Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ludzie, zwierzęta, bogowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ludzie, zwierzęta, bogowie - ebook

„Ludzie, zwierzęta, bogowie” to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.

Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7954-150-8
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PRZYCZYNY MOJEJ PODRÓŻY

Przed nawałnicą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga na Syberię jeszcze w roku 1918. Do października roku 1919 przebywałem na Syberii, gdzie rządy bolszewickie zastąpiły rząd adm. Kołczaka, zgubionego przez wpływy monarchistów i przez nieudolnych ministrów. Po katastrofie syberyjskiej, gdy Kołczak został stracony w Irkucku, gdy 5-ta polska dywizja syberyjska była już w zdradzieckich rękach bolszewików, którzy szybko zalewali cały kraj, bez boju posuwając się na wschód za resztkami zdemoralizowanej armii rządu syberyjskiego, zaczęły się na Syberii prześladowania Polaków. Wystarczyło mieć nazwisko o brzmieniu polskim, żeby być skazanym na śmierć. Musiałem więc myśleć o dalszej ucieczce.

Na początku roku 1920 los rzucił mnie do Krasnojarska, miasta położonego u brzegu wielkiej i pięknej rzeki Jenisej, której źródła rodzą się w górach Urianchaju, a ujście ginie w Oceanie Lodowatym.

Z kilku Polakami układaliśmy plan ucieczki do Urianchaju i dalej – do Mongolii, Chin, Europy... lecz wypadki zmieniły nasze zamiary. Znajomi moi zostali aresztowani i umarli na tyfus plamisty w więzieniu, a grupa katów bolszewickich przybyła po mnie i przypadkiem nie zastawszy mnie w domu, uczyniła na mnie zasadzkę.

Uprzedzono mnie w porę. Przebrawszy się w ubranie wieśniacze, wyszedłem pieszo za miasto, wynająłem pierwszego lepszego Sybiraka, powracającego na wieś do domu i po kilku godzinach byłem już o 40 kilometrów od Krasnojarska, w małej wsi, otoczonej ze wszystkich stron gęstym lasem syberyjskim, czyli, jak go nazywają chłopi miejscowi, „tajgą”. Tu przyjaciele przysłali mi karabin, 300 naboi, siekierę, nóż, kożuch, herbatę, suchary, sól i kociołek. Po kilku dniach ten sam chłop odwiózł mnie w głąb lasu, gdzie stała porzucona przez właściciela chata, na pół spalona, lecz używana jeszcze na nocleg przez miejscowych myśliwych. Od tego dnia stałem się pierwotnym człowiekiem, lecz nie przypuszczałem wtedy, że może to potrwać tak długo.

Nazajutrz po przybyciu do tajgi wyszedłem na polowanie i o kilkadziesiąt kroków od chaty zabiłem dwa olbrzymie głuszce. Dalej spostrzegłem ślady jeleni i przekonałem się, że braku pożywienia odczuwać nie będę.

Jednak pobyt mój w tym miejscu został raptownie przerwany.II. TAJEMNICZY PRZYJACIEL

Powracając po kilku dniach z polowania do schroniska, spostrzegłem dym wychodzący z komina chaty. Z wielką ostrożnością skradając się do domu, zauważyłem dwa osiodłane konie, a przy siodłach żołnierskie karabiny. Zorientowałem się od razu, że dwaj nieuzbrojeni ludzie nie mogą dla mnie stanowić poważnego niebezpieczeństwa, gdyż posiadałem doskonały Mannlicher. Bez szmeru obszedłem chatę od strony ściany pozbawionej okien i nieoczekiwanie wszedłem do izby. Z ławki z przerażeniem porwało się dwóch żołnierzy. Byli to bolszewicy, gdyż na barankowych czapkach mieli umocowane czerwone gwiazdy, a na piersiach kożuchów – czerwone, brudne kokardy.

Po powitaniu usiedliśmy. Żołnierze zdążyli już przyrządzić herbatę; popijając ją, wszczęliśmy rozmowę. Żeby odwrócić od siebie ich uwagę i podejrzenie, opowiedziałem, że jestem myśliwym z pewnej dalekiej wioski i że tu mieszkam, gdyż od dawna już wytropiłem kilka gniazd soboli. Od bolszewików zaś dowiedziałem się, że z miasta posłano do tajgi wielki oddział jazdy, który zatrzymał się stąd o 15 kilometrów, ich zaś wysłano na zwiad, aby sprawdzili, czy włóczą się po lasach jacyś podejrzani osobnicy.

– Pojmujesz, towarzyszu – rzekł jeden z żołnierzy – że szukamy kontrrewolucjonistów i że będziemy ich rozstrzeliwali...

Domyślałem się tego już od dawna i nie potrzebowałem bynajmniej jego wyjaśnień. Myśli moje były skierowane ku temu, aby przekonać nieproszonych gości, że jestem zwykłym myśliwym syberyjskim, nie mającym nic wspólnego z kontrrewolucją. Jednocześnie myślałem o konieczności natychmiastowego przeniesienia się po odjeździe bolszewików w inne, bardziej bezpieczne miejsce.

Zapadał wieczorny zmrok. Twarze moich gości stały się jeszcze mniej pociągające. Żołnierze wyjęli z torby butelkę spirytusu i zaczęli pić, zakąszając chlebem i popijając gorącą herbatę. Alkohol szybko działał i bolszewicy, wymachując rękoma i uderzając pięściami w stół, zaczęli głośno rozmawiać, przechwalając się ilością zabitych „burżujów”. Śmiejąc się ohydnie, opowiadali sobie wzajemnie o wesołych dniach w Krasnojarsku, gdy wyłapywali znienawidzonych kozaków i spuszczali ich pod lód Jeniseju. W końcu żołnierze zaczęli się o coś spierać, lecz prędko ich to znużyło. Powoli zabierali się do snu.

– Pójdę już konie rozkulbaczyć i przyniosę karabiny – rzekł młodszy i przeciągając się wstał z ławki.

W tej chwili drzwi prowadzące na dwór szeroko się rozwarły; do izby wpadły gęste obłoki mroźnej pary i prąd zimnego powietrza wionął na nas. Gdy mgła opadła, zobaczyliśmy w izbie wysokiego, barczystego chłopa w kosmatej barankowej czapie i w szerokim kożuchu. W ręku trzymał karabin, a zza pasa wyglądała siekierka, z którą Sybirak-myśliwy nigdy się nie rozstaje. Bystre, przenikliwe, połyskujące, prawie zwierzęce oczy nieznajomego badawczo zatrzymały się na każdym z obecnych. Po chwili zdjął czapkę, przeżegnał się i cicho zapytał:

– Kto tu gospodarz?

– Ja! – odezwałem się.

– Czy mogę przenocować? – spytał.

– Proszę, miejsca dość – powiedziałem.

– Napijcie się herbaty, jeszcze gorąca.

Nieznajomy tymczasem zaczął powoli zdejmować kożuch, nie przestając obserwować ludzi i przedmioty. Rzucił kożuch w kąt izby, przykrywając nim karabin i pozostał w wytartych skórzanych kurcie i spodniach, wsuniętych w długie wojłokowe buty. Twarz miał zupełnie młodą, drwiącą i śmiałą. Połyskiwały białe zęby i badawcze, przenikliwe oczy. Powichrzona, mocno przyprószona siwizną czupryna i głębokie zmarszczki dookoła ust świadczyły o burzliwym życiu.

Nieznajomy, wciąż się rozglądając, usiadł na ławce i z jakąś szczególną pieczołowitością położył obok siebie siekierę.

– Czy to żona twoja – ta siekiera? – pijanym głosem zapytał go jeden z żołnierzy. Chłop powolnie podniósł na pytającego nagle zabłysłe oczy i cichym, jakimś skradającym się głosem odpowiedział:

– Różni ludziska błąkają się teraz po lasach, więc z siekierą bezpieczniej...

Zamilkł i zaczął chciwie pić gorącą herbatę. Jednakże zauważyłem, że kilka razy ostrożnie mi się przyglądał, a oczy jego ustawicznie biegały po izbie, jak gdyby szukając odpowiedzi na jakieś wątpliwości.

Na pytania żołnierzy nieznajomy odpowiadał oględnie i powolnie, a potem postawił swój kubek, wywróciwszy go dnem do góry na znak zadowolenia, i rzekł:

– Pójdę na chwilę do swego konia, a zarazem i wasze rozkulbaczę...

– Oj, dziękuję – zawołał młodszy żołnierz, prawie już śpiący. – Nie zapomnij tylko przynieść do izby naszych karabinów...

– Dobrze! – odezwał się chłop.

Bolszewicy pokładli się na ławce, zostawiając dla nas tylko podłogę i już nie słyszeli, gdy powrócił nieznajomy, który rzuciwszy terlicę wojłokową na ziemię, położył się natychmiast. Żołnierze i chłop już dawno spali, gdy ja wciąż jeszcze planowałem, co mam dalej czynić. Zasnąłem nad samym rankiem, a gdym się obudził, chłopa już w izbie nie było. Wyszedłem z chaty i zobaczyłem, że kulbaczy dobrego gniadego źrebca.

– Odjeżdżacie? – zapytałem.

– Tak... pojadę razem z tymi... „towarzyszami” – szepnął – przed wieczorem powrócę. Czekajcie na mnie!...

Nie rozpytywałem go o nic, odpowiedziałem milczącym skinieniem głowy. On zaś tymczasem odwiązał od swego siodła dwa ciężkie wory, rzucił je przy ścianie w spalonej części chaty, uważnie zbadał uzdę i strzemiona, i rzekł z uśmiechem:

– Gotowe! Teraz pójdę obudzić „towarzyszy”.

Po godzinie, napiwszy się herbaty, żołnierze i chłop odjechali.

Pozostałem na dziedzińcu i zająłem się badaniem drzewa. Nagle skądś z daleka dobiegł mnie strzał karabinowy, a po chwili drugi. Zapanowała cisza. Od strony strzałów, wysoko ponad lasem, przeciągnęło stadko spłoszonych cietrzewi. Krzyknęła sójka z wierzchołka ośnieżonej sosny. Długo przysłuchiwałem się, czy nie zbliża się ktoś do mego schroniska, lecz dokoła było zupełnie cicho.

Zmrok szybko zapada w zimie na środkowym Jeniseju. Rozpaliłem w piecu i zacząłem przyrządzać zupę z głuszca, nie przestając wsłuchiwać się w najmniejszy szmer, dolatujący od strony lasu. Wszakże ciągle wyraźnie czułem i rozumiałem, że śmierć jest stale tuż, gdzieś obok mnie i że ostatecznie może zjawić się w postaci człowieka, zwierza, mrozu, nieszczęśliwego wypadku lub choroby. Wiedziałem dobrze, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą i że cała moja nadzieja polega na opiece boskiej, na sile rąk i nóg, na celności oka i pomysłowości.

Mimo całej baczności nie spostrzegłem powrotu nieznajomego myśliwca. Tak samo, jak poprzedniego dnia, zjawił się w izbie niespodziewanie. Przez mgłę pary zobaczyłem jego jarzące się i śmiejące się oczy i śmiałą twarz.

Postąpił w stronę ławki i cisnął trzy karabiny.

– Dwa konie, dwa karabiny, dwie kulbaki, dwa worki sucharów, pół cegły herbaty, woreczek cukru, 50 nabojów, dwa kożuchy, dwie pary butów! – ze śmiechem wyliczał Sybirak.

– Doprawdy, bardzo udane miałem dziś polowanie!

Ze zdumieniem patrzyłem na swego gościa.

– Czego się gapicie? – zaśmiał się głucho. – Wyjechaliśmy do lasu na wąską ścieżkę. Tam ich zastrzeliłem. Ani drgnęli! Na co komu się przydali tacy „towarzysze”? Ale pijmy herbatę, a później spać! Jutro musicie przenieść się na nowe mieszkanie. Ja wam pokażę ustronne i przyjemne miejsce, a sam pojadę dalej...III. TAJEMNICA MOJEGO GOŚCIA

Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w drogę, porzucając moje pierwsze schronisko. Na jednego z koni położyliśmy cały nasz dobytek, spakowany do worków przerzuconych przez siodło.

– Musimy zrobić 400–500 wiorst – spokojnie oznajmił mój nowy towarzysz niedoli, który nazywał się wcale nie przemawiającym do serca i rozumu imieniem – Iwan.

– No, to długo będziemy jechać! – zawołałem.

– Nie dłużej niż tydzień, a może i prędzej będziemy na miejscu – odparł Iwan.

Pierwszą noc spędziliśmy w lesie pod gałęziami wysokiego, rozłożystego świerka. Była to dla mnie pierwsza noc bez dachu nad głową. A ileż takich nocy później spędziłem w ciągu mojej nieskończenie długiej włóczęgi!

Dzień był bardzo mroźny, chyba nie mniej niż 35° R. Pod kopytami koni skrzypiał śnieg. Z cienkim dzwonieniem toczyły się wybijane podkowami kawałki skrzepłego śniegu. Leniwie zrywały się z drzew cietrzewie i głuszce; nie śpiesząc się, biegły z legowisk do krzaków zające. Przed wieczorem podniósł się wiatr, wył i szumiał, naginając wierzchołki drzew. Na dole jednak, w miejscach zakrytych od podmuchów wiatru, było cicho i spokojnie.

Zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, gęsto porośniętym drzewami i krzakami. Znaleźliśmy dawno złamaną suchą jodłę, narąbaliśmy drzewa i przyrządziwszy przy ognisku herbatę, pokrzepiliśmy się.

Po kolacji Iwan przywlókł z lasu długie, suche sosnowe kloce, ściosał je z jednej strony i położył jeden na drugi płaską stroną. Wbiwszy klin pomiędzy kloce, włożył w otwór trochę rozżarzonych węgli. Ogień natychmiast zaczął szybko posuwać się wzdłuż kanału pomiędzy klocami.

– Teraz będziemy mieli ogień aż do świtu! – zawołał Iwan. – Jest to nasza syberyjska „najda”. My, poszukiwacze złota, włócząc się przez zimę i lato w tajdze, zawsze śpimy przy najdach. Wspaniale! Ale sami przekonacie się!

Szybko narąbał gałęzi świerka i z pomocą trzech drągów zrobił pochyloną pod kątem ścianę, przed którą o kilka kroków paliła się małym ogniem, wypalając się wewnątrz, najda. Nad tą ścianą i nad tą najdą rozpościerał się namiot z szerokich gałęzi potężnego świerka. Narzucaliśmy na śnieg gałęzi i nakrywszy się terlicami układaliśmy się do snu. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Iwan rozebrał się do koszuli. Zauważyłem, że się spocił i co chwila wycierał czoło i szyję rękawem koszuli.

– Dobrze! Ciepło! – wychwalał Iwan nasze schronisko.

Wkrótce też byłem zmuszony zdjąć ubranie i zasnąłem, nie nakrywając się kożuchem. Chociaż przez gałęzie świerka i ściany świeciły gwiazdy, a przede mną była otwarta przestrzeń, gdzie szalały mróz i wicher – lecz ta przestrzeń była odgrodzona od nas ciepłem, idącym od palącej się najdy. Dopiero przed świtem, gdy ognisko nasze dopaliło się prawie do końca, przykryłem się kożuchem. Od tej nocy przestałem obawiać się mrozów. Przemarzłszy w ciągu dziennego marszu ogrzewałem się znakomicie około najdy, zrzuciwszy z siebie ciężki kożuch i siedząc tylko w koszuli przy kubku gorącej herbaty z sucharami.

Podczas wspólnej podróży Iwan opowiadał mi o swojej dawnej włóczędze po górach i lasach Zabajkala w poszukiwaniu złota. Opowiadania wiecznego włóczęgi odznaczały się wielką żywością i porywały obfitością i barwnością niebezpiecznych przejść i ciężkiej walki z naturą i ludźmi. Iwan był jednym z tych typów „prospektorów”, którzy po całym świecie wykrywali najbogatsze pokłady złota, pozostając bezdomnymi i ubogimi włóczęgami. Zauważyłem, że unikał opowiadania o tym, w jaki sposób z gór Zabajkalskich dostał się do tajgi jenisejskiej i zrozumiałem od razu, że w tym kryje się jakaś tajemnica mego towarzysza. Nie pytałem go więc o to.

Jednakże tajemnica ta wyłoniła się pewnego dnia zupełnie niespodziewanie w całej swej surowej i strasznej rzeczywistości.

Zbliżaliśmy się już do celu naszej podróży. Cały dzień przedzieraliśmy się przez gęste zarośla na brzegu wschodniego dopływu Jeniseju rzeki Many. Wszędzie można było zauważyć liczne ścieżki, wydeptane przez zające gnieżdżące się w krzakach. Te białe zwierzątka śmigały w gąszczu, uciekając przed nami. Czasem widzieliśmy rudy ogon lisa, czającego się za kamieniami, a czyhającego na zające.

– Powiem wam coś – rzekł ponurym głosem Iwan. – Tu niedaleko wpada do Many mała rzeczka Niegnieć; przy jej ujściu stoi mały domek. Jak myślicie: tam zanocujemy, czy też znowu przy ognisku spędzimy noc?

– Pojedziemy do tego domku! – zawołałem z radością. – Potrzebuję nareszcie umyć się. Przecież czarni jesteśmy od dymu najdy, jak Murzyni! Zresztą, mieć dach nad głową jest rzeczą bardzo przyjemną!

Iwan ponuro spojrzał na mnie, lecz zgodził się.

Już mrok zapadał, gdy zbliżyliśmy się do niewielkiej chałupy, stojącej tuż przy ujściu małej rzeczki Niegnieć do bystrej i zimnej Many. Domek ten składał się z jednej małej izby o dwóch okienkach i o wielkim piecu. Obok domku stały spalona szopa i zburzona lodownia. Kloce i deski były powyrywane i rozrzucone w nieładzie; wszędzie można było zauważyć stosy wykopanej ziemi i kamieni.

Zapaliliśmy w piecu i zaczęliśmy przyrządzać strawę. Podczas kolacji Iwan napił się spirytusu z flaszki „pożyczonej” od jednego z czerwonych żołnierzy i wkrótce stał się bardzo rozmowny.

Z jarzącymi się oczyma i połyskującymi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czuprynę, Iwan zaczął opowiadać mi o jakimś wypadku w Zabajkalu, lecz raptownie zamilkł, z przerażeniem utkwił wzrok w ciemny kąt chaty i szeptem zapytał:

– Co to? Szczur?

– Nic nie widziałem! – odparłem, ze zdziwieniem patrząc na swego towarzysza.

Zamilkł i ponuro spuścił swą piękną, drapieżną głowę. Ponieważ nieraz w zadumie spędziliśmy długie godziny, nie zdziwiłem się wcale, że milczymy. Lecz Iwan raptownie pochylił się do mnie i gorącym szeptem zaczął mówić:

– Chcę wam opowiedzieć o pewnym wypadku! Miałem w Zabajkalu przyjaciela serdecznego. Był zesłańcem kryminalnym. Nazywał się Gawroński. Dużo z nim razem lasów i gór zwiedziłem w pogoni za złotem. Mieliśmy umowę, że wszystko dzielimy na równe części pomiędzy sobą. Lecz nagle Gawroński zniknął i dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że jest w jenisejskiej tajdze, gdzie znalazł bogate pokłady złotego piasku. Wzbogacił się i mieszkał w lesie samotnie, mając przy sobie tylko żonę. Później dowiedziałem się, że Gawrońskich zabito...

Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z ciężkim westchnieniem ciągnął dalej: – To właśnie jest chata Gawrońskich. Tu mieszkał mój niewierny przyjaciel z żoną i gdzieś tu, w łożysku tej rzeczki „wymywał” złoto z piasku i żwiru, lecz nikomu tego miejsca nie pokazał. Wszyscy chłopi okoliczni wiedzieli, że Gawroński posiada kapitały w banku i że ciągle sprzedaje złoto rządowi. Tu... w tej izbie Gawrońscy zostali zamordowani.

Chłop wstał, wyciągnął z płonącego pieca długą żagiew i pochyliwszy się, oświetlił grube, ledwie ociosane deski podłogi.

– Widzicie te plamy na deskach i tu na ścianie? – zapytał drżącym od wzruszenia głosem. – Widzicie? To – krew Gawrońskich...

Umarli, lecz nie wydali swojej tajemnicy. A złoto było w szachcie i w lodowni zakopane w wielkich glinianych garnkach. Lecz Gawrońscy nic nie powiedzieli, nic, a przecież torturowaliśmy ich, ogniem paliliśmy, palce wykręcaliśmy, oczy wydłubywaliśmy... A oni milcząc umarli.

Cisnął palące się drzewo w czarny otwór pieca, rzucił się na wznak na ławę i zdławionym głosem mruczał:

– To opowiadali mi chłopi z tych okolic... Ale... czas już spać!

Późno w nocy słyszałem ciężkie westchnienia Iwana, cichy szept i niewyraźne słowa. Widocznie wił się na twardej ławie i palił fajkę po fajce.

Siódmego dnia wjechaliśmy do gęstego cedrowego lasu, rosnącego na zboczach górskich.

– Stąd – objaśnił Iwan – do najbliższej siedziby ludzkiej 80 wiorst przez bagna i gęstą tajgę. Z rzadka tylko zabrnie tu jakiś zbieracz orzechów cedrowych, ale to może się zdarzyć tylko na jesieni. Do tego czasu nie zobaczycie tu żywej duszy. Tu „zwierza” dużo, dużo ptactwa, dużo orzechów – możecie łatwo przetrwać zimę. Widzicie tę rzeczkę? Jeżeli zechcecie zobaczyć ludzi, idźcie z jej prądem, ona was doprowadzi do wsi...

Mój tajemniczy towarzysz pomógł mi urządzić norę w ziemi. Wynalazł dla mnie obalony przez burzę olbrzymi cedr. Korzenie drzewa wyrwały ziemię, czyniąc głęboki i obszerny dół. Jedną ścianę i dach tworzył pień cedru, a ściany boczne – poprzeplatane w siatkę korzenie. Uszczelniliśmy je gałęziami, umocowawszy kamieniami i przysypawszy grubą warstwą śniegu. Od przodu „dom” mój był zupełnie otwarty, lecz przed nim paliła się zbawienna najda. W tej to norze przeżyłem dwa najsurowsze zimowe miesiące bez ludzi, bez łączności z całym światem, gdzie w tym czasie zachodziły doniosłe wypadki. W tej mogile, pod korzeniami obalonego drzewa, w dziewiczym lesie, żyłem w obliczu natury ze swoją trwogą o bliskich mi ludzi, ze swoją męką, żyłem w ustawicznej walce o byt, o prawo przeżycia jeszcze jednego dnia.

Iwan odjechał nazajutrz, pozostawiwszy dla mnie worek sucharów i kilka kawałków cukru. Nigdy więcej nie spotkałem tego człowieka.

Pozostawił po sobie wspomnienia jak najcieplejsze. Doznałem od tego „zabójcy i kata Gawrońskich” dużo dowodów wielkiej dobroci, zrozumienia cudzej duszy i wrażliwości nadzwyczajnej.IV. WALKA O ŻYCIE

A więc jestem samotny...

Naokoło tylko las zielonych cedrów, przysypanych do połowy pnia głębokim śniegiem; gołe krzaki, zamarznięta rzeczka i – jak okiem sięgnąć przez gałęzie cedrów – ocean lasów i śniegu. Tajga syberyjska...

Jak długo będę zmuszony przetrwać w samotności?

Czy znajdą mnie tu, czy nie znajdą bolszewicy?

Czy moi przyjaciele dowiedzą się, gdzie jestem?

Te pytania, jak gorące ognie, bez przerwy, bez wytchnienia trapiły mnie. Bardzo prędko zrozumiałem, dlaczego Iwan prowadził mnie aż tak daleko.

Wszędzie po drodze spotykaliśmy dużo głuchych, niezaludnionych miejscowości, lecz on prowadził mnie coraz dalej, powtarzając:

Ja was doprowadzę do dobrego miejsca, gdzie żyć będzie łatwiej!

I tak było rzeczywiście. Piękność tej okolicy zawierała się w lesie cedrowym i w górze porośniętej cedrami. Cedr – wspaniałe, potężne, szeroko rozgałęzione drzewo, wiecznie zielony namiot, pociągający do siebie wszystko, co żyje.

W lesie stale wrzało życie.

Wśród drzew skakały wiewiórki, wyprawiając zabawne susy; przelatywały powietrzne eskadry gilów lub szczygłów, gwizdały, zaglądały do wszystkich szczelin i kątów lasu, napełniając go ruchem i żywym gwarem; przemykał się zając, a za nim ledwie dostrzegalnym na śniegu cieniem, pełznął cienki jak wąż gronostaj z czarnym końcem drapieżnie drgającego ogonka; nieraz podchodził do mojej skrytki olbrzymi, szlachetny jeleń – „morał” czyli „izubr”. Wreszcie zszedł z wierzchołków gór i złożył mi wizytę brunatny władca tajgi – niedźwiedź.

Wszystko to rozrywało, odpędzało ogarniające mózg ponure myśli, świadczyło o życiu i dodawało otuchy. Dobrze, chociaż bardzo ciężko, było czasem wejść na szczyt „mojej” góry. Wznosiła się ona ponad lasem i z jej szczytu odsłaniała się szeroka, bezgraniczna panorama tajgi z łańcuchem czerwonych gór na horyzoncie.

Tam daleko ciągnął się brzeg Jeniseju, tam stały siedziby ludzkie, tam byli wrogowie i przyjaciele, tam... dalej na zachód, była ta, do której szły moje myśli...

Dlatego to właśnie przyprowadził mnie Iwan do cedrowego lasu. Sam on nieraz spędzał zimę w samotności, tylko ze swymi myślami, oko w oko z naturą, powiedziałbym – „przed obliczem Boga”. Doświadczył rozpaczy, samotności i szukał ukojenia. Wiele razy myślałem nad tym, że jeżeli sądzone mi jest umrzeć tu, to umierając, ostatnim wysiłkiem podniosę się na szczyt i umrę, patrząc w stronę nieskończonych gór i lasów, poza którymi znajduje się najdroższa dla mnie istota, oderwana ode mnie zrządzeniem losu.

Życie w takich warunkach dostarczało dużo materiału dla myśli, a jeszcze więcej dla pracy fizycznej, gdyż było ono – ustawiczną walką o byt, walką ciężką i bezwzględną.

Najcięższą pracą było przygotowanie zapasu drzewa na najdę i małego ogniska dla przyrządzenia strawy. Leżące drzewa były przywalone śniegiem i przymarznięte do ziemi i kamieni. Musiałem odgrzebywać śnieg, a potem za pomocą długich drągów odrywać pnie od ziemi i przesuwać do swej nory. Wybrałem sobie dla zbierania drzew stromy spadek nory. Tam było trudniej wejść, lecz za to łatwiej było staczać w stronę mego schroniska oderwane pnie. Po kilku dniach zrobiłem bardzo ważny wynalazek. Znalazłem niedaleko swej nory dużą ilość pni modrzewi, pojmanych przez wichry. Gdy zacząłem je rąbać, siekiera pogrążyła się w coś miękkiego i lepkiego. Okazało się, że pnie są przesiąknięte smołą, dość było iskry, aby taka drzazga wybuchła gorącym, mocno dymiącym płomieniem. Od tej chwili w moim mieszkaniu zawsze leżały zapasy tych smolnych kawałków modrzewi do rozpalenia najdy lub małego ogniska dla gotowania strawy i herbaty.

Największą część dnia pochłaniało polowanie. Bardzo prędko zrozumiałem, że muszę tę czynność wykonywać codziennie, żeby bronić się od przygniatających niewesołych myśli.

Zwykle po herbacie porannej szedłem ze strzelbą do lasu szukać cietrzewi lub głuszców. Zabiwszy jednego lub dwa ptaki powracałem do domu i zaczynałem przyrządzać obiad, nie odznaczający się zbytnim wyborem dań. Była więc nieodwołalnie zupa z zabitego ptaka, przyprawiona sucharami, a następnie niezliczona ilość dużych kubków gorącej herbaty – napoju niezbędnego do życia w lesie.

Pewnego dnia, podczas wycieczki po cietrzewie, usłyszałem trzask w krzakach i uważnie zbadawszy miejscowość, spostrzegłem końce rogów jelenia. Zacząłem skradać się do niego, lecz chociaż śnieg prawie nie skrzypiał pod moimi kolanami, zwierzę posłyszało czy poczuło niebezpieczeństwo. Z łoskotem wyrwał się jeleń z gęstych zarośli i zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy przebiegłszy około 300 kroków, zatrzymał się na stromym schyłku góry. Był to olbrzymi okaz o ciemnoszarej sierści i prawie czarnym grzbiecie. Na pięknej głowie niósł potężne rogi. Przede mną był krzak o grubych gałęziach; położywszy karabin na jednej z tych gałęzi, starannie wymierzyłem i dałem ognia. Zwierzę uczyniło olbrzymi skok, przebiegło kilka kroków i upadło. Przez głęboki śnieg i przez krzaki pobiegłem ku niemu, lecz jeleń, spostrzegłszy mnie, podniósł się i skacząc lub chwilami z trudem przebierając nogami, zaczął wspinać się na górę. Druga kula zatrzymała go na zawsze. Zdobyłem w ten sposób wielką ilość mięsa i doskonały kobierzec do swojej nory.

Rogi umocowałem wśród korzeni, stanowiących ściany mego schroniska i odtąd służyły one jako wygodne wieszadło na karabin i ubranie.

Nie mogę zapomnieć pewnego bardzo porywającego chociaż dzikiego obrazu, który widziałem o kilka kilometrów od mego „domu”. Było tam niewielkie bagno porośnięte żurawiną. Tutaj zwykle zlatywały się na jagody stadka głuszców, cietrzewi i jarząbków. Pewnego razu skradałem się do tego błotka, kryjąc się za niewysokimi zaroślami młodych cedrów. Zobaczyłem duże stado cietrzewi, energicznie rozgrzebujących śnieg i zajadających jagody. Kilka minut obserwowałem tę scenę, nie zdradzając żadnym ruchem swojej obecności. Jednakże jeden cietrzew, stary, czarny kogut, nagle gwałtownie podskoczył do góry i podfrunął, głośno bijąc skrzydłami. Przestraszone stado natychmiast odleciało. Ku wielkiemu memu zdziwieniu zobaczyłem, że stary kogut, przeleciawszy pareset kroków, zaczął szybko, prawie pionowo podnosić się do góry; po chwili, robiąc koziołki w powietrzu i bezsilnie bijąc skrzydłami, upadł na śnieg i pozostał nieruchomy. Pobiegłem w tę stronę, gdy wtem od ciała cietrzewia odskoczył krwiożerczy gronostaj i wywijając ogonkiem i sycząc skrył się pomiędzy kamieniami. Cietrzew miał przegryzioną szyję. Zrozumiałem, że mały drapieżnik rzucił się na ptaka i wraz z nim uniósł w powietrze, gdzie zdążył przegryźć mu gardło i wyssać krew. Osobiście byłem wdzięczny jego aeronautycznym zdolnościom, gdyż zaoszczędził mi naboju.

W ten sposób żyłem, borykając się z naturą o dzień jutrzejszy, coraz bardziej i głębiej trując się jadem ciężkich i beznadziejnych myśli. Płynęły dni, tygodnie, aż nareszcie poczułem powiew cieplejszego wiatru. Na otwartych polanach zaczął po trochu topnieć śnieg; to tu, to tam biegły już małe strumyki wody i od czasu do czasu widziałem muchę lub pająka, które przetrwały surową zimę syberyjską.

Zbliżała się wiosna.

Widziałem, że wiosną nie znajdę drogi przez las. Bardzo prędko wystąpiły z brzegów wszystkie rzeczki i strumyki tajgi, a leśne bagna i topieliska stały się niemożliwe do przebycia. Wszystkie ścieżki ludzi i zwierząt zamieniały się od topniejącego śniegu w burzliwe potoki, pędzące z gór z szumem i hukiem. Wiedziałem, że aż do lata jestem skazany na samotność.

Wiosna następowała szybko, a chociaż nocami i o świcie bywały ostre mrozy, jednak promienie słońca w ciągu dnia toczyły zwycięską walkę ze śniegiem. Wkrótce moja góra była już wolna od śniegu i stała się cała szara, pokryta tylko kamieniami, nagimi jeszcze konarami brzóz i osik i wysokimi stożkowatymi mrowiskami. Rzeka w kilku miejscach zerwała swój lodowy pokrowiec i pędziła hałaśliwie, odrywając coraz to nowe i coraz większe bryły lodu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: