Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lód - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lód - ebook

Jak głęboko sięgają kłamstwa?

Przenosimy się w nieodległą przyszłość. Pokrywa lodowa Arktyki stopniała. Nowe polarne pogranicze podzieliły między siebie światowe koncerny, morskie wycieczki ścigają się o przywilej zobaczenia wymierającej miejscowej fauny. Pasażerowie Vanira przybyli, by zobaczyć niedźwiedzia polarnego. Znajdują jednak coś innego: ludzkie zwłoki.

To Tom Harding, zaginiony przed trzema laty, odnaleziony w wyniku topnienia lodowca Midgard. Tom przyjechał do Arktyki, by pomóc w uruchomieniu nowego przedsięwzięcia swojego najlepszego przyjaciela, Seana Cawsona, człowieka, którego działalność biznesowa opiera się na dyskrecji i koneksjach wśród wpływowych ludzi – i który jako ostatni widział go żywego.

Ich przyjaźń zrodziła się ze wspólnej pasji do polarnych eskapad. I choć wewnętrzna potrzeba Toma, by ocalić świat, często kłóciła się z pragnieniem Seana, żeby go zawojować, Sean zawsze sądził, że mimo wszystko przyświecały im wspólne cele.

Gdy jednak rozpoczyna się dochodzenie w sprawie śmierci Toma, wybory dokonane przez obu mężczyzn – w miłości i życiu – zostają osądzone. I kiedy fundamenty wytwornego, komfortowego świata Seana zaczynają kruszeć, zmuszony jest on zadać sobie pytanie, jaką cenę tak naprawdę zapłacił za przystąpienie do establishmentu.

Ważna i mocna powieść… uderzająco prorocza.

"Independent"

W żadnej z innych powieści, które ostatnio czytałam, nawet tych o otwarcie feministycznej wymowie, nie ma bardziej wyrazistych kobiecych postaci… Mamy tu świat handlarzy bronią, bohaterskich podróżników polarnych i odurzonych władzą wielkich przemysłowców, że wymienię tylko kobiety. Jest to rozgrywający się w świecie biznesu thriller z wątkiem ekologicznym… Czy "Lód" może stać się niespodziewanym przebojem lata 2017? Dzięki umiejętnemu budowaniu nastroju i opisom przyrody, których wystarczyłoby, żeby zapełnić cały rocznik Conde Nast Traveller, ten zapadający w pamięć eko-dreszczowiec pozwala czytelnikowi marzyć o luksusowych drewnianych domkach wakacyjnych i jednocześnie pomstować na niegodziwości kapitalizmu.

"The Times"

Mrożąca krew w żyłach, jakże aktualna opowieść… Fascynująca książka. Opisy skutego lodem miejsca akcji wytwarzają dziwny, magiczny klimat i uwagi czytelników nie umknie, że tak jak w swojej pierwszej powieści, Paull czyni ciekawe i alarmujące spostrzeżenia na temat sposobu, w jaki traktujemy naszą planetę.

"The National"

Osadzając zagadkę kryminalną w głębi topniejącego lodu arktycznego, Paull łączy atmosferę napięcia z wiedzą, jaką zazwyczaj znaleźć można tylko w reportażach ekologicznych lub naukowych… ostatnie strony to triumf.

"Guardian"

Po prostu trzyma w napięciu… Wspaniała książka. Piękna okładka, piękna treść.

Marianne Keyes

Rzadką przyjemnością jest autentycznie zachwycić się nową książką, podziwiać jej styl i dać się wciągnąć w fabułę. Tego wszystkiego doświadczyłam, czytając tę fascynującą powieść osadzoną w nieodległej przyszłości… "Lód" zapada w pamięć dzięki dowodzącym znajomości tematu opisom miejsca akcji i, nade wszystko, wybitnemu talentowi literackiemu Laline Paull.

"Literary Review"

Zajmujący, doskonale skonstruowany thriller ekologiczny, rozgrywający się na wielu płaszczyznach. Książka przerażająco aktualna. Pasjonująca lektura.

Liz Jensen, autorka "The Rapture"

Nie sposób się oderwać.

"Observer"

Laline Paull, angielska pisarka, pochodzenia indyjskiego. Studiowała anglistykę na Oxfordzie, scenopisarstwo w Los Angeles i teatrologię w Londynie. Jej debiutancka powieść "Rój" była nominowana w 2015 roku do Baileys Women’s Prize for Fiction (Kobieca Nagroda Literacka). Mieszka w Wielkiej Brytanii z mężem, fotografem Adrianem Peacockiem, i trójką dzieci.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-373-6
Rozmiar pliku: 648 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Byli bogaci, byli gotowi, mieli wilczy apetyt na niedźwiedzia. Po dziewięciu dniach dwutygodniowego rejsu Vanira, najdroższego statku wycieczkowego w Arktyce, początkowa euforia pasażerów przeszła w cierpliwe wyczekiwanie, potem frustrację i wreszcie w narastające poczucie porażki. Jako bywali w świecie podróżnicy, wiedzieli, że pieniądze nie gwarantują spotkania z niedźwiedziem polarnym – mimo wszystko jednak wierzyli w prawo natury, wedle którego majątek oznacza uprzywilejowanie. Przez co rozumieli też możliwość zobaczenia Ursus maritimus.

„Królestwo Władcy Lodu”, głosiła broszura ilustrowana nagrodzonymi w konkursach zdjęciami autorstwa poprzednich pasażerów na tej samej trasie, przedstawiającymi skrzący się lód i niedźwiedzie polarne z młodymi i ofiarami. Teraz jednak w miejscu czystego błękitnego nieba kłębiły się nad nimi gęste chmury. Zamiast rześkich, ożywczych minus trzech czy nawet dziesięciu stopni (a tak pragnęli wypróbować swoje nowe ubrania) pasażerowie musieli znosić nieprzyjemną, przerywaną porywami wiatru duchotę, za której sprawą Arktyka stała się wilgotna jak Anglia latem i do której nie sposób dobrać odpowiedniego stroju. Na domiar złego niekończący się dzień mocno dawał wszystkim w kość – ludziom myliły się pory przyjmowania leków, gubili się, czy czas wypić kawę na rozbudzenie, czy może drinka przed snem.

W gronie pasażerów było kilku prawników. Zaprosili pilota wycieczki do baru, żeby sam obejrzał broszurę i wysłuchał ich oficjalnego zażalenia. Rejs został przedstawiony w fałszywym świetle. Wprowadzono ich w błąd. Dość już wypadów na plaże w celu obejrzenia rozpadających się chałup i stert rupieci pozostawionych przez wielorybników. Na ptaki też się już napatrzyli, tym się nie zadowolą. Zapłacili za możliwość zobaczenia na własne oczy żywych ssaków, których życie w sposób naturalny związane było z lodem. Na tym głównie skupiał się tekst i cały przekaz broszury, dokumentu sprzedaży, który jako taki zgodnie z prawem musi odpowiadać prawdzie. W dodatku żadnych gór lodowych, tylko jakieś brudne lodowce. Rozważali wniesienie pozwu zbiorowego o odszkodowanie za stratę czasu i pieniędzy.

Pasażerowie udali się do salonu i puścili film kompilacyjny, który stał się obiektem ich podszytej zazdrością obsesji. Oglądali materiały nakręcone przez uczestników poprzednich rejsów, szczęściarzy, którym dane było zobaczyć faunę Arktyki w pełnej krasie, od morsów tłumnie wylegających na ląd po stada różnych gatunków wielorybów, przepływające tak blisko, że widziało się pąkle na ich płetwach. Przede wszystkim jednak mieli szczęście ujrzeć na własne oczy naczelnego drapieżnika, niedźwiedzia polarnego.

Przy zaciągniętych zasłonach chroniących przed natarczywym światłem dnia urzeczeni pasażerowie wpatrywali się w niedźwiedzie polarne na ekranie: jeden stał na szkarłatnej płycie lodu i rozszarpywał czerwoną łopatkę martwej foki, potem matka płynęła z młodym między krami. Najlepszy był wielki samiec, zrudziały na pysku, stojący na tylnych nogach i patrzący prosto w kamerę. To właśnie chcieli zobaczyć.

Pilot wycieczki pobiegł na mostek naradzić się z kapitanem i pilotem lodowym, którego według obowiązujących przepisów wciąż musieli zatrudniać, mimo że letniej morskiej pokrywy lodowej nie było od dwóch lat. Patrzyli na szare, wzburzone Morze Barentsa. Wszyscy wiedzieli, choć z obawy przed utratą pracy nie powiedzieliby tego głośno, że zwierzęta praktycznie zniknęły, a materiały pokazywane w salonie pochodzą sprzed kilku lat. Było jedno rozwiązanie, formalnie zabronione, ale traktowane przez organizatorów wycieczek jako ostatnia deska ratunku. Wysłać drona na poszukiwania niedźwiedzia.

Trzy kilometry dalej, w głębi fiordu w kształcie litery M, duży srebrzysty drewniany dom zlewał się w jedno z ciemną, kamienistą plażą. Współczesne dobudówki z tyłu i po bokach powstały z tego samego kamienia, który tworzył wznoszącą się za nim górę, i przy bliższym przyjrzeniu dostrzegało się kilka okien odbijających morze, niebo i skały. Żaden intruz jednak nie przyglądał się tej budowli bliżej, bowiem było to schronisko Midgard nad Midgardfjorden, które na mocy decyzji przekazanej z Oslo urzędowi sysselmanna na Svalbardzie funkcjonowało na specjalnych zasadach.

Tych, którzy je znali, najbardziej oburzała jedna z nich: sprzeczne z przepisami dotyczącymi ochrony środowiska zezwolenie na sporadyczne przeloty helikoptera z lotniska w Longyearbyen na plażę przed schroniskiem, tak małą, że dwunastoosobowy dauphin ledwo mógł na niej wylądować.

Druga z zasad zabraniała statkom wycieczkowym wpływać w głąb systemu Wijdefjorden poza wyznaczony punkt, co odcinało turystom dostęp do efektownych skał warstwowych Midgardfjorden i jedynego w swoim rodzaju rozwidlonego lodowca Midgardbreen, z jednej strony niebieskiego, z drugiej białego.

Trzecia, najbardziej niepokojąca zasada autokratycznego sysselmanna była taka, że dyktaty te, choć wydawane na najwyższym szczeblu, przekazywano mu tylko ustnie, za pośrednictwem wiceminister obrony. Ta odmawiała potwierdzenia ich na piśmie i choć sysselmann nigdy wcześniej o niej nie słyszał, ona wiedziała o nim aż nadto. Zapewniła go, że jedna jedyna okazja, kiedy dał się ponieść zachłanności, nie ma żadnego, ale to żadnego znaczenia. Poza tym przykładnie wypełniał swoje obowiązki, nikt nie miał wątpliwości co do jego patriotyzmu i na końcu swojej kadencji będzie mógł liczyć na jej wdzięczność. Sysselmann skrupulatnie więc pilnował przestrzegania zaleceń pani Larssen, a dzięki temu schronisko Midgard nie budziło niepożądanego zainteresowania.

Dziś jednak instynkt kazał dyrektorowi generalnemu schroniska, Danny’emu Longowi, dyżurującemu w gabinecie z widokiem na fiord, jeszcze raz zerknąć na ekran radaru AIS. Przed chwilą obejrzał obraz w średniej skali, obrzucił wzrokiem małe kolorowe strzałki, różowe i fioletowe, oznaczające kutry rybackie i żaglowce, zielone statki towarowe, czerwone, Boże broń, przepływające zbyt blisko tankowce. Tym razem przyjrzał się ekranowi uważniej. Czuł, że coś jest nie tak.

Kliknął na zielone strzałki i zobaczył to, czego się spodziewał – azjatyckie statki towarowe korzystające z nowego Szlaku Transpolarnego. Sprawdził kilka na chybił trafił: Hao Puren z Rotterdamu do Szanghaju. Zheng He płynący w przeciwnym kierunku, z Dalian do Algieru. Parę innych – ruch odbywał się bez zakłóceń.

Potem przyjrzał się przerywanym niebieskim strzałkom oznaczającym statki wycieczkowe. Teraz, kiedy wolny od lodu biegun północny zniknął w morskiej toni i nie było tam czego fotografować, latem u zachwycających wybrzeży Svalbardu tworzyły się korki. Kapitanowie próbowali tak zaplanować rejsy, by ograniczyć powstawanie takich zatorów do minimum, organizatorzy wycieczek jednak uzgodnili między sobą, że każdy, kto zobaczy coraz rzadsze na tym obszarze zwierzęta, podzieli się informacją na kanale szesnastym – chociaż doprowadziło to do istnych wyścigów statków wycieczkowych o szansę skorzystania z tego przywileju. Straż przybrzeżna pilnowała porządku na tyle, na ile mogła, i była zadowolona, że schronisko Midgard mogło w razie potrzeby organizować akcje poszukiwawczo- ratownicze – jedni i drudzy wiedzieli jednak, że tylko w ostateczności.

Wreszcie to zobaczył. Mały niebieski kursor, który wkroczył na obszar nieoficjalnie zastrzeżony dla Midgardu. Kliknął. Statek wycieczkowy Vanir, znał go. Liczna załoga w stosunku do liczby pasażerów, stała trasa – ale nie dzisiaj. Pewnie szukali niedźwiedzia. Jeden niedawno przechodził w pobliżu, wielki samiec; Long widział jego potężną, wyprostowaną sylwetkę na szczycie fiordu.

Wtargnięcie statku zgłosi później, na razie musiał się upewnić, że tu, na miejscu, wszystko z zewnątrz wygląda jak trzeba, że panuje cisza i spokój. Śledząc wzrokiem kurs Vanira, wcisnął guzik szybkiego wybierania numeru w telefonie satelitarnym, który zawsze miał pod ręką. Telefon po chwili odpowiedział błyśnięciem wyświetlacza. Odebrali wiadomość, nie będą się pokazywać do odwołania. Potem Long zadzwonił do recepcji i ku swojemu zadowoleniu usłyszał, że sytuacja jest pod kontrolą. Na ekranie radaru widział, jak mały niebieski migający kursor pomału okrąża cypel i zbliża się do Midgardu.

W latach jego młodości, kiedy z nieba sypał czysty, biały śnieg, futro niedźwiedzia wydawało się kremowe, czasem nawet jasnożółte. Teraz, na tle śniegu, który miał szarawy odcień, lśnił jeszcze jaśniejszym blaskiem. Na jego masywnych przednich łapach wyrosły długie żółte włosy okrywowe, które nadawały mu potężny wygląd, a przeświecające przez nie słońce otaczało go złocistą poświatą. Podążał śladem zapachu samicy w rui, która tędy przeszła, w tej chwili jednak przystanął, by spojrzeć na statek ociężale wpływający w wąskie gardło fiordu. Silnik burzył wodę, paliwo zasmradzało powietrze.

Na pokładzie tłoczyli się ludzie, nagie twarze o błyszczących czarnych owadzich oczach zwróconych ku niedźwiedziowi. Zapach ich ciał mieszał się z dochodzącą ze statku wonią żywności, metalu i paliwa. Dźwięk silnika przycichł, drgania osłabły i zaraz ustały. Głosy umilkły.

Arktyczna cisza panowała między czarnymi ścianami fiordu do chwili, gdy niedźwiedź uniósł ciężką jak kowadło białą głowę i rozdął czarne nozdrza w poszukiwaniu nowych informacji. Odpowiedzią na każdy jego ruch były trzaski aparatów fotograficznych i szum kamer na pokładzie statku, poruszenie, które sięgnęło zenitu, kiedy połechtany podmuchem niosącym nutę znajomego zapachu niedźwiedź padł na ziemię, by wytarzać się w tropie samicy.

Na mostku, u boku kapitana, pilot wycieczki spojrzał w dół, na zachwyconych pasażerów, i odetchnął. Niedźwiedź, wedle wszelkich kryteriów ogromny, stał szczęśliwie po najbardziej fotogenicznej, lewej stronie lodowca Midgardbreen, gdzie niebieska ściana lodu tworzyła klif nad lustrem wody. Po drugiej stronie czarnego skalnego grzbietu lodowiec zbudowany z młodszego białego lodu schodził względnie łagodnym stokiem do kamienistej plaży. Pilot wycieczki drgnął, kiedy zobaczył srebrzystoszary drewniany dom przyrośnięty do górskiego zbocza.

– To schronisko tego Brytyjczyka? Słyszałem, że je sprzedali; co tu się teraz dzieje?

Ani norweski kapitan, ani pilot lodowy nie odpowiedzieli. Złamali zasady, żeby znaleźć pasażerom ich upragnionego niedźwiedzia. Na Svalbardzie było wiele zagadkowych budowli. Bez komentarza.

Stłoczeni przy relingu, podekscytowani jak dzieci pasażerowie Vanira nie myśleli już o pozwie zbiorowym, zajęci wymianą obiektywów i wydawaniem zachwyconych okrzyków. Niedźwiedź był największym, najbardziej charyzmatycznym celebrytą, jakiego mogli sobie wymarzyć, miał ze trzy i pół metra długości i ważył coś koło tony, może więcej. Przez mocne teleobiektywy dostrzegali jego blizny po starciach z rywalami, widzieli, jak stał na tylnych nogach, podziwiali sierść połyskującą z brzegu złotem. Patrzył prosto na nich czarnymi ślepiami, których przenikliwe spojrzenie przyprawiało o euforyczny dreszcz strachu. Mógłby ich zabić.

Biały bóg bez ostrzeżenia padł na cztery łapy i, nagle przemieniony w przerażone zwierzę, pognał na krawędź lodowca. Skonsternowani pasażerowie patrzyli, jak niepewnie gramolił się ku ostrym jak noże cieniom poszarpanych szczytów. Z jękiem zawodu rozglądali się, co spłoszyło niedźwiedzia, ale choć ich mocne obiektywy przenikały ciemności na niższych graniach i bacznie obserwowały jasne żłobienia w skałach, tętniące dziwnymi barwami, nigdzie nic się nie ruszało. Wpatrywali się w warstwy skał i próbowali docenić to, że mają przed oczami historię Ziemi. Górę brała w nich jednak złość i poczucie własnej małości.

Ktoś krzyknął: „Tam! ten kłąb śniegu wyżej na lodowcu” – chociaż to na pewno było za daleko, zwłaszcza że nie widzieli, by niedźwiedź zerwał się do biegu – ale z nadzieją wycelowali obiektywy we wskazane miejsce. Wstrzymali oddechy z wrażenia, kiedy setka ukrytych kominów pod powierzchnią wody wypuściła kolejną chmurę roziskrzonego lodowego dymu. Powietrze się skurczyło, morze westchnęło. Potężna fala ciśnienia rozeszła się w wodzie, unosząc Vanira.

I wtedy się zaczęło. Najpierw odległy grzmot, wybuch w głębi lodowca. Przez kilka długich sekund spokój, potem powietrzem wstrząsnął donośny chrzęst, odgłos rozdzierania i pękania. Niebieski jęzor lodowca jakby w zwolnionym tempie zsunął się z czapy lodowej i z jękiem wpadł do wody, wielki lodowy garb pełen energii – by na koniec rozerwać się z serią donośnych huków niby podczas potężnego karambolu, wyrzucić w powietrze odłamki lodu i wywołać wstrząsy sejsmiczne, które przeniesione wodą wprawiły w drżenie wykonany ze stali zbrojeniowej kadłub Vanira.

Widma rozmigotanego pyłu lodowego rozsnuły się nad morzem. Pasażerowie trzymali się jeden drugiego, kiedy Vanir znów uniósł się i opadł, a odłamki lodu, niepozorne w chwili gdy wpadały do wody, wypłynęły na fiord w postaci gór lodowych wysokości statku.

I wtedy na ich oczach stało się coś, czego nikt nie potrafił wytłumaczyć.

Przed wciąż drżącym lodowcem niewidzialna ręka zebrała fałdę morza jak tkaninę i wyciągnęła ją w górę garścią ociekającą wodospadami. Z tego olśniewającego zamętu wyłoniło się coś jaskrawoturkusowego: na jedną długą, cudowną sekundę nad lustrem wody wyrósł wielki szafirowy zamek z wieżyczkami i minaretami, rozrzucając wokół roziskrzoną pianę i mgiełkę wodną.

Wszyscy pasażerowie Vanira krzyczeli i sycili oczy zachwycającym widokiem – niektórzy widzieli pasmo złota błyszczące w głębi zamarzniętego błękitu, inni detale minaretów, kilku dostrzegło nawet twarze gargulców wewnątrz lodu – ale wtedy ich głosy zagłuszył huk; baśniowy zamek przewalił się na bok, tworząc w morzu głęboki lej, w którym się zakręcił i przewrócił do góry nogami.

Teraz widzieli tylko ciemnoniebieską krę wielkości lodowiska, której pinakle i iglice zniknęły na zawsze. Niczym świadoma istota popłynęła w stronę Vanira i sunący przed nią osobliwy wodny grzbiet zepchnął statek na bok, jakby usuwając go z jej drogi. Nieziemska, a przy tym rzeczywista, wielka ciemna kra podążyła za resztą gór lodowych w stronę wylotu Midgardfjorden i otwartego morza.

Pasażerom Vanira zabrakło słów, ale jedna z nich, Trudie Burke, wydawała spazmatyczne, niemalże erotyczne dźwięki. Och, szeptała raz po raz, wciąż filmując, wciąż przeżywając cielenie się, którego była świadkiem. Obiektyw jej kamery powędrował za nowo narodzonymi górami lodowymi, uchwycił wiry wodne i wrócił na czoło lodowca. Skupiła się na wzburzonej wodzie omywającej jego podstawę, a potem na jaskini z ciemniejącego niebieskiego lodu, gdzie utworzył się krąg spiętrzonych fal. Coś wirowało w jego centrum, zakłócając bieg nurtu. Coś, czego chwilę wcześniej tam nie było.

Nie odrywając oka od wizjera, przyciągnęła męża do siebie. Podała mu wciąż nagrywającą kamerę. Wskazała palcem czerwony kształt kołyszący się tuż pod powierzchnią wody.

– John – powiedziała cicho. – Czy to jest ciało?Jedno miejsce na wybrzeżu budziło w nich niejaki lęk – wielki lodowiec Puisortok. Wczesnym latem, kiedy podróżują swoimi umiakami, z konieczności trzymają się blisko brzegu i wykorzystują wąskie przesmyki między pakiem lodowym a lodowcem. Nazwa Puisortok dosłownie oznacza „coś, co się wynurza”, jako że ten szczególny lodowiec często cieli się w ten sposób, że wielkie kawały lodu odrywają się pod wodą, wypływają na wierzch i wyskakują w powietrze jak wieloryby. Karą za mylną ocenę sytuacji czy nawet czysty pech jest śmierć na miejscu.

Pamiętam słowa starego myśliwego: „Nie odzywaj się, nie jedz, dopóki Puisortok nie zostanie z tyłu”.

Northern Lights: The Official Account of the British Arctic Air-Route Expedition 1930–1931 (1932)

Frederick Spencer Chapman2

Ocielenie lodowca Midgard było jedną z wielu nitek, które splatały się w większy wzór. W czasie kiedy wyrzucone na powierzchnię ciało mężczyzny leżało już na stole sekcyjnym w Tromsø, naukowcy na całym kole podbiegunowym rejestrowali kolejne przypadki cielenia się lodowców, wszystkie na niespotykaną dotąd skalę. To nowe, z pozoru zsynchronizowane zachowanie lodu trwało około siedemdziesięciu godzin w Grenlandii, kanadyjskim Nunavut, Alasce i Rosji, by ustać tak nagle, jak się zaczęło.

Dwadzieścia siedem stopni szerokości geograficznej na południe, w Londynie, burza piaskowa znad Sahary, która od trzech dni szalała nad Europą, też ucichła, pozostawiwszy drobnoziarnisty czerwony osad na samochodach, tych eleganckich i tych zdezelowanych, oraz na parapetach pałaców i wieżowców. W przepełnionych szpitalnych oddziałach ratunkowych i prywatnych przychodniach wciąż przybywało pacjentów mających kłopoty z oddychaniem. Przedsiębiorczy londyńczycy sprzedawali białe papierowe maski przy stacjach metra i tylko lekkomyślni nadal uprawiali jogging.

Do tych ostatnich należał pięćdziesięcioletni (ale wyglądający młodziej) Sean Cawson, pomny na to, jak na jego stan ducha wpływał brak intensywnych ćwiczeń. Choć kolana protestowały bólem, a przez pierwsze trzy–cztery kilometry myśli nie dawały mu spokoju, po bieganiu, jak rzadko kiedy, czuł się dobrze. Zostawił Martine śpiącą, a może udającą, że śpi, i wymknął się z mieszkania. Wiedział, że wczorajsza rozmowa została tylko zawieszona. Wkrótce będzie musiał do niej wrócić.

Przebiegł obok drzwi sąsiada, zza których płynął zapach kawy i płacz niemowlęcia. Jego własne dziecko było już prawie dorosłe i nienawidziło go. W początkach ich związku Martine stwierdziła, że życie rodzinne to nie dla niej, i ulżyło mu z tego powodu: jedno niepowodzenie wystarczy. Teraz zmieniła zdanie i czuł się trochę zdradzony.

Zamknął ciężkie czarne drzwi i chwilę stał na pustej ulicy, aby wybrać muzykę do biegania. Mimo wczesnej pory było parno, na szarym niebie ani jednego ptaka. Białe filary domów oblepiał przywiany z Sahary pył koloru ochry, który wcisnął się też w szczeliny między czarno-białymi płytkami chodnika i nadał jesienny odcień platanom w osiedlowym ogrodzie. Kiedy Sean włączył losowy wybór utworów i ruszył do parku, Londyn w niczym nie przypominał od lat znanego mu miasta.

Pierwsza piosenka pasowała do tej atmosfery obcości – ostry rap deklamowany francuszczyzną z afrykańskim akcentem. Jego nogi podchwyciły mocny, dudniący rytm i kiedy wbiegł do parku bramą pałacu Kensington, czuł się pełen sił i zapału. Trawa zbrązowiała od pyłu, jakby wysypał się na nią popiół z jakiegoś wielkiego grilla, i brudne kłęby wzbijały się za Seanem. Gdyby w okolicy była dobra siłownia, może by z niej korzystał, ale siłownie, jakie lubił najbardziej, cuchnące przelanym potem i buzujące energią, należały do dawno minionego świata.

Woda Serpentine była matowym szarym lustrem, w którym przeglądało się czerwcowe niebo. Seana paliły mięśnie i płuca, ale siłą woli przełamywał opór swojego organizmu. Jakby w nagrodę, przed sobą zobaczył jeden ze swoich ulubionych obrazów, przywilej rannych ptaszków z pewnych części Londynu: ćwiczenia koni wojskowych. Czasem przystawał i patrzył, jak cwałują wysypaną piaskiem ścieżką wzdłuż Park Lane, zlewając się w rwącą rzekę kasztanowych i gniadych mięśni. Mocne, rytmiczne drgania ziemi pod ich kopytami przenosiły się na jego nogi i resztę ciała, budząc w nim nieuchwytne uczucie, którego nie potrafił nazwać – dziś jednak je rozpoznał. To był dawno zapomniany zew dzikiej natury; jakby nagle przemienił się w wilka na łowach.

Wiedział, że to szalona myśl – bo przecież konie bez trudu go prześcigną – ale miał ochotę biec razem z nimi. Zmusił się do większego wysiłku, jego mięśnie pracowały w rytm dynamicznych sylab francuskiego rapu. Biegnąc na skróty przez trawnik, czuł zapach zwierząt; opadał już z sił, ale w swojej wyobraźni był wilkiem odcinającym drogę koniom, które zaraz skręcą na wysypaną piaskiem ścieżkę, by przejść w cwał – teraz wyrwie sprintem i da z siebie wszystko aż do utraty tchu, dopóki nie zostawią go w tyle…

Telefon zabrzęczał w pokrowcu pod jego pachą. Tylko dwie osoby mogły się do niego dodzwonić, kiedy włączał tryb „nie przeszkadzać” – Rosie, skłócona z nim córka, która nie dzwoniła nigdy, i człowiek, którego nazwisko w tej chwili wyświetliło się na ekranie, jego mentor Joe Kingsmith.

– Joe! – wysapał. – Oddzwonię. Właśnie robię coś szalonego… – Jeźdźcy zbierali cugle, konie tupały, świadome, co zaraz się stanie.

– Nie, Sean, czekaj: to pilna sprawa.

Sean zatrzymał się w pół kroku.

– Joe, słucham. Co się stało? Jesteś cały?

– Ja? Tak. Sean, jesteś w domu?

– Nie, w parku… co się dzieje?

– Sean, chłopcze, zadzwoniłbym do ciebie do domu, ale w tych czasach nikt nie ma telefonu stacjonarnego. Lepiej, żeby ktoś przy tobie był.

Sean stał nieruchomo.

– Mów.

Na drugim końcu linii zapadł ten specyficzny rodzaj ciszy, po którym Sean poznał, że Kingsmith leci samolotem. Próbował uspokoić oddech.

– Sean, bardzo, naprawdę bardzo mi przykro. Właśnie rozmawiałem z Dannym z Midgardu. Ciało Toma przedwczoraj wypłynęło z lodowca Midgard…

– Co takiego? – Dobrze wszystko usłyszał, ale jego umysł nie chciał przyjąć tych słów do wiadomości.

– Dziś rano zidentyfikowali go ponad wszelką wątpliwość. To on. Ogromnie mi przykro, Sean. Chciałem, żebyś usłyszał to ode mnie.

Park zniknął. Świat Seana skurczył się do mruczącego głosu Kingsmitha.

– Z lodowca? – Czuł się głupi i otępiały.

– Cholera. Wiedziałem, że nie powinienem ci tego mówić przez telefon, ale czy miałem inne wyjście?

Sean patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem.

– Nie ma sprawy. Powiedz mi wszystko.

– W sumie niewiele wiem. Prawie przed samym schroniskiem Midgard ocielił się lodowiec i wtedy jego ciało się wynurzyło. Był tam jakiś statek wycieczkowy, ludzie na pokładzie widzieli wszystko od początku do końca. Straż przybrzeżna przegoniła Danny’ego, kiedy popłynął zobaczyć, co się stało, uznali to za miejsce zbrodni…

– Miejsce zbrodni? – Sean wrócił do swojego ciała. – Żadnej zbrodni nie było, każdy to wie! – krzyczał, nie mógł się powstrzymać.

– Sean, chłopcze, próbuję ci to wytłumaczyć, posłuchasz mnie wreszcie? Używają tego określenia dla formalności, kiedy chcą wszystko dokładnie zbadać. Oczywiście, że nie było żadnej zbrodni. Teraz druga sprawa: wiem, że dawno się tam nie pokazywałeś, ale Midgard to biznes, a ostatnie wydarzenia mogą wpłynąć na jego wizerunek, musimy więc umiejętnie do tego podejść.

– Są pewni, że to Tom?

– Na sto procent. Od początku tak podejrzewali i podobno porównali jego DNA z DNA członka jego rodziny.

– Nikt mi nie powiedział. Nikt nie zadzwonił. Wiedzą od dwóch dni?

– Cóż, ostatnio rzadko się odzywasz. Wiedzieliśmy, że on nie żyje… ale to i tak duży szok. – Kingsmith zawiesił głos. – Sean?

Sean ustąpił drogi nadchodzącym ludziom i wszedł na rozległy parkowy trawnik, zapominając o koniach.

– Tak. Wiedzieliśmy. – Ciężko ukląkł na zakurzonej, czerwonej trawie.

– Sean. – Głos Kingsmitha stał się życzliwszy, cichszy. – Dopóki nie ma ciała, które można by opłakać, ludzie tkwią w stanie zawieszenia. Nie mogą na nowo ułożyć sobie życia.

Sean poczuł palący ból palców prawej ręki, jakby nadal były odmrożone. Wsunął je pod lewą pachę. Drżał, ale nie z zimna.

– Danny powinien był do mnie zadzwonić.

– Ja chciałem to zrobić. Sam wiem, co się stało, tylko dlatego, że musiałem się z nim skontaktować w innej sprawie.

– Jakiej?

– Słuchaj: rozumiem, dlaczego tam nie bywasz. Przez to jednak masz sporo zaległości do nadrobienia, a teraz nie czas na to. Zatrudniłeś świetną ekipę, która trzyma rękę na pulsie, więc na razie o nic się nie martw.

– Powinienem pomóc w przewiezieniu go do kraju, być tam, na miejscu.

– Nic nie możesz zrobić, formalności są w toku. Nie jesteś jego krewnym, chociaż pewnie mimo to się z tobą skontaktują, no i nareszcie będą mogli wyprawić pogrzeb. Będzie też dochodzenie, ale to odrębna sprawa.

– Dochodzenie? – To słowo paskudnie brzmiało. – Przecież wiemy, co się stało, wszystko powiedziałem, już przez to przeszliśmy.

– Owszem, ale to normalna procedura, kiedy ciało przywożą do kraju. Tak samo jest w Stanach, czysta formalność. Przyjadę, żeby cię wesprzeć, obiecuję… Sean, słyszysz mnie?

– Tak. – Szare niebo pulsowało nad nim.

– Wracaj do domu, do Martine. Dziewczyna ma głowę na karku, będzie wiedziała, co robić. Sean, powiedz coś.

– W jakiej sprawie rozmawiałeś z Dannym?

Kingsmith parsknął śmiechem.

– O rany, aleś ty uparty! Zawsze mi się to w tobie podobało. Dobrze, mea culpa, zgodziłem się przyjąć w schronisku parę osób, sprawa wynikła w ostatniej chwili, przysługa dla kumpla. Wykorzystałem lukę w grafiku, a on płaci spore pieniądze. Nie czas jednak…

– Nadal jestem prezesem. Wszystko musi przejść przeze mnie.

– I jeśli tak myślisz w takiej chwili, jesteś odpowiednim człowiekiem na swoim stanowisku. Przyjąłem do wiadomości. Sean? Słabo cię słyszę, ale mam nadzieję, że to, co mówię, jeszcze do ciebie dociera: musisz pogadać ze swoją znajomą z Oslo, żeby nie dopuszczała statków w pobliże Midgardu… to ważne…

Połączenie się urwało – typowe pożegnanie Kingsmitha – i w głowę Seana znów wdarł się francuski rap. Wyszarpnął słuchawki z uszu i zorientował się, że jest sam na zakurzonej czerwonej równinie Hyde Parku. Drżał i płonął z gorąca.

Martine była pod prysznicem, kiedy wrócił, mokry od potu, jakby złapał go deszcz. Tak jak stał, ubrany, wszedł w strumień wody i objął ją. Uśmiechnęła się z zamkniętymi oczami – po czym spojrzała i zobaczyła jego zbolałą twarz.

– O Boże, co się stało? Powiedz… coś nie tak z Rosie?

Sean uderzył czołem w spływającą wodą ścianę.

– Znaleźli Toma.

– Dosyć! Chodź tutaj. – Przyciągnęła go do siebie pod gorącym strumieniem i rozebrała do naga. Odrzuciła ubrania kopnięciem od otworu odpływowego i trzymała Seana w ramionach, aż przestał drżeć, po czym zakręciła wodę, pomogła mu wyjść i ubrała go w szlafrok. Kiedy wkładała swój, poszedł do kuchni. Ruszyła za nim i patrzyła, jak wyjmuje butelkę wódki z zamrażalnika i nalewa sporą porcję do szklanki.

– Nie – zaoponowała. – Poradzisz sobie bez tego.

Wypił do dna. Pokrótce opowiedział o telefonie od Kingsmitha i przedstawił znane mu fakty, z informacją o dochodzeniu włącznie. Martine powoli skinęła głową.

– Bardzo mi przykro, kochanie. Ale Joe ma rację: teraz nareszcie można zamknąć ten rozdział; przez dochodzenie w razie czego jakoś przebrniemy. Zastanowię się, jak to rozegrać. Na razie przygotuję oświadczenie w twoim imieniu, potem będziemy mieli trochę czasu.

Sean słuchał jej, kiedy myśląc na głos, chodziła po garderobie i szykowała się do pracy. Musiał przyznać Joemu rację, miała tęgą głowę na swoim kształtnym karku, już kalkulowała, którym dziennikarzom można zaufać, które zaproszenia odrzucić, żeby przynajmniej przez jakiś czas nie widziano ich bawiących się w miejscach publicznych…

Wolałby, żeby wybuchnęła płaczem. Wolałby, żeby bardziej przejęła się Tomem, a mniej minimalizowaniem szkód. Mówiła i mówiła, a on patrzył na swoje ubrania na wieszakach. Martine uczciwie podzieliła się miejscem w szafie i wszystkie wisiały w należytych odstępach, nieskazitelnie czyste, gustownie podświetlone, jak w ekskluzywnym butiku. Kazała nawet zbudować na korytarzu bibliotekę na jego książki o wyprawach polarnych. Nagle, gwałtownym ruchem, zamknęła szufladę ze swoimi szalami.

– Co ja robię? Ubieram się do pracy? – powiedziała. – Zostanę z tobą.

– Nie – odparł, wstając. – Idź. Dam radę. – Wysunął głęboką szufladę i wyjął swój strój polarny; dziś, po latach nieużywania, wyglądał obco. – Lecę do Midgardu. Zarezerwowałem na dziś po południu miejsce w samolocie.

Martine złapała go za rękę.

– Nie gadaj głupstw. Jesteś w szoku. Spójrz na siebie.

Zrobił to. W lustrze zobaczył piękną, młodą, niekompletnie ubraną kobietę o mokrych ciemnych włosach, stojącą u boku starszego mężczyzny, który patrzył prosto na niego udręczonymi, groźnymi oczami. Odwrócił wzrok.

– Joe zaprosił kogoś do schroniska. Bez konsultacji ze mną.

Martine zasępiła się.

– Serio? Nie powinien był.

– To dlatego, że się tam nie pokazuję. Zrzuciłem wszystko na barki mojej ekipy.

– Nie. Przekazałeś jej część swoich obowiązków. Nie możesz osobiście nadzorować każdego klubu, od tego masz odpowiednich, godnych zaufania ludzi.

Sean wrzucił kilka ubrań do torby i zasunął ją.

– Zawiodłem wszystkich.

Martine spróbowała jeszcze raz; objęła go od tyłu i wtuliła się w jego plecy.

– Nieprawda! Zapomnij o ostatniej nocy, zapomnij o tym wszystkim. Wracaj do łóżka, pozwól, żebym się tobą zaopiekowała. – Przesunęła dłonią w dół jego piersi i wzięła go do ręki. – Smuć się w moich ramionach. Nie pójdę dziś do pracy.

– Idź. Nic mi nie będzie. – Pocałował ją, żeby nie poczuła się odtrącona. Patrzyła na niego w lustrze, kiedy poszedł do sypialni i odszukał kluczyki do swojego samochodu. Ruszyła za nim.

– Nie możesz prowadzić, wypiłeś szklankę wódki. Poza tym, jeśli wylatujesz po południu, masz jeszcze sporo czasu… Dokąd się wybierasz?

Sean wyjrzał na kwadratowy ogródek.

– Takich wieści nie powinno się przekazywać telefonicznie.

– Aha. Rozumiem. – Odsunęła się.

– Martine, proszę cię, wiesz, jaka jest krucha.

– Prawdę mówiąc, mam o niej zupełnie inne zdanie.

– Ona też kochała Toma.

– W porządku. Myślę jednak, że gotowa była wyciąć każdy numer, żeby cię zatrzymać. Uważam, że jest wkurzoną manipulatorką, która nastawiła twoją własną córkę przeciwko tobie… i mnie… i że koszmarnym błędem jest ciągle wspominać z sentymentem małżeństwo, które umarło długo przed tym, zanim się pojawiłam. – Westchnęła. – Przepraszam. Za ostro zabrzmiało. Chcę tylko oszczędzić ci dodatkowego bólu w takim dniu.

– Masz rację.

– Wiem. Ale skoro nie chcesz, żebym została ani poleciała z tobą do Midgardu, jeśli wolisz zostać sam ze swoimi złymi uczuciami…

Przycisnął jej dłoń do swojej piersi.

– Aż coś mnie szarpie w środku.

– Może to od picia wódki o wpół do ósmej rano.

– Otóż to! Jestem zupełnie rozbity, mówiłem ci, że związek ze mną to zły pomysł…

– Nigdy nie mam złych pomysłów. – Martine odsunęła się i spojrzała mu w oczy. – Wiem natomiast, że jeśli postanowiłeś zachować między nami zdrowy dystans, to będziesz go miał, i że jeśli postanowiłeś się zadręczać, nikt cię od tego nie odwiedzie. – Pocałowała go w usta. – Dlatego owszem, martwię się tym, że jest ci smutno, ale skoro nie pozwalasz sobie pomóc, idę do pracy. Daj znać, kiedy wrócisz. Będę tutaj.

Słuchał jej lekkich kroków oddalających się w głąb przedpokoju, potem trzasku drzwi wejściowych. Poszedł do zamrażalnika, ale zatrzymał się w pół kroku. Martine oczywiście miała rację. Był w fatalnym stanie. A skoro zamierzał usiąść za kierownicą, lepiej dać sobie spokój z piciem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: