Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Malarka ptaków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Malarka ptaków - ebook

Historia XIX-wiecznej buntowniczki

Londyn, lata 20. XIX wieku. Młoda guwernantka zakochuje się w wymagającym i ambitnym geniuszu. Przy nim dojrzewa jako kobieta i artystka. Wyprzedza swoje czasy, łącząc wymogi życia artystycznego z rolami żony, kochanki, pomocnicy i matki. Doświadcza wszystkiego, co dla kobiet jej epoki stanowiło chleb powszedni – ciąże jedna po drugiej, poronienia, umierające dzieci, a jednocześnie na przekór konwenansom bierze udział w pionierskiej wyprawie do Australii. W złotych czasach odkryć przyrodniczych jej talent tchnął życie w ilustracje setek egzotycznych nowych gatunków ptaków, w tym sławnych zięb z Galapagos.

Malarka ptaków oddaje wreszcie głos pasjonującej postaci będącej kimś znacznie więcej niż tylko kobietą stojącą w cieniu mężczyzny. Elizabeth Gould wreszcie staje w centrum uwagi, na należnym jej miejscu.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-836-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

zięba

Fringilla coelebs

BRUTON STREET, LONDYN, 1828 rok

Kiedy wysiadłam z dyliżansu na szaleńczo ruchliwą Bruton Street, poczułam się, jakbym wkroczyła w zupełnie inny świat. Przed wejściem do budynku Towarzystwa Zoologicznego piętrzyły się drewniane skrzynie ze stemplami z egzotycznych miejsc, a tragarze tłoczyli się przy tyle ciągniętego przez konie wozu, żeby rozładować kolejne skarby. Odskoczyłam o krok w samą porę i tylko dzięki temu nie zderzyłam się z dwoma niechlujnymi młodzieńcami, z trudem ściągającymi ogromną skrzynię na ziemię tuż przede mną.

Przez szparę w złamanej desce skrzyni wystawał palec i kciuk. Nie potrafiłam zwalczyć pokusy i pochyliłam się, żeby się lepiej przyjrzeć. Dłoń, do której należały palce, wyglądała niemal ludzko, tylko była dłuższa i obleczona grubszą skórą. Zerknęłam w stronę, gdzie popędzili mężczyźni, żeby ściągnąć więcej skrzyń, i zastanawiałam się, czyby im nie powiedzieć, że powinni bardziej uważać. Kiedy jednak zajrzałam do ciemnej skrzyni, poczułam się zbyt oszołomiona widokiem kształtów milczącego stworzenia. Nie potrafiłam stwierdzić, czy bestia padła w czasie podróży, czy też była cennym okazem wymagającym naprawy i ponownego wypchania. Rzadko się zdarzało, żeby zwierzę z obcych krain przeżyło morską podróż do londyńskiego portu. A nawet jeśli jakimś cudem udało mu się dotrwać do końca podróży, nie żyło długo po opuszczeniu portu. Według niektórych wynikało to z różnic klimatycznych, małej wiedzy o zwyczajach żywieniowych zwierząt, a także ich rozłąki z partnerem i stadem. Przypuszczałam, że to nie były wszystkie powody; zwierzęta usychały z tęsknoty, samotne i uwięzione, oddzielone od wszystkiego, co znały i kochały.

W owym momencie też poczułam się nie na miejscu.

Trudno mi było nie odczuwać lekkiego niepokoju, gdy czekałam u boku brata przed wejściem do jego miejsca pracy. Charlesa zatrudnił do wypychania zwierząt pan John Gould, prowadzący działalność w pomieszczeniach wynajętych od Towarzystwa Zoologicznego. Za oknem wystawowym zainscenizowano niezwykłą scenę; znajdowały się tam: niedźwiedziątko, jeleń z imponującym porożem i kilka angielskich ptaków przymocowanych drucikami do konara drzewa. Okazy były zakurzone, a ich zmierzwione futra i pióra wyblakły i zrobiły się szarobrązowe. Zastanawiałam się na głos, dlaczego pan Gould reklamował się jako najlepszy preparator zwierząt w Londynie, wykorzystując tak pospolite gatunki. Charles wytłumaczył mi, że futra i pióra blakną od słońca i chociaż bardziej egzotyczne zwierzęta przyciągałyby większą uwagę przechodniów, uszkodzenia podczas ich prezentacji obniżyłyby wartość okazów.

Co za ironia, pomyślałam, że najlepszym sposobem dbania o takie skarby jest przetrzymywanie ich w miejscach niedostępnych dla wzroku, przykrytych tkaniną i zamkniętych na klucz.

– Jakie najdziwniejsze zwierzę widziałeś u pana Goulda?

– Strusia, o ile dobrze pamiętam – odparł Charles.

Wyobraziłam sobie okaz leżący na stole, zwisające z niego muskularne nogi, zakończone pazurami palce, śmieszne pióra i długą szyję.

– Potrzebował wielu ludzi, żeby zszyć skórę?

– Tak, kilku. – Charles wybuchnął śmiechem. – I kilku mocnych klamer. Swego czasu reperował lwicę z sali wystawowej w Muzeum Brytyjskim, po tym jak przenoszący ją człowiek rozerwał jej udo o krawędź gabloty. – Oczy brata zapłonęły. – Och, był też wieloryb z Tamizy. Kilka lat temu młody wieloryb ugrzązł na brzegu u ujścia rzeki. Pan Gould zaszokował wszystkich preparatorów Londynu, przeprowadzając sekcję gnijących zwłok na miejscu, na oczach tłumu. Jego asystent twierdził, że pojechał potem powozem do swojej pracowni z kawałkami aorty wieloryba, zarzuconymi na szyję jak chomąta.

Charles zabawiał mnie mnóstwem takich szalonych historyjek o wyczynach swego pracodawcy, gdy jechaliśmy dyliżansem z mojej kwatery przy James Street. Nadal nie mogłam uwierzyć, że po tym, jak brat napomknął o mojej pasji do rysowania i malowania, pan Gould nalegał, abyśmy się poznali, i zaprosił mnie do siebie, żebym wykonała dla niego rysunek. Charles poinformował mnie, że pan Gould potrzebował rysunków niektórych niezwykłych zwierząt, przy których pracował, żeby nadać im formę i proporcje odpowiadające rzeczywistym. Aczkolwiek jego działalność się rozrastała, rosły też wymagania klientów, a on przeżywał frustrację z powodu braku możliwości sprostania zadaniu. Dlatego też wezwano mnie na Bruton Street na próbę.

Charles dotknął mojego ramienia.

– Wchodzimy?

Westchnęłam i przytaknęłam, maskując zdenerwowanie uśmiechem.

Potargany chłopak przywołał Charlesa ruchem ręki. Weszliśmy do budynku i ruszyliśmy ciemnym korytarzem, mijając po drodze pokój zastawiony od podłogi do sufitu skrzyniami. Charles zaprowadził mnie na schody prowadzące do znajdującego się w piwnicy laboratorium pana Goulda; z każdym stopniem nasilał się odór amoniaku i soli konserwujących. Pospiesznie podniosłam chusteczkę do nosa. Z opowieści brata wiedziałam, że za wielkimi dębowymi drzwiami, do których się zbliżaliśmy, znajdowała się pracownia, gdzie preparowano zwierzęta. Palono tam węglem, by utrzymać w pomieszczeniu wysoką temperaturę. Brat ostrzegał mnie przed różnymi okropieństwami znajdującymi się w środku, odczuwałam przeto lekki niepokój.

Charles otworzył ciężkie drzwi i weszłam do środka, podekscytowana możliwością wkroczenia do tego dziwnego środowiska. W pokoju dominowała długa ława z wytyczonymi stanowiskami pracy, niczym nakrycia na stole w jadalni, oświetlanymi małymi lampkami gazowymi i wyposażonymi w interesujących kształtów narzędzia do cięcia, miarki długości, szmatki i pojemniki z pakułami. Charles zawiązał skórzany fartuch, a ja odwiesiłam pelerynę i zdjęłam rękawiczki i czepek, starając się nie wchodzić w drogę młodzieńcom biegającym tam i z powrotem z puszkami i pudłami ze zwierzętami, z których pan Gould chciał zdjąć skórę. Przeszłam w głąb pracowni, bo moją uwagę przyciągnęła menażeria ptaków pobrzeża: rycyk, kilka brodźców, kuliki, siewki, czaple i parę innych. Na krótką chwilę oszukały mój wzrok. Wydawało mi się, że ptaki dostały się do pomieszczenia jakimś tajnym przejściem i jak dzieci usiadły przed kominkiem w nadziei, iż usłyszą jakąś historię. Lecz kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że siedziały na deskach, a każdy z nich odgrywał jakąś dramatyczną scenę. Brodziec szukał małży. Jedna z siewek iskała sobie skrzydło. Czapla szykowała się do ataku. Kulik trzymał muszlę w dziobie kojarzącym się z fryzjerskimi nożyczkami. Wężówka wygięła długą szyję w pętlę.

– Dlaczego stoją tak blisko płomieni? – szepnęłam.

Charles wyjaśnił, że natychmiast po tym, jak preparatorzy pana Goulda ustawią zwierzęta w określonych pozach, umieszcza się je w pobliżu ognia, żeby wyschły i stwardniały. Proces trwa kilka dni i przypomina wypalanie ceramiki. Pod koniec suszenia zachodzi transformacja; spreparowany ptak, czyli okaz, zachowuje na stałe swój kształt. I gdybym się uważniej przyjrzała, dostrzegłabym szpilki i klipsy, bandaże i gwoździe podtrzymujące okazy w czasie suszenia, jakby dopiero co wyniesiono je z sali operacyjnej.

– Gdzie mam się rozlokować? – zapytałam, bo zwróciłam uwagę na ograniczoną przestrzeń w pomieszczeniu; skrzynie zajmowały większą część podłogi, a na długiej ławie znajdowały się narzędzia do cięcia, lampy, kosze i wypełnienia.

Charles wskazał na stołek obok siebie.

– Możesz spróbować sił na jednym z okazów, którymi się zajmuję.

Wyciągnęłam papier i ołówki. Stos puszek ustawionych przy stanowisku brata kojarzył mi się z pojemnikami ojca na tytoń. Zainteresowana ptakami, nad którymi pracował Charles, sięgnęłam po najbliższą puszkę – zmieściłaby się w niej przeciętnych rozmiarów fajka – i zerknęłam na dzięcioła z charakterystyczną czarną główką i skrzydłami, czerwonymi piórami na brzuszku i pod ogonem. Leżał na kawałku waty, posypany sproszkowaną kredą, która miała wchłonąć krew. W wielu miejscach dostrzegłam zaschnięte grudki. Nawet ja widziałam, że kula praktycznie roztrzaskała ptaka.

– Jak naprawisz rozerwaną skórę? – zapytałam, wiedziona ciekawością i zafascynowana.

– Zwykle docierają do nas w takim stanie – powiedział Charles. – Amatorzy używają kul o niewłaściwym rozmiarze, a od nas oczekują, że dokonamy cudu. Potrafisz władać szybko igłą i nitką? Chciałbym cię prosić, żebyś zaszyła pęknięcia.

– Jestem pewna, że wiesz, co robisz. Chyba pamiętasz, że nienawidzę szyć.

Historia naturalna i związana z nią sztuka taksydermii stały się szalenie modne. Według Charlesa nowych wielbicieli przybywało jak grzybów po deszczu. Hobby nie było przecież kosztowne. Na mieście można było nabyć broszurę ze szczegółowymi instrukcjami, jak wypchać ptaka, nornicę lub fretkę, zakonserwować morską gąbkę lub wyciąć i wypolerować znalezioną na plaży skamielinę. Potencjalnemu adeptowi sztuki radzono wykorzystać w charakterze narzędzi przedmioty znajdujące się w domu: trzcinę, gęsie pióra, nożyczki kuchenne, młotek i małe ostrze. Podawano przepis na przygotowanie mydła arszenikowego na ogniu i na mieszanie w garnku gumy arabskiej z cukrem w celu uzyskania kleju. Jako miejsca odpowiednie do suszenia okazów sugerowano parapety i paleniska.

Zakryłam puszkę i otworzyłam następną. Poruszona delikatnością ciałek, obejrzałam wszystkie ptaki – sosnówkę, ziębę, droździka, kowalika i znajdującego się w metalowym pojemniku przypominającym pudło na kapelusze kulika mniejszego z wygiętym do dołu dziobem; starałam się podjąć decyzję, którego narysować.

W drzwiach poruszyła się klamka, spojrzałam przeto w tamtą stronę. Do pracowni wszedł jeden z pracowników pana Goulda, mężczyzna z kręconymi, sięgającymi ramion włosami w kolorze piasku. Zauważyłam po chwili, że miał na sobie zakrwawiony fartuch, podobnie jak Charles. Kolejny preparator. Poruszał się z poczuciem celu – chyba nas nie zauważył przy stole – i oglądał okazy ustawione przy ogniu. Przechylał je to w jedną, to w drugą stronę, ściskał im szyje i ciągnął za pióra ogonowe, sprawdzając stopień wilgotności. Przyglądałam się jego szerokim barkom, silnym ramionom prężącym się pod koszulą; najwyraźniej dźwigał w pracy więcej niż mój brat. Zastanawiałam się, czy podnosił ciężary bez najmniejszego wysiłku. A potem się złajałam, bo poczułam, że palą mnie policzki. Jak mogłam podziwiać budowę ciała robotnika?

Młody mężczyzna się wyprostował. Założył włosy za uszy i odwzajemnił moje spojrzenie. Przez cały czas zdawał sobie sprawę, że go oceniam.

– W broszurach nasza sztuka wydaje się prosta, prawda? – zwrócił się do Charlesa i podszedł do naszego końca ławy.

– Ona chyba tego nie zrozumie – odparł mój brat, puszczając do niego oko.

Zalotnie zmrużyłam oczy i odwróciłam się w stronę przybysza, szukając sprzymierzeńca w potyczce z bratem.

Mężczyzna wydawał się rozbawiony. Ruszył w moją stronę z wyciągniętą ręką.

– John Gould – powiedział. – Miło mi wreszcie panią poznać, panno Coxen.

– Pan Gould? – Patrzyłam w osłupieniu na pracodawcę brata; nie mogłam nie zwrócić uwagi na jego kobaltowe oczy. – Spodziewałam się kogoś poważniejszego. To znaczy, jest pan poważny. Chciałam powiedzieć, że wyobrażałam sobie kogoś starszego. – Cofnęłam dłoń i usiadłam skrępowana na stołku.

– To stanowi jakiś problem? – zapytał pan Gould z półuśmieszkiem.

Moje dłonie zapragnęły chwycić papier i porwać go na strzępy, ale zmusiłam je, żeby spoczywały spokojnie na kolanach.

– Ależ skąd – odrzekłam, odwracając wzrok.

Nie wydawał się starszy ode mnie. Niewątpliwie musiał być nadzwyczaj bystry, skoro prowadził najlepszą pracownię taksydermiczną w mieście. Wyprostowałam się lekko, zadowolona, że włożyłam elegancką suknię spacerową z zielonego jedwabiu, którą ojciec przywiózł mi z Francji. Jakże się cieszył z tego, że podkreślała moje ciemne włosy i jasną skórę. Najczęściej chodziłam w nijakich strojach guwernantki.

– Charles mówił mi, że ma pani wolne popołudnia – zagaił pan Gould.

Bawiłam się ołówkiem, ale odłożyłam go i splotłam dłonie na kolanach.

– Jestem guwernantką, lecz nie mam dużo pracy. Mam tylko jedną podopieczną, córkę urzędnika sądowego¹, ale biedaczka często choruje.

Pan Gould zamyślił się na moment, wydymając przy tym usta tak, że przypominały dojrzałą śliwkę. Podszedł do kominka, przy którym stał metalowy wózek.

– Zapraszam, coś pani pokażę. Może mi pani podać swoją stawkę przed powrotem do domu. Ciebie też zapraszam, Charles.

Podnieśliśmy się ze stołków i przeszliśmy za panem Gouldem przez całe pomieszczenie. Wziął do ręki pudełko stojące w cieple pomiędzy dwiema migoczącymi świecami i przeniósł je na ławę. Następnie zdjął bawełnianą szmatkę i odsłonił ptasie gniazdo wielkości talerza obiadowego – plątaninę gałązek tworzącą niestaranny stożek. Na jego dnie leżały cztery bladozielone nakrapiane jaja.

– Dotarła tu pani we właściwym dniu, panno Coxen. – Na twarzy pana Goulda malowało się zadowolenie.

– A z jakiegoż powodu? – zapytałam uradowana, pochylając się nad gniazdem.

Pan Gould wskazał na serię pęknięć na jednym z jaj.

– Ono żyje! Jeden z chłopaków z Towarzystwa Zoologicznego wspiął się na wiąz w Regent’s Park i zdjął gniazdo.

– Pan Gould zaglądał do niego każdego ranka – dodał Charles. – Nie poddawał się.

– Choć czasem miałem ochotę się poddać – wyznał pan Gould. – To gawrony. Dojrzałe pisklę ma na dziobie wyrostek kostny, którym posługuje się jak dłutem, żeby rozbić skorupkę. Uderza w nią raz po raz, aż warstwa ochronna się rozpada. – W jego głosie pobrzmiewał podziw. – Wyobraża sobie pani, jak by to było obudzić się pewnego dnia z poczuciem, że wyrosła pani ze swojego domu? I jeżeli pani z niego nie ucieknie, zabraknie pani powietrza? Muszą walić sfrustrowane w tę skorupę, aż wreszcie otaczająca je ściana pęka.

Z pewną ulgą stwierdziłam, że pasja do zwierząt mojego potencjalnego pracodawcy nie ogranicza się do martwych okazów.

– Nie sądzę, by się nad tym wiele zastanawiały – zauważyłam. – Czy nie kieruje nimi instynkt?

– To on budzi w nich pragnienie działania. Poza skorupą czeka na nie nowy świat. Gdy pojawiają się pierwsze pęknięcia, do środka wnika odrobina światła. To pewnie motywuje pisklęta, by uderzały dalej.

– Zapewne przychodzą na świat z niewykształconymi jeszcze w pełni zmysłami? – Kiedy to mówiłam, poczułam, że tracę pewność siebie.

Jajo się poruszyło.

– Widać dzióbek! – wykrzyknęłam, zarażona zachwytem pana Goulda.

Pojawiły się kolejne pęknięcia, mały dziób niestrudzenie uderzał w ścianki. Po chwili ujrzeliśmy łebek, bark i nagie skrzydło. Jajo zaczęło się zapadać, aż wreszcie stanął przed nami pisklak ze skorupką na głowie; jego różowe ciałko pokrywała maź. Skrzydełka miał rachityczne i mokre, a na całym ciele gęsią skórkę. Chwiał się na nogach. Pasmo błony łączyło stopy ptaka ze zwapniałą skorupką. Pisklę zanurzyło dziobek w gnieździe i wyciągnęło z niego pasemko pajęczej sieci. Świergotało cichutko, tak samo zdumione i zaskoczone jak my.

– Musimy znaleźć dla niego pożywienie – stwierdził pan Gould.

– Czy wystarczą mu dżdżownice? – zapytałam.

– Chce je pani łapać, czy mu podawać? – zaśmiał się pan Gould.

Pokręciłam głową.

– Ani jedno, ani drugie! Nawet gdybym chciała przekopywać rabaty u mojego pracodawcy, jego ogrodnik raczej by tego nie pochwalił. I nie lubię robaków. Ale Charles – żartobliwie poklepałam brata po ramieniu – lubi grzebać się w ziemi.

Pan Gould mrugnął do mnie i się uśmiechnął.

– To już wiesz, co będziesz robił po południu, Coxen. – Sięgnął do kieszeni koszuli na piersi i wyjął z niej kartkę. – Co pani o tym sądzi?

Rozwinęłam papier i ujrzałam nieudolny szkic przedstawiający nieznany mi gatunek ptaka.

– Obawiam się, że nie potrafię określić gatunku – powiedziałam.

Pan Gould strzepnął piórko, które przyczepiło mu się do dłoni.

– Chciałem raczej poznać pani opinię na temat kompozycji.

Czy ten ptak szukał jedzenia, czy też osuwał się na ziemię z powodu choroby? Nie wyjawiłam swoich prawdziwych odczuć.

– Proszę wybaczyć – rzekłam i bez namysłu dotknęłam mankietu koszuli pana Goulda. – Wydawało mi się, że testuje pan moją znajomość miejscowych gatunków. Nie chciałabym wypaść źle w pańskich oczach.

Pan Gould zignorował niestosowność mojej wypowiedzi i sięgnął po świeżo wyklute pisklę. Trzymał je w dłoni w zamyśleniu.

– To miał być strzyżyk.

– Rozumiem – odparłam i zmrużyłam oczy, udając, że przyglądam się uważniej. – Ma trochę za duży dziób jak na strzyżyka.

Moja dziewięcioletnia podopieczna Harriett mogłaby sporządzić szkic bliższy rzeczywistości, i to z zamkniętym jednym okiem, pomyślałam. To była nad wiek rozwinięta dziewczynka, podobnie jak ja w jej wieku, ale tak samo jak ja, też miałaby problem z utrzymaniem swoich odczuć w tajemnicy.

Pan Gould ściągnął brwi. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to był jego szkic. Naprawdę nigdy nie widziałam tak kiepskiego rysunku.

– Zechce go pani potrzymać? – zapytał pan Gould, podsuwając mi malutkiego gawrona.

– Nie chciałabym go skrzywdzić – powiedziałam i pogładziłam kciukiem ciepłą pomarszczoną skórę na grzbiecie ptaszka.

– Zajmę się nim – odezwał się Charles.

Patrzyłam, jak mieszał w kubku substancję przypominającą kleik. Cierpliwie wkraplał jedzenie szklaną pipetą do otwartego żółtego dzióbka. Zadowolony z tego, że jego podopieczny najadł się do syta, Charles umieścił gawrona w gnieździe w pudełku i choć nie zakrył go szmatką, ustawił je z powrotem pomiędzy dwiema świecami.

Pan Gould odwrócił się i skłonił.

– Miło mi było panią poznać. Proszę o wybaczenie, ale muszę się udać do Towarzystwa Zoologicznego na prezentację poświęconą nowemu gatunkowi papugi z Brazylii. Daję jednak słowo, panno Coxen, że jeszcze z panią porozmawiam przed końcem tego popołudnia. Nie mogę się doczekać pani szkiców.

– A ja pańskiej opinii. – Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, mówiłam poważnie. Gdy drzwi się zamknęły, dałam bratu kuksańca w bok. – Nie powiedziałeś mi, że jest w naszym wieku.

– Czujesz się rozczarowana? – zapytał Charles z szelmowskim uśmieszkiem.

– Wiesz, że nie! – odparłam zarumieniona. – Tylko że ekscytowałam się tak bardzo bez powodu.

– Nie powiedziałbym, że bez powodu. Pan Gould wyrobił sobie nazwisko w pewnych kręgach.

– Przestań sobie ze mnie żartować – ucięłam. Wyjęłam ziębę z wyłożonej watą puszki i obracałam ją na dłoni. Zniknął gdzieś mój lęk przed nieżyjącymi zwierzętami. – Wiesz, jaka byłam ostatnio niespokojna. Harriett czuła się tak źle, że wezwano królewskiego lekarza. To jest najsłodsze, najmądrzejsze dziecko i ogromnie się denerwuję stanem jej zdrowia. Lady Rothery jest pogrążona w smutku. Dwa dni temu łkała, stojąc w koszuli nocnej przed oknem w bibliotece. Razem ze służącą musiałam ją zanieść na górę do jej buduaru.

– Przykro mi – powiedział Charles. – Nie spodziewałaś się tego, gdy przyjechałaś do Londynu.

– Zgadza się – przyznałam. – Nigdy byś się nie domyślił, ale tutaj, w tym dziwnym lochu, w otoczeniu osobliwych ptasich trucheł pana Goulda, udało mi się po raz pierwszy od tygodnia prawie zapomnieć o Harriett. To chyba nie do końca normalne, ale twoi dziwni towarzysze mnie zainspirowali.

Charles wystawił palec przez oczodół siewki, którą właśnie oglądał, i poruszył nim, jakby to była dżdżownica.

– W takim razie – zachichotał – wygląda na to, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny.

Uśmiechnęłam się i pozamykałam wszystkie blaszane trumienki, z wyjątkiem tej z ziębą, bo dokonałam już wyboru. Te okazy otwierały przede mną nowy świat. Kojarzyły mi się z wizytami w sklepie z cukierkami, do których chodziłam z ojcem, gdy byłam dziewczynką. Wewnątrz cudownie pachnącego sklepu patrzyliśmy na tace z łakociami wszelkich możliwych kształtów i kolorów: makaroniki, watę cukrową, glazurowaną marchewkę, ciasteczka, toffi i marcepan. Tace z egzotycznymi skarbami pobudzały wszystkie moje zmysły i chociaż mogłam ich skosztować, nie spieszyłam się i rozkoszowałam się konsystencją i zapachami, warstwami kolorów i aromatów; najchętniej całe popołudnie chłonęłabym ten widok, zapisując go w pamięci jak obraz na płótnie.

Dorosła zięba z piórami w odcieniach brązów, czerni, szarości i bieli nie wymagała specjalnych kolorów. Zaczęłam od prostego konturu. Obserwowanie i odtwarzanie, ścieranie i zaczynanie od nowa – rysunek mnie nie satysfakcjonował, ale był coraz lepszy – zaabsorbowało mnie bez reszty. Wzór na skrzydłach, szary półksiężyc ciągnący się od ciemienia do karku, czarna smuga na czole, rdzawe policzki i brzuch, nie były trudne do odtworzenia za pomocą moich kredek. Naniosłam poprawnie światłocień, lecz zmagając się z linią i perspektywą, zauważyłam, że brakowało mi doświadczenia w narysowaniu podstawowego kształtu ptaka. Mimo że w wieku piętnastu lat brałam lekcje u profesjonalnej rysowniczki, szkicowanie owoców i kwiatów, łodyżek i gałązek nie przygotowało mnie do czegoś takiego. Nowy temat onieśmielał mnie, ale też dziwnie ekscytował.

Od czasu do czasu zerkałam ukradkiem na stadko okazów suszących się przy ogniu.

Kiedy ich nogi i skrzydła zastygały w określonej pozycji, a mój rysunek nabierał kształtów, zaczęłam pragnąć w życiu czegoś więcej niż uczenia słabowitej Harriett, jak tańczyć kadryla do moich przerażających interpretacji Straussa, krytykowania ruchów jej dłoni do czasu, aż wykonywała je z elegancją, powtarzania cykli życiowych pszczół i orchidei oraz odmiany czasowników we francuskim i niemieckim. Uwielbiałam swoją podopieczną bezgranicznie, lecz od czasu przeprowadzki do Londynu zdarzało mi się żałować, że w ślad za bratem opuściłam dom w Shoreham, zamiast przyjąć bezpieczniejszą posadę bliżej domu i zostać guwernantką córki jednej z najbliższych przyjaciółek matki. Bardzo pragnęłam rozpocząć nowe życie, ale w niektóre dni doskwierała mi samotność, która była niemal nie do zniesienia.

– Jesteś nader milcząca – zauważył Charles.

– Myślałam o domu – powiedziałam. Odłożyłam kredkę i zebrałam sporządzone przez siebie szkice.

– Przyzwyczaisz się – pocieszył mnie Charles. – Tylko bądź cierpliwa.

– Wiem – odparłam. – Muszę już iść. Powinnam wrócić do Harriett. Ostatni dyliżans pocztowy odjeżdża o czwartej po południu.

Wciąż miałam palce ubrudzone kredą, kiedy Charles odprowadzał mnie do dębowych drzwi. W drodze do wyjścia z budynku dostrzegłam skrzynię, która tak bardzo mnie zaintrygowała, gdy tu przyjechałam. Zdjęto już z niej pokrywę. Nie mogłam się powstrzymać przed zajrzeniem do środka. Zobaczyłam pomarańczowe futro stworzenia i jego dziwny płaski nos zdominowany przez trójkątne nozdrza. Zdjęłam rękawiczkę i wsunęłam palce do klatki, żeby dotknąć miękkich poduszek dłoni zwierzęcia i pogładzić jego brązowe paznokcie.

– Ten imponujący okaz to orangutan – zagrzmiał znajomy głos. – Przypłynął tu aż z Borneo.

Odskoczyłam przestraszona, odruchowo chwytając się za gardło.

– Właśnie wychodziłam – powiedziałam. Byłam tak zafascynowana zwierzęciem, że nie usłyszałam, jak otwierają się drzwi. – Proszę się przyjrzeć jego dłoni – dodałam. – Chyba zaczęła się psuć.

– Na pewno to zrobię – rzekł pan Gould. – Nie wszyscy nasi goście są tak spostrzegawczy. – Podszedł do skrzyni. – Sądzi pani, że inni będą zaintrygowani tym zwierzęciem w takim samym stopniu jak pani?

– Nie rozumiem, dlaczego mieliby nie być. Jest fascynujące – stwierdziłam. – Ale też niepokojące. Kojarzy mi się z dziwacznym ludzkim dzieckiem. Nie potrafię tego wyjaśnić.

– Okropnie włochatym dzieckiem – dorzucił pan Gould.

Nagle poczułam się niezręcznie, nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Straciłam poczucie czasu, muszę już iść. Mój pracodawca będzie się zastanawiał, gdzie zniknęłam. – Gdy to mówiłam, zdałam sobie sprawę z uważnego spojrzenia kobaltowych oczu pana Goulda i tego, jak blisko mnie stał. Byłam wdzięczna z obecności skrzyni nie tylko dlatego, że dała nam temat do rozmowy, ale też stanowiła swego rodzaju tarczę, podobnie jak warstwy naszych grubych ubrań, albowiem czułam mrowienie na skórze, jakby przechodziły po mnie iskry.

– Bardzo bym chciał znowu panią zobaczyć – odezwał się pan Gould.

– Ja pana również – odpowiedziałam. Nie byłam w stanie dodać nic więcej do naszej rozmowy.

Zdałam sobie sprawę z tego, że płoną mi policzki, że upięłam włosy pospiesznie w niedbały kok, że miałam zdarte obuwie ochronne. Nigdy nie byłam próżną kobietą – strojenie się nie leżało w mojej naturze – a mimo to żywiłam gorącą nadzieję, że pan Gould przyglądał mi się z taką intensywnością, bo stanowiłam widok miły dla jego oczu.

Siedząc w trzęsącym się dyliżansie, przyciskałam nos do szyby. Pomyślałam, że pewnego dnia stanę się częścią tego ruchliwego miasta. Pewnego dnia nazwę je swoim domem. Gdy zatrzymywaliśmy się na skrzyżowaniach, przyglądałam się prostym sukniom kwiaciarek i temu, jak swobodnie ze sobą gawędziły w przerwach pomiędzy wykrzykiwaniem cen bukietów. Zerkałam na wypchane worki z węglem dostarczane na ganki i wyobrażałam sobie znajdujące się w nich lśniące gładkie bryły. Uchyliłam okno i poczułam woń prażonych orzeszków arachidowych, zapach piwa i zawierających mnóstwo siana końskich odchodów pstrzących się na ulicy. Przez otwarte okno zakradł się do środka chłód. Ponad hałasem i zgiełkiem ulic snuł się dym wydobywający się z kominków i zasłaniający żółtawą mgiełką zachodzące słońce. I choć miałam się niebawem znaleźć z powrotem przy łóżku chorej Harriett, myśl o gałązkach wrzucanych do ognia rozgrzewała mnie od środka.Rozdział 3

krytonosek chilijski

Scytalopus fuscus

BROAD STREET, LONDYN, 1829 rok

Pobraliśmy się z Johnem w środku zimy podczas skromnej uroczystości w kościele Świętego Jakuba przy Piccadilly. Ręce mi się trzęsły, gdy ściskałam bukiet ułożony przez matkę; denerwowałam się do tego stopnia, że obawiałam się, iż zapomnę słów przysięgi małżeńskiej. A potem stanęłam przed Johnem, który wyglądał tak męsko i przystojnie w cylindrze i fraku, aczkolwiek trochę rzewnie, i wiedziałam, że wszystko będzie dobrze.

Miesiąc miodowy nie wchodził w grę z powodu objęcia przez Johna nowej posady kuratora i preparatora ptaków Towarzystwa Zoologicznego. Zaczęliśmy przeto nasze ślubne życie w wynajętym przez Johna mieszkaniu przy Broad Street. Choć znajdujące się na piętrze pokoje były zagracone i hulał w nich przeciąg, choć często dymiło z komina do mieszkania, rozkoszowałam się tym, że wreszcie miałam Johna tylko dla siebie – a przynajmniej w stopniu, na jaki pozwalała jego praca. Nawet wtedy, gdy pracował do późna, nie kładłam się spać, żeby móc się z nim przywitać; po obu stronach naszego dwuosobowego łoża paliły się świece, a w wazonie stał świeży kwiat. Nie wiedziałam, czego się spodziewać po naszym życiu intymnym, ale wyglądało na to, że darzyliśmy się namiętnością równie silną jak więź, którą już stworzyliśmy, i byliśmy dopasowani pod wszelkimi względami. Po każdym wspólnym wieczorze odczuwaliśmy jeszcze większy głód swoich ciał i nie raz John udawał się do Towarzystwa Zoologicznego, przespawszy zaledwie kilka godzin. Mimo że spędzał dużo czasu w pracy, byliśmy szczęśliwi. Zawsze spożywaliśmy wspólnie kolacje i często sączyliśmy porto przy kominku lub w łóżku.

Jedną z nieoczekiwanych przyjemności związanych z prowadzeniem domu była możliwość zatrudnienia przeze mnie pierwszej służącej. Daisy miała rude włosy i piegi, była w tym samym wieku co ja, lubiła żartować i rozmawiać. Potrafiła też słuchać. Zbliżyłyśmy się do siebie już przy pierwszym koszu z zakupami, do którego włożyłam perfumowane mydło, keks i wykwintną herbatę.

Zainspirowana pełnym pasji podejściem Johna do pracy i wykonywanymi przez siebie rysunkami, pragnęłam dowiedzieć się jak najwięcej o życiu i zwyczajach ptaków. Odczuwałam wielką chęć zrozumienia wąskiej dziedziny ornitologii, którą zajmował się John, i prosiłam go o wypożyczanie dla mnie kompendiów z biblioteki Towarzystwa Zoologicznego. Czytałam protokoły z comiesięcznych spotkań naukowych Towarzystwa, podczas których członkowie prezentowali opisy nieznanych wcześniej gatunków owadów, ssaków, skorupiaków, gadów i ptaków. Do późnej nocy ćwiczyłam się w rysowaniu różnych rzędów ptaków, usilnie dążąc do rozwijania swoich umiejętności. Starałam się nadążać za dyskusjami Johna o ciągłości i rozbieżnościach w znanych nam gatunkach Starego Świata i tych przypływających do londyńskich portów ze wszystkich zakątków Nowego Świata; fascynowało mnie nienasycone pragnienie zoologów do odkrywania nowych gatunków.

Badacz lub kolekcjoner wracał z wyprawy bogaty w obserwacje strzyżyka z Rio de Janeiro, który śpiewał lub budował gniazdo podobnie jak nasz rodzimy przedstawiciel gatunku. Ja zaś odkryłam niebawem, jak zdumiewający był zakres pamięci i zainteresowań Johna. Wszystkie szczegóły związane ze światem ptaków miały w jego wyobraźni specjalne grzędy, na których przysiadały, połączone niewidzialnymi więzami z obszerniejszymi ramami, i w miarę potrzeby pozwalały się wydobyć w doskonałej formie.

* * *

Pewnego wieczoru leżeliśmy razem w łóżku i opowiadaliśmy sobie o naszych najnowszych sukcesach. Towarzystwo zaakceptowało sugestię Johna, by zakupić do jego kolekcji dwa rzadkie gatunki tukana, a ja z każdym dniem rysowałam coraz pewniej sylwetki kilku rodzajów ptaków. Przynieśliśmy do sypialni butelkę porto. Światło lampy przenikające kieliszki z rżniętego kryształu rzucało wzory na szafkę nocną.

– Miłość przypomina kolekcjonowanie – poczyniłam spostrzeżenie. – Ta troska, uwaga, niepowstrzymywanie się przed niczym, by spełnić swoje pragnienie. Łączy je sporo.

– Bardzo mi się podoba ta uwaga – stwierdził John, całując mnie w czubek głowy.

– Myślę, że zaobserwowałam to na przykładzie Charlesa, gdy byłam młodą dziewczyną. Zazdrościłam mu jego pasji i ciekawości. I tego, jak go chroniły. Jak dawały mu cel. Z wiekiem zaczęłam rozumieć, co oferowało mi zamiłowanie do rysunku, w jaki nastrój wprawiało mnie popołudnie spędzone na szkicowaniu. Gdy Charles przeniósł się do Londynu, powierzył mi pod opiekę swój mikroskop. I kiedy za nim tęskniłam, wsuwałam szkiełko pomiędzy metalowe klipsy i raczyłam się powiększoną wersją jakiegoś małego zwyczajnego cudu: źdźbła trawy, drobnej koronki skrzydła konika polnego, misternej budowy pręcika krokusa, żółtych kulek pyłku. Charles badał nawet własny organizm. Schludne etykietki informowały o kropli jego krwi, drobinie skóry, pasemku śliny.

– Urodzony przyrodnik – powiedział John z uśmiechem. – Miałaś swój ulubiony preparat?

– To ciekawe. Najbardziej intrygował mnie jajnik kosa. Nie potrafię się domyślić, jak Charles wydzielił go spośród plątaniny innych narządów wewnętrznych, niemniej był to nadzwyczajny widok: te malutkie jajeczka stłoczone jak nasiona w fidze. Pewnie myślisz, że jestem głupia, bo używam takich porównań.

– Bynajmniej. A jeśli chodzi o twojego brata, wiedział, co robi na polu naukowym. Nie da się określić płci wielu gatunków ptaków, jeśli nie obejrzy się ich narządów rozrodczych pod mikroskopem.

– A ja go miałam za ekscentryka – odparłam i pogładziłam Johna po ramieniu.

Zadumał się na chwilę.

– Jestem ciekaw, czy nasze serca są jak mikroskopy. Aczkolwiek nieskończenie potężniejsze. Dzięki nim możemy zgłębiać, powiększać, wydobywać na światło i badać wszystkie uczucia w postaci próbek pod mikroskopem naszych wspomnień. Nie możemy pozbyć się swoich odkryć, prawda? A badanie pod każdym kątem problemu lub, w naszym przypadku, przedmiotu miłości, jest pomocne.

– Co za urocza myśl. Nie rozumiem, dlaczego twierdzisz, że brakuje ci ucha i serca do poezji. – Pocałowałam Johna w usta. – Może w twoim umyśle tkwi jednak ziarenko artyzmu. Dokopię się do niego!

Jego słowa mnie zachęciły. Podziwiałam poetów romantycznych, czytanie powieści było mi tak samo potrzebne jak pożywienie, pragnęłam też korzystać z przyjemności oferowanych przez teatr i dzielić się tymi pasjami z mężem, gdybym tylko zdołała oderwać go od stosów papierów. I wyglądało na to, że istniała w tym względzie jakaś iskierka nadziei.

Jakkolwiek John wypowiadał się o swojej odporności na wysokiej klasy literaturę, nie mogłam się z tym zgodzić. Według mnie raczej się ze mną droczył, bo zdecydowanie miał oko do harmonii, równowagi, precyzji, porządku i piękna, gdy widział przed sobą cudowny obiekt wizualny.

W pewne sobotnie popołudnie, kiedy parzyłam herbatę, usłyszałam za sobą kroki. Zanim zdążyłam się odwrócić, jedwabisty materiał zasłonił mi oczy.

– Nie ruszaj się – powiedział John, wiążąc mi na skroniach apaszkę.

– Dokąd mnie prowadzisz? – Odłożyłam na oślep sitko na ociekacz.

– Pamiętasz, że nie wybraliśmy się nigdzie w podróż poślubną?

– Jak mogłabym zapomnieć?

Zgodziliśmy się, że nie możemy tracić czasu na wyjazd z powodu nowej posady Johna, ale chyba żadne z nas nie zdawało sobie w pełni sprawy z zakresu jego nowych obowiązków. Towarzystwo Zoologiczne poświęciło środki na urządzenie nowej sali wystawowej z nadzieją na odpłatne otwieranie jej raz w tygodniu dla zwiedzających, by mogli mieć dostęp do zgromadzonych skarbów, a równocześnie zasilali fundusze Towarzystwa. Aby móc rywalizować ze sławniejszą, aczkolwiek zakurzoną i często żałosną kolekcją prezentowaną w Muzeum Brytyjskim, Towarzystwo musiało nabyć wiele interesujących okazów i przedstawić je w sposób, który spodoba się oglądającym. Należało zbudować gabloty, odkurzyć, wyczyścić i skatalogować pudła i szuflady z okazami z całego globu. Oprócz tego John nadal musiał zaspokajać zapotrzebowanie zamożnych klientów na wypchane okazy. Jego pracownicy tracili cenne godziny na przeczesywanie wykwintnych londyńskich sklepów w poszukiwaniu luksusowych dodatków, które można było tylko tam znaleźć: rzadkich książek, mikstur z aptek, papieru o konkretnej gramaturze, amerykańskich cygar i szkockiej whisky.

– Wynagrodzę ci to. – John trzymał mnie delikatnie za ramiona i wyprowadził z kuchni do salonu.

Szłam po dywanie, szurając domowymi pantoflami, muskałam palcami drewniane gzymsy i ostre krawędzie stolika pod lampę. Zatrzymałam się i wiedziałam dokładnie, gdzie się znajduję. Gdybym ściągnęła zasłonę z oczu, stałabym naprzeciwko foteli do czytania i mahoniowego regału, a także sztalugi, którą dostałam na szesnaste urodziny.

– Gotowa? – zapytał John.

Zanim miałam szansę odpowiedzieć, odwiązał apaszkę, a ja zobaczyłam przed sobą przysadzistą szafkę.

– Co to jest? – spytałam, pocierając oczy.

– Otwórz! – John promieniał.

Podeszłam do szafki i powiodłam dłońmi po inkrustacji z kości i mosiądzu, zdobiącej wonne drewno cedrowe. Dekoracja kojarzyła mi się z hiszpańską intarsją. U podstawy szafki znajdowały się cztery szuflady z mosiężnymi uchwytami, a górna część konstrukcji otwierała się na zawiasach jak duża kasetka z przyborami do szycia. Otworzyłam ją i ujrzałam zbiór muszli: sercówek, ostryg, przegrzebków i porcelanek ułożonych na zielonym aksamicie jak obręcze i szprychy koła wozu. W pierwszej szufladzie znajdowała się kolekcja przyszpilonych chrząszczy i innych owadów; ich pancerze, przymocowane spiralnie, połyskiwały złotem i zielenią, a w samym środku znajdowało się czarne stworzonko z rogami, czułkami i mocnym pancerzem. Otworzyłam kolejną szufladę i zobaczyłam chronione przez szkło motyle. W następnej znajdowała się malutka rafa ułożona z koralowców i mszywiołów.

– Dziękuję! – powiedziałam zachwycona, biorąc Johna pod ramię i przyciągając do siebie. Palce mnie świerzbiły, by chwycić za ołówek. Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę eksperymentować z tymi nowymi skarbami.

Szafka zrobiona blisko wiek wcześniej pochodziła z kolekcji zaprzyjaźnionego z Johnem lorda Stanleya. John uzyskał ją w ramach wymiany i kiedy opowiadał o negocjacjach, z uśmiechem na ustach otworzyłam najniżej położoną szufladę; moje przypuszczenia się potwierdziły. Wypełniały ją brytyjskie ptaki śpiewające, ułożone w sposób preferowany przez Towarzystwo Zoologiczne, ze złożonymi skrzydłami i wyciągniętymi do tyłu, żeby można je było ułożyć jak najciaśniej i chronić przed szkodliwym światłem. Znajdowały się tam gajówki i rudziki, drozdy i sikory.

Później tego wieczoru udałam się do salonu w koszuli nocnej, żeby jeszcze raz obejrzeć zawartość szafki. Otworzyłam wyłożoną filcem dolną szufladę i syciłam wzrok rzędami dziobów zwróconych w prawo, ułożeniem nóg i pazurków, przywiązanych do ogonów. Porządek, z jakim ułożono ptaki, był tak miły oku, że zaczęłam akceptować coś, co pewna cząstka mnie wiedziała już od pewnego czasu: muszę zająć się szkicowaniem na poważnie.

Wyciągnęłam szufladę z chrząszczami i położyłam ją na stole w kuchni. Przesunęłam na bok sprzęty wykorzystywane do przyrządzania herbaty i kanapek, a także cukiernicę oraz maselniczkę. Otworzyłam zestaw pędzli i farb i przystąpiłam do szkicowania owadów. Następnego wieczoru zajęłam się motylami. Potem przyszła kolej na koralowce i gąbki. Pochłonięta tą czynnością wypaliłam wszystkie świece. A gdy położyłam się spać, zaczęłam myśleć o niewykończonych detalach. Palce aż mnie świerzbiły, żeby odrzucić kołdrę i wrócić do stołu, by poprawić niedociągnięcia. Rysowałam to, co podobało mi się najbardziej, podążając za szczegółami podsuwanymi przez wyobraźnię, nie kierując się logiką czy naukową precyzją – czego wymagała praca dla Johna – a wyłącznie interpretacją tego, co widziałam. Sięgałam po kredę i pastele, ołówek i piórko, wykorzystywałam różne sposoby tworzenia barw. Cieniowałam za pomocą przecinającej się kreski, punktowania i rozcierania, podekscytowana możliwością eksperymentowania z fakturami innymi niż pióra. Od dawna nie rysowałam dla przyjemności, a moja nowa obsesja dawała mi głęboką satysfakcję.

Kiedy znajdowałam się w tym dziwnym transie, pozwalałam sobie przenosić się gdzie indziej. Marzyłam nie tylko o stworzeniu domu z Johnem, ale też domu rysunków. Chętnie bym wymościła gniazdo dla naszej przyszłej współpracy. Byłam stworzona do szukania materiałów. Zbierałabym trzciny i patyki, źdźbła słomy i pajęczyny, mchy i trawy, owadzie skrzydełka i drobiny skorup, kawałki płatków i łusek nasion, aby wpleść i wcisnąć je na miejsce. W tym momencie moja rola sprowadzała się do stworzenia lokum, w którym moglibyśmy rozwijać nasze uzupełniające się talenty. Jakież znaczenie miało to, że byłam zwykłą kurą domową, a John chełpił się swoim pawim ogonem w Regent’s Park? Byłam zadowolona z tego, co miałam, pochylona nad kuchennym stołem odnosiłam wrażenie, że w moim pospiesznym szkicowaniu kryło się coś niemal żywiołowego. Rysowałam tak długo, aż bolały mnie nadgarstki i palił kark.

Po długiej sesji skrupulatnego i pełnego skupienia stawiania kresek lubiłam siadać na chwilę przy oknie w salonie i obserwować świat. Wodziłam zmęczonymi oczami po dymie wydobywającym się z londyńskich kominów, po ruchliwych za dnia ulicach, które wieczorem tworzyły uwodzicielskie i senne miasto. Czułam się tak, jakbym wreszcie stawała się częścią tej starej metropolii z jej kościołami, gościńcami i piwiarniami, targami, na których mogłam dotykać jedwabnych koszul, wąchać importowaną kawę i kosztować ręcznie robionych słodyczy. Oferowany przez to miejsce przesyt egzotycznych skarbów budził we mnie marzenia o dalekich krajach, a parada zamiataczy, roznosicieli gazet i praczek, ulicznych handlarzy mlekiem i sklepikarzy przypominała mi o mrocznym sercu niestrudzonej pracowitości miasta.

Rysowanie do późna sprawiało, że często czułam się odrętwiała i obolała, przez co na początku nie zwracałam uwagi na inne przypadłości: mdłości po śniadaniu, chęć zdrzemnięcia się po lunchu, swędzące plamy na klatce piersiowej i szyi. Gdy stało się jasne, w jakim jestem stanie, zaczęłam notować objawy w dzienniku, od chęci wypicia kakao po pragnienie wąchania francuskich świec z wosku pszczelego, i analizowałam je, jakby były dziwnym nowym gatunkiem. Poszerzając suknie przy kominku, kiwałam z roztargnieniem głową, gdy John opowiadał z ożywieniem o interesujących okazach, które właśnie klasyfikował. Poczułam wielki wstyd, kiedy pogratulowawszy mu podpisania kontraktu na spreparowanie dropia dla króla Jerzego, musiałam go przeprosić, wybiec z pokoju i wymiotować do miednicy tak długo, aż trzęsły mi się nogi.

Gdy John poznał przyczynę moich dolegliwości, nalegał, żebym jak najwięcej odpoczywała. Nie zostawiał mi już w kuchni okazów do szkicowania. Kazał Daisy rozpieszczać mnie i troszczyć się przede wszystkim o moje zdrowie. Jednakże pomimo moich kłopotliwych przypadłości, nadal pracował niezmordowanie.

– Muszę ci coś powiedzieć – oznajmił pewnego wieczoru, kiedy grzaliśmy kolana przed kominkiem.

– Nawet nie śmiem sobie wyobrażać, co to może być – odparłam. – Możesz zaproponować wszystko: przeprowadzkę na Malediwy, wycieczkę balonem. Piractwo.

Zaśmiał się.

– Nic aż tak dramatycznego. – Wstał, żeby stanąć bliżej ognia. – Pamiętasz ten szkic krytonosa, który sporządziłaś dla mojego przyjaciela sir Williama Jardine’a?

– Tak – odpowiedziałam i wróciłam myślami do rysunku wykonanego dla wysoce szanowanego ornitologa. Ów krytonos był rzadkim chilijskim ptakiem śpiewającym i wielce się natrudziłam nad kompozycją szkicu. Pamiętam, jak uważnie pracowałam nad czekoladowobrązowymi piórami, delikatnymi stopami i dziobem służącym do chwytania owadów, nad czarnymi lśniącymi oczkami i zadartym ogonem.

– Nigdy byś się nie domyśliła, ale Jardine chce sporządzić ryt na jego podstawie i zamieścić rycinę w swoich Illustrations of Ornithology. Twoja praca zostanie zachowana dla potomnych. Twoje nazwisko jako rysowniczki może się nawet znaleźć na tablicy.

– Moja praca? – Byłam dogłębnie zdumiona. Zniknął ból głowy. Popatrzyłam na pończochy, które właśnie cerowałam. – Ależ to niesłychane! – Podniosłam się powoli z fotela i podeszłam do Johna. – Zgadzam się! Daję mu pełne przyzwolenie.

John ujął moją twarz w dłonie i mrugnął do mnie.

– Muszę ci coś wyznać, Elizo. Wprowadziłem cię w błąd. Trochę nazmyślałem.

– Jak to?

– Udzieliłem zgody wcześniej w twoim imieniu. Tablice wrócą od drukarza lada dzień.

– Och – powiedziałam zaskoczona. – Nie mam ci tego za złe. Szczerze mówiąc, zapomniałam o tym rysunku. – Pomyśleć tylko, że moja praca zostanie opublikowana jak dzieło zawodowego ilustratora. – Czy to prawda, że córka sir Williama i jego żona rysują i kolorują dla niego okazy?

– Tak. A dlaczego pytasz? – zainteresował się John.

– Bez powodu – odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się do siebie i wzięłam do ręki igłę do cerowania. Po raz pierwszy od kilku miesięcy nie pomyślałam, by się skarżyć na ból w karku i pod żebrami.

* * *

Nadeszła tablica do kolekcji sir Williama, ale po radosnym oczekiwaniu wydruk mnie rozczarował. Mimo że miałam świadomość ograniczeń umiejętności rysowniczych, pochlebstwo związane z tym, że wybitny naukowiec uznał moją pracę za godną publikacji, uderzyło mi do głowy. Tymczasem odnosiłam wrażenie, że widzę swoje dzieło w krzywym zwierciadle; skomplikowana poza i gęste linie zostały wymazane, zapomniane. Niedociągnięcia rytu widać było wyraźnie w ostrym świetle padającym na nasz kuchenny stół. Zamiast wygładzić i poprawić moje błędy, proces przeniesienia sporządzonych ołówkiem linii na miedzianą płytę tylko podkreślił to, z jaką sztywnością narysowałam osobliwe pióra ogonowe krytonosa, jak sztuczny i pusty był wyraz jego oczu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: