ce­go, parę ko­chan­ków. Dyce jed­nak jest re­zy­den­tem an­giel­skim, nie może wiec bez ścią­gnię­cia strasz­ne­go na kraj od­we­tu ka­rać go; ale ten cios zła­mał już zu­peł­nie wraż­li­wą jej na­tu­rę, i po­zo­sta­wił w jej ser­cu tyl­ko uczu­cie ze­msty; prze­ko­na­ła się za­ra­zem, że jej syn nie zdol­ny do pa­no­wa­nia, a pod­da­ni do wal­ki, któ­rą chcia­ła wpierw pro­wa­dzić; tym wiec zwro­tem na­głym a tak zwy­kłym u ko­biet, szcze­gól­niej na­mięt­nych, po­sta­na­wia od­dać Ser­dan w ręce Ha­sting­sa pod pew­ne­mi wa­run­ka­mi, przedew­szyst­kiem żeby mo­gła roz­po­rzą­dzać ży­ciem Dy­ce­go, i żeby trzy dni jesz­cze pa­no­wa­ła dla wy­da­nia na nie­go i Syr­ną pu­blicz­ne­go wy­ro­ku. Tu na­stę­pu­je pią­ty i naj­pięk­niej­szy akt tra­ge­dyi. Ali­da z całą wście­kło­ścią zra­nio­nej lwi­cy wy­da­je pu­blicz­nie wy­rok za­ko­pa­nia w zie­mi Dy­ce­go i Śyr­ny; stra­że od­pro­wa­dza­ją ich; w tem sły­chać ude­rze­nie bęb­na i wcho­dzi we­zwa­ny przez Be­gum Ha­stings, Dyce wy­ry­wa się stra­ży i bla­ga Ha­sting­sa o ra­tu­nek, lecz on z ni­czem nie­za­chwia­ną zim­ną krwią a na­wet z szy­der­stwem od­sy­ła go do Be­gum; Dyce wi­dzi się zgu­bio­nym, lecz raz jesz­cze pro­bu­ję roz­czu­lić Ali­dę, i aby prze­ko­nać ją o swej go­rą­cej mi­ło­ści, wy­zna­je, że on to na­mó­wił Ma­ra­tów do mor­der­stwa jej rnę­ża. Cel chy­bio­ny! Ali­da za­miast się roz­czu­lić, prze­ję­ta jest zgro­zą na wi­dok tylu zbrod­ni, i na myśl że po­śred­nio z jej przy­czy­ny mąż jej zgi­nął, i tu na­stę­pu­je pięk­ne, nad­zwy­czaj bo­ha­ter­skie, a naj­mniej spo­dzie­wa­ne roz­wią­za­nie. Ali­da mówi: "My­śla­łam że przy­szłam tu są­dzić dwo­je win­nych, a jest ich tu tro­je" i Syr­nie prze­ba­cza, Dy­ce­go od­da­je w ręce Ha­sting­sa, aby on go uka­rał, samą zaś sie­bie po­wo­łu­je przed wła­sny try­bu­nał, i prze­bi­ja się szty­le­tem. Ha­stings wi­dząc to mówi: "tego się nie spo­dzie­wa­łem", co do­wo­dzi, że wszyst­ko inne prze­wi­dział i ob­ra­cho­wał, a co jest naj­wię­cej cha­rak­te­ry­stycz­nem, zbli­ża się do le­żą­cej na zie­mi Ali­dy i mówi: "umar­ła! a te­raz niech za­tkną peł­ną chwa­ły cho­rą­giew An­glii na szczy­tach Ser­da­ny" – o tem ani na chwi­le nie za­po­mi­na. Cel do­pię­ty. W utwo­rze tym, któ­re­go tyl­ko szkic po­da­łem, jest wie­le pięk­no­ści i efek­tow­nych scen. Trzy pierw­sze akta są nie­co za dłu­gie i w ogó­le za wie­le i nie­po­trzeb­nie w nich mó­wią, prze­cież dla znaw­ców mają one za­le­ty i dużo po­li­tycz­nej fi­ne­zyi; dwa ostat­nie są dra­ma­tycz­ne, a może na­wet jest w nich zbyt wiel­ka ob­fi­tość ef­fek­tów. Zna­ko­mi­cie jest przed­sta­wio­nem ze­tknie­cie się cy­wi­li­za­cyi eu­ro­pej­skiej ze wschod­nią, cha­rak­te­rów an­giel­skich z nie­co mięk­kie­mi cha­rak­te­ra­mi In­dy­an, zwy­cięz­ców ze spo­łe­czeń­stwem roz­pa­da­ją­cem się i upa­da­ją­cem. Siła i ro­zum są po stro­nie an­giel­skiej, lecz Ha­stings nie prze­bie­ra w środ­kach, acz­kol­wiek w imię cy­wi­li­za­cyi i po­stę­pu dzia­ła; po­ło­że­nie to ce­chu­ją do­brze sło­wa Ali­dy do Ko­mo­ra­na: "Ty mnie nie zdra­dzi­łeś, bo ty nie An­glik, nie gen­tle­man." Kola Be­gum Som­ru, – jest jed­ną z naj­wię­cej bo­ha­ter­skich ról, ja­kie znam, – bo­ha­ter­stwo do koń­ca utrzy­ma­ne, a prze­cież są w niej i ułom­no­ści ko­bie­ce, a więc jest praw­da; je­dy­ną jej wadą, że gdzie­nieg­dzie Ali­da jest nie In­dy­an­ką ale Niem­ką; wada to, któ­rej nie umie­ją się ustrzedz naj­lep­si pi­sa­rze dra­ma­tycz­ni nie­miec­cy, tak Hal­ni jak i Gril­l­pa­rzer, gdy przed­sta­wia­ją czy to sta­ro­żyt­ną, czy wschod­nią ko­bie­tę. Ali­da jest Niem­ką, kie­dy sen­ty­men­tal­nie na­zy­wa Dy­ce­go ma­rzy­cie­lem, lub gdy spo­strze­gł­szy al­ta­nę, w któ­rej pierw­szy raz ze­szła się z nim, roz­czu­la się i tkli­we wy­gła­sza fra­ze­sa; ale są chwi­le, w któ­rych jest ben­gal­ską ty­gry­si­cą, wte­dy szcze­gól­niej, gdy wre w niej za­zdrość i żą­dza ze­msty. Kolę tę ode­gra­ła pani Hof­f­mann, ar­tyst­ka uta­len­to­wa­na i ory­gi­nal­na; ta­lent p. Hof­f­mann jest sa­mo­rod­ny, gó­ru­je w nim praw­da i na­tu­ral­ność nie wol­nym on jest prze­cież od nie­któ­rych wad; cza­sem gra tej ar­tyst­ki jest nie­co szorst­ka, to znów nie­kie­dy nie­rów­na, w tra­ge­dyi nie za­wsze do­cią­ga stro­no tra­gicz­ną, lecz gra ta jest za­wsze my­ślą­cą i ma war­tość ar­ty­stycz­ną, a głów­ną jej za­le­tą, że nig­dy nie wpa­da w prze­sa­dę. W Be­gum Som­ru ar­tyst­ka gra­ła pierw­sze akta nie­co chłod­no, i tu tak­że może nie za­wsze nuta tra­gicz­na była wzię­ta dość wy­so­ko; za to cały czwar­ty akt ode­gra­nym był z siłą, z prze­ję­ciem, nic mu za­rzu­cić nie moż­na. Do­brą była chwi­la, w któ­rej Ali­da po raz pierw­szy do­my­śla się, że Dyce ją zdra­dza, oba­wa i bo­leść zo­sta­ły wła­ści­wie od­da­ne. Z trud­no­ści pią­te­go aktu wy­szła pani Hof­f­mann zwy­cięz­ko. Po niej naj­lep­szym był pan Szy­mań­ski w roli Ko­mo­ra­na, praw­dzi­wym był In­dy­ani­nem i fa­na­ty­kiem, a cha­rak­ter utrzy­mał kon­se­kwent­nie do koń­ca. Pan Ben­da prze­pysz­ną role. Ha­sting­sa ode­grał z mia­rą, a na­wet fi­ne­zyą ar­ty­stycz­ną, dużo ro­zu­mu, wie­le iro­nii, nie­co cy­ni­zmu po­li­tycz­ne­go. Inne role w przed­sta­wie­niu sta­nę­ły nie­rów­nie ni­żej od tych trzech. Ca­łość szła po­praw­nie, nie ra­żą­co. Uj­rze­li­śmy nowe, wca­le ład­ne de­ko­ra­cye, czem nie zwykł tu­tej­szy te­atrzyk psuć pu­blicz­no­ści; że jed­nak wszę­dzie i za­wsze są zło­śli­wi, wiec i tym ra­zem za­pi­sa­li so­bie dla pa­mię­ci, że wła­śnie do tego przed­sta­wie­nia, dy­rek­cya spra­wi­ła wbrew zwy­cza­jo­wi tyle no­wych de­ko­ra­cyi. Pro­ces Of­fen­he­ima ma się ku koń­co­wi; nie małe zro­bi­ło wra­że­nie, że pro­ku­ra­tor sam cof­nął kil­ka punk­tów oskar­że­nia.

Do­wia­du­je się w tej chwi­li o fa­tal­nym a bar­ba­rzyń­skim i dzi­kim wy­pad­ku; ja­kiś psot­nik czy za­zdro­śnik, czy też kre­tyn, po­nisz­czył scy­zo­ry­kiem kil­ka ob­ra­zów na wy­sta­wie To­wa­rzy­stwa sztuk pięk­nych. Poj­mu­je­cie, jaki po­wstał po­płoch mie­dzy ar­ty­sta­mi. Ma­tej­ko, któ­ry prze­cież dziś jest głów­ną oso­bi­sto­ścią w To­wa­rzy­stwie, chciał w pierw­szej chwi­li wy­co­fać swo­je ob­ra­zy; jed­nak od­stą­pił od tej my­śli, a ob­my­ślo­no – co oczy­wi­ście jest roz­sąd­niej­szem – za­rad­cze na przy­szłość środ­ki, któ­re i przed­tem nie by­ły­by za­szko­dzi­ły, po­sta­wio­no ba­ry­er­ki oko­ło ob­ra­zów, i do­da­no stró­żów bez­pie­czeń­stwa. Pa­dły po­dob­no ofia­rą: ja­kiś ob­raz Ger­so­na, inny Kot­si­sa, i Kos­sa­ka akwa­rel­la. Do­tąd wy­pa­dek ten nie wy­ja­śnio­ny i nie­zro­zu­mia­ły. A kie­dy mowa o ob­ra­zach, wspo­mną, że bawi tu od pew­ne­go cza­su pan An­drzej Gra­bow­ski, za­miesz­ku­ją­cy zwy­kle Lwów; jest to por­tre­ci­sta, któ­ry w ostat­nich la­tach zna­czą­ce zro­bił po­stę­py. Daw­niej już wy­ma­lo­wał on por­tret swej mat­ki, praw­dzi­wej ar­ty­stycz­nej war­to­ści, lecz na­stęp­nie przez dłuż­szy czas nic lep­sze­go nie stwo­rzył. Te­raz ta­lent jego zda­je się na nowo obu­dzać, a łą­czy się har­mo­nij­nie z su­mien­ną pra­cą. We­zwa­ny przez Rade miej­ską tu­tej­szą do zro­bie­nia por­tre­tu p. Die­tla, któ­ry na wiecz­ną pam­tąt­kę ma być za­wie­szo­ny w sali rad­nej, wy­koń­czył już gło­wę zna­ko­mi­te­go uczo­ne­go, a gło­wa ta jest bar­dzo pięk­ną; in­te­li­gen­cya, ro­zum, bły­ska­ją z tych oczów, z tego wspa­nia­łe­go jo­wi­szo­we­go czo­ła, w wy­ra­zie jest pew­ne po­czu­cie wła­snej wyż­szo­ści, nie obce ex-pre­zy­den­to­wi. Jed­no­cze­śnie p. Gra­bow­ski roz­po­czął dwa inne por­tre­ty, któ­re już dziś wie­le obie­cu­ją: kasz­te­la­na Wę­ży­ka i ar­tyst­ki tu­tej­szej pani Hof­f­mann; wy­koń­czył zaś za tej byt­no­ści w Kra­ko­wie por­tret Wa­li­gó­ry, owe­go wój­ta z Woli, któ­ry na ku­li­gu tak wy­mow­nie prze­ma­wiał. P. Gra­bow­ski umie w dru­giej czę­ści swo­je­go za­wo­du nada­wać myśl i du­szą swo­im por­tre­tom, umie ce­cho­wać in­dy­wi­du­al­ność oso­by, to już bar­dzo wie­le, te­raz idzie jesz­cze o wy­do­sko­na­le­nie tech­ni­ki i o do­bry smak.

Dwie ko­mis­sye, ar­ty­stycz­na i tech­nicz­na, pra­cu­ją nad pla­nem od­no­wie­nia Su­kien­nic p. Pry­liń­skie­go. Acz­kol­wiek od­bu­do­wa­nie Su­kien­nic prze­szło już w przy­sło­wie, są prze­cież lu­dzie, któ­rzy tyle mają wia­ry w ener­gie pre­zy­den­ta Zy­bli­kie­wi­cza, iż trzy­ma­ją za­kła­dy, że zo­sta­ną od­no­wio­ne­mi za pierw­sze­go jego sze­ścio­le­cia. Od­bu­do­wa­nie Su­kien­nic w kra­ko­wie i osta­tecz­ne urzą­dze­nie spra­wy pro­pi­na­cyj­nej w sej­mie lwow­skim, by­ły­by to praw­dzi­we na zie­mi ga­li­cyj­skiej cuda.

Ju­tro p. Ma­tej­ko wy­sta­wia nowy ob­raz Wer­ny­ho­ra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: