Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Maleparta. Tom 3-4: powieść historyczna z XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maleparta. Tom 3-4: powieść historyczna z XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 355 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

W jed­nym z roz­sy­pa­nych po kra­ju gę­sto ma­jąt­ków Pana Jana Ale­xan­dra Pa­proc­kie­go, po­ło­żo­nym w ma­łej Pol­sce (nie mo­że­my okre­ślić oko­li­cy, wieś się zwa­ła Gra­bo­wym dwo­rem) – roz­ruch pa­no­wał wiel­ki.

Sta­ry dwór sto­ją­cy na wzgó­rzu w wian­ku ogrom­nych gra­bo­wych i ol­szo­wych drzew, dwór z wy­nio­słym da­chem, dłu­gie­mi a wąz­kie­mi okny, wy­so­kie­mi ko­mi­ny, dwo­ma gan­ka­mi i dwo­ma nie­zmier­nej ob­szer­no­ści sie­nia­mi, cały był ru­chem i krzy­kiem. Cze­ladź dwor­ska i lu­dzie przy­wo­ła­ni ze wsi, za­mia­ta­li, myli okna, le­pi­li ścia­ny, uprzą­ta­li śmie­cie z po­dwó­rza, za­gra­bia­li uli­ce. Woda lała się stru­mie­niem, szo­ro­wa­no pia­skiem, tro­ci­na­mi, mio­tła­mi, a Jej­mość Pani Rząd­czy­ni z JMość Pa­nem Rządz­ca zbroj­nym w la­skę, pil­no­wa­li sami, za­chę­ca­jąc do po­śpie­chu obiet­ni­cą wód­ki i po­gróż­ka­mi ba­tów. Jak­to zwy­kle bywa, gdy się spie­szy, wszyst­ko szło nie­ła­dem, i jak­by na złość po­wo­li.

Od­ra­biać było po­trze­ba zro­bio­ne i po­pra­wiać co się skoń­czo­nem zda­wa­ło. Tam ktoś, wlazł z bu­ta­mi zbło­co­ne­mi na umy­tą świe­żą pod­ło­gę: da­lej bie­lą­cy, pię­cio bia­łe­mi pal­ca­mi wy­ci­snął pa­miąt­kę na wy­my­tej i mo­krej szy­bie. Ko­nie co wy­wo­zi­ły śmie­cie jak­by na­umyśl­nie po­zwa­la­ły so­bie szcze­gól­nych nie­dy­skre­cyi przed do­mem.

Mar­twi­ło to i gnie­wa­ło Rządz­cę i sza­now­ną jego po­ło­wi­cę, gdyż spo­dzie­wa­li się na noc dzie­dzi­ca, pra­gnę­li mu oka­zać, że wszę­dzie było bar­dzo po­rząd­nie, bar­dzo czy­sto. Lę­ka­li się, aby wiel­ce, (we­dle po­wszech­ne­go od­gło­su), su­ro­wy wła­ści­ciel, nie wziął im za złe na­wet, mniej sta­ran­ne­go utrzy­ma­nia dwo­ru.

– Ja z ła­ski Wa­sa­ni, mogę miej­sce stra­cić! – za­wo­łał nad­bie­ga­jąc z dru­giej sie­ni Pan Rządz­ca. – Wa­sa­ni osza­la­łaś, żeby swo­je mot­ki po­kłaść na wi­do­ku i –

– Pil­nuj Je­go­mość swe­go nosa – od­po­wie­dzia­ła re­zo­lut­nie Jej­mość, pod­pie­ra­jąc się w boki – a zo­bacz wprzód, czy ko­nie two­je po­wy­pro­wa­dza­li: to go­rzej niż mot­ki. Ja się o swo­je nie­bo­ję.

– A masz Wa­sa­ni ra­cyę! Mó­wi­łem temu ga­pio­wi Paw­ło­wi, żeby ko­nie wy­pro­wa­dził do karcz­my, i jeź­li­by py­ta­no, nie­po­wia­dał czy­je.

– Idź­że Wa­san do­wiedz się o swo­je ko­nie; a wło­da­rzo­wi po­wiedz, że mu dasz co, jeź­li we wszyst­kiem, o czem go prze­strze­ga­no, po­słusz­ny bę­dzie, bo mó­wią, że bar­dzo pyta i wglą­da.

Le­d­wie koń­czy­li roz­ma­wiać mał­żon­ko­wie, nad­biegł wło­darz py­tać, co zro­bić z ży­dem, któ­ry skó­ry z ma­ga­zy­nu chciał za­bie­rać we­dle umo­wy.

– Daj mu w kark i wy­pędź go za wro­ta! – od­po­wie­dział le­cąc da­lej Rządz­ca.

Gdy się to dzie­je we dwo­rze, nie mniej­szy ruch na wsi, chło­pi za­bie­ra­ją się wi­tać no­we­go dzie­dzi­ca i już u wjaz­do­wych wrót do wsi, na­kry­to sto­lik, po­sta­wio­no chleb, sól i wód­kę. Sta­rzy go­spo­da­rze gwa­rzą po­glą­da­jąc na dro­gę.

Arę­darz ubra­ny w noc­ny żu­pan, z rę­ka­mi w kie­sze­niach, nie­spo­koj­ny spa­ce­ru­je przed karcz­mą, szwar­go­cząc coś sam do sie­bie. Ba­chu­ry wy­glą­da­ją oknem, Sore pa­trzy z al­kie­rza.

Pod ko­ściół­kiem wiej­skim ze­bra­li się Dzwon­nik, Or­ga­ni­sta i Pro­boszcz, so­bie tak­że wy­glą­da­jąc kol­la­to­ra, o któ­rym, tym cza­sem do­szłe ich wie­ści, po­wta­rza­ją. Przed każ­dą cha­tą ktoś stoi, to ko­bie­ta z wia­drem w rę­kach, to chło­pek z sie­kie­rą, to dziec­ko; a wszy­scy pa­trza­ją na dro­gę, bo ocze­ku­ją no­we­go dzie­dzi­ca.

Aż za­py­li­ło na go­ściń­cu, za­dzwo­ni­ło, za­tur­ko­ta­ło, i zbli­ży­ła się po­szóst­na ko­la­sa z haj­du­ka­mi, stan­gre­tem, kon­ne­mi: wszy­scy pew­ni byli że to dzie­dzic je­dzie i ze­bra­li się pa­trzeć, wi­tać, win­szo­wać. Za zbli­że­niem się jed­nak po­wo­zu po­strze­gli, że to są­siad był tyl­ko, ja­dą­cy w od­wie­dzi­ny, Pan Sta­ro­sta Po­raj z je­dy­nacz­ką swą cór­ką i pod­ży­łą już sio­strą. Na wi­dok przy­go­to­wań nie­zwy­czaj­nych, za­trzy­mać ka­zał ko­la­sę, wy­chy­lił wy­go­lo­ną czu­pry­nę i spy­tał lu­dzi:

– Kogo to ocze­ku­je­cie?

– A dzie­dzi­ca no­we­go?

– Albo się go spo­dzie­wa­cie?

– Co mo­ment JW. Pa­nie.

Sta­ro­sta coś szep­nął sio­strze do ucha i ka­zał ko­nie po­pę­dzić. Za­wie­dze­ni w ocze­ki­wa­niu zno­wu po­sia­da­li i zwró­ci­li oczy na dro­gę. Spo­dzie­wa­li się oni, po od­gło­sie wiel­kiej for­tu­ny P. Pa­proc­kie­go są­dząc, ma­gna­ta wiel­kim ja­dą­ce­go dwo­rem, po­szóst­no, haj­ducz­no i pań­sko i dzi­wi­li się że choć kuch­ni na­przód albo sług swo­ich nie wy­słał.

Tym cza­sem jak nie wi­dać, tak nie wi­dać było ni­ko­go. Wy­sła­ny od arę­da­rza oklep ży­dziak, do­niósł tyl­ko że w są­sied­niej wsi po­pa­sa u żyda, ja­kiś szlach­cic ja­dą­cy kra­kow­ską bry­ką, trze­ma na­ję­te­mi koń­mi i roz­py­tu­je się bar­dzo arę­da­rza o Rządz­cę tu­tej­sze­go.

– To pew­no ktoś ze dwo­ru pań­skie­go, po­wie­dział żyd so­bie, musi być wy­sła­ny na zwia­dy! Nie dar­mo to mó­wi­li, że prze­bie­gły czło­wiek! Ale taki na­sze­go Rządz­cy nie zła­pie!

Wkrót­ce po przy­by­ciu żyd­ka, nad­to­czy­ła się i owa kra­kow­ska bry­ka, z ży­dem fur­ma­nem co po­pę­dzał trzy chu­de szka­py, a we­wnątrz ja­kimś bla­dej twa­rzy Je­go­mo­ścią, w bia­łym ki­tlu płó­cien­nym i ta­kiej­że czap­ce kwa­dra­to­wej. Po­strze­gł­szy u wrót chłop­ców, ka­zał się za­trzy­mać ja­dą­cy i wy­chy­liw­szy gło­wę spy­tał:

– A cze­go to cze­ka­cie?

– Na dzie­dzi­ca.

– Daj­cie po­kój, on te­raz nie przy­je­dzie, i tego nie lubi. Idź­cie le­piej do ro­bo­ty.

– Z po­zwo­le­niem – spy­ta star­szy­zna z gro­ma­dy – a wy? –

– A ja, je­stem od nie­go po­sła­ny –

– Ru­szaj ży­dzie – do­dał, i żyd za­ćwi­czył ko­nie i po­biegł ku karcz­mie. Przed karcz­mą na wi­dok żyda co się miał ku czap­ce, do­my­śliw­szy się wy­słań­ca pań­skie­go, ka­zał po­dróż­ny za­sta­no­wić się na chwil­kę.

– Co tam u was sły­chać, pa­nie arę­da­rzu? –

– A co ma być sły­chać, Wiel­moż­ny Pa­nie – ot – bie­da jak za­wsze. Pan zda­le­ka?

– Zda­le­ka! – A do­kąd?

– Ja tu jadę do dwo­ru.

– A Ja­sny Pan dzie­dzic?

– Nie bę­dzie te­raz.

– Szko­da, jego tu cze­ka­li, P. Rządz­ca na­go­to­wał się, dwór wy­po­rzą­dzi­li.

– Ja­kiż to czło­wiek wasz Rządz­ca?

– Bar­dzo do­bry czło­wiek.

– Nota bene – mruk­nął so­bie pod no­sem Ma­le­par­ta, któ­re­go już po­znać mu­sie­li­ście: – chwa­lą go wszę­dzie, musi albo mieć z nie­mi sto­sun­ki i sza­chry, albo do ni­cze­go. Z kogo naj­wię­cej ko­rzy­sta­ją, tego za­wsze naj­bar­dziej chwa­lą. – Po­tem ode­zwał się do Arę­da­rza:

– Nic no­we­go u was?

– Nic, tyl­ko co my Ja­sne­go dzie­dzi­ca cze­ka­li i nie­do­cze­ka­li. A może, opa­mię­ty­wa­jąc się, do­dał – po­zwo­li­cie na­liw­ki kie­li­szek.

– A do­brze – rzekł Ma­le­par­ta.Żyd po­biegł i po­wró­cił za­raz z flasz­ką w któ­rej się coś czer­wo­ne­go beł­ko­ta­ło, a na szyj­ce jej przy­wią­za­ny sznur­kiem, te­le­pał się brud­ny ko­rek.

– Zdro­wie Wiel­moż­ne­go Pana.

– Do Wa­ści Pa­nie Arę­da­rzu.

– Moż­na Je­go­mo­ści po­py­tać – ode­zwał się Arę­darz po na­lew­ce – co to za czło­wiek nasz pan?

– Hm – rzekł po­dróż­ny – cięż­ki czło­wiek!

– Cięż­ki! – spy­tał żyd cie­ka­wie – cze­mu on cięż­ki?

– Nie wie­rzy ni­ko­mu i nie lubi żeby go kra­dli – a pie­nią­dze –

– A wa! – ozwał się Arę­darz – lubi sły­szę pie­nią­dze bar­dzo!

– O lubi! Po­wiedź­cież mi no na­wza­jem, a Rządz­ca tam jaki u was?Żyd zro­bił minę. – Nu jaki! Do­bry czło­wiek! zwy­czaj­nie Rządz­ca. – Po­tem spoj­rzał na po­dróż­ne­go, jak­by py­tał, czy mu za­ufać moż­na i czy wy­na­gro­dzi jego za­ufa­nie.

– Bar­dzo sro­gi?

– Nie, nie­bar­dzo sro­gi.

– Pil­nu­je do­brze.

– Już to on pil­nu­je… ale won i so­bie pil­nu­je – do­dał żyd po ci­chu.

– A daw­no on tu.

– O! daw­no. Za daw­ne­go dzie­dzi­ca na­stał i do­brze mu się dzia­ło, te­raz po­wia­da­ją tak nie bę­dzie.

– I ja to my­ślę – do­rzu­cił po­dróż­ny.

– Po­czci­wy? – spy­tał po chwil­ce.

– A jak­że – od­po­wie­dział Arę­darz – jego pew­nie nikt nie zła­pie na fał­szu.

– Ale moż­na by zła­pać?

– Hm! Czło­wiek to za­wsze czło­wiek! – szep­nął żyd. – Czy ja wiem?

– Czy­je to ko­nie pro­wa­dzą? Nie­spo­dzia­nie za­gad­nio­ny Arę­darz spoj­rzaw­szy za­wo­łał:

– Pana Rządz­cy? – To on tu trzy­ma tyle koni! – Won – won – ją­ka­jąc się rzekł żyd, – won ich nie tu może trzy­ma, ja nie wiem.

– Dru­ga nota – w du­chu po­wie­dział so­bie Ma­le­par­ta. – Pierw­sza że go chwa­lą, dru­ga te ko­nie.

Zbli­żył się ja­kiś żyd do go­spo­da­rza i na­rze­ka­jąc gło­śno, ma­cha­jąc rę­ka­mi, coś mu opo­wia­dał.

– Co to on skar­ży się cze­goś – spy­tał Me­ce­nas.

– Nie, cho­waj Boże, on to, co tu skó­ry ku­pił u Pana Rządz­cy, ale po­wia­da że mu wy­dać nie chcie­li i te­raz go wy­pchnę­li ze dwo­ru!

– A toż cze­mu?

– Bo się spo­dzie­wa­ją Dzie­dzi­ca.

– Już ja po­pro­szę za nim Rządz­cy, że mu skó­ry odda. Ru­szaj do dwo­ru – za­wo­łał Ma­le­par­ta.

Fur­man za­ciął szka­py chu­de i po­pę­dzi­li gro­blą wierz­ba­mi wy­sa­dzo­ną do dwo­ru. Jak tyl­ko uj­rza­no ko­goś ja­dą­ce­go w uli­cy, Pani Rząd­czy­nia po­bie­gła oznaj­mić mę­żo­wi.

– Je­go­mość, Jej­mość, za­wo­ła­ła, ktoś je­dzie! A ru­szaj­cież się. Jadą! Jadą!

Po ca­łym domu roz­le­gło się – Jadą! i co żyło ru­szy­ło się ze wszyst­kich ką­tów. Rządz­ca sta­nął w gan­ku i cze­kał nie­spo­koj­ny po­pra­wu­jąc to wło­sów, to pasa, to ob­cią­ga­jąc poły. Przy­pa­trzyw­szy się le­piej nad­jeż­dża­ją­cej bry­ce, splu­nął z gnie­wem, ofuk­nął się na Jej­mość:

– Co Wa­sa­ni mnie za­wsze zwo­dzisz!

To nie on! To ktoś bry­ką kra­kow­ską i na­ję­tym fur­ma­nem. Dar­mość mnie prze­stra­szy­ła!

– Ale może kto z jego lu­dzi, wszyst­ko to­bie trze­ba być w go­to­wo­ści.

We­dle tej zdro­wej rady cze­ka­li u drzwi i do­cze­ka­li się na bry­kę, któ­ra się za­try­ma­ła we­dle gan­ku.

Po­dróż­ny wy­chy­lił gło­wę; Rządz­ca po­stą­pił na­przód, lę­kał się żeby to nie był kto­ry z jego przy­ja­cioł, przy­by­wa­ją­cy nie w porę w od­wie­dzi­ny: ucie­szył się zo­ba­czyw­szy ob­ce­go.

– Pew­nie ze dwo­ru JW. Dzie­dzi­ca? spy­tał wy­sia­da­ją­ce­go w bia­łym ki­tlu Rządz­ca.

– Tak, tak.

– A pan?

– Po­źniej przy­bę­dzie, mnie tu wy­słał.

– Służ­by moje po­wol­ne. Pro­sie­my – ode­zwał się ura­do­wa­ny Rządz­ca w pół po­ufa­le, pół ra­do­śnie. – Nie­chże wiem kogo mam cześć po­znać.

– Je­stem krew­nia­kiem P. Pa­proc­kie­go i zwą mnie Ja­nem Pa­proc­kim.

– A ty­tuł?

– Nie mam ty­tu­łu.

– Pro­sie­my, pro­sie­my! – ode­zwa­li się Rządz­ca i jego żona, otwie­ra­jąc drzwi swo­je­go miesz­ka­nia, na dru­giej stro­nie są izby przy­go­to­wa­ne dla dzie­dzi­ca, a czy moie ze­chce­cie, choć szczu­pło z nami się po­mie­ścić.

– Wszę­dzie mi bę­dzie do­brze – rzekł wcho­dząc po­dróż­ny. Ob­szer­na izba do któ­rej we­szli świe­żo umie­cio­na i pia­skiem żół­tym po­sy­pa­na, z pie­cem ka­flo­wym ubra­nym w ław­ki od spodu, w żół­te ty­kwy u góry, z ko­mi­nem wy­bie­lo­nym, w któ­rym kil­ka garn­ków z na­bia­łem sta­ło, była mimo znaj­du­ją­cych się w niej gra­tów, wca­le po­rząd­na. Dwa łóż­ka wy­so­ko pie­rzy­na­mi wy­sła­ne, okry­te koł­dra­mi mi­ster­nie z ka­wa­łecz­ków róż­nych zszy­te­mi, za fi­ran­ka­mi cy­co­we­mi, sta­ły w dwóch ro­gach, środ­kiem pod oknem stół duży z ka­ła­ma­rzem, pió­ra­mi, lin­ją wi­szą­cą na gwoź­dziu, kwit­ka­mi na­ni­za­ne­mi na sznur­ki i re­ge­strem. Da­lej pod ścia­na­mi sta­ły kute ku­fry ogrom­ne, sza­la wy­so­ka za dró­cia­ną kra­tą i skrzy­nia na pod­wa­lach pod­mosz­czo­nych od wil­go­ci. Tu i owdzie mię­dzy ob­ra­za­mi świę­tych pań­skich, po przy­le­pia­ne­mi w pew­nej od­le­gło­ści, wi­sia­ło mo­to­wi­dło, kłęb­ki nici, mot­ki, na­sio­na w wor­kach i t… p. W bo­ków­ce, do któ­rej drzwi pod­le pie­ca się otwie­ra­ły, wi­dać było nie wiel­kie okien­ko wy­cho­dzą­ce na ogró­dek wi­śnia­mi za­sa­dzo­ny, i sprzę­ty róż­ne na­gro­ma­dzo­ne bez po­rząd­ku.

Go­spo­dar­stwo obo­je za­czy­na­li już go­ścia ser­decz­nie, przyj­mo­wać, chcąc go so­bie ująć, naj­lep­szy mu po­da­no sto­łek i Jej­mość py­ta­ła tro­skli­wie co bę­dzie jadł, albo pił.

– Mam, mó­wi­ła, ka­wał baby wiel­ka­noc­nej i mio­dek nie zły.

– Oni tu wi­dzę po pań­sku so­bie żyją – rzekł w du­chu sły­sząc to Ma­le­par­ta.

– Ale wy moie jako miej­ski do wy­gó­dek przy­wy­kły czło­wiek, wo­le­li­by­ście win­ko.

Dzię­ki Bogu, znaj­dzie­my i jaką flasz­kę nie­zgor­sze­go.

– O to! – trzę­sąc gło­wą rzekł w so­bie Ma­le­par­ta.

– Idź Wa­sa­ni po wino – ode­zwał się Rządz­ca da­jąc z koł­ka klucz Jej­mo­ści – i za­dys­po­nuj­cie wie­cze­rzę.

– Bez in­dy­skre­cyi – do­dał, gdy zo­sta­li sami – moż­na li was spy­tać, kie­dy się pana spo­dzie­wać mamy?

– W krót­ce, w krót­ce – od­parł Me­ce­nas, ale nie na­zna­czył cza­su.

– Mó­wią że aku­rat­ny i wy­ma­ga­ją­cy czło­wiek?

– O, i bar­dzo!

– Fra­su­ję się wiel­ce, aby co u mnie nie­zna­lazł z cze­go­by mógł być nie rad – mó­wił da­lej Rządz­ca. – A Bóg wi­dzi żem się na przy­ję­cie przy­go­to­wał, jak tyl­ko mo­głem.

– To na­próż­no – rzekł po­dróż­ny. – On przy­ję­cia nie żąda; ale ści­śle we wszyst­ko wej­rzy i po­rzą­dek lubi: przy­go­to­wać było naj­pierw ra­chun­ki i pie­nią­dze.

– I ra­chun­ki i pie­nią­dze są – rzekł Rządz­ca.

– No, to do­syć.

Jej­mość przy­nio­sła wino.

– Win­szu­je wam – ode­zwał się kosz­tu­jąc go Me­ce­nas – że tu so­bie tak wy­god­nie ży­je­cie. Mu­si­cie brać do­bre ho­no­ra­rya, kie­dy was na ta­kie rze­czy sta­je.

– Za­chcie­li­ście! – wes­tchnąw­szy od­parł Rządz­ca pi­jąc zdro­wie nowo przy­by­łe­go. – To to ostat­ki lep­sze­go bytu. Te­raz nowy dzie­dzic, okro­ił na wstę­pie pen­syą, za­prze­czył trzy­mać koni, kar­mić wie­przów! Mu­sie­li­śmy się zo­stać na miej­scu, bo o dru­gie trud­no, a człek dzie­dzic­twa nie­ma: A! a!–

I wes­tchnął P. Rząd­ca.

Wes­tchnął za nim nowo przy­by­ły.

– Mogę z wami mó­wić otwar­cie – ozwał się po chwil­ce Me­ce­nas.

– Na Boga naj­moc­niej o to pro­szę.

– Po­słu­chaj­cież. A jak wam imie?

– Pro­ta­zy.

– Po­słu­chaj­cież Pa­nie Pro­ta­zy. – Ja mam obiet­ni­cę Dzie­dzi­ca, że mi ten ma­ją­tek pu­ści dzier­ża­wą.

– I bę­dzie­cie tu sami miesz­kać? – rzekł chmu­rząc się Rząd­ca.

– O! nie! wca­le nie. Ja za­wsze sie­dzę w mie­ście! Utrzy­mam was na miej­scu.

– Bóg za­płać.

– Po­wiedz­cież mi szcze­rze, otwar­cie, co ten ma­ją­tek zro­bić może, co da­cza nie­go? Już ci taki wię­cej pew­nie, niż na re­ge­strach po­ka­zu­je­cie?

Rządz­ca spoj­rzał w oczy przy­by­łe­mu.

– Po szcze­ro­ści, Pa­nie Pro­ta­zy! Je­stem ubo­gi czło­wiek, mu­szę się pil­no­wać, i jeź­li nie za­ro­bię, sam będę tu miesz­kał, aby mieć przy­najm­niej ży­cie dar­mo. A gdy­bym za­ro­bił, to­bym się chęt­nie z Wa­sa­nem po­dzie­lił i pod­wyż­szył mu jur­gield.

Na­my­ślał się jesz­cze Rządz­ca, po­skro­bał w gło­wę i na Jej­mość spoj­rzał, jak­by rady od niej bła­gał.

– I to pew­no, wy­ją­kał, że Pan spo­dzie – wasz się ten klucz mieć… dzier­ża­wą od JW.

Dzie­dzi­ca.

– To naj­pew­niej.

Rządz­ca zwle­kał wy­tło­ma­cze­nie się i wciąż spo­glą­dał na żonę: żona da­wa­ła mu zna­ki nie­cier­pli­we, aby się nie wy­ga­dał. – Nie wie­dział co po­cząć, bo go już ję­zyk świerz­biał a bał się Jej­mo­ści: na­resz­cie rzekł:

– O tem po­tem, a te­raz moie co prze­ką­si­cie – Ma­le­par­ta nie dał się pro­sić i za­czął za­ja­dać skwa­pli­wie babę, choć już na to na­zwi­sko do­brze za­słu­ży­ła bę­dąc do­brze sta­rą. A ukrad­kiem spo­zie­rał na Rządz­ce, któ­ry nie mo­gąc wy­trzy­mać jął się tak­że za kie­li­szek i wy­pił z go­ściem je­den i dru­gi. Nie­zwy­kły jed­nak do tego trun­ku, a przy­tem odu­rzo­ny już cią­głem kło­po­tem z po­wo­du spo­dzie­wa­ne­go przy­jaz­du dzie­dzi­ca, ła­two się nim pod­chmie­lił i stra­cił pa­mięć nie­bez­pie­czeń­stwa w któ­rem zo­sta­wał, choć mu je żona cią­głe­mi mru­ga­nia­mi przy­po­mi­na­ła.

– Ot! wie­cie co – ode­zwał się roz­we­se­lo­ny i czu­jąc w so­bie ocho­tę wy­nu­rze­nia się, jak to zwy­kle bywa, gdy się pod­pi­je: – ot wie­cie co, ja wam wszyst­ko po­wiem. To do­bry ma­ją­tek.

– Co to wy ple­cie­cie – prze­rwa­ła żona, – stra­ci­li­ście gło­wę od kie­lisz­ka wina.

– A Jej­mość za­wsze w stra­chu i nie­do­wiar­stwie – prze­rwał Rządz­ca. – Daj­cie po­kój! Ja Je­go­mo­ści uwa­żam za przja­cie­la, i po­wiem mu całą praw­dę.

– Naj­le­piej – rzekł na­le­wa­jąc so­bie Ma­le­par­ta kie­li­szek – po­wiedz­cie całą praw­dę, bo się jej za­wsze do­wiem i tak:

– Otóż to – do­dał Rządz­ca.Żona wes­tchnę­ła i opu­ści­ła ręce, ona prze­czu­wa­ła ze wzro­ku Me­ce­na­sa, gro­żą­ce im nie­szczę­ście.

– Po­wiedz­cie no mi tę praw­dę: do­bry ma­ją­tek?

– Wy­śmie­ni­ty! wszyst­ko jest.

– A sia­no co go za­wsze ku­po­wa­no?

– Hm! – uśmie­cha­jąc się do­dał Rządz­ca – znaj­dzie się i sia­no.

– Dla cze­góż go daw­niej nie było?

– Ot tak po szcze­ro­ści po­wiem.

– Po­wiedz WPan po szcze­ro­ści.

– Moje ko­nie i Je­go­mo­ści­ne cie­lę­ta go zja­da­ły.

– A sta­wy nig­dy się po­dob­no nie spusz­cza­ły.

– Re­gu­lar­nie.

– I nie było ryby!

– Słu­chaj WPan! – rzekł śmie­jąc się pod­ocho­co­ny – to nasz do­chód, dla pana głup­stwo, a dla nas sta­no­wi.

– I wie­leż na­przy­kład?

– Parę ty­się­cy. Ma­le­par­ta się skrzy­wił.

– Jed­nem sło­wem – do­dał Rządz­ca, – da­waj WPan ja­kich pięć ty­się­cy wy­żej re­ge­strów, a jesz­cze zo­sta­nie się i nam czem po­dzie­lić. Tyl­ko słu­chaj, za uf­ność, uf­ność i do­trzy­maj sło­wa.

– Do­trzy­mam, da­ne­go so­bie sło­wa – od­rzekł po­nu­ro Me­ce­nas.

– A te­raz jesz­cze zdro­wiecz­ko pań­skie, do­dał Rządz­ca pod­no­sząc kie­li­szek.

– Nie, do­syć już tego – za­wo­łał Me­ce­nas – chodź­my do re­ge­strów.

– Co! do re­ge­strów? Bierz dja­ble re­ge­stra. To na po­tem! Jak on przy­je­dzie.

– Daj mi je WPan za­raz.

– Po cóż?

– Że­bym zo­ba­czył co tam po­pi­sa­łeś?

– Al­boż my­ślisz, że się z nich co do­wiesz? – spy­tał ze śmie­chem Pan Rządz­ca. Re­ge­stra są dla Dzie­dzi­ców, a praw­dę sam Pan Bóg wie i ja. Wierz WPan na moje sło­wo. Czy to Je­go­mość chcesz się omło­tu z nich do­wie­dzieć, czy expen­sy? Po­rzuć, a ufaj mnie, co ci szcze­rą praw­dę mó­wię. Da­waj choć­by i wy­żej, a nie za­wie­dziesz się.

– Pew­nie?

– Nie­chyb­nie: my tu so­bie po szla­chec­ku za­go­spo­da­ru­je­my. Jesz­cze kie­li­szek.

– Do­syć już tego wszyst­kie­go ra­zem, zmie­nio­nym gło­sem ode­zwał się Ma­le­par­ta, do­wie­dzia­łem się, co wie­dzieć chcia­łem. Rządz­ca się jesz­cze nie do­my­ślił nic i na­le­gał na po­dróż­ne­go aby pił. Chmur­ne czo­ło Ma­le­par­ty od daw­na prze­ra­ża­ją­ce Jej­mość co nań ukrad­kiem spo­zie­ra­ła, opa­mię­ta­ło go na­resz­cie.

– Pro­wadź mnie do przy­go­to­wa­nej izby – ode­zwał się Me­ce­nas.

– Ale, ale to izby dla Dzie­dzi­ca.

– To też mó­wię ci, że­byś mnie do nich pro­wa­dził.

– Ale, jeź­li nad­je­dzie?

– Już nie nad­je­dzie.

– W ran sam mó­wi­łeś.

– Mó­wi­łem i po­wta­rzam, że nie nad­je­dzie bo nad­je­chał!!

Rządz­ca osłu­piał, po­tarł czo­ło, wy­trzeź­wił się – żona jego zbla­dła jak ścia­na.

– Ja je­stem dzie­dzic – do­dał Ma­le­par­ta – a WPan wy­bie­raj się ztąd co naj­ry­chlej. Do­syć już tu przy­zbie­ra­łeś. Rze­czy zaś ja­kie masz, ko­nie i chu­do­bę zo­sta­wisz mi na grun­cie, do ob­ra­chun­ku.

To po­wie­dziaw­szy i nie­zwa­ża­jąc na la­ment w izbie, wy­szedł w ga­nek. Lu­dzie sta­li pod nim.

– Za­wo­łać mi gu­mien­ne­go i gro­ma­dę.

Roz­bie­gli się po­słusz­ni.

W go­dzi­nę po­tem już ode­brał rzą­dy Panu Pro­ta­ze­mu i klu­cze miał u sie­bie. Na prze­ciw­ko płacz był, na­rze­ka­nia, la­men­ta do dnia bia­łe­go; a w izbie Me­ce­na­sa, li­czy­ły się pie­nią­dze, spraw­dza­ły re­ge­stra, ba­da­li lu­dzie. Ty­sią­ce nad­użyć się wy­kry­ło, bo jak sko­ro prze­sta­no się lę­kać Rządz­cy, mó­wio­no nań, co śli­na do gęby przy­nio­sła. – Ra­tu­jąc się ob­cię­te­mi poły, P. Pro­ta­zy mu­siał wy­pła­cić Me­ce­na­so­wi oko­ło trzech ty­się­cy zło­tych i tym le­d­wie spo­so­bem, zresz­tą ma­jęt­no­ści, z jego szpon się wy­darł.

Po wy­jeź­dzie Rządz­cy, no­we­go nie usta­no­wił Me­ce­nas, po­sta­no­wiw­szy sani za­miesz­kać na wsi. Mia­sto już mu się było sprzy­krzy­ło, może dla tego że nad­to go tam zna­no, zbyt do­brze prze­szłość jego wie­dzia­no, i mimo sza­cun­ku dla jego bo­gactw, po­gar­dza­no oso­bą. Ma­le­par­cie zaś, za­chcia­ło się zna­cze­nia, ty­tu­łów, kol­li­ga­cyi i pań­stwa, któ­re­go nie miał jesz­cze, choć pań­ski już po­sia­dał ma­ją­tek. Po­wie­dział więc so­bie: Jedź­my na wieś, gdzie mnie nie znaj; zo­sta­nę De­pu­ta­tem na sej­mi­ku, Po­słem na sejm, lub czem kol­wiek prze­cie, będę żył po pań­sku i za­po­mną czem by­łem daw­niej.ROZ­DZIAŁ II

Naj­bliż­szym są­siedz­twem Ma­le­par­ty, był dom JW. Sta­ro­sty Po­ra­ja, któ­re­go­śmy wi­dzie­li prze­jeż­dża­ją­ce­go przez wieś, chwi­lą przed przy­by­ciem Dzie­dzi­ca. Dal­szy ciąg tej po­wie­ści wy­ma­ga, aby­śmy wam miesz­kań­ców Po­ra­jo­wa po­znać dali. A na­przód spójrz­my na dwór i pa­sa­dę jego.

U uj­ścia ma­leń­kiej rzecz­ki, do jed­nej ze spław­nych rzek ko­ro­ny, le­ża­ło mia­stecz­ko zło­żo­ne z li­chych cha­łup ży­dow­skich i czte­rech kar­czem ma­ją­cych ota­czać ry­nek. W po­środ­ku pięć kra­mi­ków zna­czy­ło skle­py, sprze­da­wa­no w nich czo­snek, ce­bu­lę, po­wro­zy, sól, garn­ki i ło­jo­we świecz­ki. Nie – da­le­ko wzno­sił się ra­tusz ozdo­bio­ny wie­życz­ką z cho­rą­giew­ką her­bo­wą, któ­re­go okna w po­ło­wie za­bi­te były de­ska­mi. Po za nim i po za kra­ma­mi, cią­gnę­ły się błot­ni­ste ulicz­ki mia­stecz­ka, ob­sta­wio­ne cha­łup­ka­mi wa­lą­ce­mi się i nie­lep­sze­mi od nich sto­dół­ka­mi.

Gdzie­nieg­dzie sa­dek z wi­śnio­we­mi drze­wy, ze sta­rą gru­szą, pra­bab­ką wszyst­kich grusz oko­licz­nych, roz­zie­le­niał smut­no czar­ny ten wi­dok. Po za mia­stem, w wi­dłach dwóch rzek, wśród zie­lo­ne­go wału okrą­ża­ją­ce go do koła sam gro­dek daw­ny, wzno­si­ły się mury zam­ku sen­jo­ral­ne­go, świe­żo od­no­wio­ne i do­sztu­ko­wa­ne no­we­mi bu­dow­la­mi. Wie­rzycz­ka nad bra­mą wzno­szą­ca się z ze­ga­rem i bal­ko­nem, uka­zy­wa­ła je­dy­ny na za­mek wjazd, po zwo­dzo­nym daw­niej a te­raz zwo­dzą­cym tyl­ko mo­ście. W bru­ko­wa­nym dzie­dziń­cu, stał sam tak zwa­ny daw­nym zwy­cza­jem za­mek, bu­do­wa w po­ło­wie sta­ra, w pół nowa. Dwie jego na­roż­ne basz­ty i śro­dek wi­docz­nie były z XVI wie­ku, jeź­li nie daw­niej­sze, dłu­gie ofi­cy­ny do – bu­do­wa­no po­źniej. Po za­tem wszyst­kiem ogród ze szpa­le­ra­mi, sa­dzaw­ka­mi, buksz­pa­nem wy­sa­dza­ne­mi uli­ca­mi, ob­ci­na­ne­mi świr­ka­mi, cią­gnął się aż nad rze­kę. Na pra­wo i lewo były staj­nie, wo­zow­nie i inne za­bu­do­wa­nia fol­warcz­ne.

Nad jed­ną z baszt za­tknię­ty krzy­żyk bla­sza­ny, do­wo­dził że tam była zam­ko­wa ka­pli­ca. U bra­my, u drzwi głów­nych, na cho­rą­giew­kach, a na­wet w ulicz­kach ogro­du wy­ci­na­ne, wy­sa­dza­ne i ma­lo­wa­ne her­by, do­wo­dzi­ły-źe dzie­dzic Po­ra­jo­wa na­le­żał do fa­mil­ji Po­ra­jów, i lu­bił się tem szczy­cić.

Jak w mia­stecz­ku tak i tu­jed­na­ko wi­dać było, że fa­mil­ja za­cna bar­dzo pod­upa­dła na for­tu­nie, choć nic dumy daw­nej nie stra­ci­ła. Obok her­bów wi­dać było nie­do­sta­tek, ob­wi­ja­ją­cy się w po­waż­ne po­zo­ry pań­stwa, jak hisz­pan w swój płaszcz po­dar­ty. Lu­dzie co się prze­my­ka­li, obok dziu­ra­wych suk­ni, mie­li na twa­rzy i w ru­chach, zu­chwal­stwo sług ma­gna­tów; za­mek sam sobą oka­zy­wał to śmiesz­ne po­łą­cze­nie ho­ło­ty i pań­sko­ści.

Dość brud­ny, opusz­czo­ny jak mia­stecz­ko same, pysz­nił się jed­nak basz­ta­mi swe­mi, her­ba­mi, po­wo­za­mi, koń­mi i licz­ną bar­dzo dwor­nią. Nie­ład był wszę­dzie, wrza­wa, krzy­ki, nie­po­rzą­dek i nie­do­sta­tek, naj­mniej wpraw­ne oko ude­rza­ły.

W zam­ku miesz­kał JWPan Sta­ro­sta Po­raj wdo­wiec, z dwu­dzie­stą kil­ko let­nią, bar­dzo już doj­rza­łą cór­ką i jesz­cze doj­rzal­szą sio­strą. Sta­ro­sta mógł mieć tak oko­ło sześć­dzie­się­ciu, ale trzy­mał się tęgo i ru­cha­wy był jak mło­dzie­niec na­sze­go wie­ku. Jeź­dził kon­no, po­lo­wał, pił, w po­trze­bie za­tarł­szy wy­go­lo­nej czu­pry­ny ko­per­cza­ki stro­ił do wdó­wek bo­ga­tych, sej­mi­ko­wał pra­co­wi­cie, fo­ry­tu­jąc­swo­jej par­tyi kan­dy­da­tów kie­li­cha­mi i sza­blą, sło­wem żył ży­ciem czyn­nem i nie­cier­pią! spo­czyn­ku. Po­ło­wę roku pę­dził w War­sza­wie, część na wsi i w od­wie­dzi­nach u ma­gna­tów, z któ­re­mi go łą­czy­ły sto­sun­ki i kol­li­ga­cye. Sta­ro­sta na­le­żał du­szą i ser­cem do pa­nów, do ary­sto­kra­cyi; dum­ny był jak grand hisz­pań­ski, lu­bił wy­sta­wę, zby­tek, uczto­wa­nie, pa­ra­dę jak bo­gacz, choć wca­le nim nie był. Odzie­dzi­czyw­szy po ojcu je­den Po­ra­jów i wie­le dumy, pu­ściw­szy się w ży­cie pań­skie, stra­ci! for­tu­nę, ob­cią­żył ją dłu­ga­mi i zo­stał na sta­rość, gdy­by nie szcze­gól­na na to obo­jęt­ność, nie­szczę­śli­wym, bo dłuż­ny wszyst­kim, nic mo­gąc od­dać ni­ko­mu. Ale Sta­ro­stę to wca­le nie­ob­cho­dzi­ło; gdy się kre­dy­tor do­po­mi­nał, na­przód go poił, kar­mił, drwił z nie­go po ci­chu, a wiel­ce na po­zór ho­no­ro­wał, aby szlach­ci­ca – ucho­dzić: gdy to nie po­mo­gło, obie­cy­wał po­moc swo­ją i pro­tek­cyą w za­mian za ka­pi­tał. Na­resz­cie jeź­li i tem nie­zwy­cię­żył do­zwa­la! pro­ce­so­wać, pe­wien bę­dąc, że mu pro­ces nie­zasz­ko­dzi, bo któż jeź­li nie Sta­ro­sta, trząsł Sej­mi­ka­mi, wy­bie­rał urzęd­ni­ków i wła­dał Są­da­mi? Tak ob­cią­żo­ny dłu­ga­mi, zo­stał przy Po­ra­jo­wie i ro­bił nowe dłu­gi, pił, jadł, spał, sej­mi­ko­wał, jeź­dził na zimę do War­sza­wy i uda­wał wy­śmie­ni­cie pana; a kto­by go uj­rzał z pod­nie­sio­ną gło­wą, za­rzu­co­ne­mi w tył wy­lo­ta­mi kon­tu­sza, po­krę­co­nym do góry szpa­ko­wa­tym wą­sem, ręką jed­ną na ka­ra­bel­li, dru­gą za pa­sem bo­ga­tym, wziął­by go nie­chyb­nie za jed­ne­go z naj­ma­jęt­niej­szych w Pol­sce oby­wa­te­li, co becz­ka­mi zło­to w piw­ni­cy cho­wał.

Pan­na Kasz­tel­lan­ka Ka­ta­rzy­na sio­stra Sta­ro­sty, była dru­gą po nim w domu oso­bą. W wiel­kiej czę­ści prze­ję­ła ona cha­rak­ter bra­ta, jego dumę, próż­ność, za­mi­ło­wa­nie w wy­sta­wie i pań­sko­ści. Nie­gdyś pięk­na, te­raz już reszt­ki zwię­dłych wdzię­ków, z wiel­ką jesz­cze pre­ten­syą do nich, po­zo­sta­ły jej tyl­ko. Wy­so­kie­go wzro­stu, kształt­nej po­sta­ci, ry­sów twa­rzy re­gu­lar­nych, czar­ne­go wło­sa, kto­ry już z gło­wy ucie­kać za­czy­nał, czar­nych nie­gdyś oczów, dziś siń­ca­mi oto­czo­nych, Pan­na Ka­ta­rzy­na mo­gła jesz­cze ucho­dzić za nie­szpet­ną, choć do­brych lat czter­dzie­ści prze­ży­ła na świe­cie. Całe swo­je ży­cie wy­bie­ra­ła się za mąż bo­ga­to, mia­ła kon­ku­ren­tów mnó­stwo, jed­ni sami po­ucie­ka­li, dru­gich ona od­pra­wi­ła, za nie­god­nych swej ręki uwa­ża­jąc, a choć zbli­ża­ła się do pięć­dzie­się­ciu, ma­rzy­ła jesz­cze o świet­nem za mąż pój­ściu. Jak wszyst­kie pra­wie sta­re pan­ny, wie­rząc w sny, prze­po­wied­nie, prze­czu­cia, co roku aż do Wstęp­nej Śro­dy, była pew­ną że pój­dzie za mąż w Za­pu­sty, po… wiel­kim po­ście, zno­wu za­czy­na­ła się spo­dzie­wać, aż do na­stę­pu­ją­ce­go. Kto­kol­wiek nad­jeż­dżał, zda­wał się dla niej kon­ku­ren­tem, kto kil­ka słów prze­mó­wił, pew­nie za­ko­cha­nym, kto przez parę mie­się­cy u Sta­ro­sty by­wał, nie­chyb­nie sta­ra­ją­cym się. Tyle razy za­wie­dzio­na, bo za­wo­dów po­li­czyć nie po­dob­na, mia­ła wiel­ką słusz­ność na­rze­ka­jąc na męż­czyzn, ich nie­wia­rę, nie­sta­łość i in­te­res­sow­ność. Cy­to­wa­ła z upodo­ba­niem wszyst­kie prze­ciw nim ar­gu­men­ta, ja­kie się znaj­du­ją w sław­nej nie­gdy ksią­żecz­ce, pod ty­tu­łem: Od­po­wiedź damy na zło­te jarz­mo mał­żeń­skie. Prę­dzej póź­niej jed­nak za­wsze wy­glą­da­ła przy­ję­cia tego Mes­sy­asza, co ją do mał­żeń­skie­go raju miał wpro­wa­dzić, wy­obra­ża­jąc go so­bie na­przód mło­dym, po­wtó­re przy­stoj­nym, po trze­cie z pięk­nem imię – niem, na­resz­cie bo­ga­tym nie­zmier­nie. Do bra­ta mia­ła ura­zę, do­my­śla­jąc się i nie­płon­nie, że on był przy­czy­ną, iż do­tąd za mąż nie wy­szła i utrzy­my­wał ją w domu, aby nie być zmu­szo­nym wy­pła­cić po­sa­gu. Z pra­wa na­tu­ry opie­kun­ka mło­dej Zuzi Sta­ro­ścian­ki, mści­ła się tro­chę na cór­ce za prze­wi­nie­nie oj­cow­skie, prze­po­wia­da­jąc jej, że nie­pręd­ko jesz­cze za mąż pójść moie, i z po­rząd­ku rze­czy wy­pa­da, aby ona wprzód tę prze­paść wy­pró­bo­wa­ła, nim Zu­zia w nią się rzu­ci.

Pan­na Ka­ta­rzy­na po­mi­mo swych od­le­wa­nych czter­dzie­stu la­tek, nie spu­ści­ła do­tąd wca­le z wa­run­ków arcy cięż­kich dla swe­go przy­szłe­go. Ko­niecz­nie chcia­ła go wiel­kim pa­nem i przy­stoj­nym chłop­cem, może dla tego, że tak dłu­go cze­ka­ła, a za po­cze­ka­nie za­wsze się coś pła­ci. Tym cza­sem kon­ku­ren­ci daw­niej dla pięk­nych oczów Kasi zja­wia­ją­cy się gę­sto, od­strę­cze­ni to wie­ścią o nie­wy­płat­no­ści Sta­ro­sty, to dumą pan­ny, po­wo­li po­zni­ka­li i sio­stra dzie­dzi­ca

Po­ra­jo­wa za­czy­na­ła się o swo­je za mąż pój­ście nie­spo­ko­ić od nie­ja­kie­go cza­su, wie­rząc jed­nak­że, iż ją prę­dzej po­źniej, mi­nąć nie może, bo cy­gan­ka prze­po­wie­dzia­ła jej świet­ne a nie­spo­dzia­ne mał­żeń­stwo, a cy­gań­skie wróż­by nig­dy nie­za­wo­dzą.

Sta­ro­scian­ka, oprócz róż­ni­cy lat i wdzię­ków, cha­rak­te­rem nie­wie­le się róż­ni­ła od ciot­ki i ojca. Dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nia i doj­rza­ła pan­na, mniej­sze­go wzro­stu od Ka­ta­rzy­ny, po­dob­nych ry­sów twa­rzy, świe­ża, czar­no­oka, ru­mia­na i jak w ów­czas po­wia­da­no, tęga czar­no-brew­ka, była dum­na jak oj­ciec, ro­iła wiel­ką przy­szłość jak cio­cia. Mia­ła do tego więk­sze od niej pra­wo, bo na oko dzie­dzicz­ka Po­ra­jo­wa, pięk­ne­go imie­nia, cór­ka czło­wie­ka wzię­te­go w swo­jej oko­li­cy, skol­li­go­wa­ne­go z ma­gna­ta­mi, ma­ją­ce­go sto­sun­ki w War­sza­wie, była nie złą par­tyą. Skut­kiem po­by­tu w War­sza­wie i edu­ka­cyi na wiel­ką sto­pę – bo fran­cuz­ką ma­da­me, jesz­cze na­ów­czas w Pol­sce rzad­ką, mia­ła za pierw­szą na­uczy­ciel­kę – Zu­zia, róż­ni­ła się od Pan­ny Ka­ta­rzy­ny wiel­ką po­gar­dą oj­czy­stych oby­cza­jów i ję­zy­ka, za­mi­ło­wa­niem wszyst­kie­go co fran­cuz­kie, co nowe, co mod­ne i błysz­czą­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: