Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maigret i kloszard - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Maigret i kloszard - ebook

Kloszarda, który żyje pod mostem Marie, ktoś uderza w głowę i próbuje utopić w Sekwanie. Ale na szczęście uratuje go szyper z barki. Komisarz Maigret szybko odkryje, że ten bezdomny, nazywany Doktorem, jest faktycznie byłym lekarzem. I teraz komisarz z ekipą swoich inspektorów musi pogrzebać w przeszłości doktora Kellera, by odkryć, kto stoi za tą próbą morderstwa. A leżący w szpitalu kloszard wyraźnie nie chce mu ułatwić zadania...

Georges Simenon (1903-1989) – belgijski autor powieści kryminalnych oraz psychologiczno-obyczajowych. Swoje pierwsze książki publikował pod pseudonimem Georges Sim. Światową sławę przyniosła mu doskonała seria kryminalna z komisarzem Maigret. Jego powieści to nie tylko intrygujący suspens, ale także obraz francuskiej prowincji i przedmieść Paryża XX wieku. Wiele z jego dzieł doczekało się ekranizacji.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-26208-7
Rozmiar pliku: 283 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W pewnym momencie, pomiędzy Quai des Orfevres a mostem Marie, Maigret się zatrzymał — na tyle krótko, że Lapointe, idący obok, nic nie zauważył. A jednak podczas tych kilku sekund, a może tylko jednej sekundy, komisarz powrócił do wieku swojego kolegi.

Zapewne było tak za sprawą powietrza — jego świetlistości, zapachu, powiewu. Bo w taki poranek, i inne mu podobne, Maigret — jako młody inspektor dopiero co przyjęty do Policji Kryminalnej, nazywanej jeszcze przez paryżan Sûreté — przemierzał służbowo ulice Paryża aż do samej nocy.

Pomimo dwudziestego piątego marca był to ledwie pierwszy prawdziwie wiosenny dzień, tym bardziej przejrzysty, że ulewie z ostatniej nocy towarzyszyły dalekie odgłosy burzy. Pierwszy też raz w tym roku Maigret zostawił płaszcz w szafie biura i teraz co chwilę wiaterek nadymał jego rozpiętą marynarkę.

Przez to odwołanie się do przeszłości bezwiednie kroczył też jak kiedyś, ani szybko, ani wolno, nie zatrzymując się na błahe zdarzenia uliczne, nie zmierzając w określonym celu.

Ręce trzymał złączone za sobą, zerkał wokoło, na prawo i na lewo, w górę, rejestrując machinalnie obrazy, które skupiły jego uwagę.

Na taką krótką trasę nie miało sensu branie jednego z czarnych wozów stojących na dziedzińcu Policji Kryminalnej i obaj mężczyźni poszli nabrzeżem. Po drodze spłoszyli z placu przed Notre-Dame stado gołębi i zauważyli też wielki żółty autokar turystów z Kolonii.

Gdy przemierzyli żelazny mostek i dotarli na wyspę Saint-Louis, Maigret zauważył w jednym z okien młodą pokojówkę w mundurku i koronkowym czepku rodem z bulwarowej komedii. Chłopak od rzeźnika, także w mundurku, dostarczał mięso kawałek dalej, a listonosz opuszczał hotelik.

Pączki kwiatów otworzyły się z samego rana, drzewa się zazieleniły.

— Sekwana ciągle wysoka — zauważył Lapointe, który milczał do tej pory.

I tak było. Od miesiąca deszcz przestawał padać najwyżej na kilka godzin i niemal każdego wieczoru pokazywano w telewizji rozlane rzeki, miasta i wioski z ulicami pełnymi wody. Sekwana była teraz żółtawa, niosąc ze sobą śmieci, połamane skrzynki i gałęzie drzew.

Obaj mężczyźni dotarli nabrzeżem de Bourbon do mostu Marie i teraz, przemierzając go spokojnie, mogli widzieć w dolnym biegu rzeki zakotwiczoną szarą barkę z biało-czerwonym trójkątem Towarzystwa Wodnego wymalowanym na dziobie. Nazywała się „Le Poitou”, a skrzypienie i charkot żurawia, wybierającego piasek z jej wypełnionych ładowni, mieszały się z wrzawą miasta.

Inna barka cumowała jakieś pięćdziesiąt metrów za mostem. Dużo czystsza, jakby wypolerowano ją z rana, flaga belgijska leniwie łopotała na rufie, z białą kabiną, przy której, w płóciennej kołysce na kształt hamaka, spało dziecko, a bardzo wysoki jasnowłosy mężczyzna zerkał w stronę nabrzeża, jak gdyby w oczekiwaniu na coś.

Złote litery obwieszczały nazwę barki „De Zwarte Zwaan”, po flamandzku, czego ani Maigret, ani Lapointe nie rozumieli.

Była za dwie czy trzy minuty dziesiąta. Policjanci doszli na nabrzeże des Célestins i mieli już ruszać w dół, gdy podjechało auto i wysiadło trzech mężczyzn, drzwiczki trzasnęły.

— No proszę! Wszyscy przybyli na czas...

Ci też dotarli z Pałacu Sprawiedliwości, choć z bardziej okazałej części, zarezerwowanej dla sądownictwa. Był tam zastępca prokuratora Parrain, sędzia Dantziger i wiekowy urzędnik sądu, którego nazwiska Maigret nie mógł zapamiętać, choć spotykał się z nim setki razy.

Ani przechodnie zajęci własnymi sprawami, ani dzieci grające na chodniku nie domyślali się, że zjawili się tu śledczy. Blask poranka robił większe wrażenie. Zastępca prokuratora wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i odruchowo podsunął ją Maigretowi, który trzymał w ustach fajkę.

— No jasne... Zapomniałem...

Był wysokim, szczupłym blondynem, eleganckim, co wyróżniało ludzi Prokuratury — jak pomyślał komisarz, nie pierwszy raz. A sędzia Dantziger był mały i okrągły, ubrany bez wyszukania. Co też określało wszystkich sędziów. Czemu ci z Prokuratury wyglądają zwykle jak rzecznicy rządu, tacy wymuskani, grzeczni i sztywni?

— Zaczynamy, panowie?

Zeszli po nierównym bruku nad brzeg wody, niedaleko od barki.

— To ta?

Maigret nie wiedział więcej od innych. Przeczytał tylko w dzienniku raportów lakoniczny opis tego, co się zdarzyło w nocy, a pół godziny później był telefon, żeby asystował Prokuraturze, gdy ta się zjawi.

I ucieszyło go to. Znalazł się w znajomym świecie i w atmosferze, która mu odpowiadała. I teraz w pięciu podeszli do barki, gdzie po przerzuconej na brzeg desce wyszedł im na spotkanie rosły, jasnowłosy szyper.

— Pan poda mi rękę — rzucił do zastępcy prokuratora, który szedł pierwszy. — Tak będzie bezpieczniej, nieprawdaż?

Mówił z flamandzkim akcentem. Jego wyraziste oblicze, jasne oczy, długie ręce, sposób poruszania się przypominały tych belgijskich kolarzy, których pokazują w wywiadach po wyścigach.

Hałas żurawia wyładowującego piasek był tu dużo głośniejszy.

— Pan nazywa się Joseph Van Houtte? — zapytał Maigret, gdy rzucił okiem na kartkę papieru.

— Jef Van Houtte, tak, proszę pana.

— I jest pan właścicielem tej barki?

— Oczywiście, że jestem właścicielem, bo jak inaczej?

Przyjemny kuchenny zapach doleciał z kabiny, u dołu schodów przykrytych linoleum widać było krzątającą się młodą kobietę.

Maigret wskazał na dziecko w kołysce:

— To pański syn?

— To nie syn, proszę pana, to córka. Yolanda. Moja siostra także ma na imię Yolanda, jest jej matką chrzestną...

Zastępca prokuratora Parrain uznał, że trzeba się włączyć, a przedtem dał znak swojemu urzędnikowi, by ten wyjął notes.

— Niech pan opowie, co się tu zdarzyło.

— Hm! Ja go wyłowiłem, a kolega z sąsiedniej barki mi pomógł...

Wskazał palcem „Poitou”, gdzie stał pochylony nad sterem jakiś człowiek, zerkając w ich stronę, jakby czekał na swoją kolej.

Holownik przepłynął akurat wolno, z wyjącą parę razy syreną, ciągnąc za sobą cztery barki. Na każdą z nich, gdy znalazła się na wysokości „Zwarte Zwaan”, Jef Van Houtte machał z pozdrowieniem.

— Znał pan topielca?

— Nigdy go nie widziałem.

— A jak dawno cumuje pan przy nabrzeżu?

— Od wczorajszego wieczoru. Płynę z Jeumont do Rouen z ładunkiem łupków... Liczyłem, że minę Paryż i zatrzymam się na noc przy śluzie Suresnes. I nagle odkrywam, że coś nie tak z silnikiem... My niezbyt lubimy nocować w śródmieściu Paryża, rozumie pan...?

W oddali, pod mostem Maigret dostrzegł dwóch czy trzech bezdomnych, pośród nich bardzo tęgą kobietę, którą już gdzieś widział.

— Jak to się stało? Ten człowiek skoczył do wody?

— W to nie wierzę, proszę pana. Gdyby sam skoczył do wody, to co by tutaj robiło tamtych dwóch innych...?

— O której to zaszło? Gdzie pan wtedy był? Niech pan opowie szczegółowo, co się wydarzyło tego wieczora. Zacumował pan przy nabrzeżu tuż przed zapadnięciem zmroku?

— Zgadza się.

— Zauważył pan bezdomnego pod mostem?

— Ich się nie zauważa. Oni są tu prawie zawsze.

— I co pan robił potem?

— Jedliśmy kolację, Hubert, Anneke i ja...

— Kto to jest Hubert?

— Mój brat. Pracuje ze mną. Anneke to moja żona. Ma na imię Anna, ale mówimy na nią Anneke...

— A później?

— Brat się przebrał i poszedł na tańce. Taki wiek, nieprawdaż?

— Ile ma lat?

— Dwadzieścia dwa.

— Jest tu teraz?

— Poszedł po zakupy. Zaraz wróci.

— A pan co robił po kolacji?

— Zająłem się silnikiem. Zauważyłem akurat, że olej wycieka, i żeby wyruszyć rano, musiałem wziąć się za naprawę.

Obserwował ich, zerkając na jednego po drugim, z nieufnością kogoś, kto nie miał zwykle do czynienia z prawem.

— O której pan ją skończył?

— Nie skończyłem. Uporałem się z tym dopiero rano.

— A gdzie pan był, gdy usłyszał pan krzyki?

Podrapał się po głowie, wpatrując w szeroki, lśniący czystością pokład.

— Najpierw to wyszedłem, żeby wypalić papierosa i zobaczyć, czy Anneke śpi.

— O której?

— Około dziesiątej... Nie wiem tak dokładnie...

— Spała?

— Tak, proszę pana. I mała też spała. Ona płacze po nocach, bo wyrzynają jej się pierwsze ząbki...

— I wrócił pan potem do silnika?

— No tak...

— W kabinie było wtedy ciemno?

— Oczywiście.

— Co potem?

— Potem, sporo później, usłyszałem hałas silnika, jakby niedaleko łodzi zatrzymał się samochód.

— Nie wyszedł pan go zobaczyć?

— Nie, proszę pana. Czemu miałbym go oglądać?

— Co dalej?

— I chwilę później usłyszałem takie plum...

— Jakby ktoś wpadł do Sekwany?

— Tak, proszę pana.

— Co wtedy?

— Wspiąłem się po drabince i wysunąłem głowę z luku.

— I co pan zobaczył?

— Dwóch mężczyzn biegnących w stronę samochodu...

— Czyli był tam samochód?

— Tak, proszę pana. Czerwony. Peugeot 403.

— Było tak jasno, że pan go rozpoznał?

— Tam nad murem akurat stoi latarnia.

— Jak wyglądali ci dwaj?

— Niższy był w płaszczu nieprzemakalnym i miał szerokie ramiona.

— A ten drugi?

— Nie widziałem go zbyt dobrze, bo wsiadł już do samochodu. I zaraz włączył silnik.

— Nie zauważył pan tablicy?

— Jakiej?

— Numeru rejestracyjnego...

— Wiem tylko, że były dwie dziewiątki i kończył się na siedemdziesiąt pięć.

— Kiedy usłyszał pan krzyk?

— Jak tylko wóz ruszył...

— Inaczej mówiąc, minęło trochę czasu od wrzucenia tego człowieka do wody do momentu jego krzyku? W przeciwnym razie słyszałby go pan wcześniej?

— Tak myślę, proszę pana. Nocą jest dużo ciszej niż teraz.

— Która to była godzina?

— Minęła północ...

— Nie przechodził nikt po moście?

— Nie patrzyłem w górę...

Na nabrzeżu, ponad murem, zatrzymało się kilku przechodniów, zaintrygowanych ludźmi dyskutującymi na pokładzie barki. Maigretowi wydawało się, że kloszardzi zbliżyli się o kilka metrów. A żuraw dalej wysypywał piasek z ładowni „Poitou” na ciężarówki, które czekały w kolejce.

— Czy on krzyczał głośno?

— O tak, proszę pana...

— Jaki to był rodzaj krzyku? Wzywał pomocy?

— No krzyczał... A potem już nic nie było słychać... Wtedy to...

— Co pan zrobił?

— Wskoczyłem do łódki i odwiązałem ją...

— Zobaczył pan tonącego?

— Nie, proszę pana. Nie od razu... Szyper z „Poitou” też musiał usłyszeć krzyki, bo biegał po łodzi i próbował coś zaczepić bosakiem...

— I co...?

Flamandczyk starał się jak najlepiej, ale przychodziło mu to z trudem i widać było krople potu na jego czole.

— O tam! o tam!... Tak wołał.

— Kto?

— Szyper z „Poitou”.

— I widział pan tamtego?

— W jednym momencie tak, w drugim nie.

— Bo tonął?

— Tak, proszę pana... I znosił go też prąd.

— Pańską łódkę chyba także?

— Tak, proszę pana... Kolega skoczył do niej...

— Ten z „Poitou”?

Jef westchnął, uznając chyba, że jego rozmówcy nie są zbyt błyskotliwi. Dla niego wszystko to było proste i musiał podobne zdarzenia przeżywać nieraz w swoim życiu.

— Czyli we dwóch wyciągnęliście go z wody?

— No tak...

— W jakim był stanie?

— Miał jeszcze otwarte oczy i wymiotował w łódce...

— Powiedział coś?

— Nic, proszę pana.

— Wydawał się przestraszony?

— Nie, proszę pana.

— A jak wyglądał?

— Nijak. Leżał tylko nieruchomo, a woda płynęła mu z ust.

— Cały czas miał otwarte oczy?

— Tak, proszę pana. Sądziłem, że nie żyje.

— Wezwał pan jakąś pomoc?

— Nie, proszę pana. Ja sam nie.

— Pański kolega z „Poitou”?

— Nie. Ktoś zawołał do nas z mostu.

— Czyli był ktoś na moście Marie?

— Wtedy akurat był. I spytał nas, czy ktoś się topi. Potwierdziłem. A on krzyknął, że idzie wezwać policję.

— I zrobił to?

— Na pewno, bo niedługo później dwóch policjantów przyjechało na rowerach.

— Padało już wtedy?

— Zaczęło padać i grzmieć, gdy wyciągnęliśmy tego faceta na pokład...

— Pański?

— No tak.

— Pana żona się obudziła?

— W kabinie paliło się światło i Anneke narzuciła płaszcz, i patrzyła na nas.

— Kiedy zobaczył pan krew?

— Jak położyliśmy tego faceta przy sterze. Ciekła mu z pęknięcia na głowie.

— Pęknięcia?

— Z dziury... Nie wiem, jak wy to nazywacie...

— Policjanci dotarli zaraz?

— Prawie zaraz.

— A ten przechodzień, który ich wezwał?

— Nie widziałem go więcej.

— I nie wie pan, kto to był?

— Nie, proszę pana.

W świetle poranka potrzeba było pewnego wysiłku, żeby wyobrazić sobie tę nocną scenę, którą Jef Van Houtte opisywał najlepiej, jak umiał, szukając słów, jakby tłumaczył je z flamandzkiego.

— Wie pan już chyba, że kloszard został uderzony w głowę przed wrzuceniem do wody?

— Tak mówił lekarz. Bo jeden z policjantów pobiegł po lekarza. I potem przyjechał ambulans. Gdy już zabrali rannego, musiałem zmyć pokład, taka była kałuża krwi...

— Co, pana zdaniem, tu się wydarzyło?

— Ja tego nie wiem, proszę pana.

— A mówił pan policjantom...

— Mówiłem to, co przypuszczałem, nieprawdaż?

— Niech pan powtórzy...

— Podejrzewam, że on spał pod mostem...

— Ale nie widział go pan wcześniej?

— Nie zwracałem uwagi... Zawsze są tacy, co śpią pod mostem.

— Jasne. Ten samochód zatrzymał się blisko podjazdu...

— Był czerwony... Tego jestem pewny...

— I stał niedaleko pańskiej barki?

Potaknął, wskazując ręką punkt na brzegu.

— Silnik miał cały czas włączony?

Tym razem pokręcił głową.

— I usłyszał pan kroki?

— Tak, proszę pana.

— Kroki dwóch osób?

— Widziałem dwóch osobników wracających do tego samochodu.

— Ale nie widział ich pan, kiedy podjeżdżali do mostu?

— Pracowałem na dole, przy silniku.

— Tych dwóch właśnie, z czego jeden nosił jasny płaszcz nieprzemakalny, mogło ogłuszyć śpiącego kloszarda i wrzucić go do Sekwany?

— Jak wyszedłem na górę, to on już był w wodzie...

— Z raportu lekarza wynika, że nie doznałby takiego zranienia głowy przy upadku do wody... I nawet gdyby przypadkowo upadł na nabrzeżu.

Van Houtte wpatrywał się w nich tak, jakby chciał odpowiedzieć, że to już nie jego sprawa.

— Możemy przesłuchać żonę?

— Dobrze byłoby, gdybyście porozmawiali z Anneke, ale ona mówi tylko po flamandzku, nie zrozumie was...

Zastępca prokuratora zerknął na Maigreta pytająco, czy ma on jeszcze jakieś pytania, na co komisarz pokręcił głową. Gdyby nawet miał, zada je później, gdy panów z Prokuratury już tu nie będzie.

— Kiedy pozwolicie nam odpłynąć? — zapytał szyper.

— Jak tylko podpisze pan zeznanie. Pod warunkiem że będziemy wiedzieć, gdzie się pan kieruje...

— Do Rouen.

— Musi nas pan nadał informować o miejscu pobytu. Mój sekretarz przyniesie panu papiery do podpisania.

— Kiedy?

— Myślę, że po południu...

Wyraźnie nie odpowiadało to właścicielowi barki.

— Jeszcze jedno, o której godzinie pański brat wrócił na pokład?

— Niedługo po odjeździe ambulansu.

— To dziękuję panu...

Jef Van Houtte znów pomógł im przejść po wąskiej kładce i grupka ruszyła w stronę mostu, podczas gdy kloszardzi odsunęli się na parę metrów.

— I co pan o tym myśli, Maigret?

— Myślę, że to wszystko dziwne. Rzadko ktoś atakuje kloszarda...

Pod łukiem mostu Marie, przy kamiennym murze, stało coś, co dałoby się określić psią budą. Bezkształtny, trudny do nazwania przybytek wyglądał na służący od czasu do czasu jakiejś istocie ludzkiej do odpoczynku.

Zdumienie zastępcy prokuratora było tak komiczne i widoczne, że Maigret nie mógł się powstrzymać, by mu nie objaśnić:

— Takie miejsca są pod wszystkimi mostami. Może pan zresztą obejrzeć podobny szałas naprzeciw Policji Kryminalnej.

— I policja nic nie robi?

— Jak je usuniemy, wyrosną nowe kawałek dalej...

Ten zrobiony był ze starych skrzynek i kawałków plandeki. Było w nim akurat tyle miejsca, by zmieścił się skurczony człowiek. Ziemia, słoma, podarte szmaty i gazety wydzielały silny odór, mimo świeżego powietrza.

Zastępca prokuratora pilnował się, by czegoś nie dotknąć i sam Maigret musiał dokonać szybkiej inwentaryzacji.

Blaszany cylinder z dziurkami i kratą służył za kuchenkę, pokryty był jeszcze szarawym popiołem. Obok walały się kawałki Bóg wie gdzie zebranego węgla. Gdy komisarz rozrzucił łachmany, odkrył swego rodzaju skarby: dwie kromki czerstwego chleba, pęto kiełbasy czosnkowej, a w drugim kącie książki, których tytuły odczytał półgłosem:

— „Mądrość” Verlaine’a... „Mowy żałobne” Bossueta...

Podniósł też jakieś czasopismo, które długo leżało na deszczu i wyraźnie było wyciągnięte z kosza na śmieci. Okazało się starym numerem „Przeglądu Medycznego”.

Na koniec jeszcze połówka książki, drugi tom „Memoriału ze św. Heleny” Les Casesa.

Sędzia Dantziger wydawał się równie zdumiony jak przedstawiciel Prokuratury.

— Dziwne lektury — zauważył.

— Nie miał chyba wielkiego wyboru...

Pod dziurawym przykryciem Maigret odnalazł ubrania: pocerowany szary sweter, z plamami farby, zapewne należący kiedyś do artysty, spodnie z żółtawego drelichu, filcowe pantofle z przetartymi podeszwami i pięć różnorakich chusteczek. A na koniec nożyczki z jednym złamanym ostrzem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: