Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mag - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Mag - ebook

Akcja rozpoczyna się w prestiżowej szkole muzycznej w Nowym Jorku. Morderca, uciekając z miejsca zbrodni, zamyka się w jednej z klas. Kiedy rozlega się w niej krzyk, a potem strzał, policja wyważa drzwi. Klasa jest pusta. Lincoln Rhyme i Amelia Sachs postanawiają pomóc w śledztwie. Dla ambitnej Sachs jest to szansa na awans. Przykuty do wózka Rhyme wierzy, że jego protegowana wytropi diabolicznego mistrza iluzji, popełniającego coraz bardziej potworne morderstwa. Rhyme i Sachs muszą przedrzeć się przez dym i lustra, aby zapobiec potwornej zemście, która mogłaby się też okazać najbardziej spektakularnym zniknięciem, jakie widział świat.

Jeffery Deaver - z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami "New York Times" i "Wall Street Journal". Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner Kości" - pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów: Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-597-8
Rozmiar pliku: 705 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pozdrawiam was, szacowni widzowie. Witajcie.

Witajcie na naszym przedstawieniu.

Mam nadzieję, że się wam spodoba. W ciągu najbliższych dwóch dni czeka was wiele niespodzianek. Zatroszczą się o to nasi prestidigitatorzy, magicy, iluzjoniści. Mam nadzieję, że ich czary porwą was i zachwycą.

Pierwsza sztuczka pochodzi z repertuaru artysty, o którym wszyscy słyszeli: Harry’ego Houdiniego, najwybitniejszego specjalisty od uwalniania się z więzów w Ameryce, a kto wie, czy nie na świecie. Houdini występował przed koronowanymi głowami Europy i amerykańskimi prezydentami. Niektóre z jego wyczynów były tak niebezpieczne, że nikt nie próbował powtórzyć ich po przedwczesnej śmierci tego wybitnego artysty.

Dziś zaprezentujemy numer, podczas którego ryzykował uduszenie. Nazywa się: „Leniwy Kat”.

Nasz artysta leży na brzuchu, z rękami skrępowanymi na plecach klasycznymi kajdankami Darbys. Kostki nóg ma związane; biegnie od nich sznur, kończący się zadzierzgniętą na szyi pętlą. Każda, naturalna przecież próba wyprostowania ugiętych w kolanach nóg powoduje zaciskanie się pętli i rozpoczyna straszny proces duszenia.

Dlaczego sztuczka ta nazywa się „Leniwy Kat”? Ponieważ w jej trakcie nieszczęśnik sam się dusi.

Podczas wielu niebezpiecznych numerów Houdiniego na scenie obecni byli asystenci z nożami i kluczami. Czekali, gotowi uwolnić go z więzów, gdyby nie potrafił uczynić tego sam. W jego występach często uczestniczył lekarz.

Dziś jednak nie podejmujemy żadnych środków ostrożności. Sukces musimy osiągnąć w ciągu maksimum czterech minut. Ceną za nieudaną próbę jest śmierć.

Zaczniemy dosłownie za chwilę, teraz pora na pewną radę.

Nie zapominaj, drogi widzu, że decydując się uczestniczyć w naszym przedstawieniu, przekraczasz granice rzeczywistości.

To, co według swego najgłębszego przekonania widzisz, zapewne w ogóle nie istnieje. To, co masz za iluzję, może okazać się trudną do zaakceptowania, ale prawdą.

Ktoś dobrze ci znajomy, z którym się do nas wybrałeś, może okazać się kimś zupełnie obcym. Ktoś zupełnie ci obcy, przypadkiem zauważony na widowni, może wiedzieć o tobie aż za wiele. To, co wydaje ci się bezpieczne, może okazać się śmiertelnie groźne. A niebezpieczeństwa, przed którymi usiłujesz się bronić, mogą być tylko zwodniczymi tropami, wiodącymi do jeszcze gorszych niebezpieczeństwo.

Podczas tego przedstawienia nikomu nie możesz wierzyć. Nikomu nie możesz zaufać.

No cóż, szacowny widzu, prawda jest taka, że podczas naszego przedstawienia nie powinieneś wierzyć w nic.

I nie powinieneś wierzyć nikomu.

A teraz unosi się kurtyna, przygasają światła, cichnie muzyka, słychać tylko bicie serc czekających na występ.

Zaczyna się przedstawienie.

Dom wyglądał na nawiedzony, a w każdym razie nawiedzany. Często. Był pokryty patyną czasu, mroczny, utrzymany w pseudogotyckim stylu, zwieńczony attyką i miał wiele zamkniętych okien. Pochodził z epoki wiktoriańskiej, niegdyś mieściła się w nim szkoła z internatem, później szpital dla umysłowo chorych, w którym pacjenci o zbrodniczych skłonnościach umierali po nędznym życiu.

Manhattańska Szkoła Muzyczna i Operowa bez trudu mogła ugościć kilkadziesiąt duchów. I jeden z nich z całą pewnością nie zamierzał opuścić jej murów. Zapewne nadal unosił się nad ciałem młodej dziewczyny, leżącej na brzuchu w niewielkim, ciemnym korytarzyku przed małą salą koncertową. Jej szeroko otwarte oczy były nieruchome, lecz jeszcze nie zeszklone, krew na policzku nie zdążyła zaschnąć.

Dziewczyna miała wyjątkowo jasną skórę, ale bardzo ciemną twarz... ciemną, a właściwie siną z powodu zaciśniętej na szyi pętli i sznura, łączącego szyję ze związanymi w kostkach nogami.

Wokół ciała leżały: pokrowiec na flet, rozrzucone nuty i duży kubek kawy Starbuck. Rozlana kawa zaplamiła jej dżinsy i zieloną koszulkę z napisem „Izod”, pozostawiła też plamę w kształcie przecinka na marmurowych płytkach podłogi.

Morderca pochylał się nad ciałem i przyglądał mu uważnie. Nie spieszył się, uważał, że nie ma takiej potrzeby. Zawczasu sprawdził, że w weekendy nie ma zajęć, a był przecież sobotni ranek. Uczniowie ćwiczyli wprawdzie w specjalnych salach, znajdowały się one jednak w przeciwległym skrzydle budynku. Pochylił się jeszcze niżej, zmrużył oczy. Bardzo chciał zobaczyć uchodzącą z ciała esencję, duszę, może ducha... ale nic nie dostrzegł.

Wyprostował się, zamyślony. Myślał o tym, co jeszcze może zrobić ze spoczywającą u jego stóp, nieruchomą postacią.

– Jest pan pewien, że to był krzyk?

– Oczywiście... to znaczy, właściwie nie – odparł ochroniarz. – Nie krzyk. Jakiś okrzyk, hałas, jakby ktoś się zdenerwował. Trwało to sekundę czy dwie, a potem ucichło.

– Czy ktoś jeszcze coś słyszał? – kontynuowała przepytywanie Diane Franciscovich, funkcjonariuszka patrolu z dwudziestego posterunku.

Ochroniarz, tęgi i ciężko oddychający, spojrzał na wysoką, ciemnowłosą policjantkę, potrząsnął głową, zacisnął i rozluźnił pięści. Wytarł ciemne dłonie o niebieskie spodnie mundurowe.

– Wzywamy wsparcie? – spytała Nancy Ausonio, równie niedoświadczona jak jej partnerka, niższa od niej, jasnowłosa.

Tego Franciscovich robić nie chciała, ale też do końca nie wiedziała, jak postępować. Policjanci patrolu pieszego w tej części Upper West Side mieli do czynienia przede wszystkim z wypadkami samochodowymi, kradzieżami sklepowymi i kradzieżami samochodów, by nie wspomnieć już o ściskaniu za rączkę i pocieszaniu nieszczęsnych ofiar wypadków samochodowych. Coś takiego zdarzyło im się po raz pierwszy; dwóm młodym policjantkom na porannej sobotniej zmianie. Ochroniarz zauważył je i przywołał gestem. Chciał, żeby sprawdziły, kto krzyczał, a właściwie, kto podniósł głos ze zdenerwowania.

– Wstrzymajmy się – odparła spokojnie. Sprawdźmy, o co chodzi.

– Moim zdaniem ktoś krzyczał gdzieś tam, za rogiem korytarza – powiedział ochroniarz, wyciągając rękę. Ale sam nie wiem.

– Trochę tu strasznie – wtrąciła Ausonio. Może i denerwowała się bardziej od koleżanki, ale sprawdzała się jako partnerka. Potrafiła wskoczyć między bijących się mężczyzn dwukrotnie większych od niej.

– Chodzi o dźwięki, rozumie pani? – dodał ochroniarz. – Trudna sprawa... to znaczy trudno powiedzieć, skąd dobiegają.

Ale Diane Franciscovich nie zważała na jego słowa. Myślała raczej o tym, co powiedziała jej partnerka. Trochę tu strasznie, powtórzyła w myślach.

Ochroniarz poprowadził je korytarzem. Ciągnął się bez końca i był ciemny, nie znalazły nic niezwykłego, później mężczyzna zwolnił.

Diane ruchem głowy wskazała mu ostatnie drzwi.

– Co tam jest? – spytała.

– Nie ma powodu, by studenci dziś tam wchodzili. To tylko...

Policjantka popchnęła drzwi.

Za drzwiami znajdował się korytarz prowadzący do wejścia do Sali Koncertowej A. Przy drzwiach leżało ciało młodej kobiety, skrępowane, z pętlą na szyi i kajdankami na przegubach dłoni. Nad ciałem stał brodaty, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna o brązowych włosach. Spojrzał na nie, zaskoczony.

– Nie! – krzyknęła Ausonio.

– O, Chryste! – jęknął ochroniarz.

Obie policjantki wyciągnęły broń. Franciscovich wymierzyła w mężczyznę i ze zdziwieniem stwierdziła, że nawet nie drży jej dłoń.

– Stój! Nie ruszaj się! Wyprostuj się, cofnij, ręce wysoko! – Jej głos nie był niestety tak pewny jak ręka.

Mężczyzna posłusznie wykonał jej polecenia.

– Połóż się na podłodze. Twarzą w dół! Cały czas mam widzieć twoje ręce.

Ausonio przesunęła się w stronę dziewczyny... i w tym momencie Franciscovich dostrzegła, że wzniesiona nad głowę prawa dłoń mężczyzny zaciśnięta jest w pięść.

– Otwórz prawą...

Puf!

Korytarz wypełniło jaskrawe światło. Wydobywało się z zaciśniętej pięści, trwało to dosłownie moment, potem zgasło... ale ją oślepiło. Ausonio zamarła, Diane cofnęła się, przesunęła w bok, zmrużyła oczy, przesuwała lufą glocka w lewo i w prawo, rozpaczliwie próbując coś zobaczyć. Była przerażona. Wiedziała, że morderca zamknął oczy w odpowiedniej chwili, że teraz zaatakuje, że musi mieć pistolet lub chociaż nóż...

– Gdzie, gdzie, gdzie?! – krzyknęła.

Powoli odzyskiwała wzrok. Nie musiała pytać. Chmura dymu powoli znikała. Diane dostrzegła, jak zabójca wbiega do sali koncertowej i zatrzaskuje za sobą drzwi. Usłyszała łomot: najwyraźniej barykadował je krzesłami albo dosunął stół?

Ausonio przyklękła obok ciała dziewczyny. Przecięła pętlę na szyi nożem, obróciła ją na wznak, rozpoczęła udzielanie pierwszej pomocy.

– Czy są tu jakieś inne wyjścia? – krzyknęła Diane do ochroniarza.

– Jedno! Z tyłu za rogiem. Po prawej!

– Okna?

– Nie!

– Hej! – krzyknęła do partnerki, biegnąc. – Pilnuj tych drzwi.

– Jasne! – odkrzyknęła Ausonio i przycisnęła usta do bladych warg ofiary.

Z sali koncertowej dobiegał głośny hałas – zabójca wzmacniał barykadę. Pędziła co sił w nogach, skręciła w prawo ku wejściu, które wskazał jej strażnik, wzywając pomocy przez radionadajnik. Nagle przed nią, w końcu korytarza, pojawiła się jakaś postać. Zatrzymała się, wymierzyła broń, zapaliła potężną halogenową latarkę...

– O Jezu! – jęknął wiekowy woźny, puszczając szczotkę.

Diane Franciscovitch podziękowała Bogu za to, że palec trzymała na osłonie spustu.

– Widział pan kogoś wychodzącego przez te drzwi?

– Co się...?

– Widział pan kogoś czy nie?

– Nie, proszę pani.

– Jak długo pan tu jest?

– Bo ja wiem? Dziesięć minut?

Znów łomot. Zabójca wzmacniał barykadę. Policjantka odesłała woźnego do głównego korytarza, gdzie był ochroniarz, po czym przysunęła się do bocznych drzwi. Trzymając lufę glocka w górze, delikatnie nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Przywarła do ściany; nie chciała, by sprawca trafił ją, strzelając przez drewno. Widziała tę sztuczkę w serialu „Nowojorscy gliniarze”, choć możliwe, że instruktor z akademii też o tym wspominał.

Kolejny łomot.

– Nancy? Jesteś tam? – szepnęła do mikrofonu Franciscovich.

– Nie żyje – usłyszała odpowiedź Nancy Ausonio, która nie mogła powstrzymać drżenia głosu. – Próbowałam... ale ona nie żyje.

– Nie uciekł tędy. Jest nadal w sali. Słyszysz mnie?

Cisza, a po chwili:

– Próbowałam, Diane. Naprawdę próbowałam.

– Zapomnij o niej. Oprzytomniej. Dasz radę?

– Jasne. Nic mi nie jest. Naprawdę. Poprosiłam o wsparcie. Dorwijmy go.

– Nie! Trzymamy go tam, póki nie pojawi się oddział szturmowy. To do nas należy. Uważaj. Nie podchodź do drzwi. I na litość boską uważaj.

W tym momencie mężczyzna z sali koncertowej krzyknął:

– Mam zakładnika! Mam tu dziewczynę. Jeśli spróbujecie wejść, zginie!

O, Jezu!

– Hej, ty! – krzyknęła Franciscovich. – Nikt nie ma zamiaru nigdzie wchodzić. Nie bój się! I nie skrzywdź zakładniczki!

Czy tak wygląda procedura? – zastanowiła się. W tej chwili nie mógł jej pomóc ani serial telewizyjny, ani pobrane w akademii nauki. Słyszała, jak Nancy wzywa centralę i informuje ją, posługując się kodem, że bandyta zabarykadował się z zakładnikiem.

– Spokojnie! – krzyknęła. – Może pan...

Przerwał jej donośny huk wystrzału. Podskoczyła jak wyrzucona na brzeg ryba.

– Co się dzieje? Czy to ty? – spytała przez radio.

– Nie – odpowiedziała jej partnerka. – Myślałam, że ty.

– Nic ci nie jest?

– Nie, nic. Powiedział, że ma zakładniczkę. Jak sądzisz, zastrzelił ją?

– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? – krzyknęła Diane. Gdzie jest to cholerne wsparcie!

– Diane, słuchaj – szepnęła po chwili Nancy. – Musimy wejść. Może coś jej się stało? Może jest ranna? – Przerwała, by po chwili krzyknąć:

– Hej, ty tam, w środku! – Żadnej odpowiedzi. – Hej, ty!

Nic.

– Może popełnił samobójstwo? – powiedziała do mikrofonu Franciscovich.

A może wystrzelił, byśmy pomyślały, że popełnił samobójstwo, a tymczasem spokojnie na nas czeka?

I nagle wrócił do niej ten koszmarny obraz: stare, brudne drzwi prowadzące na korytarz przed salą koncertową, słabe światło padające na twarz ofiary, siną i zimną jak zimowy zmierzch. Przecież wstąpiła do policji, by powstrzymywać jednych ludzi od krzywdzenia innych, a jeśli to się nie uda, to przynajmniej chwytać sprawców.

– Musimy wejść, Diane – szepnęła Nancy Ausonio.

– Chyba tak. Dobrze. Wchodzimy. – Mówiła szybko, za szybko, myślała i o rodzinie, i o tym, że kiedy strzela się z pistoletu samopowtarzalnego, trzeba koniecznie podtrzymać jedną dłoń drugą. – Uprzedź ochroniarza, że będziemy potrzebowały światła!

– Włącznik jest na zewnątrz – powiedziała po chwili Ausonio. – Kiedy krzyknę, przekręci go. – Diane usłyszała przez radio, jak jej partnerka głęboko wciąga oddech, a potem mówi:

– Gotowa. Wchodzimy na trzy. Ty liczysz.

– Jasne. Raz... zaraz, zaczekaj. Będę na twojej drugiej godzinie. Nie postrzel mnie.

– Rozumiem, druga godzina. Ja...

– Ciebie będę miała po lewej.

– No, to zaczynamy.

– Raz... – Franciscovich chwyciła klamkę lewą ręką. – Dwa. – Położyła palec na spuście, a nie osłonie spustu. Palec oparła na drugim spuście – tak w glocku skonstruowany był bezpiecznik. – Trzy! – wrzasnęła tak głośno, że Nancy musiała ją usłyszeć nawet bez radia. Wpadła do dużej kwadratowej sali, w której właśnie rozbłysły światła.

– Stój! – krzyknęła... lecz nikogo nie dostrzegła.

Przykucnęła. Dostała gęsiej córki, zżerały ją nerwy. Omiotła pomieszczenie lufą pistoletu. Powiodła po sali wzrokiem, ale nie dostrzegła ani przeciwnika... ani zakładniczki.

Zerknęła na partnerkę. Nancy Ausonio zachowała się identycznie.

– Gdzie? – szepnęła.

Diane potrząsnęła głową. Widziała około pięćdziesięciu składanych drewnianych krzeseł, ustawionych w równe rzędy. Kilka z nich leżało tu i tam, ale morderca nie próbował zbudować z nich barykady. Po prawej stronie znajdowała się niska scena z poobijanym fortepianem, kolumnami głośnikowymi, zwojami kabli.

Widziały dosłownie wszystko. Ale na sali nie było nikogo.

– Co się stało, Nancy? Powiedz mi, co się stało!

Nancy Ausonio nie odpowiedziała. Kiedy jej przyjaciółka się rozglądała, obróciła się dookoła, nerwowo wpatrywała w cienie i sprawdzała pod krzesłami, choć widziała już, że nikogo nie zobaczy.

Trochę tu strasznie.

Sala była zamkniętym sześcianem. Bez okien. Przewody ogrzewania i klimatyzacji miały niespełna dwadzieścia centymetrów średnicy. Drewniany dach; nie wyłożono go specjalnymi płytkami, by poprawić akustykę. Pod scenę nie prowadziło żadne wejście. I było tylko dwoje drzwi: główne, przez które weszła Nancy, i przeciwpożarowe, których użyła Diane.

– Gdzie? – spytała cichutko Franciscovich.

Nancy wyszeptała coś w odpowiedzi, ale nie dało się tego zrozumieć. Wyraz jej twarzy mówił jasno: Nie mam zielonego pojęcia.

– Hej, wy! – rozległ się donośny bas, dobiegający z korytarza. Obie policjantki odwróciły się jak na komendę, z bronią gotową do strzału. – Przyjechała karetka i mnóstwo glin.

Mówił oczywiście ochroniarz, który przezornie krył się za framugą.

Diane Franciscovich, czując, jak wali jej serce, wezwała go do środka.

– Czy jest... hm... to znaczy, czy go macie?

– Jego tu nie było – odparła drżącym głosem Nancy Ausonio.

– Co? – Ochroniarz bardzo ostrożnie wysunął głowę i rozejrzał się szybko po sali.

– Są tu jakieś drzwi w podłodze czy coś takiego?

– Nie. Nic takiego. Naprawdę go nie ma?

Diane Franciscovich usłyszała głosy zbliżających się policjantów oraz sanitariuszy, a także brzęk ich sprzętu, ale nie mogła się poruszyć, dołączyć do kolegów. Obie policjantki stały jak sparaliżowane pośrodku sali, zastanawiając się, jakim cudem mordercy udało się uciec skądś, skąd nie było drogi ucieczki!2

Słucha muzyki.

– Nie słucham muzyki. Jest włączona, ot co!

– Muzyka, tak? – burknął do siebie Lon Sellitto, wchodząc do sypialni Lincolna Rhyme’a. – Co za zbieg okoliczności!

– Bardzo polubił jazz – powiedział Thom do tęgiego detektywa. – Muszę przyznać, że mnie tym zaskoczył.

– Jak już powiedziałem – w głosie Rhyme’a brzmiał upór – pracuję, a muzyka po prostu gra sobie w tle. O co właściwie chodzi z tym zbiegiem okoliczności?

Młody opiekun, ubrany w białą koszulę i ciemne spodnie, do których dobrał sobie ciemnofioletowy krawat, wskazał płaski ekran monitora komputerowego, ustawiony przed szpitalnym łóżkiem Flexicair.

– Nie, nie pracuje. Chyba że nazwiemy pracą wpatrywanie się godzinami w jedną stronę książki. Gdybym ja tak pracował, już dawno by mnie wyrzucił.

– Polecenie, odwróć stronę.

Komputer rozpoznał głos Rhyme’a i wykonał jego rozkaz, wyświetlając na monitorze kolejną stronicę „Przeglądu Kryminalistycznego”.

– Chcesz mnie przepytać ze składu pięciu najpopularniejszych egzotycznych trucizn, znalezionych ostatnio w laboratoriach terrorystów w Europie – spytał Rhyme zgryźliwie Thoma. – Może się założymy o parę dolców?

– Nie. Mam sporo do zrobienia. – Thom miał na myśli trudną pracę opiekunów, którzy muszą troszczyć się o rozmaite potrzeby sparaliżowanych pacjentów.

– Wrócimy do tego za chwilę. – Kryminalistyk wsłuchał się w szczególnie udany riff trąbki.

– Nie. Załatwimy to od razu. Przepraszam na chwilę, Lon.

– Jasne, nie ma sprawy. – Ubrany w wymięty garnitur, tęgawy Sellitto posłusznie wyszedł z sypialni Rhyme’a, znajdującej się na drugim piętrze jego nowojorskiego mieszkania w Central Park West, i zamknął za sobą drzwi.

Podczas gdy Thom wykonywał swe obowiązki, Lincoln Rhyme słuchał muzyki i myślał: Zbieg okoliczności?

Pięć minut później Sellitto został zaproszony do sypialni.

– Kawy? – spytał uprzejmie Thom.

– Jasne. Przydałaby się. Jest cholernie wcześnie jak na pracę w sobotę.

Thom wyszedł cicho z pokoju.

– No i jak ci się podobam, Lincoln? – Policjant wykręcił pirueta. Poły marynarki zawirowały w powietrzu. Wszystkie jego garnitury miały jedną cechę wspólną: zrobione były z beznadziejnie wygniecionego materiału.

– Co to, pokaz mody? – spytał Rhyme, mając w pamięci sformułowanie „zbieg okoliczności”. I powrócił myślą do nagrania. Jakim cudem udało się komuś zagrać na trąbce tak... gładko? Jakim cudem wydobył on taki dźwięk z blaszanego instrumentu?

– Zrzuciłem osiem kilo – chwalił się tymczasem policjant. – Rachel wzięła mnie na dietę. Problemem jest tłuszcz. Rezygnujesz z tłuszczów i zdumiewające, jak szybko tracisz na wadze!

– Tłuszcz, oczywiście. Mam nieodparte wrażenie, że wszyscy o tym wiedzą. Więc... – Mogło to oznaczać tylko jedno: przejdź wreszcie do rzeczy.

– Dziwna sprawa. Pół godziny temu w szkole muzycznej przy twojej ulicy znaleziono zwłoki. Prowadzę tę sprawę i cholernie przydałaby mi się pomoc.

Szkoła muzyczna. A ja słucham muzyki. Zasrany zbieg okoliczności.

Sellitto przedstawił w skrócie najważniejsze fakty. Zamordowana uczennica. Mordercę prawie udało się ująć na miejscu zbrodni, ale jednak uciekł, choć nie miał którędy.

Muzyka to matematyka. To Rhyme, naukowiec z krwi i kości, potrafił zrozumieć. Muzyka jest logiczna, ma doskonałą strukturę. I, jak mu się zdawało, sięga nieskończoności. Dźwięki można łączyć ze sobą na niezliczone sposoby. Kompozytor nigdy się nie znudzi. Ciekawe, jakie to uczucie, gdy się komponuje. Jak to się właściwie robi?

Lincoln Rhyme był pewien, że brak mu zdolności twórczych. Kiedy miał jedenaście, może dwanaście lat, uczył się grać na fortepianie. Zakochał się w pannie Blakely na zabój, ale lekcje te to była strata czasu. Jedyne, co z nich pamiętał, to stroboskopowe zdjęcia wibrujących strun, które zrobił na jakiś konkurs naukowy.

– Słyszałeś, co mówiłem, Linc?

– Opowiadałeś o sprawie. Dziwnej sprawie.

Sellitto przeszedł do szczegółów i jakoś udało mu się przyciągnąć uwagę słuchacza.

– Musi być jakieś wyjście z tej sali – powiedział policjant. – Ale nie może go znaleźć nikt ani ze szkoły, ani z naszego zespołu.

– Jak tam miejsce zbrodni?

– Praktycznie nadal dziewicze. Może Amelia by się rozejrzała?

Rhyme zerknął na zegar.

– Będzie zajęta jeszcze przez jakieś dwadzieścia minut.

– Żaden problem. – Sellitto poklepał się po okazałym brzuszku, jakby sprawdzał, czy rzeczywiście schudł. – Wywołam ją. Mam numer jej pagera.

– Nie przeszkadzajmy Amelii.

– A dlaczego? Co takiego robi?

– Och, coś niebezpiecznego. – Rhyme znów skoncentrował się na jedwabistym tonie trąbki.

Przyciskała twarz do mokrych cegieł ściany starej czynszówki i czuła ich zapach. Dłonie jej się pociły, skóra pod ognistorudymi włosami przykrytymi czapką policyjną strasznie swędziała. Nie poruszyła się nawet wówczas, gdy prześlizgnął się do niej umundurowany funkcjonariusz i – jak ona – przylgnął policzkiem do ściany.

– W porządku, sytuacja wygląda następująco – powiedział, ruchem głowy wskazując na prawo. Wyjaśnił, że tuż za rogiem kamienicy jest pusta działka, pośrodku której stoi samochód, rozbity kilka minut temu wskutek kraksy po długim policyjnym pościgu.

– Da się nim jechać? – spytała Amelia Sachs.

– Nie. Uderzył w duży pojemnik na śmieci i dokonał żywota. Przestępców było trzech. Uciekali, ale jednego dopadliśmy. Drugi siedzi w samochodzie, uzbrojony w jakąś cholernie wielką strzelbę myśliwską. Zranił policjanta z patrolu.

– Co z nim?

– Draśnięcie.

– Macie drania w zasięgu strzału?

– Nie. Jest w tamtym budynku. – Wskazał na zachód.

– Trzeci sprawca? – spytała Amelia.

Mężczyzna westchnął.

– Niech to diabli. Udało mu się uciec na pierwsze piętro tego budynku. – Kiwnął głową w stronę kamienicy, do której ściany oboje się tulili. – Zabarykadował się, ma zakładniczkę. Kobietę w ciąży.

Amelia Sachs słuchała. Przestąpiła z nogi na nogę w nadziei, że choćby w ten sposób uda jej się zmniejszyć dokuczający artretyczny ból. A bolało jak diabli. Z plakietki na piersi mężczyzny odczytała jego nazwisko.

– Wilkins, jak uzbrojony jest ten od zakładniczki? – spytała.

– W broń krótką nieznanego typu.

– A gdzie nasi?

Wilkins wskazał dwóch policjantów, ukrytych za ścianą po przeciwległej stronie placu.

– Jest jeszcze dwóch z przodu. Pilnują tego, który wziął zakładniczkę.

– Czy ktoś wezwał jednostkę ratownictwa?

– Nie mam pojęcia. Straciłem krótkofalówkę, kiedy zaczęła się strzelanina.

– Masz kamizelkę kuloodporną?

– Skądże. Kiedy się zaczęło, regulowałem ruch na skrzyżowaniu. To co robimy?

Amelia Sachs włączyła krótkofalówkę na określonej częstotliwości.

– Miejsce przestępstwa pięć-osiem-osiem-pięć do dyżurnego.

– Tu kapitan siedem-cztery – usłyszała po krótkiej chwili. – Mów.

– Dziesięć-trzynaście na placu na wschód od sześć-zero-pięć Delancey. Ranny policjant. Potrzebne wsparcie, karetki i jednostki ratownictwa, natychmiast. Dwóch podejrzanych, obaj uzbrojeni, jeden z zakładnikiem. Przyślijcie negocjatora.

– Zrozumiałem pięć-osiem-osiem-pięć. Helikopter do obserwacji?

– Nie przysyłać! Jeden z podejrzanych uzbrojony w dalekosiężny karabin. Chętnie strzela do policjantów.

– Wyślemy wsparcie jak najszybciej. Ale... Secret Service zamknęła pół śródmieścia. Wiceprezydent jedzie z lotniska Kennedy’ego. Będzie opóźnienie. Załatwiaj sprawy według własnego uznania. Bez odbioru.

– Zrozumiałam, bez odbioru.

Wiceprezydent, pomyślała Amelia Sachs. Właśnie stracił mój głos.

Wilkins potrząsnął głową.

– Nie możemy podprowadzić negocjatora do mieszkania. Przynajmniej póki ten facet siedzi w samochodzie.

– Spokojnie. Pracuję nad tym.

Powoli podeszła do narożnika kamienicy, wychyliła głowę, zerknęła na samochód. Tani model sportowy, podrasowany, z maską wbitą w pojemnik na śmieci i otwartymi drzwiczkami. Widziała siedzącego w środku uzbrojonego mężczyznę.

Pracuję nad tym...

– Hej, ty, w samochodzie! – krzyknęła. – Jesteś otoczony! Rzuć broń, bo otworzymy ogień! Pospiesz się!

Mężczyzna obrócił się i wymierzył broń w jej stronę. Natychmiast się wycofała. Wezwała przez radio dwóch policjantów, kryjących się po przeciwnej stronie placu.

– Czy w samochodzie są zakładnicy? – spytała.

– Nie ma.

– Jesteście pewni?

– Tak – odpowiedział jeden z nich.

– Rozumiem. Macie go na muszce?

– Musielibyśmy strzelać przez drzwi.

– Nie. Nie próbujcie żadnych sztuczek. Znajdźcie sobie lepsze pozycje, tylko nie wejdźcie mu pod lufę.

– Zrozumiałem.

Widziała, jak rozsunęli się na boki, okrążyli samochód. Już po chwili jeden z nich zameldował:

– Jestem na czystej pozycji. Mam strzelać?

– Czekaj – powiedziała Amelia i krzyknęła: – Ty, w samochodzie! Z karabinem! Za dziesięć sekund otwieramy ogień. Rzuć broń, rozumiesz? – Następnie powtórzyła to samo po hiszpańsku.

– Pieprz się!

A więc zrozumiał.

– Dziesięć sekund. Liczymy. – A dwóm policjantom przekazała przez radio: – Dajcie mu dwadzieścia. Potem zacznijcie strzelać.

Nim upłynęło dziesięć sekund, mężczyzna odrzucił karabin i wyszedł z samochodu.

– Nie strzelać! Nie strzelać! – krzyczał.

– Ręce do góry. Podejdź do rogu budynku. Jeśli opuścisz ręce, zginiesz.

Gdy mężczyzna podszedł do nich, Wilkins skuł go i obszukał. Amelia przykucnęła obok podejrzanego.

– Kim jest ten gość w środku? – spytała.

– Nie mam zamiaru kapować...

– Ależ masz zamiar, masz. A to dlatego, że kiedy go wyciągniemy, a uwierz mi, że to tylko kwestia czasu, idziesz siedzieć za zabójstwo. Powiedz mi, czy twój kumpel wart jest czterdziestu pięciu lat w Ossining?

Przesłuchiwany tylko westchnął.

– Daj spokój! – warknęła Amelia. – Nazwisko, adres, rodzina, ulubione danie, panieńskie nazwisko matki, krewni... założę się, że umiesz nam pomóc.

Mężczyzna puścił farbę. Amelia zapisywała wszystko, słowo w słowo. Nagle zatrzeszczała krótkofalówka. Na miejscu pojawił się negocjator i jednostka ratownictwa. Wręczyła swe notatki Wilkinsowi.

– Przekaż je negocjatorowi – poleciła.

Odczytała zatrzymanemu jego prawa. Nie miała pojęcia, czy dobrze poradziła sobie w tej sytuacji. Czy niepotrzebnie naraziła czyjeś życie? Czy powinna osobiście sprawdzić stan rannego policjanta?

Pięć minut później zza rogu wyszedł kapitan. Uśmiechał się szeroko.

– Ten drugi zwolnił zakładniczkę. Nic jej się nie stało. Mamy wszystkich trzech. Nasz człowiek został tylko draśnięty.

Podeszła do nich policjantka; spod czapki wysunęły jej się jasne włosy.

– Patrzcie, co mamy. Sporą premię – rzekła wesoło. – W jednej ręce trzymała wielką plastikową torbę pełną białego proszku, w drugiej fajki do cracku i inny sprzęt.

Kapitan przyglądał się tej zdobyczy z wyraźnym zadowoleniem. Tymczasem Amelia spytała:

– Gdzie to znaleźliście? W samochodzie?

– Tak, ale nie sprawców. Przesłuchiwałam potencjalnego świadka. Pocił się i był jakiś taki nerwowy. Więc przeszukałam jego wóz. A oto rezultaty.

– Gdzie stał ten wóz?

– W garażu.

– Poprosiła pani o nakaz?

– Nie. Tak jak mówiłam, zachowywał się nerwowo, a ja dostrzegłam róg tej torby. To jest uzasadniony powód.

– Nie. – Amelia Sachs potrząsnęła głową. – Przeszukanie było nielegalne.

– Nielegalne? W zeszłym tygodniu zatrzymaliśmy faceta za przekroczenie prędkości, znaleźliśmy w bagażniku kilogram trawki, no i załatwiliśmy go bez pudła.

– Na ulicy wygląda to inaczej. Prawo do prywatności w pojeździe poruszającym się po drodze publicznej jest znacznie ograniczone. Do aresztowania potrzebne jest wyłącznie uzasadnione podejrzenie. Ale jeśli ten sam samochód znajduje się na terenie prywatnym, to nawet gdy widzicie narkotyki, potrzebujecie nakazu.

– Przecież to szaleństwo – próbowała się bronić dziewczyna. – Miał trzysta gram czystej koki. Facet jest handlarzem, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ci z Narkotyków pracują miesiącami, by dopaść kogoś takiego jak on.

– Jest pani tego pewna, funkcjonariuszko? – spytał kapitan.

– Całkowicie.

– Co radzisz, Sachs?

– Skonfiskować kokainę, porządnie nastraszyć właściciela, przekazać wszystkie jego dane ludziom z Narkotyków. – Zerknęła na policjantkę. – A pani przydałby się ponowny kurs przeszukiwania i zatrzymywania.

Policjantka próbowała się spierać, ale Amelia nie zwracała już na nią uwagi. Przyglądała się pustemu placowi, na którym stał wbity w pojemnik na śmieci samochód. Zmrużyła oczy.

– Funkcjonariuszko... – Kapitan zaczął coś mówić.

Jego też zignorowała i spytała Wilkinsa:

– Powiedział pan: „Trzech sprawców”?

– Tak.

– Skąd pan wie, że było ich trzech?

– Tylu obrabowało jubilera.

Wyszła na plac, wyciągając broń.

– Proszę przyjrzeć się samochodowi, którym uciekali – warknęła.

– Jezu! – zdumiał się Wilkins.

Otwarte były wszystkie drzwi. Tym samochodem uciekało nie trzech, lecz czterech sprawców!

Amelia Sachs przykucnęła i wymierzyła w jedyne miejsce, w którym można się było ukryć: krótką, kończącą się ślepo alejkę z pojemnikiem na śmiecie.

– Uwaga! – krzyknęła, nim jeszcze dostrzegła ruch.

Policjanci wokół niej przyklękli na widok wielkiego mężczyzny w podkoszulku, uzbrojonego w strzelbę, który wybiegł z alejki i próbował uciec na ulicę. Amelia szybko wzięła go na muszkę.

– Rzuć broń!

Mężczyzna wahał się przez chwilę, a potem z uśmiechem uczynił taki ruch, jakby pragnął w nią wycelować. Sachs też się uśmiechnęła.

– Pif, paf! Dostałeś – powiedziała wesoło.

„Przestępca” roześmiał się i z podziwem potrząsnął głową.

– Dobra jesteś – przyznał. – Już myślałem, że cię mam. Zarzucił strzelbę na ramię i spokojnie podszedł do grupy przyjaciół – policjantów, stojących obok starej czynszówki. „Podejrzany”, ten z samochodu, odwrócił się; Wilkins szybko zdjął mu kajdanki.

„Zakładniczka”, grana przez policjantkę Latynoskę, która z całą pewnością nie była w ciąży, przyjaciółka Amelii Sachs od wielu lat, klepnęła ją serdecznie po ramieniu.

– Zrobiłaś świetną robotę, ratując mi tyłek – powiedziała z podziwem.

Amelia była z siebie dość zadowolona. Mimo to zachowała powagę, jak studentka, która właśnie z wyróżnieniem zdała trudny egzamin.

Ponieważ, szczerze mówiąc, tak właśnie było.

Amelia Sachs postawiła sobie nowy cel. Jej ojciec, Herman, przez całe życie był gliniarzem, który pieszo patrolował ulice. Amelia miała teraz jego stopień. Była z tego zadowolona i do niedawna uważała, że może spokojnie poczekać na awans jeszcze parę lat. Ale wszystko zmieniło się po jedenastym września. Uznała, że powinna robić więcej dla swojego miasta. Złożyła więc podanie o awans do stopnia detektywa sierżanta.

Żadna jednostka do walki z przestępczością nie przyczyniła się do utrzymania porządku w mieście w takim stopniu, jak detektywi Departamentu Policji Nowego Jorku. Ich tradycja wywodzi się od równie twardego jak inteligentnego Thomasa Byrnesa, którego mianowano szefem podupadającego Biura Detektywów w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Byrnes posługiwał się groźbami, biciem, ale i subtelną dedukcją; udało mu się kiedyś rozbić złodziejski gang dzięki prześledzeniu losów wstążki, z której drobne włókno znaleziono na miejscu przestępstwa. Pod jego natchnionym przewodnictwem detektywi biura, uzyskawszy przydomek Nieśmiertelnych, radykalnie zmniejszyli przestępczość w mieście, które rządziło się prawem pięści rodem wprost z Dzikiego Zachodu.

Herman Sachs zbierał policyjne pamiątki. Tuż przed śmiercią podarował córce jeden z najcenniejszych eksponatów w tej kolekcji: mocno zniszczony notes, w którym sam Byrnes prowadził zapiski o wszczętych przez biuro dochodzeniach. Kiedy Amelia była młoda (a w pobliżu nie było matki), czytał jej fragmenty zapisków, a potem oboje wymyślali na ich podstawie najbardziej fantastyczne historie.

„12 października 1883. Znaleziono drugą nogę! Pojemnik na węgiel Slaggardy’ego. Pięć punktów. Oczekuję, że Cotton Williams natychmiast przyzna się do winy”.

Biorąc pod uwagę prestiż biura (i bardzo przyzwoite zarobki), może się wydawać dziwne, że kobiety miały tam większe szanse na awans niż w jakimkolwiek innym oddziale nowojorskiej policji. Jeśli Thomasa Byrnesa przyjęli za wzór mężczyźni, kobiety, w tym także Amelia, podziwiały Mary Shanley. Służąca w latach trzydziestych Shanley była policjantką twardą i bezkompromisową. Powiedziała kiedyś: „Wolno ci nosić broń, więc równie dobrze możesz jej używać”, co też czyniła często i skutecznie. Po latach walki z przestępczością w śródmieściu przeszła na emeryturę jako detektyw pierwszego stopnia.

Amelia Sachs pragnęła jednak czegoś więcej niż stopień detektywa, oznaczającego przecież wyłącznie specjalność zawodową. Chciała osiągnąć odpowiednio wysoki stopień służbowy. W policji nowojorskiej, jak w większości policji na świecie, detektywem zostaje się dzięki wiedzy i doświadczeniu. Ale żeby awansować do stopnia sierżanta, przechodzi się morderczy potrójny egzamin: pisemny, ustny i, tak jak ona teraz, terenowy; symulację autentycznego zdarzenia, podczas której sprawdzano umiejętności praktyczne oraz działanie w sytuacjach stwarzających zagrożenie dla życia.

Kapitan, bardzo spokojny, cichy i doświadczony, przypominający Lawrence’a Fishburna, był głównym egzaminatorem i cały czas robił notatki.

– W porządku, funkcjonariuszko – zwrócił się do niej z uśmiechem – przygotujemy ocenę i włączymy ją do pani akt. Pozwolę sobie jednak powiedzieć coś nieoficjalnie. – Zajrzał do notesu. – Ocena zagrożenia cywilów i policjantów doskonała. Prośby o wsparcie zgłaszane właściwie i w odpowiednich momentach. Rozmieszczenie sił praktycznie uniemożliwiało sprawcom ucieczkę z miejsca, w którym zostali zatrzymani, jednocześnie minimalizując zagrożenie z ich strony. Ocena nielegalnego przeszukania właściwa. Bardzo podobało mi się, jak zdobyła pani od zatrzymanego informacje przydatne negocjatorowi. Nie pomyśleliśmy, by uczynić to częścią ćwiczenia, ale naprawimy ten błąd. I wreszcie: nie podejrzewaliśmy nawet, że dzięki obserwacji samochodu ustali pani istnienie czwartego sprawcy. Zaplanowaliśmy, że postrzeli on funkcjonariusza Wilkinsa, dzięki czemu moglibyśmy sprawdzić, jak poradzi sobie pani w sytuacji „ranny policjant” i jak zorganizuje zatrzymanie uciekającego bandyty. – W tym momencie kapitan porzucił oficjalny ton i uśmiechnął się szeroko. – Najważniejsze, że dorwała pani sukinsynów!

Proszę, proszę...

– Egzamin ustny i pisemny ma już pani za sobą, prawda?

– Tak jest. Rezultaty będą znane na dniach.

– Moja grupa dokona oceny i wyśle ją do komisji z rekomendacją. Spocznij.

– Tak jest!

Podszedł do niej policjant grający ostatniego złego faceta, tego ze strzelbą. Był to przystojny Włoch o mięśniach boksera, sprawiający wrażenie, jakby urodził się i wychował w dokach Brooklynu. Policzki i brodę pokrywał mu ciemny, krótki zarost. Na smukłym udzie miał kaburę z wielkim, chromowanym pistoletem, a jego łobuzerski uśmiech omal nie skłonił Amelii do zasugerowania, by przejrzał się w kolbie i wreszcie przyzwoicie ogolił.

– Muszę ci coś powiedzieć... brałem udział w kilkunastu egzaminach praktycznych, ale ten był najlepszy, mała.

Roześmiała się, zaskoczona tym, jak ją nazwał. W policji, począwszy od patroli po narożne gabinety na Police Plaza, nie brakowało oczywiście jaskiniowców, lecz na ogół patrzyli oni na kobiety z góry, jak ognia unikając seksualnych przytyków. Słów „mała” czy „słodziutka” nie słyszała z ust gliniarza co najmniej od roku.

– Pozostańmy przy „funkcjonariuszko”, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

– Ależ skąd. – Przystojniak roześmiał się. – Uspokój się, egzamin skończony.

– O co panu chodzi?

– Kiedy powiedziałem „mała”, to nie była ani część egzaminu, ani oceny. Nie musisz tego traktować... no, oficjalnie albo coś. Powiedziałem tak, bo zrobiłaś na mnie wrażenie. I jesteś... no wiesz. – Uśmiechnął się szeroko. Bił od niego blask co najmniej taki, jak od jego pistoletu. – Nie szastam komplementami, wiesz? Jeśli już zdarzy mi się coś takiego powiedzieć, to jest to duża rzecz!

Jesteś... no wiesz.

– Hej, nie wściekłaś się na mnie, prawda?

– Skądże znowu. Ale pan będzie mówił do mnie „funkcjonariuszko”, a ja do pana „funkcjonariuszu”.

Przynajmniej tak będę ci mówiła w oczy.

– Przecież nie chciałem nikogo urazić! Ładna z ciebie dziewczyna. A ja jestem facetem, więc... przecież wiesz, jak to jest. Więc...

– Więc? – spytała, odwracając się.

Przystojniak zastąpił jej drogę. Zmarszczył brwi.

– Poczekaj! Nie najlepiej to wyszło. Słuchaj, postawię ci piwo. Jak mnie lepiej poznasz, to na pewno polubisz.

– Ja bym na to nie stawiał – zażartował jeden z jego przyjaciół. Włoch odwrócił się i zrobił obraźliwy gest, ale przyjacielsko, bez złośliwości.

Dokładnie w tym momencie odezwał się pager Amelii. Zerknęła na wyświetlacz, na którym pojawił się najpierw numer telefonu Rhyme’a, a potem słowo PILNE.

– Czas na mnie.

– Nie wypijemy piwka? – Przystojniak skrzywił twarz w teatralnym grymasie.

– Nie mam czasu.

– To daj mi chociaż swój telefon.

Amelia złożyła z palców pistolet i wymierzyła w niego.

– Pif, paf – powiedziała i pobiegła do swego żółtego camaro.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: