Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lukier - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lukier - ebook

Julka ma 25 lat, trudne dzieciństwo za sobą, a przed sobą dużo cudzej kokainy, mało pieniędzy i transseksualną przyjaciółkę, z którą czasami sypia.

Anka ma 36 lat, karierę, mieszkanie na kredyt w centrum miasta, sporo wina w lodówce i męża, który chyba jej nie kocha. Każda z nich żyje w innej stolicy według innych reguł. Dzień, w którym się spotkają, zmieni wszystko. Albo nic.

Dwie bohaterki, dwa różne światy, a w tle Polska wijąca się białą kreską, tętniąca korpożyciem, kolorowa imprezownia, ale też szara ojczyzna bitych żon, zmarnowanych szans i fetoru ciasnych mieszkań.

Malwina Pająk nie boi się krzyczeć. Z rozdziału na rozdział zdejmuje kolejne warstwy lukru, by dotrzeć do sedna, w którym tkwi bolesna prawda. Trochę śmieszno, trochę straszno, na pewno bez złudzeń.

"Malwinie Pająk udało się wyjść poza stereotypy i napisać coś prawdziwego o ludziach uwikłanych w późny kapitalizm. Do tego jest odważnie, seksownie, nienormatywnie i po prostu ciekawie. To, co nie wyszło dziesiątkom polskich autorów, w Lukrze w końcu się udało."

/Wojciech Szot, Kurzojady/

"Pełna pasji i gniewu, błyskotliwa językowo i tocząca się w zawrotnym tempie opowieść. O dwóch z pozoru całkiem różnych kobietach, które uświadamiają sobie, że gdzieś między kreską kokainy a karierą w korporacji ich życie straciło sens."

/Piotr Bratkowski, Newsweek/

"Miasto moje, a w nim – pod warstwą warszawkowego lukru – kokaina do upłynnienia, prezentacja do zrobienia ASAP, niewierni mężczyźni, drag queen, kasa, kac gigant i jeszcze większa samotność. I dwie kobiety z różnych światów, które starają się to ogarnąć."

/Katarzyna Wężyk, Gazeta Wyborcza/

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7001-5
Rozmiar pliku: 805 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Coś lepkiego wisiało nad miastem. Budynki spowite mgłą zdawały się nie istnieć. Od wód rzeki po dachy budynków gęste chmury wypełniały przestrzeń niczym wielka wata cukrowa nadziana na betonowy patyk, tworząc przedziwny krajobraz na granicy jawy i snu, Krainy Czarów i Wielkiego Balu u Szatana. Choć trwało lato, w powietrzu wisiał słodko-duszny zapach jesieni: palonych liści, dymu i niepokoju. Nikt nie wiedział, co wydarzy się za chwilę. Była w tym nadzieja, był też podskórny lęk. Przejeżdżające samochody, tramwaje sunące ospale po szynach, rozszalałe telefony komórkowe i obcasy miarowo stukające o kostkę brukową zamilkły. Cisza wżerała się w zakamarki miasta, wypełniała bramy starych kamienic, hulała po gankach rozpadających się domów, tarasach nowoczesnych apartamentowców i po podziemnych parkingach przeszklonych biurowców, rozpierała chodnikowe fugi, asfaltowe dziury i kruszejące mury wiekowych budynków. Ulice zdawały się puste i zapomniane, jakby żywcem wycięte ze starych fotografii. Kolory, nocą nasycone, rozświetlające ciemność, za dnia wyblakłe, wymęczone, rozmyły się, zgasły, zamieniając przestrzeń w monochromatyczny pejzaż. Wszelkie ruchy i gesty skąpane w mglistej rzeczywistości zastygły, jakby mgła zmroziła wszystko, co stanęło jej na drodze, łącznie z mieszkańcami nieświadomie biorącymi udział w tym niekończącym się _mannequin challenge_.

I kiedy wydawało się, że nie ma już nic, albo wręcz przeciwnie, że teraz, zaraz zacznie się wszystko, _grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, hajsu zdobywanie, żywot wieczny, seks bezpieczny, ramen_, gdzieś pomiędzy świtem a zmierzchem, o bliżej nieokreślonej porze, trochę jakby poza czasem, pierwsze promienie słońca przebiły grubą mglistą bańkę, stopniowo i bezwzględnie wyciągając na światło dzienne wszystko to, co miało pozostać w ukryciu. Wiatr zadął na akord, w wariackim tempie przeganiając gęstą masę, i oto ponadtysiącletnie cielsko, stare i zmęczone, dyszące i osamotnione, zostało w końcu obnażone.

Wyrwani z letargu ludzie, jakby wyczuwając własną transparentność, szczelniej owijali się kurtkami z lumpeksu i bluzami z poliestru, nieufnie spoglądając na innych. _Tu idzie pan, tam idzie pani, pan ma fałsz w oku, a pani dziurę w kroku._ Powietrze stopniowo wypełniał zapach bycia: tanich perfum, zakazanych substancji, wypartych żądz, spoconych pach i problemów gastrycznych. W domach z betonu opiekunki do dzieci naprędce odpalały papierosy i przypalały kremy z brokułów, zaś emeryci bezczelnie uwalniali odór rozkładu i naftaliny przez rozszczelnione okna, zamiast po ludzku położyć się na wersalce gdzieś pomiędzy krzyżem a paprotką, złożyć dłonie na piersi, umrzeć. Żule urzędujący na parkowych ławkach, zbudzeni przed chwilą promieniami słońca rozproszonymi w koronach drzew, łaskoczącymi powieki, teraz w pośpiechu ładowali do tramwajów swoje kraciaste torby i foliowe reklamówki, bez słowa, acz skutecznie perswadując współpasażerom opuszczenie pojazdów. Mistrzowie NLP, fascynaci neurolingwistyki, wierni fani Mateusza Grzesiaka, ogorzali od gorzały sterowali ruchem drogowym niczym wpływowi milionerzy, Gazele Biznesu, w końcu ich też goniły deadline’y – puszki się same nie zbiorą, a butelki nie opróżnią. Szalona orkiestra pod batutą trąbiących kierowców zmierzających do domu, ryczącej młodzieży przesiadującej na osiedlowych ławkach i bezpańskich psów wyszczekujących ciszę z podwórkowych bram grała niestrudzenie i coraz głośniej, rekrutując w swoje szeregi kolejnych amatorów dźwięków wysokich częstotliwości. Dzieci ujadały pod trzepakami, niepomne wołania matek, matki szlochały ukradkiem nad utraconą młodością i zlewami pełnymi garów, a ojcowie, poważni i zatroskani, zgromadzeni pod sklepami i garażami, perorowali nad kondycją człowieka w dobie konsumpcjonizmu. Rozmawiali o przyszłości bezrobocia, czteropakach w promocji, dostępności kurew na wylotówkach oraz o sprawdzonych technikach przemocy domowej. Z lotu ptaka widać było ich maleńkie ciemne główki otoczone sieciami ulic i skwerów, rzek i mostów oraz lasów i pól promieniujących niczym święta aureola. Zapierające dech w piersi krajobrazy polskiej ziemi, ziemi wybranej i uświęconej, z minuty na minutę odzyskiwały swoje pierwotne barwy, absolutne masthewy mijającego sezonu: wątrobową żółć, zaprzepaszczoną zieleń oraz najprawdziwszą czerń prosto z głębokiej dupy.

Wszystko powoli wracało na miejsce, porządek świata został przywrócony, a On, niczym chirurg precyzyjnie rozcinający naskórek i tkanki, odsłoniwszy pulsujące narządy w całej ich brzydocie, marskości i kakofonii, mógł w końcu rzucić to wszystko w pizdu i raz na zawsze zaprzeczyć swojemu istnieniu.

I nie było już tajemnicy, i nie było już gdzie się schować.01

ONE

Julka

Siedzimy zamknięte w wąskiej kabinie, drzwi drżą od basu, tłum skanduje, _ukryty w mieście krzyk_, podłoga jest śliska i mokra, powietrze wypełnia woń zatkanych kibli i tanich papierosów.

– Nie tak, tutaj posyp! – Lola się wścieka i kładzie na desce klozetowej stronę wyrwaną z jakiejś gazety. Na pierwszym planie blondynka w bluzce z dekoltem do pasa i cyckami wywalonymi na wierzch rozmawia przez komórkę. Podpis: „Iza Bella i jej nowy iPhone wysadzany brylantami wart 700 tysięcy złotych!”.

– Co ty czytasz?! – pytam, ale ona nie słyszy, patrzy z wyczekiwaniem na moje dłonie, które rozsuwają plastikowy woreczek zapinany na specjalny czerwony zameczek. _Pan kotek był chory…_

– Co to za nowość? – Lola cała chodzi, przestępuje z nogi na nogę i nerwowo oblizuje usta. I chciałaby, i boi się. Znam tę małą zdzirę jak własną kieszeń. Nie odpowiadam. Wysypuję zawartość woreczka na gazetę i zaczynam dzielić ścieżki kartą kredytową, którą nigdy za nic nie zapłaciłam. _Będzie pani zadowolona._ Papier gazety jest śliski, towar się przewala, nie potrafię uformować ładnych cienkich linii, jestem pijana. To błąd. Człowiek nie powinien pić i robić interesów w tym samym czasie. Klnę pod nosem.

– Musisz mieć tę gazetę? – warczę poirytowana.

– Z klopa wciągać nie będę. – Lola wydyma wargi i bezwiednie drapie się po jajach.

– Laski nie drapią się po cipkach w miejscach publicznych. Taki hint, gdybyś nie wiedziała – informuję, formując czwartą kreskę.

– Toaleta to najbardziej prywatne miejsce, jakie znam. Idealne do drapania się, po czym tylko zechcesz – szepcze Lola. Kładzie dłoń na mojej piersi i zaczyna jeździć po niej delikatnie paznokciami. Trwa to dosłownie kilka sekund, bo gdy tylko widzi, że w końcu podzieliłam stuff, nachyla się nad gazetą i w ekspresowym tempie ładuje dwie krechy do nosa.

– O kurwa, kurwa, kurwa. To jest dobre. Spektakularne wręcz. Jakbym wąchała myszkę ostatniej dziewicy.

– Czyli bierzesz?

– Oczywiście, skarbie. Daj ze dwa giety, dziś mogę poszaleć. – Lola wyciąga rulon setek ze swojej minitorebusi mieniącej się od cekinów. Wymieniam towar na pieniądze, które chowam do kieszeni spodni. Wciągamy jeszcze po kresce, wstaję, podchodzę do drzwi. Lola chwyta mnie w pasie od tyłu i napiera swoim penisem na moje pośladki.

– To jak? Jedziemy do mnie? – pyta.

Nie znam drugiej kobiety z tak wielkim kutasem.

//

Lola śpi w zsuniętej bluzce, spod stanika wystaje jej wkładka. Za pierwszym razem, kiedy wylądowałyśmy w łóżku, powiedziała, że nie zdejmie koszulki do seksu, dopóki nie zrobi sobie cycków. Nie wiem, za co ona chce te cycki zrobić, skoro prawie wszystkie pieniądze wydaje na imprezy. Jest taka szczupła i wyżyłowana. Teraz, śpiąca, skąpana w dziennym świetle, wygląda na jeszcze bardziej bezbronną. Mała zagubiona dziewczynka skazana na życie w ciele chłopca. Wyciągam dłoń, żeby pogłaskać ją po gęstych jak szczotka włosach, ale po chwili cofam rękę. _Biznes is biznes._ Sprawdzam, czy nie podpierdoliła mi kasy, kiedy spałam. Wszystko jest na swoim miejscu. Wstaję bezszelestnie, zbieram ciuchy z podłogi, ubieram się szybko, dopijam łyk jakiejś kawy stojącej na stoliku, ale wypluwam ją do kubka, jest za słodka. Rozglądam się dokoła. Czy niczego nie zostawiłam? Kurtka – jest. Fajki – są. Torebka – jest. W torebce sporo koksu na sprzedaż, parę luźno walających się piguł, nieużywana od wieków lufa, kosmetyczka, lakier do paznokci, tampon na czarną godzinę, choć w zasadzie nie wiem po co, skoro od trzech miesięcy nie miałam okresu, dwa kondomy, proch na ból głowy, zużyte opakowanie po gumach do żucia, prawie pusta butelka po podróbie Versace, klucze. Jezu, jaki tu burdel. Komórka. Gdzie komórka? Przewracam pościel, zerkam na stolik, macam kieszenie. Jest, w kurtce. Zerkam na telefon – mam trzynaście nieodebranych połączeń, uberkaca i trzy godziny, żeby rozwieźć towar po całej Warszawie. Sięgam do torby po alka-prim i idę do kuchni, po drodze niemal zabijając się o jednego z dwóch współlokatorów Loli, który śpi w poprzek korytarza. Ani drgnie. Szturcham go lekko nogą, zaczyna coś mamrotać pod nosem. OK, żyje. Odkręcam kurek z wodą, w rurach słychać bulgotanie, ale z kranu nic nie leci. Rozglądam się dokoła w poszukiwaniu butelki z mineralną, ale poza kuchenką gazową, pustą lodówką i jedną szafką pomieszczenie jest kompletnie puste. _Kuchnia-sruchnia._ Wściekła rozrywam zębami saszetkę i rozgryzam wielką białą tabletkę – trudno, popiję innym razem. Przeskakuję przez niedoszłego trupa w korytarzu i biegnę do drzwi. Dwie godziny pięćdziesiąt siedem minut. Zaczynam czuć, że żyję.

//

Sy otwiera mi drzwi w pasiastych gaciach i T-shircie z napisem „Przyjdź do mnie, potnę ci mordę”. To jedyny znany mi facet, który chodzi po domu w spodniach od pidżamy. Zakładam, że pewnie też w nich śpi. Sy ma trzydzieści siedem lat i profesjonalnie robi ludziom krzywdę: przekłuwa, rozcina, wbija, zszywa, czyli modyfikuje ciała na życzenie ich właścicieli. Sam ma tunele w uszach, kolczyki w policzkach, rozcięty język, dzięki któremu wygląda jak wielki jaszczur, no i tatuaże. Mnóstwo tatuaży. Jeden, diabeł na głowie, trochę mnie przeraża. Jest wielki, kolorowy i bardzo realistyczny. Ma zakręcone rogi i demoniczne spojrzenie. Za każdym razem, kiedy Sy odwraca się do mnie tyłem, walczę ze sobą, żeby nie patrzeć na tę jego pojebaną potylicę. Nigdy mi się to nie udaje. Teraz na szczęście stoimy _face to face_, a Sy od razu wciska mi pieniądze do ręki. Wygląda na zdenerwowanego.

– Masz? – pyta, oblizując wargi raz po raz. Chyba jest nafurany, na fecie w sensie. Wyciągam z torebki paczuszkę z gramem kokainy i podaję mu bez słowa. Chwyta ją łapczywie i chowa w dłoni. Zza nogi Sy wychyla się dziecko, dziewczynka. Może ma siedem lat, a może cztery – nie wiem, nie znam się na dzieciach.

– Tatusiu, kto to jest? – pyta cicho i patrzy na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczami. Zerkam na Sy lekko zbita z tropu. Nie wiedziałam, że ma dzieciaka.

– Nikt – mówi Sy i popycha małą w kierunku przedpokoju. W dłoni wciąż ściska towar. – To jest nikt – powtarza i szybko zamyka mi drzwi przed nosem.

//

Obskoczenie Magdy, Zielonego, Krisa, Grześka i Ryby zajmuje dwie godziny. Wszyscy mieszkają po prawej stronie Wisły, na Pradze albo Targówku, więc teoretycznie mogłabym załatwić sprawę szybciej, ale z każdym trzeba wymienić uprzejmości i popitolić o dupie Maryni. Najwięcej czasu spędzam na Szmulkach, usiłując dotrzeć do Ryby. Znam te okolice, mieszkałam tu przez moment tuż po swoim przyjeździe do Warszawy, więc nie dziwię się za bardzo, kiedy na Kawęczyńskiej, zaraz po tym, jak wyskakuję z tramwaju, podbija do mnie dwóch typów w dżokejkach i skarpetach z łyżwą podciągniętych niemal do połowy łydek. Jeden jest wysoki i chudy jak szczapa. Ma na sobie przykrótki biały T-shirt z jakimś napisem i dresowe spodenki Adidasa do kolan. Drugi – niższy i bardziej nalany, ewidentnie pozostaje w cieniu pierwszego, cały czas stoi kilka kroków za nim. Spod szarej bluzy dresowej wystaje mu wydatny maciek obleczony w czarny podkoszulek.

– E! Lala! – krzyczy wyższy chwilę po tym, jak wysiadam na przystanku. Nie reaguję, muszę ich minąć, żeby dotrzeć do pasów i przejść na drugą stronę ulicy. Co prawda Ian Curtis rzęzi w słuchawkach, ale i tak wszystko słyszę. Przyspieszam.

– La-la – sylabizuje dryblas, chwytając moje ramię. – A ty co, głucha jesteś? – pyta, szczerząc swoje nadpsute, pożółkłe od fajek zęby, i szarpie za kabel od słuchawek. Gruby od razu je przechwytuje.

– Wiciu, zobacz, jakie fajne – mówi. – Kolorowe.

– Nie tykaj mnie – cedzę, patrząc na dryblasa. Wyszarpuję grubemu kabel z dłoni, odwracam się i idę do przejścia dla pieszych. Wkładam słuchawki z powrotem do uszu, ale wyłączam muzykę, żeby dokładnie słyszeć, co się dzieje. Przystanek jest pusty, nikt poza mną nie wysiadł z tramwaju, w promieniu kilkudziesięciu metrów nie widzę żadnych ludzi, jest za to płynąca rzeka samochodów. Muszę się zatrzymać i poczekać na zmianę świateł. Jestem pewna, że tamci dwaj idą w moją stronę, choć nie odwracam głowy nawet o milimetr, nie chcę dać im powodu do kolejnych zaczepek.

– Księżniczko! – słyszę za plecami i dosłownie sekundę później czuję dłoń na swoim tyłku. Niewiele myśląc, odwracam się i przypierdalam komuś w ryj. Dostaje niższy, bo stoi bliżej mnie i jest podobnego wzrostu, na oko sto siedemdziesiąt pięć, ale od razu uświadamiam sobie, że oberwał nie ten, co trzeba. Wiciu zanosi się śmiechem, ale grubas jest wściekły. Podnosi swój spasiony ryj i dopiero teraz zauważam, że ma bielmo na oku. Wzdrygam się.

– Ty mała kurwo. – Wyciąga rękę, ale w ostatniej chwili robię unik i odruchowo sprzedaję mu kopa w jaja. To wywołuje reakcję chudego, który w końcu dostrzega powagę sytuacji i rzuca się na pomoc kumplowi. Nie mam z nimi szans, więc zaczynam uciekać, prawie wpadając pod samochód, ale Wiciu najwyraźniej ma ambicję, żeby mnie dopaść. Jego kumpel wciąż zwija się z bólu przy przejściu. Idę o zakład, że gruby szybko by wymiękł, ale dryblas ma długie nogi i zaczyna mnie doganiać. Dobrze, że jestem w trampkach. Niedobrze, że w bloku Ryby, który właśnie mijam, drzwi do klatki są zamknięte i trzeba dzwonić domofonem, żeby dostać się do środka. Przyspieszam, ale czuję, że zaraz odpadnę, lecę na oparach. Skręcam w boczną uliczkę, liczę na to, że będzie tu jakiś większy sklep, solarium albo jakiekolwiek inne miejsce, w którym uda mi się schować. Przy ludziach ten debil nie podskoczy, znam takich jak on, mięknie im pała, gdy trzeba kobietę w towarzystwie uderzyć. Oddycham z coraz większym trudem, zaczyna łapać mnie kolka. Zerkam za siebie, ale nie widzę chudego. Nie chcę zwalniać, więc dobiegam do kolejnego zakrętu, chowam się za budynkiem i wychylam głowę zza winkla. Wiciu stoi pochylony z rękami na kolanach jakieś sto metrów za mną, kaszle i ledwie łapie oddech.

– Ty! – wołam. Chudy podnosi głowę. Pokazuję mu faka, odwracam się i spieprzam ile sił w nogach. Po kilku minutach docieram do budynku poczty i wbiegam do środka zdyszana i mokra. Opadam na krzesło, zamykam oczy, opieram głowę o ścianę. Po chwili dociera do mnie, że panuje absolutna cisza. Rozglądam się wokół i widzę kilkanaście par zapadniętych emeryckich oczu skierowanych w moją stronę. Jedna babina, która siedzi obok i wygląda, jakby miała zaraz otrzepać kapcie, odzywa się lekko zardzewiałym, skrzypiącym przy otwieraniu twarzoczaszki głosem:

– I po co tak pędzić? Przecie poczta dzisiaj do dwudziestej czynna.

//

Do Ryby docieram z prawie godzinnym opóźnieniem, ale dla niego to akurat nie problem, jest człowiekiem, któremu nigdy nigdzie się nie spieszy. Jakiś czas temu rzucił pracę, spakował plecak i pojechał stopem do Paryża, a stamtąd czarterem dostał się do Indii. Mieszkał w namiocie albo na kanapie u ludzi z CouchSurfingu, jadł, co wpadło, czasami pomógł komuś coś sprzedać albo zasiać, żeby zarobić parę groszy, i tak sobie żył przez ponad pół roku. Nauczył się żebrać i medytować. Po powrocie do kraju rozdał prawie wszystkie swoje rzeczy, rzucił dziewczynę, z którą był ponad dziesięć lat, wynajął kawalerkę od kumpla, po znajomości, za czterysta złotych miesięcznie, i zaczął żyć z robienia bongosów, czy jak tam oni te swoje bębenki nazywają. Kiedy wchodzę do niego, cała spocona i czerwona na twarzy, nie pyta, co się stało, tylko proponuje mi wodę. Jak to on, kręci się po mieszkaniu w samych gaciach, bez koszulki. Na czubku głowy ma śmieszną palemkę z dredów, na szyi kilka sznurków korali i jakieś wisiorki, w uchu jeden długi kolczyk zakończony piórkiem, a na ramieniu tatuaż z kompasem. Wygląda trochę jak Bob Marley, a trochę jak pirat z Karaibów. Piję łapczywie kranówę podaną w wyszczerbionej szklance, po czym wyciągam dwie jednogramowe paczuszki z torby. Wymieniam koks na gotówkę i bacznie przyglądam się Rybie, który niedbale chowa zakupy do kieszeni swoich szarawarów.

– To dla ciebie? – zagaduję, bo kokaina jakoś nie pasuje mi do jego filozofii karma–joga–zen, ale Ryba nie odpowiada. Uśmiecha się do mnie, epatując tym swoim wewnętrznym spokojem, i przymyka oczy dokładnie w ten sam sposób co jego bury kot rozwalony na kanapie. Budda (jakżeby inaczej) patrzy w moją stronę bez agresji, choć z pewną rezerwą, ale kiedy wyciągam dłoń, żeby go pogłaskać, od razu jeży się i odsłania zęby. To znak, że czas spierdalać.

– Namaste – mówię, składając dłonie i robiąc półukłon, jak zawsze na pożegnanie z Rybą. Daję mu buzi w policzek i wychodzę złapać jakiś transport na Ochotę.

//

W zasadzie, jakby się tak zastanowić, to ja nie mam klientów, tylko przyjaciół, znajomych i znajomych znajomych. Do tej pory nie sprzedałam towaru zupełnie obcemu człowiekowi. Klient z Ochoty ma być pierwszy, dostałam na niego namiary z tak zwanej góry. Umówmy się, żadna ze mnie dilerka, jakiś czas temu wpadło mi w ręce trochę koko, chcę się tego jak najszybciej pozbyć, a przy okazji zarobić. Co prawda siedemdziesiąt procent będę musiała oddać lasce, dla której sprzedaję i która razem ze swoim facetem jest podobno w top trzy warszawskich dostawców kokainy, ale i tak zostanie mi sporo kasy. _Ricz, kurwa, bicz._

Trzy tygodnie temu na imprezie w Kombinacie podszedł do mnie obcy człowiek i zapytał, czy chciałabym zarobić. I czy pójdę z nim na chwilę na zaplecze.

– Pierdol się – odpowiedziałam, bo sytuacja wydała mi się jednoznaczna, to znaczy _a ona robi loda mu._

– Możesz zarobić nawet kilkanaście tysięcy. – Chłopak nachylił się nade mną, wyciągnął zaciśniętą w pięść dłoń, po czym otworzył ją tak, żebym tylko ja zobaczyła zawartość. Był tam ziplock z ćpaniem, tyle wiedziałam na pewno.

– Skąd mnie znasz? – zapytałam i zaczęłam rozglądać się wokół. Nigdy nie sprzedawałam narkotyków, ale zdarzało mi się kupować to i owo od różnych ludzi. Nie do końca podobała mi się ta cała sytuacja.

– Ja cię nie znam, ale Koko Szanel bywa w knajpie, w której pracujesz.

– Koko Szanel? – prychnęłam. – Powiedz mi jeszcze, że Koko handluje kokainą, to chociaż pomacham do ukrytej kamery. Skąd ty się zerwałeś, stary?

– Na twoje miejsce jest dużo chętnych. – Chłopak w sekundę schował woreczek z towarem do kurtki, widać było, że ma wprawę w szybkim ukrywaniu paczuszek z nielegalnymi substancjami. – Moja szefowa stwierdziła, że się nadasz. Najwyraźniej była w błędzie. – Obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem i odszedł. Wrócił po godzinie, kiedy stałam przed klubem i paliłam fajka.

– Koko z jakichś powodów bardzo chce, żebyś ty to zrobiła – powiedział zniesmaczony.

– Jaki będzie mój udział i ile mam sprzedać? – zapytałam, bo niestety już zdążyłam zwizualizować sobie pieniądze, na których siedzę, leżę i śpię. Pięć minut później sprawa była załatwiona.

_Ko-ka-i-na! Smaczna, słodka ko-ka-i-na! Dla chłopaka, dla dziewczyny gram świeżutkiej ko-ka-i-ny!_

Anka

Stoję w ciemnej piwnicy. Nie wiem po co, wiem tylko, że utknęłam w miejscu i nie potrafię zrobić kroku – stopy mam wtopione w betonową posadzkę, powietrze jest ciężkie i duszne, oddycham z trudem, łapiąc hausty o smaku pleśni. Słyszę, że gdzieś w oddali kapie woda, ale po chwili dociera do mnie, że to krople mojego własnego potu spadają z hukiem na podłogę.

_Jest tu ktoś?_ – chcę zapytać, ale słowa więzną mi w gardle. _Muszę wołać o pomoc_, myślę, ale dokoła panuje martwa cisza.

_Jestem tu sama. SA-MA._

Czuję fale gorąca i zimna zalewające ciało, zaczynam się trząść, nie wiem, czy to ze strachu, czy z przejmującego chłodu. Wtedy słyszę to. Kroki. Ich odgłos dobiega z oddali, po chwili już wiem, że ktoś (_coś?_) zbliża się w moim kierunku. Zamieram. Czuję, jak strużka potu spływa mi po plecach, oczyma wyobraźni widzę ją, przemieszczającą się w dół po linii kręgosłupa… To coś (_ktoś?_) jest coraz bliżej, chcę zrobić krok, ale zapominam, że wtopiłam się w podłogę, gwałtowne szarpnięcie sprawia, że upadam na kolana. Wiem, że TO jest tuż za mną, odwracam głowę i siadam na łóżku mokra, łapiąc powietrze. Mija dobrych kilkadziesiąt sekund, zanim uświadamiam sobie, że to sen. Zły, paranoidalny, niepotrzebny sen, przez który cały mój dzień będzie rozwalony. Jestem wściekła. O dziewiątej zaczynam spotkanie z zespołem, powinnam być wyspana, myśleć trzeźwo, a póki co trzęsę się i mam w głowie jakąś pierdoloną piwnicę. Co to było w ogóle? Przecież my nawet nie mamy piwnicy. Nie mamy piwnicy, nie mamy strychu, mamy stumetrowe mieszkanie w Śródmieściu, na Powiślu, kupione na kredyt, bo Kuba tak chciał. „Dom? Jaki dom? Zamierzasz dojeżdżać dwadzieścia kilometrów z jakiegoś zadupia do Warszawy? Tu mamy pracę, tu jest nasze życie, kupujemy”. Kuba. Leży obok, posapuje cicho. Zerkam na cyfrowy zegar za jego głową: piąta szesnaście. Jak on śpi w ogóle? Rozwalił się na łóżku po skosie, prawa stopa wystaje poza krawędź materaca, lewa ręka leży uwalona na moim udzie, _nieintencjonalnie_, usta ma otwarte. Wyciągam rękę, ale cofam ją, zanim opuszki palców dotkną dłoni śpiącego obok mężczyzny. Męża. _Męża?_ Wsuwam się z powrotem pod zimną, mokrą kołdrę, zamykam oczy. Strasznie chce mi się pić, ale nie ma sensu iść teraz do kuchni po wodę. Za półtorej godziny pobudka.

//

Bart wpada na mnie, a raczej to ja wpadam na niego, kiedy w pośpiechu wbiegam do biura.

– Anka, jest fakap – mówi lekko przerażony. Ma przekrwione oczy i bladą twarz, wygląda tragicznie.

– Co tam?

– Do klienta poszła nie ta prezentacja. W sensie… yyy, ze złą grafiką – jąka się Bart, patrząc w podłogę. Jest niższy ode mnie o pół głowy, waży maks pięćdziesiąt kilo i zawsze, kiedy tak kuli się w sobie, mam ochotę go popchnąć i sprawdzić, czy się przewróci.

– Do którego klienta? Tylko mi nie mów, że…

– Fejmik.

– To… Kurwa! Baaart… Przecież mówiłam, żeby zawsze najpierw wysyłać materiał do mnie! – Czuję, że zaczynam się pocić. Użyłam dzisiaj rano antyperspirantu czy nie użyłam? Nie mogę sobie przypomnieć.

– Wysłaliśmy! Spóźniłaś się, a my nie mieliśmy już czasu, żeby czekać na ciebie.

– Wiem. – Przed oczami znów staje mi piwnica. Zaciskam powieki. – Co tam było?

– Gdzie?

– W dupie! Na grafice!

– Maść.

– Co?! – Chyba nie użyłam, bo pod pachami mam jebane Śniardwy. – Klima znowu siadła? – mówię na głos to, co powinno pozostać myślą z tyłu głowy.

– Co?! – Bart patrzy na mnie rozkojarzonym wzrokiem. Ma strasznie duże źrenice.

– Nic. – Mijam go i idę prosto do swojego biurka. Włączam laptopa, odpalam pocztę, czekam. W biurze atmosfera taka, że można powietrze nożem kroić. Wszyscy siedzą bez słowa, wgapieni w monitory, jedyny słyszalny dźwięk to cichutki szum klimatyzacji. A jednak działa. Otwieram prezentację, która poszła do klienta, i nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Zamiast banera z twarzami celebrytek jakiś debil wstawił zdjęcie maści na hemoroidy. Wysyłam szybkiego maila na _all_, czyli do wszystkich osób w firmie, że za dziesięć minut mamy spotkanie, i wychodzę na papierosa. Nie powinnam palić na tarasie przy kuchni, ale co tam. Rudy Kondon, _pani prezes_, wyjechała na wakacje, więc jako szefowa accountów (dziwnych ludzi, którzy z własnej woli dają się tyrać klientom i z bliżej nieokreślonych powodów odpowiadają za ich życiową satysfakcję) chwilowo to ja trzymam grabki w tej piaskownicy pełnej dzieciaków. Mają po dwadzieścia parę lat, właśnie trafili do działów kreacji albo strategii i są święcie przekonani, że mogą zmienić świat i że wszystko im się od świata należy. Ciągną kasę od rodziców jak od dojnych krów, a to na trzecie z kolei studia, a to na klimatyczną kawalerkę przy Polu Mokotowskim, ewentualnie na najnowsze louboutiny. Ostatnio Agata przyszła w jednych. Dziewczyna ma dwadzieścia trzy lata, robi u nas staż i nosi szpilki za trzy tysiące złotych. Patrzę na swoje odbicie w szybie. Podpuchnięte oczy, grzywka kończąca się tuż nad brwiami i gustowny sweterek z Massimo Dutti. Jestem o dziesięć lat od nich starsza, a poza worami pod oczami i kilkoma zmarszczkami nic nas nie różni. Czy ktoś mi to, kurwa, może wytłumaczyć?

//

– Czy ktoś mi to, kurwa, może wytłumaczyć? – pytam uprzejmie zgromadzony przede mną zespół. – Ja rozumiem, że wpadki się zdarzają, że można mieć zły dzień, ale błagam… Za dużo tego było ostatnio. Poza tym pomylić ryje Landryny i Fisio z maścią na hemoroidy?

Matylda, najlepsza graficzka w firmie, parska krótkim nerwowym śmiechem. Ktoś z tyłu chichocze. Sama bym się pośmiała, ale jakoś nie potrafię.

– Ludzie, to poważna sprawa jest. Nie możemy pozwalać sobie na takie wtopy z klientem, który generuje większość przychodów w firmie.

Cisza. Stoją wgapieni w ścianę albo w podłogę. Domyślam się, kto nawalił. Jest jedyną osobą poza mną odpowiedzialną za kontakt z Fejmikiem. To Adam, account manager, od dwóch lat bezskutecznie starający się o awans. Człowiek z gatunku „kij w dupie”. Zerkam w jego stronę, ale podobnie jak pozostali wzrok ma wlepiony w szarą, bezpłciową wykładzinę.

– Muszę wiedzieć, jak to się stało, bo inaczej za chwilę wszyscy będziemy mieli problem. Rudy Ko… (_fuck!_) Gośka za chwilę wraca z urlopu i trzeba do tego czasu ogarnąć temat – mówię. – Jesteśmy zespołem, działamy jako zespół i wszyscy razem wrzuciliśmy sobie to gówno na wentylator. Samo się nie posprząta.

Nadal cisza. Albo są głupi, albo solidarni. Zostawiam ich i idę do pokoju Ryżej. Zdejmuję marynarkę, siadam w fotelu, zrzucam szpilki i kładę bose stopy na biurku. Cała się kleję. Zerkam na zegarek – dopiero wpół do jedenastej, nie wiem, jak ja tutaj wytrzymam kolejne siedem godzin. Powinnam zadzwonić do Stażyńskiego, prezesa Fejmika. Przystojny, szpakowaty, przed pięćdziesiątką. Kilkanaście lat temu, jeszcze na studiach, poprosił mnie o rękę. Zgodziłam się.

– Anka? Masz chwilę? – słyszę po mojej lewej. To Zuzka, strateżka, stoi w drzwiach. Zuzka jest jeszcze niższa niż Bart, ma rude, obcięte na boba włosy, ogromne niebieskie oczy i cerę gładką niczym porcelanowa lala. Jest urocza. Kiwam głową na tak. Zuza wchodzi, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

– To ja – mówi.

– Co: ty?

– Ja wkleiłam do prezentacji zdjęcie maści. I to naprawdę była pomyłka. Siedziałam nad tym wczoraj, a w zasadzie dzisiaj, do drugiej w nocy. Po prostu ze zmęczenia musiałam pomylić pliki. Jak tylko domknęłam prezkę, wysłałam ją Adamowi, żeby puścił materiał do klienta z samego rana, bo wiedziałam, że macie deadline – mówi Zuza na jednym wdechu. Widać, że jest zdenerwowana. – A Adam też się spieszył i może nie zdążył jej przejrzeć, bo już było późno… – Urywa.

Fakt. Gdyby nie koszmary, nie zaspałabym do pracy. Gdybym nie zaspała do pracy, przyjechałabym na dziewiątą. Gdybym przyjechała na dziewiątą, prezentacja trafiłaby do mnie. Gdyby prezentacja trafiła do mnie, Stażyński by jej nie dostał, a ja nie musiałabym teraz kombinować, jak go udobruchać.

– Zuza – mówię cichym, spokojnym tonem – dziękuję za informację. Spotkamy się znów całym zespołem za godzinę, żeby omówić, co i jak. A teraz, proszę, zamknij za sobą drzwi. Muszę zadzwonić do klienta.

Dziewczyna wycofuje się bez słowa. Sięgam po słuchawkę i trzymam ją w dłoni, dopóki sygnał nie milknie na dobre.

//

– Hej – rzucam od progu. Szybko zdejmuję buty i z ulgą staję na zimnej posadzce. Najchętniej od razu weszłabym pod prysznic, ale chcę jak najszybciej pomówić z _mężem_, mieć to już za sobą. Kuba urzęduje w kuchni. Słyszę, jak tłucze się garnkami, coś mu tam skwierczy na patelni, chyba steki – pięknie pachnie. Staję w drzwiach i przez moment obserwuję jego taniec między patelnią a stołem. Każdy ruch Kuby jest przemyślany. Nie ma miejsca na przypadkowość. Jest w tym coś ładnego i przytłaczającego zarazem.

– Hej – rzuca przez ramię, kładąc kolejny plaster mięsa na rozgrzanym tłuszczu. Wyciera dłonie w ściereczkę, podchodzi, całuje mnie w policzek i sięga dłonią do szafki. – Chilijskie – mówi, machając mi przed twarzą butelką mojego ulubionego merlota. – Do steków idealne. Będą gotowe za chwilę. Zjesz? – pyta, odstawiając butelkę na kuchenny stół. Nie patrzy na mnie, sięga do lodówki po sałatę, przewraca steki, podkręca okap. Wiem, że nie chce, żebym z nim jadła.

– Dzięki, nie jestem głodna – kłamię. Ostatnim posiłkiem, który miałam w ustach, była poranna fajka, stres zawsze skręca mi żołądek. – Sprawę mam.

– Hm? – mruczy pod nosem, wyraźnie skupiony na mięsie. Jedzenie nigdy nie było dla niego tylko jedzeniem. Nie znam drugiego człowieka, który z tak wielką dbałością podchodziłby do tego, co zamierza przepuścić przez swój układ pokarmowy. Podlewane z pietyzmem zioła w doniczkach na parapecie, marynaty do mięs przyrządzane według receptur babki, jaja i cielaki od chłopa ze wsi, dziki i przepiórki od znajomego myśliwego, sałata tylko eko, broń boże ta „naołowiona” z marketu, i tak dalej. Gdy się nie zna historii Kuby, trudno uwierzyć, że chciał zamieszkać w samym centrum metropolii. Leśny chłopak, wiejski chłopak, swój chłopak… Widzę przed oczami jego roześmiane niebieskie oczy, krople wody na skórze i przepaloną słońcem blond czuprynę, kiedy po raz pierwszy do mnie podszedł. Boże, już dziesięć lat temu?!

– Jaką sprawę? – Głos Kuby wyrywa mnie z zamyślenia. Wzdrygam się, bo te oczy, które widzę teraz, zimne i niedostępne, nijak się mają do obrazka, który wciąż wraca do mnie we wspomnieniach.

– Czy ty dalej grywasz w squasha ze Stażyńskim? – pytam, wybita z rytmu. Chcę odpocząć.

– Tak, Aniu. Regularnie, co tydzień we wtorek o dziewiętnastej. Nic się w tym temacie nie zmieniło przez ostatnie pół roku. – Kuba uprzejmie sączy jad.

– Mógłbyś z nim porozmawiać? – Siadam na drewnianym taborecie, żeby pomasować obolałe stopy. – Mieliśmy wpadkę w agencji i boję się, że Stefan zerwie współpracę. Jak Rudy Kondon wróci z urlopu i zobaczy, że pod jej nieobecność prawie straciliśmy najważniejszego klienta, będę mieć problemy. Pomówiłabym z nim sama, ale chyba wolisz, żebym nie… – Urywam.

Kuba patrzy na mnie po raz pierwszy, odkąd przyszłam do domu. Po twarzy błąka mu się ironiczny uśmiech.

– To kwestia dwóch godzin – mówię, z trudem przełykając ślinę, wpatrzona w stopę, którą trzymam na kolanie. Chyba muszę iść na pedikjur. – Wystarczy, że wypijesz z nim dobrą whisky, trochę go udobruchasz i dasz do zrozumienia, że miło by było, gdyby nie stwarzał problemów. – Po chwili dodaję: – Ja stawiam.

Mój _mąż_ wybucha głośnym, nienaturalnym śmiechem. Bez słowa zdejmuje steki z patelni i z precyzją chirurga układa je na talerzu obok liści sałaty. Wstaję trochę zbyt gwałtownie. Taboret przewraca się z hukiem, oboje nieruchomiejemy. Szybko go poprawiam i wychodzę.

– Porozmawiam z nim – słyszę za plecami. Nie odwracam się, idę prosto do łazienki i zamykam za sobą drzwi na klucz. Wchodzę pod prysznic, odkręcam kurek i pozwalam, żeby strumienie zbyt gorącej wody parzyły mi skórę.02

CHŁOPCY

Klient

Wysiadam z tramwaju na placu Narutowicza punkt dziewiętnasta. Według nawigacji mam być na miejscu za siedem minut. Klient mieszka w willowej części Ochoty, ma dwadzieścia jeden lat i dom z początków dwudziestego wieku odziedziczony po rodzinie matki – aktorki, która umarła kilka lat temu. Ojciec, reżyser, żyje, ale mieszka za granicą. Syn gra w jakichś telenowelach. Tyle powiedział mi Husajn, gość, który podszedł do mnie w Kombinacie i przekazał towar na sprzedaż. Nie wiem o Kliencie nic więcej, nie znam nawet jego imienia, a nazwisko niewiele mi mówi, nie interesuję się szołbiznesem. Znam tylko adres i treść zamówienia, czytaj: pięć gramów koksu. Dużo jak na człowieka, który ledwo zdążył wyrobić dowód osobisty. No ale w końcu jest weekend. _Bawimy się._ Trafiam na miejsce bez problemu. Willa jest większa, niż myślałam. Już mam nacisnąć dzwonek przy ogrodzeniu, kiedy w drzwiach pojawia się on: szczupły, wysoki brunet z burzą loków. Wygląda jak Włoch albo Hiszpan, ma ciemną karnację, gęste czarne brwi i duże zielone oczy. Widziałam już gdzieś tę twarz, pewnie _w brukowej gazecie i internecie, bo lubię zjawisko popkulturowe_. Otwiera furtkę, staje naprzeciwko, taksuje mnie wzrokiem, rozgląda się uważnie. W końcu mówi półgębkiem:

– Wejdźmy do domu.

– OK. – Kiwam głową i idę za nim.

– Wiesz, kim jestem? – pyta niby od niechcenia, biorąc ode mnie towar.

Myślę sobie, że musi srać żarem na myśl o tym, że za chwilę wyciągnę telefon, strzelę mu fotę z paczką koko w ręce, a potem ucieknę prosto do Fejmika albo innego Ratlerka, by sprzedać informację o słynnym synu świętej pamięci aktorki Igrek i znanego reżysera Zet, panu Iks, młodocianym aktorze narkomanie, który lubi sobie przypudrować nosek i natrzeć dziąsełka raz na czas. Stoi w przedpokoju, w jednej dłoni trzymając ziplocki z kokainą, drugą domykając dawno już zamknięte drzwi, i patrzy na mnie tymi swoimi ciemnymi, przenikliwymi oczami.

– Nie mam pojęcia, kim jesteś, i gówno mnie to obchodzi – odzywam się w końcu, cedząc każde słowo wyraźnie i powoli, żeby dotarło, że nie ma do czynienia z amatorką, choć oczywiście bliżej mi do tego psa z internetu, co leci helikopterem i mówi: _I’ve got no idea what I’m doing_, niż do dilerki ze Szmulek czy innego Wilanowa.

– Wejdź – rozkazuje, machając niedbale dłonią. Robi to bardziej, jakby odganiał natrętną muchę, niż rzeczywiście zapraszał do środka.

– Nigdzie nie wchodzę. To proste, stary. Dostajesz towar – wyskakujesz z hajsu. Nie mam czasu na rozmowy o Bogu – mówię.

Drga mu lewy kącik ust, ale się opanowuje.

– Nie wiem, co masz w tych swoich małych torebeczkach na czerwone zameczki. Dlatego siądziesz tu teraz ze mną, uformujesz małą śliczną ścieżynkę i władujesz ją w swój mały śliczny nosek. Jeśli w ciągu następnych pięciu minut nie wykręci ci twarzy, nie zaczniesz się krztusić własnymi rzygowinami ani nie zdechniesz na kanapie, zajebiemy sobie po długiej grubej kresce jak dwoje dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, którzy lubią narkotyki. Ja stawiam. Co powiesz na taki układ?

W normalnych okolicznościach odpowiedziałabym: „Pierdol się”, ale to nie są normalne okoliczności. Podoba mi się. Zresztą nie tylko wizualnie. Jak na dwudziestojednoletniego gówniarza jest bardzo pewny siebie i stanowczy. Lubię takich mężczyzn. _Chłopców?_ Patrzę mu w oczy, wkładając całą energię w to, żeby nie spuścić wzroku jako pierwsza. Nie zauważam nic, co mogłoby mnie zaniepokoić, więc mijam go bez słowa i idę w głąb korytarza tak, jakbym robiła najnormalniejszą rzecz pod słońcem – w końcu codziennie wchodzę obcym ludziom do domu, żeby ćpać z nimi kokainę. _YOLO._

Salon znajduje się tuż za jadalnią. Stoi w niej wielki biały stół w stylu retro, a wokół niego osiem krzeseł z wzorzystą tapicerką. Do tego ciężkie kremowe zasłony i komoda, nad którą wisi ozdobne lustro. Wieje starą hippisiarą, pewnie to jego matka urządzała mieszkanie. Salon jest bardziej nowoczesny, ale straszliwie zagracony. Wielka kanapa i trzy niskie, obite materiałem stołki skupione wokół niepozornego szklanego stolika stanowią epicentrum burdelu, który rozgrywa się wokół. Podłoga zawalona ubraniami, kilka porzuconych tu i ówdzie kubków po kawie, na oko ze dwadzieścia butelek po browarach w różnych częściach pokoju, do tego ogromny regał z książkami, komoda zastawiona pudełkami po pizzy i zdobiona szafa zamykana na kluczyk, na którym zawisły koronkowe damskie majtki.

– Wybacz nieporządek, wczoraj wpadło paru znajomych – mówi, przecierając szklany stolik rękawem bluzy. Dopiero teraz zauważam, że leżą na nim zrolowany banknot i karta do bankomatu. Siadam na stołku i wyciągam przed siebie zmęczone nogi – w końcu trochę się dzisiaj nachodziłam.

– Napijesz się czegoś? – pyta. – Mam piwo, whisky, wódkę, gin, ewentualnie colę albo wodę.

– Cola będzie OK – odpowiadam, bo wciąż trochę suszy mnie po piątkowej nocy, poza tym za dużo bym ryzykowała, pijąc z nim wódkę. Wraca po chwili ze szklaną butelką coca-coli zamykaną na kapsel. Otwiera ją przy mnie i podaje, delikatnie dotykając przy tym mojej dłoni. Ma chłodną, gładką skórę. Sięgam po paczkę z koko i wysypuję trochę na stół. Formuję kreskę swoją kartą kredytową, roluję stówę, którą mam w kieszeni, bo żaden szanujący się człowiek nie wciąga kokainy przez Mieszka I. Klient milczy, obserwuje w skupieniu to, co robię, więc wciągam po pół kreski do każdej dziurki, a resztkę, która zostaje na stole, wcieram w dziąsło.

– Możesz włączyć stoper – rzucam kpiąco, odchylając się na pufie. Po jakichś dwóch minutach zaczynam się czuć jak okaz w zoo. – Żyję, nie zarzygałam ci gustownego dywanika ani nie odwaliłam kity. Bierzesz czy nie? – pytam.

Klient uśmiecha się powoli i szeroko jak kot z _Alicji w Krainie Czarów_. Wstaje bez słowa i wychodzi gdzieś. Wraca z lusterkiem i kładzie dłonie na moich ramionach.

– Patrz – mówi dokładnie takim samym tonem, jakim kazał mi wejść do środka. Czuję się nieswojo, ale podnoszę lustro na wysokość twarzy. Tęczówki całkowicie zniknęły, zamiast tego mam dwie wielkie ciemne dziury, koks zaczął działać. _Jej piękne czarne oczy, widzę czarne oczy…_

– Biorę – szepcze mi prosto do ucha, aż podskakuję, po czym wyciąga z kieszeni rulon banknotów owiniętych gumką recepturką i znów uśmiecha się jak ten kot. A więc jednak był nastawiony na to, że kupi ode mnie ćpanie. Przeliczam pieniądze, a on odzywa się, jakby czytał mi w myślach.

– Często zamawiam u Koko, ale zwykle towar przynosi taki rudy piegowaty chłopak. Co się z nim stało?

Pierwsze słyszę o jakimś rudym piegowatym, więc wzruszam tylko ramionami.

– Nie wiem. Nie zadaję się z rudymi. Nie można im ufać.

Brunet parska, ale widząc moją niewzruszoną minę, momentalnie poważnieje. Odprowadza mnie do wyjścia, otwiera drzwi, mijam go bez słowa i idę w kierunku furtki.

– Hej! – krzyczy.

Odwracam się, patrzy na mnie oparty o futrynę.

– Jeszcze zadzwonię – mówi i przykłada dłoń do ucha.

Dopiero kiedy całkowicie znikam z jego pola widzenia, uśmiecham się do siebie zadowolona.

//

Docieram do placu Narutowicza i siadam na ławce, żeby trochę ochłonąć. Źrenice mam jak pięć złotych, nie mogę wsiąść w takim stanie do tramwaju, a nie mam ze sobą oksów przeciwsłonecznych. Usiłuję słuchać muzyki, ale jestem tak nakręcona, że aż cała chodzę, chowam więc telefon i słuchawki do torby i postanawiam się przejść. Mieszkam na Woli w robotniczych blokach z lat sześćdziesiątych. Ze Starej Ochoty to kawałek drogi, ale ja lubię chodzić. W zasadzie poza bujaniem się na imprezach to moja jedyna aktywność. Mam przy sobie kilka tysiaków, powinnam jak najszybciej dotrzeć do domu i schować kasę w bezpiecznym miejscu. Poza tym potrzebuję kąpieli i chociaż ze dwóch godzin snu. Wieczorem jestem umówiona w klubie z trzema osobami, które łącznie chcą kupić pięć gramów. Kokaina rozchodzi się jak świeże bułeczki, handluję dopiero od kilku tygodni, a już prawie wszystko sprzedałam, zostało mi raptem niecałe trzydzieści gietów. Najwięcej kupują od czwartku do soboty, potem wracają do normalnego życia i przypominają sobie o ćpaniu bliżej weekendu. A dziś sobota, najlepszy moment, żeby ubić interesy, może nawet nadprogramowe, bo pijanym ludziom na imprezach wyłączają się jakiekolwiek hamulce. Bywa, że są w stanie jechać taksówką do bankomatu, żeby tylko wypłacić gotówkę, jeśli wiedzą, że towar jest wyjątkowo dobry. Znam w tym mieście takich, którzy zarabiają dwa tysiące złotych, mają rodzinę na utrzymaniu, a i tak raz w miesiącu kupują chociaż gram. Jestem to w stanie zrozumieć. Żaden inny narkotyk nie daje takiego kopa i poczucia zajebistości jak koks. No, może dziesięć razy tańsza amfetamina, ale to ścierwo jest, po kilku godzinach masz zjazd, nie chce ci się żyć, czujesz się samotny, nie możesz zasnąć, masz lęki. Im dłużej mieszkam w Warszawie, tym lepiej rozumiem, dlaczego koks ma tu takie branie. Każdy, kto przyjeżdża do stolicy, liczy na wiele, ale nie każdemu udaje się wiele osiągnąć. Kimkolwiek byś był i cokolwiek byś robił, kokaina zawsze sprawi, że poczujesz się jak młody bóg. Niektórzy jadą w taki sposób dziesięć, dwadzieścia lat, ale dla mnie to frajerstwo. Co innego raz na jakiś czas walnąć kreskę, co innego niuchać codziennie. Wchodzę do domu tuż przed dziewiętnastą. Sandry, współlokatorki, nie ma, jest za to burdel, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić. Ściągam buty, rzucam torbę na podłogę, przeliczam hajs raz jeszcze, wkładam go do skrzynki zamykanej na kluczyk, skrzynkę chowam pod łóżkiem, rozbieram się do naga i wskakuję pod zimną pościel, prysznic nie zając. Zamykam oczy, ale nie mogę zasnąć. Poduszka grzeje się zdecydowanie za szybko, przewracam ją na drugą stronę. Po chwili skopuję z siebie narzutę, gorąco mi. Przewracam się z boku na brzuch, później na plecy. _Jeszcze zadzwonię._ Wściekła wychodzę z łóżka i idę pod prysznic. Godzinę później jestem już w drodze do centrum.

Kuba

– Jeszcze purée? – pyta Magda Stażyńska i wyciąga w moją stronę półmisek z ziemniaczaną papą. Magda ma jakieś czterdzieści pięć lat, zadbaną twarz dojrzałej kobiety, kasztanoworude, cholernie gęste włosy do ramion i promienny uśmiech. Jest grubokoścista, ale zgrabna. W ogóle nie jesteśmy do siebie podobne. Kiedy na nią patrzę, zastanawiam się, co w jej urodzie zaintrygowało Stefana. A może to nie o wygląd chodziło, a o coś innego? Może o jej głęboki, niski głos? O jakiś taki wewnętrzny spokój, którym emanuje? A może to jednak były te sprężyste włosy, które lśnią jak w reklamie szamponu? Kręcę głową, przełykam lekko wysuszoną wołowinę i mówię:

– Dziękuję, Magda, wszystko jest przepyszne, ale już powoli kończy mi się miejsce.

Uśmiecham się przy tym tak, żeby wyszło jak najmniej sztucznie, i łapię spojrzenie Kuby. Patrzy na mnie drwiąco i bezgłośnie powtarza: PRZE-PYSZ-NE.

To było we wtorek. Nalewałam sobie właśnie wina, kiedy Kuba wrócił ze squasha. Rzucił torbę na podłogę w przedpokoju, zdjął buty i przyszedł prosto do kuchni. Otworzył lodówkę bez słowa, wyjął małą niegazowaną, wypił pół butelki na raz, po czym rzucił „cześć” i spojrzał na mnie tak samo jak przed chwilą.

– Wino ze szklanki do whisky? Czyżbyś wytłukła już wszystkie kieliszki?

– Jak tam squash? Stażyński znowu z tobą wygrał?

– A wiesz, że tak? Ale nie jest to dla ciebie dobra wiadomość, kochanie.

Wzdrygnęłam się. Nie nazwał mnie tak od miesięcy i choć wiedziałam, że zrobił to celowo, żeby mnie zirytować, poczułam dziwne ciepło w okolicy żołądka.

– Bo widzisz – kontynuował Kuba – założyłem się ze Stefanem, że jeśli wygram, zapomni o twoim małym problemie, a my napijemy się wódki, poklepiemy po pleckach i będziemy udawać, że żadna maść na hemoroidy nigdy nie miała miejsca. Niestety, przegrałem, a to oznacza, że w najbliższą sobotę idziemy do Stażyńskich na kolację. Będziesz miała okazję osobiście popatrzeć na Stefcia wzrokiem zbitego psa i przeprosić go grzecznie za swój rażący brak profesjonalizmu. Czyli załatwisz to tak, jak powinnaś była zrobić od początku, zamiast wycierać gębę własnym mężem. – Kuba dopił wodę, zgniótł pustą butelkę, cisnął nią do kosza jak koszykarz i zostawił mnie przyspawaną do szafki. Więc oto jestem, z pierdolonym purée ziemniaczanym na talerzu, u pierdolonych Stażyńskich, w ich pierdolonym domu za trzy bańki, z moim _mężem_, z którym chyba powinnam się rozwieść, oraz z mężem niedoszłym, z którym…

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: