Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowca snów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Łowca snów - ebook

To, co dla czterech przyjaciół miało być wspaniałą przygodą, zamieni się w koszmar, po którym nic nie będzie już takie samo….
Łowca snów to nie tylko opowieść o przybyszach z kosmosu, ale i o przyjaźni, która rozpoczęła się brawurowym, wspaniałomyślnym czynem czterech nastolatków i przetrwała ponad dwadzieścia lat. To również historia o pokoleniu, które nie chce być generacją straconą, choć odcisnęły na nim piętno gwałtowne zmiany w amerykańskiej obyczajowości, Wietnam narkotyki i… Rolling Stonesi.
Wspaniała i dynamiczna… W tej zwodniczej historii o przyjaźni, snach, telepatii i przybyszach z kosmosu
nacisk jest położony nie na strach, ale na wolę i siłę przetrwania…
King pisze jeszcze sprawniej niż zwykle i z zaskakującym wdziękiem.
The New York Times
Nawet klasycznemu schematowi „obcy są wśród nas”
King nadaje tak niesamowitą atmosferę, jak to tylko on potrafi.
Daily News
Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-091-4
Rozmiar pliku: 940 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Czterej przyjaciele – Henry, Pete, Jonesy i Beaver – jak co roku w listopadzie wybierają się na polowanie w lasach północnego Maine. Kilka wspólnie spędzonych dni ma ich oderwać od problemów, których z pewnością żadnemu nie brakuje – jeden zmaga się z uzależnieniem od alkoholu, drugiego nękają myśli samobójcze, trzeci tylko pozornie doszedł do siebie po ciężkim wypadku, a czwarty nie radzi sobie z kobietami.

Kłopoty zaczynają się w chwili, gdy pod dach swojej chaty przyjmują błąkającego się po lesie mężczyznę – zdezorientowanego, zachowującego się jak autystyczne dziecko i niewątpliwie bardzo chorego. Tymczasem na niebie pojawiają się tajemnicze kręgi świetlne, zwierzęta masowo uciekają, słychać dziwne głosy, a przelatujący nad lasem wojskowy śmigłowiec niesie wieść, że teren został objęty kwarantanną.

Potem jest już tylko gorzej, a wrogami są nie tylko obcy – coraz groźniejsi w miarę nabierana ludzkich cech – ale i ci, którzy na zlecenie władz szykują ostateczne rozwiązanie.

Nadzieją może być tylko Duddits, uratowany niegdyś przez czterech nastolatków chłopiec z zespołem Downa – teraz dorosły mężczyzna – który przez lata spajał ich przyjaźń.STEPHEN KING

Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book. Debiutował pod koniec lat sześćdziesiątych, ale światową sławę przyniosła mu wydana w 1973 r. powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, zbiory opowiadań, komiksy, scenariusze filmowe i sztuki teatralne – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Christine, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Ręka mistrza, Pod kopułą, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża.

Proza Kinga należy do najczęściej ekranizowanych, a wśród reżyserów, którzy podejmowali się tego zadania, znaleźli się Brian de Palma, Stanley Kubrick czy David Cronenberg.

www.stephenking.com
www.stephenking.plTego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDER
DOLORES CLAIBORNE
GRA GERALDA
DESPERACJA
REGULATORZY
SKLEPIK Z MARZENIAMI
BEZSENNOŚĆ
ZIELONA MILA
MARZENIA I KOSZMARY
KOMÓRKA
4 PO PÓŁNOCY
CHUDSZY
TO
BASTION
OCZY SMOKA
PO ZACHODZIE SŁOŃCA
CZTERY PORY ROKU
UCIEKINIER
CZARNA BEZGWIEZDNA NOC
CUJO
PODPALACZKA
ROK WILKOŁAKA
MROCZNA POŁOWA
WOREK KOŚCI
DZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA
TOMA GORDONA
NOCNA ZMIANA
ŁOWCA SNÓW
OSTATNI BASTION BARTA DAWESA
BLAZE
PAN MERCEDES

Saga MROCZNA WIEŻA
ROLAND
POWOŁANIE TRÓJKI
ZIEMIE JAŁOWE
CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ
WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA
WILKI Z CALLA
PIEŚŃ SUSANNAH
MROCZNA WIEŻA

Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCA
DŁUGA DROGA DO DOMU
ZDRADA
UPADEK GILEAD
BITWA O JERICHO HILL
POCZĄTEK PODRÓŻY

Wyłącznie jako audiobook i e-book
Stephen King, Joe Hill
W WYSOKIEJ TRAWIE
Stephen King, Stewart O’Nan
TWARZ W TŁUMIENa początek wiadomości

Z „East Oregonian”, 25 czerwca 1947 r.

PILOT CYWILNY ZAOBSERWOWAŁ
„LATAJĄCE TALERZE”
Kenneth Arnold donosi o dziewięciu obiektach w kształcie dysku.
„Były lśniące, srebrzyste, poruszały się niesamowicie szybko”.

Z „Daily Record”, Roswell, 8 lipca 1947 r.

SIŁY POWIETRZNE PRZECHWYCIŁY
„LATAJĄCY SPODEK”
NA RANCZU NIEDALEKO ROSWELL
Funkcjonariusze wywiadu zbierają pozostałości
uszkodzonego pojazdu.

Z „Daily Record”, Roswell, 9 lipca 1947 r.

SIŁY POWIETRZNE OGŁOSIŁY, ŻE „LATAJĄCY
TALERZ” BYŁ BALONEM METEOROLOGICZNYM

Z „Daily Tribune”, Chicago, 1 sierpnia 1947 r.

SIŁY POWIETRZNE STANÓW ZJEDNOCZONYCH
NIE POTRAFIĄ WYJAŚNIĆ ODKRYCIA ARNOLDA
Od pierwszego zdarzenia przyjęto 850 zgłoszeń.

Z „Daily Record”, Roswell, 19 października 1947 r.

„KOSMICZNE ZBOŻE” TO OSZUSTWO,
TWIERDZI ROZGNIEWANY FARMER
Andrew Hoxon zaprzecza związkom tajemniczego
zjawiska z „latającymi talerzami”.
Uważa, że czerwone zboże to „zwykły psikus”.

Z „Courier Journala”, Kentucky, 8 stycznia 1948 r.

KAPITAN LOTNICTWA GINIE W POŚCIGU ZA UFO
Ostatni komunikat Mantella: „Jest metaliczny i naprawdę olbrzymi”.
Siły powietrzne milczą.

Z brazylijskiego „Nacionala”, 8 marca 1957 r.

DZIWNY OBŁY POJAZD ROZBIŁ SIĘ W MATO GROSSO!
Dwie przerażone kobiety z okolicy Ponto Poran komentują:
„Ze środka dochodziły jakieś popiskiwania”.

Z brazylijskiego „Nacionala”, 12 marca 1957 r.

KOSZMAR W MATO GROSSO!
Doniesienia o „Szarakach” z wielkimi czarnymi oczami.
Uczeni drwią, a zgłoszeń wciąż przybywa!
NA WIOSKI PADŁ BLADY STRACH!

Z „Oklahomana”, 12 maja 1965 r.

POLICJANT Z DROGÓWKI STRZELA DO UFO
Twierdzi, że latający talerz unosił się 12 metrów nad szosą nr 9. Obsługa radaru z pobliskiej bazy sił powietrznych potwierdza obserwację.

Z „Oklahomana”, 2 czerwca 1965 r.

„KOSMICZNE ZBOŻE” TO OSZUSTWO,
TWIERDZI PRZEDSTAWICIEL ZWIĄZKU FARMERÓW
„Czerwone Chwasty” to jego zdaniem dzieło nastolatków
z farbą w sprayu.

Z portlandzkiego „Press-Heralda”, Maine, 14 września 1965 r.

ROŚNIE LICZBA ŚWIADKÓW UFO W NEW HAMPSHIRE
Coraz więcej doniesień w okolicy Exeter.
Niektórzy obawiają się inwazji obcych.

Z manchesterskiego „Union-Leadera”, New Hampshire, 19 września 1965 r.

ZAOBSERWOWANY W POBLIŻU EXETER
OGROMNY OBIEKT TO ZŁUDZENIE OPTYCZNE
Śledczy Sił Powietrznych USA kwestionują doniesienie
funkcjonariusza policji drogowej.
Sierżant Cleland nie daje się przekonać:
„Wiem, co widziałem”.

Z manchesterskiego „Union-Leadera”, New Hampshire, 30 września 1965 r.

EPIDEMIA ZATRUĆ POKARMOWYCH
W PLAISTOW POZOSTAJE ZAGADKĄ
Ponad 300 chorych, większość wraca do zdrowia.
Śledczy z Wydziału ds. Żywności i Leków uważa,
że przyczyną zatrucia mogła być skażona woda
w studniach.

Z „Journala”, Michigan, 9 października 1965 r.

GERALD FORD WZYWA DO WSZCZĘCIA ŚLEDZTWA
W SPRAWIE UFO
Przywódca Partii Republikańskiej uważa, że źródło „świateł
nad Michigan” może być pozaziemskie.

Z „Timesa”, Los Angeles, 19 listopada 1978 r.

NAUKOWCY Z CALTECHU DONOSZĄ
O ZAOBSERWOWANYM NAD PUSTYNIĄ MOJAVE
OGROMNYM OBIEKCIE W KSZTAŁCIE DYSKU.
Tickman: „Otaczały go małe, bardzo jasne światełka”.
Morales: „Zauważyłem czerwone pasma, które wyglądały
jak anielskie włosy”.

Z „Timesa”, Nowy Jork, 24 listopada 1978 r.

POLICJA STANOWA I ŚLEDCZY Z SIŁ POWIETRZNYCH USA
NIE ZNALEŹLI NA PUSTYNI MOJAVE
„ANIELSKICH WŁOSÓW”.
Tickman i Morales pomyślnie przeszli test
na wykrywaczu kłamstw. Oszustwo wykluczono.

Z „Timesa”, Nowy Jork, 16 sierpnia 1980 r.

„PORWANI” PRZEZ OBCYCH SĄ PEWNI SWEGO
Psycholodzy podważają autentyczność rysunków,
mających przedstawiać „Szaraków”.

Z „Wall Street Journala”, 9 lutego 1985 r.

CARL SAGAN: NIE JESTEŚMY SAMI
Znany uczony potwierdza, że wierzy w istnienie kosmitów.
Jak mówi: „Szanse, że w kosmosie istnieją
inne inteligentne formy życia, są ogromne”.

Z „Sun”, Phoenix, 14 marca 1997 r.

OLBRZYMIE UFO ZAOBSERWOWANO W POBLIŻU
PRESCOTT. DZIESIĄTKI ŚWIADKÓW DONOSZĄ
O „OBIEKCIE W KSZTAŁCIE BUMERANGU”
Bazę sił powietrznych w Luke zalewają zgłoszenia.

Z „Sun”, Phoenix, 20 marca 1997 r.

„ŚWIATŁA NAD PHOENIX” POZOSTAJĄ ZAGADKĄ
Zdjęcia nie zostały spreparowane, twierdzi ekspert.
Śledczy sił powietrznych milczą.

Z „Weekly”, Paulden, Arizona, 9 kwietnia 1997 r.

EPIDEMIA ZATRUĆ POKARMOWYCH
WCIĄŻ NIEWYJAŚNIONA
Zgłoszenia o „Czerwonej trawie” oficjalnie uznano za oszustwo.

Z „Daily News”, Derry, Maine, 15 maja 2000 r.

ZNÓW ZAOBSERWOWANO ZAGADKOWE ŚWIATŁA
NAD JEFFERSON TRACT
Zarządca osady Kineo Town: „Nie wiem, co to jest, ale nadal się pojawiają”.ROZDZIAŁ PIERWSZY McCARTHY

1

Jonesy omal nie zastrzelił człowieka, który wyłonił się spomiędzy drzew. Jak niewiele brakowało? Pół kilograma nacisku na język spustowy garanda, może nawet ćwierć. Później, w przebłysku świadomości, który niekiedy pojawia się w ogarniętym zgrozą umyśle, pożałował, że nie strzelił od razu, zanim spostrzegł pomarańczową czapkę i kamizelkę.

Śmierć McCarthy’emu nie przyniosłaby większej szkody, a wręcz przeciwnie, mogłaby tylko pomóc. Zabijając McCarthy’ego, mógłby uratować ich wszystkich.

2

Pete i Henry pojechali do najbliższego sklepu wielobranżowego Gosselin’s Market po zapas chleba, konserw i piwa, czyli tego, co najważniejsze. Mieli tyle, żeby wystarczyło na dwa najbliższe dni, ale w radiu zapowiadano śnieżycę. Henry zdążył już ustrzelić całkiem pokaźną łanię, a zdaniem Jonesy’ego Pete’owi bardziej zależało na browarze niż na upolowaniu czegokolwiek. Dla Pete’a Moore’a łowiectwo było czymś w rodzaju hobby, piwo zaś stało się religią. Beaver wciąż krążył po lesie, ale Jonesy nie wychwycił odgłosów strzałów, które dobiegłyby z odległości mniejszej niż osiem kilometrów, domyślał się więc, że Beav, podobnie jak on, wciąż czekał.

Ambonę zbudowano na starym klonie, około siedemdziesięciu metrów od obozowiska, i właśnie tam siedział Jonesy, popijając kawę i czytając kryminał Roberta Parkera, kiedy usłyszał kroki i odłożył na bok termos oraz książkę. Kiedyś, wiele lat temu, mógłby w przypływie podniecenia rozlać kawę, ale to już przeszłość. Teraz poświęcił nawet kilka chwil, aby porządnie dokręcić w termosie jasnoczerwoną nakrętkę.

Przyjeżdżali tu we czwórkę na polowanie, zawsze w pierwszym tygodniu listopada, od dwudziestu sześciu lat, jeżeli liczyć od samego początku, kiedy jeszcze przywoził ich tu tato Beavera. A jednak Jonesy dotąd nigdy nie polował z ambony. Żaden z nich nie polował w ten sposób, to za bardzo ograniczało pole działania. Tym razem jednak Jonesy wybrał stacjonarne stanowisko łowieckie. Pozostałym wydawało się, że wiedzą dlaczego, ale znali jedynie część prawdy.

W połowie marca 2001 roku, kiedy Jonesy przechodził przez ulicę w Cambridge, niedaleko college’u Johna Jaya, gdzie wykładał, potrącił go samochód. Miał pękniętą czaszkę, złamane dwa żebra i zmiażdżoną kość biodrową, którą zastąpiono protezą z teflonu i metalu. Mężczyzna, który go potrącił, emerytowany wykładowca historii na Uniwersytecie Bostońskim, był, zdaniem jego adwokata, poważnie chory, we wczesnym stadium Alzheimera, i bardziej niż na karę zasługiwał na współczucie. Jakże często, pomyślał Jonesy, kiedy opadnie kurz, nie ma winnego, którego można by ukarać. A gdyby nawet był, czy to by coś zmieniło? Trzeba przeżyć tę resztę życia, która jeszcze została, i pocieszać się, tak jak słyszał codziennie od różnych osób (przynajmniej dopóki wypadek nie poszedł w zapomnienie), że przecież mogło być gorzej.

A mogło. Miał twardą czaszkę i pęknięcie szybko się zrosło. Nie pamiętał tego, co się z nim działo na godzinę, półtorej przed wypadkiem na Harvard Square, ale poza tym tryby w jego mózgu działały bez zarzutu. Żebra zagoiły się w miesiąc. Najgorzej było z biodrem, ale do października poruszał się już bez kul i teraz jedynym widocznym skutkiem zdarzenia było utykanie, które stawało się wyraźniejsze pod koniec dnia.

Pete, Henry i Beav uważali, że to właśnie przez biodro i tylko przez nie wybrał ambonę, zamiast krążyć po wilgotnym, chłodnym lesie. Lecz choć biodro z pewnością stanowiło istotny powód decyzji, były jeszcze inne. Jonesy nie powiedział przyjaciołom, że już wcale nie miał ochoty zabijać jeleni. To by ich wprawiło w konsternację. Nawet jego samego to zastanawiało. W jego życiu pojawiło się coś nowego, czego nawet się nie spodziewał, dopóki nie wszedł jedenastego listopada na platformę na drzewie i nie wyjął garanda z pokrowca. Nie żeby polowanie zaczęło go mierzić, nic z tych rzeczy, ale po prostu nie miał na nie ochoty. Tamtego słonecznego marcowego dnia Jonesy otarł się o śmierć i nie chciał znowu się z nią stykać, nawet gdyby to on miał zabijać.

3

Zaskoczyło go, że wciąż lubił obozowanie w lesie, może nawet bardziej niż dotychczas. Wieczorne rozmowy o książkach, polityce, aferze, w którą wmieszali się jako dzieciaki, o planach na przyszłość. Byli po trzydziestce, wciąż na tyle młodzi, aby mieć sporo planów, a łącząca ich więź nadal była mocna.

Dni też były przyjemne — godziny, które spędził samotnie na ambonie. Miał śpiwór, do którego wpełzał po pas, kiedy zaczynał marznąć, miał też książkę i walkmana. Po pierwszym dniu przestał słuchać walkmana, bo odkrył, że o wiele bardziej podoba mu się muzyka puszczy — jedwabisty szum wiatru pośród sosen, odgłosy wron. Trochę czytał, pił kawę, wracał do lektury, a kiedy musiał, wypełzał ze śpiwora (czerwonego jak światło stopu) i odlewał się poza krawędź platformy. Miał liczną rodzinę i spore grono przyjaciół. Był towarzyski, lubił swoich krewnych i znajomych (nie mówiąc o studentach, którzy tłumnie do niego lgnęli) i potrafił odpowiednio równoważyć te relacje. Dopiero tu, w lesie, na ambonie, uświadomił sobie, ile zalet ma cisza, że jest ich naprawdę mnóstwo. To było jak spotkanie ze starym przyjacielem, którego nie widział od lat.

— Na pewno chcesz tam siedzieć, stary? — zapytał go wczoraj rano Henry. — Możesz wybrać się ze mną. Obiecuję, że nie sforsujesz tej swojej nogi.

— Daj mu spokój — odezwał się Pete. — On lubi tam przesiadywać. No nie, Jonesy?

— Mniej więcej — odparł, nie wdając się w dalsze dywagacje, ani, co istotniejsze, nie wyjaśniając, że faktycznie lubił tam przesiadywać. Pewnych rzeczy po prostu się nie mówi, nawet przyjaciołom. A zdarza się, że oni i tak doskonale wiedzą.

— Wiesz co — powiedział Beaver, włożył do ust koniec ołówka i przygryzał go raz po raz. Uwielbiał to robić, ten nawyk towarzyszył mu od pierwszej klasy podstawówki. — Przywykłem już, że kiedy tu wracam, widzę go, jak tam siedzi, wysoko na drzewie. To mi się podoba. Kojarzysz mi się z marynarzem, czuwającym na bocianim gnieździe, jak w tych powieściach marynistycznych o Hornblowerze. Masz wszystko na oku, czujnie obserwujesz i wszystko gra.

— Statek na horyzoncie — powiedział Jonesy, a inni się zaśmiali, ale Jonesy wiedział, o co chodziło Beaverowi. Czuł to. Mieć wszystko na oku i wypatrywać statków, rekinów albo Bóg wie czego. Gdy schodził, biodro zawsze dawało mu się we znaki, a plecak ciążył niemiłosiernie, i choć czuł się powolny i niezdarny, pokonując kolejne drewniane szczeble przybite do pnia klonu, wszystko grało. Było dobrze. Wszystko się zmieniało, ale jedynie głupiec mógł uważać, że zmieniało się na gorsze.

Tak przynajmniej wówczas uważał.

4

Gdy usłyszał szelest w gęstwinie i cichy trzask pękającej gałązki, które nieodmiennie kojarzyły mu się z nadchodzącym jeleniem, Jonesy przypomniał sobie słowa ojca: „Nie nakłonisz szczęścia, żeby ci sprzyjało”. Lindsay Jones był typowym nieudacznikiem i niewiele z tego, co mówił, warte było zapamiętania, jednak te słowa należały do nielicznych, które zawierały jakąś głębię, i co więcej, miały się właśnie potwierdzić. Jonesy zamierzał kończyć polowanie, kiedy nagle dostrzegł, że sunie w jego stronę jeleń, sądząc po odgłosach, ogromny byk, może nawet wysoki jak człowiek.

Jonesy’emu nawet przez chwilę nie zaświtało w głowie, że to faktycznie mógłby być człowiek. W tej okolicy prawie nie było ludzi, najbliższe większe miasto, Rangely, znajdowało się siedemdziesiąt kilometrów na północ, a od innych myśliwych polujących w puszczy dzieliły go co najmniej dwie godziny marszu. Najbliższa utwardzona droga wiodąca do Gosselin’s Market (piwo, przynęty, alkohole, kupony loteryjne) była ponad dwadzieścia kilometrów stąd.

Cóż, pomyślał, przecież niczego oficjalnie nie obiecywałem, nie składałem żadnych ślubów i w ogóle.

Owszem, niczego nie obiecywał. Możliwe, że za rok w listopadzie usadowi się na ambonie z aparatem fotograficznym zamiast karabinu, ale to będzie dopiero za rok, a teraz zamiast nikona miał pod ręką garanda.

Nie zamierzał zaglądać darowanemu jeleniowi w zęby.

Dokręcił czerwoną nakrętkę termosu z kawą i odstawił go na bok. Następnie zsunął śpiwór z dolnej połowy ciała jak wielką, zszytą z kawałków skarpetę (krzywiąc się przy tym, bo znów poczuł ćmiący ból w biodrze) i sięgnął po karabin. Nie musiał wprowadzać naboju do komory, czemu towarzyszyłby głośny metaliczny szczęk, który mógłby spłoszyć jelenia — stare nawyki ciężko wykorzenić, toteż broń była gotowa do strzału, gdy tylko Jonesy stanął pewnie na nogach i jednym ruchem kciuka zwolnił dźwigienkę bezpiecznika. Znajomy moment dzikiej euforii już się nie pojawił, ale jego organizm i tak zareagował — tętno przyspieszyło, co przyjął z wyraźnym zadowoleniem. Od czasu wypadku chętnie odnotowywał tego typu reakcje — zupełnie jakby teraz było ich dwóch, ten pierwszy, młodszy, z czasów zanim wpadł pod samochód, i drugi, starszy ostrożniejszy, ten, który odzyskał przytomność w szpitalu na OIOM-ie.

O ile odzyskaniem świadomości można nazwać to powolne, leniwe, otępiałe od leków przebudzenie. Niekiedy wciąż jeszcze słyszał głos, nieznany, ale nienależący do niego, wołający: „Błagam, już dość, nie zniosę tego dłużej, dajcie mi zastrzyk, gdzie jest Marcy? Chcę Marcy!”. Myśli o nim jak o głosie śmierci, o którą otarł się na ulicy i która, kiedy jej się wymknął, zjawiła się w szpitalu, żeby dokończyć robotę; o śmierci pod postacią mężczyzny (a może kobiety, nie potrafił tego stwierdzić) cierpiącego straszliwe katusze, kogoś, kto wzywał Marcy, ale tak naprawdę miał na myśli Jonesy’ego.

Ta myśl odeszła — wszystkie dziwaczne myśli, nawiedzające go w szpitalu, w końcu go opuściły, ale pozostał po nich pewien ślad. Między innymi to była ostrożność. Nie pamiętał, że Henry zadzwonił i radził mu na siebie uważać (a Henry mu o tym nie przypomniał), ale od tamtej pory Jonesy naprawdę miał się na baczności. Stał się ostrożny. Bo może istotnie śmierć krążyła gdzieś w pobliżu i możliwe, że niekiedy nawoływała go po imieniu.

Ale co tam, było, minęło. To wszystko przeszłość. Otarł się o śmierć i przeżył, a jeśli śmierć miała dziś przyjść, to tylko po jelenia (Jonesy miał nadzieję, że po byka), który zapuścił się zbyt daleko w niewłaściwym kierunku. Szelest wśród gęstwiny i trzaski łamanych gałązek zbliżały się ku niemu od południowego zachodu, co oznaczało, że nie będzie musiał strzelać zza pnia klonu — to dobrze — i że ofiara go nie zwietrzy, bo nie znajdował się względem niej pod wiatr. To jeszcze lepiej. Większość liści klonu opadła, dzięki czemu miał dobry, choć nie doskonały widok pomiędzy gałęziami drzewa i mógł odpowiednio wycelować. Uniósł garanda, przyłożył kolbę do ramienia i zaczął składać się do strzału.

McCarthy’ego ocaliło to, że Jonesy utracił zapał do łowiectwa. A omal nie zabiło go coś, co George Kilroy, przyjaciel ojca Jonesy’ego, określał „zmąconym wzrokiem”. Zmącony wzrok, zdaniem Kilroya, był rodzajem „gorączki łowieckiej” i przypuszczalnie drugą pod względem częstotliwości występowania przyczyną wypadków na polowaniu. „Pierwszą jest alkohol”, mawiał George Kilroy. I jak ojciec Jonesy’ego, Kilroy wiedział, o czym mówi. „Pierwszą jest zawsze alkohol”.

Kilroy twierdził, że ofiary „zmąconego wzroku” z takim samym zdumieniem odkrywały, że oddały strzał do płotu, przejeżdżającego auta, ściany stodoły lub innego członka myśliwskiej braci (zdarzało się, że owym pechowym uczestnikiem polowania okazywał się ich współmałżonek, rodzeństwo, a nawet dziecko). „Ale przecież dobrze widziałem!”, twierdzili uparcie i zdaniem Kilroya większość z nich pomyślnie przeszłaby badanie z wykrywaczem kłamstw, przynajmniej w tej kwestii. Zobaczyli jelenia, niedźwiedzia, wilka lub kuropatwę podrywającą się do lotu wśród wysokich traw. Zobaczyli — i basta.

Zdaniem Kilroya wszyscy ci myśliwi byli przepełnieni pragnieniem oddania strzału — chcieli mieć to już za sobą, w ten czy inny sposób. Podszyte niepokojem pragnienie stawało się tak silne, że mózg przekonywał oko, że dostrzega coś, co wcale jeszcze nie było widoczne, aby w ten sposób rozładować napięcie w ciele. Oto cała prawda o „zmąconym wzroku”. I choć Jonesy nie czuł żadnego niepokoju — ręce mu się nie trzęsły, kiedy zamykał termos — musiał później przyznać przed samym sobą, że i on najprawdopodobniej padł ofiarą tej dolegliwości.

Przez chwilę wyraźnie widział potężnego byka na końcu tunelu ze splecionych poskręcanych gałęzi, równie wyraźnie jak każdego z szesnastu jeleni (sześciu byków i dziesięciu łań), które upolował podczas wcześniejszych wypadów do Dziury w Ścianie. Ujrzał jego brązowy łeb i jedno oko, tak ciemne, że prawie czarne, niczym aksamitna poduszka na biżuterię, a nawet fragment poroża.

Strzelaj! Zawołał jakiś głos w jego wnętrzu — to był tamten Jonesy sprzed wypadku, jeszcze cały. Odzywał się częściej w ostatnim miesiącu czy dwóch, w miarę jak on zbliżał się do nieomal mitycznego stanu, który ludzie nigdy niepotrąceni przez samochód w błogiej nieświadomości określali „całkowitym wyzdrowieniem”, nigdy jednak nie rozbrzmiewał równie głośno jak teraz. To był rozkaz, nawoływanie.

I jego palec naprawdę zacisnął się na spuście. Zabrakło jeszcze nacisku rzędu pół kilograma (może nawet ćwierć), ale polecenie zostało wykonane. Głos, który go powstrzymał, należał do tego drugiego Jonesy’ego, tego, co ocknął się w szpitalu, nafaszerowany lekami, zdezorientowany i obolały, niepewny niczego poza tym, że ktoś chciał coś przerwać, nie mógł już czegoś znieść, przynajmniej bez zastrzyku, i ten ktoś chciał Marcy.

Nie, jeszcze nie — zaczekaj, popatrz, powiedział ten nowy, ostrożny Jonesy, a on go usłuchał. Zastygł w bezruchu, opierając niemal cały ciężar ciała na wysuniętej do przodu zdrowej nodze, z karabinem uniesionym do strzału i lufą wetkniętą pomiędzy gałęzie, lekko pochyloną pod kątem trzydziestu pięciu stopni.

Właśnie wtedy z białego nieba posypały się pierwsze płatki śniegu, a Jonesy spostrzegł jasnopomarańczową pionową linię poniżej łba jelenia — zupełnie jakby śnieg ją nagle wyczarował. Przez moment jego percepcja była całkiem zaburzona i to, co widział ponad lufą karabinu, stało się bezładną plątaniną kolorów i kształtów, jak farby zlewające się ze sobą na palecie malarza. Nie było jelenia ani człowieka, ani nawet lasu, tylko zagadkowa, nieuporządkowana mieszana czerni, oranżu i brązów.

Potem pojawiło się jeszcze więcej pomarańczowego, i nagle z chaosu poczęły wyłaniać się kształty: to była czapka, taka z opuszczanymi klapkami na uszy. Przyjezdni spoza stanu kupowali je u L.L. Beana po czterdzieści cztery dolary za sztukę, a w środku każda miała metkę z napisem WYPRODUKOWANO W USA. Można też było kupić taką w sklepie wielobranżowym Gosselina za siedem dolców. Na metce czapki od Gosselina był napis: WYPRODUKOWANO W BANGLADESZU.

Ta czapka sprawiła, że w jednej chwili wszystko stało się aż nadto — przeraźliwie wręcz — wyraźne: brązowy łeb jelenia okazał się przodem wełnianej kurtki, czarne jedwabiste oko byka stało się guzikiem, a poroże gałęziami, nawiasem mówiąc, należącymi do tego samego drzewa, na którym stał. Mężczyzna był nieroztropny (żeby nie powiedzieć szalony), skoro do lasu założył brązową kurtkę, niemniej Jonesy nie potrafił pojąć, dlaczego on sam popełnił błąd, którego konsekwencje mogły okazać się fatalne. Bo przecież ten facet miał na sobie również pomarańczową czapkę, zgadza się? I pomarańczową odblaskową kamizelkę, narzuconą na brązową kurtkę. Ten facet… był o krok od śmierci. Dzieliło go od niej jakieś pół kilograma nacisku palca na spust. Może mniej.

I wtedy to sobie uświadomił, tak dobitnie, że na moment poczuł się, jakby coś wyrzuciło go z jego własnego ciała. Przez jedną przerażającą, gorzką chwilę, której nigdy nie zapomni, nie był ani Jonesym Numer Jeden, tym pewnym siebie Jonesym sprzed wypadku, ani Jonesym Numer Dwa, bardziej zachowawczym rehabilitantem, który większość czasu spędził w uciążliwym stanie fizycznego dyskomfortu i psychicznego zamętu. W tej chwili był jakimś inny Jonesym, niewidzialną obecnością patrzącą na strzelca stojącego na ambonie. Strzelec miał krótkie włosy, które już zaczynały siwieć, drobne zmarszczki wokół ust i kilkudniowy szpakowaty zarost na zapadniętych policzkach. Strzelec był bliski naciśnięcia spustu. Śnieg wirował i tańczył wokół jego głowy, osiadał na wypuszczonej na spodnie flanelowej koszuli, a on był o włos od zastrzelenia mężczyzny w pomarańczowej czapce i kamizelce, takich samych, jakie miałby on sam, gdyby poszedł z Beaverem w las, zamiast zasadzić się na zwierzynę na ambonie.

Wrócił do siebie z głośnym, niemal słyszalnym łupnięciem, tak jak kierowca opadający na siedzenie po tym, jak jego wóz z dużą prędkością wjechał na paskudną muldę. Ze zgrozą stwierdził, że wciąż podąża garandem za mężczyzną, aby nadal mieć go na muszce, jakby jakiś uparty aligator w jego mózgu nie chciał pogodzić się z myślą, że człowiek w brązowej kurtce wcale nie jest zwierzyną. Najgorsze było to, że nie potrafił rozluźnić palca przyciśniętego do spustu. Przez jedną lub dwie mrożące krew w żyłach sekundy miał wrażenie, że naciska na spust coraz mocniej i już tylko kilka dekagramów dzieli go od popełnienia największej życiowej pomyłki. Później przyznał uczciwie przed samym sobą, że to było złudzenie, podobne do tego, kiedy siedzisz w stojącym samochodzie, kątem oka dostrzegasz przejeżdżający wolno z boku pojazd i masz wrażenie, że się cofasz.

Był jak sparaliżowany, ale to wydawało się jeszcze gorsze, to było istne piekło. Jonesy, za dużo myślisz, mawiał Pete, kiedy zauważał, że Jonesy wlepia wzrok w przestrzeń, wyłączając się z rozmowy, i zapewne miało to oznaczać: Jonesy, za dużo sobie wyobrażasz, co było zdecydowanie bliższe prawdy. Teraz też na pewno za dużo sobie wyobrażał, kiedy tak stał na platformie wśród padającego śniegu, ze zwichrzonymi włosami i palcem przyciśniętym do spustu garanda — nie zwiększając nacisku, czego się w pierwszej chwili obawiał, ale także go nie zmniejszając. Facet był tuż pod nim, celownik karabinu skoncentrował się na czubku pomarańczowej czapki, jego życie zawisło na niewidzialnym włosku rozciągniętym pomiędzy wylotem lufy garanda a tą czapką, myślał zapewne o wymianie samochodu na nowy, o tym, że zdradził żonę, albo może o zakupie kucyka dla najstarszej córki (później Jonesy nabrał przekonania graniczącego z pewnością, że McCarthy nie myślał o żadnej z tych rzeczy, ale oczywiście nie było to wtedy, na platformie, kiedy jego palec wskazujący dociskał spust broni) i nie wiedział, tak jak Jonesy, kiedy tamtego marcowego dnia stał przy przejściu przez ulicę, w Cambridge, z teczką w jednej ręce i egzemplarzem „Boston Phoenixa” pod pachą, że śmierć jest tuż obok, być może nawet śmierć przez duże Ś, przemykająca spiesznie postać, jak z wczesnego filmu Ingmara Bergmana, ukrywająca jakieś narzędzia w fałdach zgrzebnej szaty. Być może nożyczki. Albo skalpel.

A najgorsze jest to, że ten człowiek by nie zginął, a w każdym razie nie na miejscu. Upadłby i leżał tam, wrzeszcząc, tak jak Jonesy leżał i wył na ulicy. Nie pamiętał, że krzyczał, ale oczywiście tak właśnie było: powiedziano mu o tym, a on nie miał podstaw, żeby w to nie wierzyć. Wył na całe gardło, aż do ochrypnięcia. A gdyby mężczyzna w brązowej kurtce i pomarańczowej czapce zaczął wołać Marcy? Oczywiście nie zrobiłby tego — to wykluczone — ale umysł Jonesy’ego mógłby zinterpretować jego krzyki jako wołanie Marcy. Jeżeli istniało coś takiego jak „zmącony umysł” — jeżeli mógł patrzeć na faceta w brązowej kurtce i widzieć łeb jelenia — to na pewno istniał też słuchowy odpowiednik tej iluzji. Usłyszeć krzyki mężczyzny i mieć świadomość odpowiedzialności za jego ból i cierpienie… Boże święty, nie! A jego palec wskazujący wciąż nie chciał się rozluźnić.

To, co sprawiło, że otrząsnął się z chwilowego odrętwienia, było zarazem proste i nieoczekiwane: około dziesięciu kroków od pnia drzewa, na którym był Jonesy, mężczyzna w brązowej kurtce nagle się przewrócił. Jonesy usłyszał jego przepełnione bólem i zdziwieniem westchnienie — brzmiało trochę jak „auć!” — a palec wskazujący niemal bezwiednie ześlizgnął się ze spustu.

Mężczyzna upadł na kolana, podpierając się brązowymi rękami o ziemię (nosił brązowe rękawiczki, kolejny błąd, równie dobrze mógłby przyczepić sobie na plecach kartkę z napisem ZASTRZELCIE MNIE, skonstatował Jonesy), którą zaczęła już przykrywać warstewka białego puchu. Kiedy znowu się podniósł, zaczął mówić pełnym zdumienia, przerażonym głosem. Jonesy w pierwszej chwili nie zorientował się, że tamten płakał.

— O rany, o rany — powtarzał mężczyzna, próbując podźwignąć się do pionu. Zakołysał się jak pijany. Jonesy wiedział, że w lasach byli inni myśliwi, mężczyźni, którzy znalazłszy się na weekend albo dłużej z dala od swoich rodzin, robili różne głupstwa. Jednym z najczęstszych takich głupstewek było zaglądanie do butelki o dziesiątej rano. Jednak Jonesy nie uważał, aby ten facet był pijany. Nie miał podstaw, by tak sądzić, jedynie przeczucie.

— O rany, o rany, o rany. — A kiedy mężczyzna znów ruszył naprzód, powiedział: — Śnieg. Teraz jeszcze zaczął sypać śnieg, o rany…

Pierwszych parę kroków było chwiejnych i niepewnych. Jonesy już zaczynał myśleć, że tym razem przeczucie go zawiodło i facet jest jednak wstawiony, nagle jednak nieznajomy przestał się zataczać i jego krok stał się zdecydowany. Raz po raz drapał się po prawym policzku.

Przeszedł pod amboną i przez chwilę był tylko pomarańczowym kołem czapki z dwoma brązowymi ramionami po bokach. Jego głos się poniósł, płynny i pełen łez, głównie „O rany!” z dorzucanym od czasu do czasu „O Boże!”. Teraz jeszcze ten śnieg, na dokładkę.

Jonesy wciąż stał na platformie, patrząc, jak mężczyzna znika pod amboną, by po chwili wyłonić się po drugiej stronie. Odruchowo odwrócił się na pięcie, aby nie stracić obcego z oczu — i równie odruchowo opuścił karabin, zaciągając dźwigienkę bezpiecznika.

Jonesy nie zawołał do niego i chyba wiedział dlaczego — obudziło się w nim poczucie winy. Bał się, że mężczyzna na dole spojrzy na niego i dostrzeże prawdę w jego oczach, nawet pomimo łez i prószącego coraz bardziej śniegu; bał się, że mężczyzna zorientuje się, że Jonesy czatował na ambonie z wycelowanym w niego karabinem i że o mało go nie zabił.

Dwadzieścia kroków od drzewa nieznajomy zatrzymał się i po prostu tam stał, unosząc dłoń w brązowej rękawiczce do czoła, aby osłonić oczy przed padającym śniegiem. Jonesy zorientował się, że tamten spostrzegł Dziurę w Ścianie. Chyba uznał, że znalazł się na właściwej ścieżce. „O rany!” i „O Boże!” ucichły, a mężczyzna potruchtał tam, skąd dobiegały odgłosy generatora, kołysząc się przy tym z boku na bok jak marynarz na pokładzie okrętu. Jonesy słyszał cichy, urywany oddech nieznajomego, który pobiegł w stronę masywnej chaty w lesie, z wąską smużką dymu unoszącą się z komina i niemal natychmiast rozpływającą się wśród wirującego śniegu.

Jonesy zaczął schodzić po stopniach przybitych do pnia klonu, przewiesiwszy sobie karabin przez ramię (nie spodziewał się, że ze strony tamtego mogło mu grozić niebezpieczeństwo, nie wtedy). Po prostu nie chciał zostawiać garanda, który był doskonałym karabinem, na ambonie, na śniegu. Jego biodro znów zaczęło sztywnieć i zanim zszedł z platformy, mężczyzna, którego omal nie zastrzelił, dotarł już prawie do drzwi chaty. A drzwi — rzecz jasna, były otwarte.

Tu, w leśnych ostępach, nikt nie zamykał drzwi na klucz.

5

Mniej więcej trzy metry przed granitową płytą, która pełniła w Dziurze w Ścianie funkcję frontowego tarasu, mężczyzna w brązowej kurtce i pomarańczowej czapce znów się przewrócił. Czapka spadła mu z głowy, ukazując pozlepiane od potu strąki rzedniejących brązowych włosów. Przyklęknął na chwilę na jednym kolanie, z opuszczoną głową. Jonesy słyszał jego szorstki, ochrypły, przyspieszony oddech.

Mężczyzna podniósł czapkę i kiedy włożył ją na głowę, Jonesy zawołał do niego na powitanie.

Nieznajomy podźwignął się chwiejnie na nogi i odwrócił niepewnie. W pierwszej chwili Jonesy odniósł wrażenie, że tamten ma wyjątkowo pociągłe oblicze — wyglądało naprawdę nieludzko. Kiedy jednak podszedł bliżej, lekko utykając (to dobrze, że nie miał większych problemów z nogą, bo grunt pod stopami robił się coraz bardziej śliski i zdradliwy), zdał sobie sprawę, że to było tylko złudzenie — twarz nieznajomego nie była wcale nieludzko pociągła, facet był po prostu śmiertelnie przerażony i bardzo, ale to bardzo blady. Na jego policzku, w który się drapał, była wyraźna jasnoczerwona plama. Kiedy zobaczył Jonesy’ego podchodzącego ku niemu, na jego twarzy odmalowała się głęboka, nieskrywana ulga. Jonesy omal nie parsknął śmiechem, gdy przypomniał sobie, jak stojąc na ambonie, zamartwiał się, że obcy spojrzy mu w oczy i wyczyta z nich prawdę. Ten facet nie byłby w stanie wyczytać niczego z jego oczu i najwyraźniej nie dbał o to, skąd wziął się Jonesy ani co tu robił. Wyglądał, jakby miał ochotę wziąć Jonesy’ego w ramiona i obsypać gorącymi pocałunkami.

— Dzięki Bogu! — zawołał. Wyciągnął rękę do Jonesy’ego i zaczął brnąć po świeżym śniegu w jego stronę. — Rany… dzięki Bogu. Zgubiłem się. Błąkam się po tych lasach od wczoraj i już myślałem że przyjdzie mi tu umrzeć… że… że…

Poślizgnął się, a Jonesy złapał go za ramiona. Był postawny, wyższy od Jonesy’ego, który mierzył metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, i na dodatek szerszy od niego w barach. Mimo to w pierwszej chwili Jonesy odniósł wrażenie, że tamten jest lekki jak piórko, jakby strach w jakiś sposób wydrążył jego ciało i uczynił je lekkim jak strąk wilczomlecza.

— Spokojnie, chłopie — rzucił Jonesy. — Już wszystko dobrze, jesteś bezpieczny. Wejdźmy do środka, żebyś się ogrzał, co ty na to?

Jak na zawołanie, gdy padło słowo „ogrzać”, mężczyzna zaczął szczękać zębami.

— J-jasne. — Spróbował się uśmiechnąć, ale bez większego powodzenia. Jonesy’ego znów zaskoczyła nieludzka bladość jego skóry. Owszem, było dość zimno, co najmniej sześć stopni na minusie, ale policzki mężczyzny miały odcień popiołu i ołowiu. Jedynymi wyrazistymi barwami na jego twarzy była czerwień dziwnego śladu na policzku i ciemne, niemal granatowe sińce pod oczami.

Jonesy objął go ramieniem, gdy nagle ogarnęła go troska i wręcz absurdalna sympatia do tego nieznajomego człowieka, tak silna, że mogła niemal równać się z pierwszym szkolnym zauroczeniem niejaką Mary Jo Martineau w białej bluzeczce bez rękawów i w prostej bawełnianej spódnicy do kolan. Teraz był już absolutnie pewien, że tamten nie pił — to strach (i być może również wyczerpanie), a nie wódka, sprawił, że słaniał się na nogach. Jednak w jego oddechu dało się wyczuć jakąś woń — przypominała banany. Jonesy’emu kojarzyła się też z eterem, który wlewał do gaźnika swojej pierwszej bryki — forda z czasów wojny wietnamskiej — żeby móc ją odpalić w mroźny poranek.

— To jak, wejdziesz do środka?

— Taa. Zi-zimno… Dzięki Bogu, że się pan napatoczył. Czy to…

— Moja chata? Nie, kolegi.

Jonesy otworzył bejcowane dębowe drzwi i pomógł nieznajomemu przestąpić próg. Mężczyzna, poczuwszy podmuch cieplejszego powietrza, aż westchnął przeciągle, a na jego policzkach pojawiły się delikatne rumieńce. Jonesy odetchnął z ulgą, gdy na własne oczy przekonał się, że w żyłach tamtego pozostało jeszcze trochę krwi.

6

Jak na chatkę w leśnych ostępach Dziura w Ścianie była naprawdę wspaniałym miejscem. Wchodziło się wprost do olbrzymiej izby na parterze, kuchni, jadalni i pokoju dziennego w jednym, dalej były jeszcze dwie sypialnie i trzecia na piętrze, które zarazem było poddaszem. Wielką izbę przepełniał aromat sosnowego drewna i ciepły blask bejcowanych belek. Na podłodze leżał indiański dywanik, a na ścianie wisiał kilim, rękodzieło Micmaków, przedstawiający chude jak patyki postacie wojowników walczących z wielkim niedźwiedziem. Prosty dębowy stół, na tyle długi, by pomieścić osiem osób, wyznaczał obszar jadalni. W kuchni stał opalany drewnem piec, w głównej izbie zaś był kominek: kiedy w jednym i w drugim buzował ogień, w chacie robiło się piekielnie gorąco, nawet jeśli na zewnątrz panowały siarczyste mrozy. Prawie całą zachodnią ścianę zajmowało duże okno, przez które rozciągał się widok na długi, stromy stok opadający ku zachodowi. W latach siedemdziesiątych zdarzył się wielki pożar lasu i można było ujrzeć w oddali, wyłaniające się spośród wirującego śniegu, czarne poskręcane pnie spalonych drzew. Jonesy, Pete, Henry i Beav nazywali to zbocze Wąwozem, tak samo jak nazywał je ojciec Beavera i jego przyjaciele.

— O Boże, dzięki Ci, Boże… i panu też dziękuję — rzekł mężczyzna, a kiedy Jonesy się uśmiechnął, bo to były szczere, gorące podziękowania, mężczyzna zaśmiał się ochryple, jakby chciał powiedzieć, że tak, zdawał sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć zabawnie, ale nic na to nie mógł poradzić. Zaczął oddychać głęboko i przez parę chwil wyglądał jak jeden z tych ekspertów od ćwiczeń, którzy mają swoje programy w płatnych telewizjach kablowych. Mówił przy każdym wydechu. — Boże, naprawdę myślałem, że zeszłej nocy już będzie po mnie… było tak zimno… i ta wilgoć w powietrzu… pamiętam to… pamiętam, że myślałem, o rany, o Boże, co będzie, jak spadnie śnieg… zacząłem kasłać i nie mogłem przestać… coś się pojawiło, a ja pomyślałem że powinienem przestać kasłać, bo jeśli to niedźwiedź czy coś… i jeżeli go rozdrażnię, nie daj Boże, to… no wie pan… ale nie mogłem się uspokoić i po jakimś czasie… poszło sobie…

— Widział pan w nocy niedźwiedzia? — Jonesy był podekscytowany i przerażony zarazem. Słyszał, że tu są niedźwiedzie. Stary Gosselin i jego kumple ze sklepu uwielbiali opowiadać historyjki o niedźwiedziach, zwłaszcza przyjezdnym spoza stanu. Jednak na samą myśl o tym, że ten biedny człowiek, samotny i zagubiony, natknął się w nocy na grasującego w okolicy niedźwiedzia, Jonesy poczuł, że oblewa go zimny pot. Tak jakby słuchał żeglarskich opowieści o morskim potworze.

— Nie wiem, co to było — rzekł mężczyzna i nagle zerknął na niego z ukosa. To szelmowskie spojrzenie ani trochę nie spodobało się Jonesy’emu, który, co gorsza, nie potrafił go rozszyfrować. — Nie mogłem się przyjrzeć, bo wtedy już się nie błyskało.

— W dodatku wcześniej się błyskało? Ejże! — Gdyby nie to, że facet wyglądał naprawdę marnie, Jonesy z pewnością uznałby, że go nabiera. Prawdę mówiąc, i tak powoli zaczynał skłaniać się ku temu przekonaniu.

— No, wie pan, błyskało się, jak to czasem przed burzą — rzekł mężczyzna. Jonesy odniósł wrażenie, jakby tamten mówił całkiem szczerze. Mężczyzna podrapał się po zaczerwienionym śladzie na policzku, który mógł być odmrożeniem. — Zimą to się czasem zdarza, zwykle tak się właśnie błyska, przed burzą.

— I widział pan to wszystko? Wczoraj w nocy?

— Tak mi się zdaje. — Mężczyzna jeszcze raz zerknął na niego z ukosa, lecz tym razem już bez szelmowskiego, chytrego uśmieszku, a Jonesy uznał, że wcześniej chyba mu się tylko zdawało. Teraz widział jedynie skrajne wyczerpanie. — Wszystko mi się miesza… odkąd się zgubiłem, boli mnie brzuch… zawsze mnie boli, kiedy się zlęknę… mam tak już od dzieciństwa.

I rzeczywiście, był teraz jak dziecko, kiedy tak się rozglądał bez cienia zażenowania, skonstatował Jonesy. Zaprowadził go do kanapy stojącej przed kominkiem, a mężczyzna nie stawiał oporu. Kiedy się zlęknę. Powiedział: „kiedy się zlęknę”, a nie „kiedy się przestraszę”. Powiedział to jak dziecko.

— Proszę zdjąć kurtkę — rzekł Jonesy, a tamten najpierw rozpiął guziki, a potem sięgnął do znajdującego się pod nimi suwaka. Jonesy znów sobie przypomniał, jak przez pomyłkę wziął jeden z tych guzików za oko jelenia i omal nie wpakował temu facetowi kulki.

Gość rozpiął suwak do połowy i nagle coś się zacięło, jeden ze złotych ząbków eklera zahaczył o materiał. Mężczyzna zamarł w bezruchu, a wyraz jego twarzy mógł świadczyć o tym, że zetknął się z czymś podobnym po raz pierwszy w życiu. Kiedy Jonesy wyciągnął dłonie w stronę suwaka, mężczyzna opuścił ręce do boków i nie próbował ingerować niczym pierwszoklasista pozwalający, aby nauczyciel włożył mu buciki jak należy albo pomógł założyć kurtkę odwróconą na lewą stronę.

Jonesy uwolnił złote ząbki suwaka z podwiniętej zaszewki i rozpiął kurtkę do końca. Za oknem w zachodniej ścianie Wąwóz powoli stawał się niewidoczny, choć wciąż jeszcze można było dostrzec czarne koślawe kształty drzew. Przyjeżdżali tu od blisko trzydziestu lat, polowali rok w rok, niemal nieprzerwanie od trzech dekad i jak dotąd ani razu nie spotkało ich nic poważniejszego niż drobna śnieżna zadymka. Wszystko wskazywało jednak, że to już wkrótce się zmieni, choć z drugiej strony, kto wie? Czasy były takie, że prezenterzy pogody w telewizji i w radiu traktowali najlżejszy śnieg jak zapowiedź zbliżającej się nieuchronnie kolejnej epoki lodowcowej.

Przez chwilę mężczyzna po prostu stał w rozpiętej kurtce, a na polakierowanej podłodze z desek wokół jego stóp formowały się coraz większe kałuże wody z roztopionego śniegu. Facet gapił się na belki i krokwie z rozdziawionymi ustami i rzeczywiście wyglądał jak wyrośnięty sześciolatek… albo jak Duddits. Nieomal można było zacząć szukać wzrokiem przypiętych do mankietów kurtki rękawiczek z jednym palcem. Mężczyzna zdjął kurtkę tak, jak zrobiłoby to dziecko, poruszając energicznie barkami i ramionami i zrzucając ją na podłogę. Gdyby Jonesy nie zdążył jej złapać, wylądowałaby w kałuży roztopionego śniegu.

— A to co?

Przez chwilę Jonesy nie miał pojęcia, o co tamten zapytał, zaraz jednak, podążając za jego spojrzeniem, odnalazł zwieszającą się z belki ażurową, misternie plecioną konstrukcję. Była kolorowa — czerwono-zielona, z delikatnymi żółtawymi wstawkami i wyglądała trochę jak pajęczyna.

— To łapacz snów — odparł Jonesy. — Taki indiański talizman. Ma zdaje się powstrzymywać koszmary czy coś takiego.

— To pańskie?

Jonesy nie wiedział, czy chodziło mu o chatkę (może gość wcześniej go nie słuchał), czy tylko o łapacz snów, ale w obu przypadkach odpowiedź była taka sama — Nie. Kolegi. Przyjeżdżamy tu co roku na polowanie.

— Ilu was jest? — Mężczyzna dygotał; krzyżując ramiona na piersiach i zaciskając dłonie na łokciach, patrzył, jak Jonesy odwiesza jego kurtkę na kołku przy drzwiach.

— Czterech. Beaver wybrał się właśnie na polowanie, to jego chata. Może niedługo wróci, skoro zaczął sypać śnieg. Pete i Henry pojechali do sklepu.

— Do Gosselina? O tym sklepie pan mówi?

— Uhm. Niech pan usiądzie.

Jonesy podprowadził tamtego do długiej, staroświeckiej, segmentowanej kanapy. Takie meble wyszły z mody wiele lat temu, ale kanapa nie cuchnęła za bardzo i nic się w niej nie zalęgło. Styl i dobry gust niewiele znaczyły w Dziurze w Ścianie.

— Proszę tu zostać — powiedział, pozostawiając rozdygotanego mężczyznę siedzącego na kanapie, ze złączonymi dłońmi wciśniętymi pomiędzy kolana. Dżinsy nieznajomego wydawały się mocno opięte, więc być może miał pod nimi kalesony, lecz mimo to trząsł się jak osika. Ciepło panujące w chacie sprawiło, że zaczął nabierać kolorów i o ile wcześniej wyglądał jak trup, teraz przypominał raczej cierpiącego na dyfteryt.

Pete i Henry zajmowali wspólnie większą z dwóch sypialni na parterze. Jonesy wszedł do środka, otworzył stojący na lewo od drzwi kufer z cedrowego drewna i wyjął jeden z dwóch ciepłych koców. Przechodząc przez główną izbę w stronę kanapy, na której siedział rozdygotany mężczyzna, Jonesy uświadomił sobie, że nie zadał tamtemu najbardziej podstawowego pytania, o którym nie zapomniałby nawet sześciolatek niepotrafiący rozpiąć samodzielnie suwaka.

Otuliwszy mężczyznę kocem, zapytał:

— Jak się pan nazywa? — I uświadomił sobie, że prawie to wiedział. McCoy? McCann?

Mężczyzna, którego Jonesy niedawno o mały włos nie zabił, popatrzył na niego, otulając się kocem po samą szyję. Brązowe sińce pod jego oczami zaczęły nabierać ciemniejszego, fioletowego odcienia.

— McCarthy — odparł. — Richard McCarthy. — Jego dłoń, zadziwiająco pulchna i biała, gdy ściągnął z niej rękawiczkę, wysunęła się spod koca niczym nieśmiałe zwierzątko.

— A pan…?

— Gary Jones — powiedział i podał mu rękę, tę samą, której palec wskazujący jeszcze niedawno omal nie nacisnął spustu karabinu. — Ale ludzie mówią mi po prostu Jonesy.

— Dziękuję, Jonesy. — McCarthy popatrzył na niego z nieskrywaną wdzięcznością. — Chyba uratował mi pan życie.

— Ee tam, nie ma o czym gadać — mruknął Jonesy. Znów zatrzymał wzrok na czerwonej plamie na policzku tamtego. Wyglądała jak odmrożenie. Tak, to z pewnością nie mogło być nic innego, jak właśnie odmrożenie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: