Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małżeństwo po szwedzku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Małżeństwo po szwedzku - ebook

Małżeństwo po szwedzku to poruszające wyznania Polki, która w siermiężnych czasach socjalizmu decyduje się na małżeństwo z poznanym korespondencyjnie Szwedem. Bez pieniędzy i ze skromnym doobytkiem wyrusza na północ Szwecji, gdzie spodziewa się życia w spokoju i dobrobycie. Na lotnisku wita ją dziwny starszy mężczyzna, który rozklekotanym samochdem wiezie ją nie do obiecanej w listach willi, lecz do skromnego ,zapuszczonego domu. Krystyna próbuje przystosować się do nowych warunków, ale skąpstwo i dziwactwa męża zaczynają ją niepokoić. Bariera językowa wzmaga jeszcze uczucie obcości, a tajemnicze zachowanie męża i mroczna okolica budzą w niej poczucie zagrożenia. Nie ma pieniędzy na powrót do Polski, więc musi walczyć o przetrwanie w obcym, nieprzyjaznym środowisku. Nie może też odejść od męża, bo jako jego prawowita małżonka nie uzyskałaby żadnej pomocy socjalnej.

Oparta na faktach powieść ukazuje gorzki smak emigracyjnego życia, burzy wyidealizowany mit Szwecji jako państwa dobrobytu i pokazuje różnice kulturowe pomiędzy naszymi krajami.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-210-5
Rozmiar pliku: 968 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Pod­cho­dzi­li­śmy do lą­do­wa­nia. Przez okno wi­dać było skrzy­dło sa­mo­lo­tu i błę­kit­ne, roz­świe­tlo­ne nie­bo. Pod nami roz­cią­ga­ła się bia­ła rów­ni­na chmur jak za­sy­pa­ne śnie­giem pole. Kie­dy ją prze­nik­nę­li­śmy, uka­zał się ar­chi­pe­lag ska­li­stych fior­dów i le­si­stych, czar­no­zie­lo­nych wysp, pół­wy­spów i przy­ląd­ków po­prze­ci­na­nych li­nij­ka­mi sza­rych dróg. Przy­po­mi­na­ły ta­jem­ni­cze zna­ki wy­ry­te na ta­bli­cach za­ro­śnię­tych la­sa­mi pust­ko­wi. W za­to­kach nie było wi­dać stat­ków ani ło­dzi, a w głę­bi lą­dów nie za­zna­czał się naj­mniej­szy na­wet ślad osa­dy czy po­je­dyn­cze­go domu.

Kra­jo­braz zmie­nił się jed­nak na­gle. Sa­mo­lot szarp­nął i prze­sko­czył ko­lej­ną prze­szko­dę wia­tru. Ho­ry­zont za­ko­ły­sał się i uspo­ko­ił, a pod wi­bru­ją­cy­mi ko­ła­mi pod­wo­zia za­lśni­ła rze­ka. Pły­nę­ła we wgłę­bie­niu ko­li­stej rów­ni­ny oto­czo­nej ze wszyst­kich stron wzgó­rza­mi. Na jej oby­dwu brze­gach roz­cią­ga­ło się mia­sto, od­sła­nia­ły się pola za­bu­do­wań i dziel­nic wro­śnię­tych w las, któ­ry gęst­niał aż do da­le­kiej gó­rzy­stej per­spek­ty­wy.

Pró­bo­wa­łam wy­po­wie­dzieć na­zwę mia­sta, ale mój ję­zyk i my­śli bun­to­wa­ły się prze­ciw­ko trud­nym szwedz­kim sa­mo­gło­skom. Umeå zbli­ża­ło się więc do mnie i mia­ło wkrót­ce wy­lą­do­wać w moim ży­ciu jako obce i nie­moż­li­we do wy­po­wie­dze­nia. Drga­ło we mnie lę­kiem nie­unik­nio­nych te­raz zda­rzeń, któ­rych ob­ra­zy i zna­cze­nia wi­dzia­łam i sły­sza­łam po pol­sku. Do­ko­ła sie­dzie­li Szwe­dzi ubra­ni na spor­to­wo, w dżin­sy, ko­lo­ro­we ko­szu­le i kurt­ki z met­ka­mi zna­nych za­chod­nich firm. Te dro­gie kurt­ki rzu­ca­li na po­rę­cze fo­te­li albo upy­cha­li w po­jem­ni­kach nad gło­wa­mi, kie­dy w sa­mo­lo­cie ro­bi­ło się cie­pło. Ko­bie­ta sie­dzą­ca obok mnie prze­su­wa­ła cały czas pal­ca­mi po zło­tej ko­lii, a sto­pa­mi udep­ty­wa­ła skó­rza­ną to­reb­kę z wklę­słym na­pi­sem fir­my Guc­ci.

Ob­ser­wu­jąc ją, sta­ra­łam się usa­do­wić tak, by nie zwra­cać na sie­bie uwa­gi. Wy­da­wa­ło mi się, że jest bar­dzo zim­no. Owi­nę­łam się li­chym swe­trem z do­mów to­wa­ro­wych Cen­trum. Ob­cią­gnę­łam kre­to­no­wą spód­ni­cę, któ­rą mama uszy­ła mi na tę oka­zję. Nogi w pla­sty­ko­wych san­da­łach prze­szmu­glo­wa­nych z NRD usta­wi­łam rów­no i sta­bil­nie przed fo­te­lem. Od fo­te­la wia­ło jed­nak chło­dem, a wy­ło­żo­ny przed nim chod­nik mro­ził mnie jak zlo­do­wa­cia­ła sa­dzaw­ka. Ten lód nie ta­jał we mnie, cho­ciaż czu­łam jed­no­cze­śnie we­wnętrz­ny żar cie­ka­wo­ści i ocze­ki­wa­nia. Drża­łam z chło­du i upa­łu, jak­by w ata­ku ja­kiejś nie­sa­mo­wi­tej od­mia­ny ma­la­rii.

Lot­ni­sko pod­no­si­ło się tym­cza­sem ku nam z każ­dą se­kun­dą co­raz bli­żej. Świa­tła „za­piąć pasy” świe­ci­ły się już od dłuż­szej chwi­li, a pa­sa­że­ro­wie przy­go­to­wy­wa­li się do ry­chłe­go wyj­ścia. Skła­da­li ga­ze­ty, któ­re czy­ta­li pod­czas lotu. Strze­py­wa­li okrusz­ki ka­na­pek. Roz­glą­da­li się za ba­ga­ża­mi usta­wio­ny­mi pod fo­te­la­mi. Ja też wy­su­nę­łam do przo­du pla­sty­ko­wą tor­bę, ale sama by­łam już my­śla­mi na lot­ni­sku. Wi­dzia­łam je, cho­ciaż mia­łam się na nim zna­leźć pierw­szy raz w ży­ciu. Lot­ni­sko, a szcze­gól­nie hala przy­lo­tów, zmie­nia­ła się jed­nak cią­gle, jak­by ją ktoś do­pie­ro bu­do­wał z róż­nych ele­men­tów i na­stro­jów.

W jed­nej se­kun­dzie była to ja­sna, prze­stron­na sala z pa­ste­lo­wy­mi ścia­na­mi i prze­gro­da­mi z gru­be­go szkła i chro­mu. Przy ścia­nach sta­ły no­wo­cze­sne drew­nia­ne re­ga­ły, a na nich umiesz­czo­ne były dzie­siąt­ki ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nów. Z gło­śni­ków prze­ni­ka­ła bal­la­da Po­wer of Love, a z nie­wi­docz­nych dez­odo­ran­tów są­czył się za­pach czy­sto­ści i per­fum. Ale już w na­stęp­nej se­kun­dzie hala prze­obra­ża­ła się w cze­luść dwor­ca ko­le­jo­we­go w Miń­sku. Za­mie­nia­ła się w ten dwo­rzec aku­rat wte­dy, kie­dy ża­rów­ki w krysz­ta­ło­wym ży­ran­do­lu prze­pa­la­ły się, a woda z dwu nie­czyn­nych klo­ze­tów za­czy­na­ła for­so­wać mar­mu­ro­wą po­sadz­kę koło brą­zo­we­go mo­nu­men­tu wo­dza re­wo­lu­cji.

Ist­nia­ły więc jak­by dwie hale przy­lo­tów, a mię­dzy nimi znaj­do­wa­ła się gra­ni­ca. Mia­łam ją prze­kro­czyć z pol­skim pasz­por­tem i pi­smem Elo­fa w ręku. Była to kart­ka wiel­ko­ści A4 z tek­stem na­pi­sa­nym na co naj­mniej pięć­dzie­się­cio­let­niej ma­szy­nie o sta­ro­świec­kich czcion­kach. Część z nich pod­sko­czy­ła do góry, nad­pi­su­jąc tekst nie­spo­dzie­wa­ny­mi glo­sa­mi. Ani tek­stu, ani glos nie ro­zu­mia­łam jed­nak i z ca­ło­ści do­ku­men­tu waż­ny był dla mnie tyl­ko pod­pis. Ozdob­ne, za­ma­szy­ste E i po­zo­sta­łe trzy li­te­ry do­pi­sa­ne na róż­nych, ale na ogół niż­szych po­zio­mach ka­li­gra­fii.

Ten pod­pis otwie­rał przede mną gra­ni­cę, pod­czas gdy sam Elof krył się w cie­niu mo­ich do­my­słów i na­dziei. Był za­le­d­wie wer­sją wy­ima­gi­no­wa­ne­go prze­ze mnie szki­cu bez twa­rzy, syl­wet­ki, ge­stu po­wi­ta­nia czy choć­by zdaw­ko­we­go uśmie­chu. Jak czło­wiek, któ­re­go fo­to­gra­fia nig­dy nie na­de­szła, a list nad­szedł, ale na­pi­sa­ny był po szwedz­ku. Sam Elof zy­ski­wał jed­nak na tej sy­tu­acji. Jego ta­jem­ni­cza syl­wet­ka i oso­bo­wość sta­wa­ły się co­raz bar­dziej atrak­cyj­ne, a nie­zna­ne, da­le­kie oto­cze­nie, w któ­rym żył, przy­cią­ga­ło mnie z co­raz więk­szą siłą.

Same ro­man­tycz­ne ba­na­ły o wi­kin­gach, la­sach i fior­dach wzbo­ga­ca­ły opis Elo­fa z dnia na dzień, mię­dzy ko­lej­nym nie­zro­zu­mia­łym li­stem i kart­ką. Był te­raz wy­so­ki i smu­kły, choć jed­no­cze­śnie sil­ny i na pew­no bar­dzo wy­trwa­ły. Miał po­dłuż­ną, nor­dyc­ką twarz o ostrych ry­sach, ale czy­stych, błę­kit­nych oczach w ko­lo­rze let­nie­go fior­du. Wło­sy ja­sne, pro­ste, si­wie­ją­ce z po­bla­skiem śnie­gu w samo po­łu­dnie. Nie śmiał się gło­śno i nie wy­cią­gał ra­mion na po­wi­ta­nie, ale prze­cież nie roz­grze­wa­ło go słoń­ce Sy­cy­lii od po­ko­leń. Na­to­miast jego chłód i opa­no­wa­nie uspo­ka­ja­ły mnie i za­chę­ca­ły do wy­cią­gnię­cia ręki.

Za Elo­fem wy­ra­stał z dnia na dzień co­raz wyż­szy las, głów­nie świer­ki i so­sny, choć od cza­su do cza­su bie­la­ły rów­nież brzo­zy z ja­kichś pół­noc­nych scen daw­nych ra­dziec­kich fil­mów. Ist­nia­ła tak­że per­spek­ty­wa domu, a wła­ści­wie wil­li w du­żym ogro­dzie peł­nym nie­okre­ślo­nej na ra­zie, ale zie­lo­nej ro­ślin­no­ści, krze­wów i niż­szych drzew. Wil­la wy­po­sa­żo­na była w no­wo­cze­sny ga­raż z au­to­ma­tycz­nie otwie­ra­ny­mi drzwia­mi jak w ame­ry­kań­skich sce­nach z Hol­ly­wo­odu. Otwie­rał je ta­jem­ni­czy przy­rząd przy­ci­ska­ny pal­cem. Z ga­ra­żu wy­jeż­dżał za­dba­ny sa­mo­chód wy­so­kiej kla­sy. Naj­czę­ściej wy­obra­ża­łam go so­bie jako nowy mo­del vo­lvo, kwin­te­sen­cję bez­pie­czeń­stwa i luk­su­su w wer­sji me­ta­li­zo­wa­nej.

Moim od­stęp­stwem na rzecz przy­ro­dy, do któ­rej Szwe­dzi, jak wie­dzia­łam, są bar­dzo przy­wią­za­ni, stał się niedź­wiedź miesz­ka­ją­cy w le­sie na ty­łach wil­li Elo­fa. Był duży, owło­sio­ny i dzik­szy niż osob­ni­ki z ka­mien­ne­go wy­bie­gu na war­szaw­skiej Pra­dze. Wy­da­wał się jed­nak cał­kiem oswo­jo­ny, przy­najm­niej z mo­imi my­śla­mi. Dla­te­go też za­sko­czy­ło mnie na­głe ude­rze­nie po­tęż­nej łapy, przez któ­rą pchnię­ta zo­sta­łam do przo­du, ku praw­dzi­wej rze­czy­wi­sto­ści. Sa­mo­lot ude­rzył wła­śnie pod­wo­ziem o pas do lą­do­wa­nia i za­czął ha­mo­wać, zwra­ca­jąc się ku hali przy­lo­tów.

Lot­ni­sko było nie­wiel­kie i pra­wie pu­ste. Na po­bli­skim pa­sie stał sa­mo­lot lo­kal­nych li­nii lot­ni­czych star­tu­ją­cy z Umeå do od­da­lo­nej o pięć­set ki­lo­me­trów na pół­noc Ki­ru­ny. Za­po­wia­da­no ten lot przez gło­śni­ki. Pod nasz sa­mo­lot pod­je­cha­ły schod­ki, po któ­rych ze­szli­śmy pra­wie wprost do hali przy­lo­tów. Była ja­sna, prze­szklo­na, a jej ume­blo­wa­nie i wy­po­sa­że­nie od­po­wia­da­ło pra­wie do­kład­nie stan­dar­dom mo­ich wy­obra­żeń. Z wy­jąt­kiem bal­la­dy Po­wer of Love. Przez gło­śni­ki po­da­wa­no prak­tycz­ne in­for­ma­cje o au­to­bu­sie do śród­mie­ścia, czy­li pla­cu Va­sa­plan, i o moż­li­wo­ści wy­na­ję­cia tak­só­wek tak­że na dal­sze tra­sy. Au­to­bus pod­jeż­dżał wła­śnie pod wia­tę przy­stan­ku, a tak­sów­ki usta­wia­ły się gę­sie­go na po­sto­ju. Więk­szość pa­sa­że­rów za­bie­ra­ła jed­nak swo­je ba­ga­że i szła w kie­run­ku par­kin­gu.

Wkrót­ce też hala przy­lo­tów opu­sto­sza­ła. Zo­sta­łam wła­ści­wie tyl­ko ja i czar­no­skó­ra ro­dzi­na bez­sku­tecz­nie ocze­ku­ją­ca czy­je­goś przy­jaz­du. Poza tą ro­dzi­ną koło sto­ja­ka na ga­ze­ty wi­dzia­łam star­sze­go wy­so­kie­go męż­czy­znę w spor­to­wej kurt­ce i dżin­sach. Wa­ha­jąc się, po­de­szłam do nie­go i nie­pew­nie za­py­ta­łam: „Elof?”. Ale spoj­rzał na mnie tyl­ko zdzi­wio­ny i nic nie od­po­wie­dział. Za­czę­łam więc szu­kać w tor­bie słow­ni­ka pol­sko-szwedz­kie­go, żeby się ja­koś wy­tłu­ma­czyć. I wła­śnie wte­dy zo­ba­czy­łam in­ne­go star­sze­go męż­czy­znę, któ­ry wy­cho­dził zza szkla­nej prze­gro­dy i zbli­żał się w moją stro­nę. Za chwi­lę pod­szedł do mnie, po­dał mi rękę i pod­niósł moją tor­bę bez sło­wa. Tym ra­zem mu­siał to być Elof.

W pierw­szej chwi­li trud­no mi było oswo­ić się z za­mia­ną wy­ima­gi­no­wa­ne­go Elo­fa na praw­dzi­we­go. Na pierw­szy rzut oka tyl­ko tro­chę sie­bie przy­po­mi­na­li. Praw­dzi­wy Elof był rze­czy­wi­ście wy­so­ki, miał na pew­no po­nad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, ale wy­glą­dał ra­czej na wy­chu­dzo­ne­go niż na smu­kłe­go. Jego po­cią­gła twarz wy­da­wa­ła się też znacz­nie star­sza i bar­dziej po­bruż­dżo­na zmarszcz­ka­mi niż tego ocze­ki­wa­łam. Wło­sy miał cał­kiem siwe, a oczy wpraw­dzie nie­bie­skie, ale wy­bla­kłe i czuj­ne. Jesz­cze bar­dziej niż wy­gląd Elo­fa roz­cza­ro­wał mnie jego ubiór. To nie był Szwed w no­wo­cze­snych spodniach i dro­giej kurt­ce. Ubra­ny był w gra­na­to­wą ma­ry­nar­kę z krem­pli­ny, któ­rą prze­cho­wy­wał chy­ba na od­święt­ne oka­zje przez wie­le lat. Miał też rów­nie sta­re i wy­słu­żo­ne sza­re spodnie, w któ­rych on – a może ktoś inny – za­pra­so­wał kan­ty. Naj­gor­sze jed­nak były jego po­ma­rań­czo­we skó­ro­po­dob­ne pół­bu­ty o nie­mod­nym mo­de­lu, po­rząd­nie przy­dep­ta­ne na pię­tach i o uko­śnie zdar­tych ob­ca­sach.

Praw­dzi­wy Elof przy­po­mi­nał miesz­kań­ca Mła­wy czy Grój­ca, któ­ry przy­jeż­dża do War­sza­wy spo­ra­dycz­nie, a gar­de­ro­bę na­by­wa raz na kil­ka lat. Tak my­śla­łam, idąc śla­dem wy­krzy­wio­nych ob­ca­sów, któ­re spraw­nie i dość szyb­ko prze­miesz­cza­ły się w stro­nę par­kin­gu i sa­mo­cho­du. Był to ford. Wpraw­dzie nie pro­to­typ tej mar­ki, ale mo­del sprzed co naj­mniej dzie­się­ciu, pięt­na­stu lat. Pod­sta­wa ka­ro­se­rii wy­da­wa­ła się nie­pro­por­cjo­nal­nie pła­ska i dłu­ga, opie­ra­ła się na wiel­kich błot­ni­kach i przy­kry­ta była czymś w ro­dza­ju bre­zen­to­wej bud­ki.

W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że Elof bę­dzie mu­siał wy­cią­gnąć kor­bę, żeby uru­cho­mić sil­nik. Sprzę­gło jed­nak dzia­ła­ło, pe­dał gazu rów­nież, więc ru­szy­li­śmy bez żad­nych kło­po­tów. Kie­dy skrę­ca­li­śmy na szo­sę i wiel­gach­na kie­row­ni­ca ob­ró­ci­ła się płyn­nie w lewo, zwró­ci­łam uwa­gę na ręce Elo­fa. Były dłu­gie, ko­ści­ste i po­kry­te ru­da­wym za­ro­stem. Naj­gor­sze jed­nak wy­da­ły mi się pa­znok­cie. Zro­go­wa­cia­łe i po­żół­kłe od­sła­nia­ły śla­dy ude­rzeń i od­kształ­ceń, a do­oko­ła ob­ry­so­wa­ne były czer­nią ja­kiejś za­daw­nio­nej, brud­nej ro­bo­ty na polu czy w le­sie.

Po­my­śla­łam, że sa­mo­chód Elo­fa przy­po­mi­na ka­ry­ka­tu­rę ame­ry­kań­skie­go krą­żow­ni­ka szos, a w jego „ka­brio­le­cie” roz­gry­wa się pa­ro­dia hol­ly­wo­odz­kie­go hap­py endu. Ja mam pięć­dzie­siąt lat, a on jest o dwa­na­ście lat star­szy. Na­sze uczu­cia roz­wi­ja­ły się jak do­tąd ko­re­spon­den­cyj­nie. Obec­nie zaś ja­ki­kol­wiek dia­log jest nie­moż­li­wy, bo on mówi tyl­ko po szwedz­ku, a ja mu­szę szu­kać każ­de­go szwedz­kie­go słów­ka w słow­ni­ku. W do­dat­ku ten za­rdze­wia­ły ford to ist­na drwi­na z mo­ich ma­rzeń o me­ta­li­zo­wa­nym vo­lvo mo­del 1986.

Przy tak ka­ta­stro­fal­nym zde­rze­niu ma­rzeń z rze­czy­wi­sto­ścią po­stę­po­wa­łam zwy­kle w ten sam spo­sób. Ośmie­sza­łam oczy­wi­ste ab­sur­dy i mrzon­ki z sa­tys­fak­cją czło­wie­ka, któ­re­go stać na po­czu­cie hu­mo­ru na­wet we wła­snych spra­wach. Opo­wia­da­łam o da­nym zda­rze­niu dow­cip naj­pierw so­bie, a po­tem in­nym, po czym znaj­do­wa­łam ja­kiś inny cel i ma­rze­nie. W obec­nej sy­tu­acji me­to­da ta nie mia­ła jed­nak za­sto­so­wa­nia. Nie mo­głam za­wró­cić na lot­ni­sko, bo mój bi­let po­wrot­ny waż­ny był za dwa ty­go­dnie i nie pod­le­gał wy­mia­nie, a na nowy nie mia­łam pie­nię­dzy. Była to więc ka­ta­stro­fa po­waż­na i nie­od­wra­cal­na.

Na szczę­ście i z ta­ki­mi trud­no­ścia­mi da­wa­łam so­bie radę dzię­ki mo­jej dru­giej, nie­ro­man­tycz­nej na­tu­rze. Ta dru­ga ja, spo­koj­na, cier­pli­wa, po­my­sło­wa i przed­się­bior­cza za­wsze ra­to­wa­ła zwa­rio­wa­ną ro­man­tycz­kę. Te­raz też mó­wi­ła do mnie z roz­wa­gą: To nie wina Elo­fa, że może być tyl­ko taki, jaki jest i mieć to, co ma. Ktoś mu tłu­ma­czył li­sty, mó­wił, że je­stem głów­nym spe­cja­li­stą w Mi­ni­ster­stwie Kul­tu­ry i Sztu­ki, dzien­ni­kar­ką i że ob­je­cha­łam wie­le kra­jów świa­ta.

Wy­obra­że­nie mi­ni­ster­stwa było dla Elo­fa rów­nie od­le­głe jak Sztok­holm, do któ­re­go leci się z Umeå go­dzi­nę. Kul­tu­rę i sztu­kę ko­ja­rzył w naj­lep­szym ra­zie z dziel­ni­co­wą bi­blio­te­ką, gdzie czy­tał ga­ze­ty. Nie bu­dził w nim też po­dzi­wu abs­trak­cyj­ny ty­tuł głów­ne­go spe­cja­li­sty. Ta­kie­go ko­goś nie za­trud­nia­ła ani miej­sco­wa szko­ła pod­sta­wo­wa, ani po­bli­ska przy­chod­nia, więc kto to miał niby być. Rów­nie obce były dla Elo­fa po­dró­że. Miał for­da, więc mógł wy­brać się kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów za Umeå, ale lot­nisk na pew­no nie od­wie­dzał. Na­wet lot­ni­ska we wła­snym mie­ście.

Elof wie­dział na­to­miast coś nie­coś o Pol­sce, bo oglą­dał te­le­wi­zję i czy­tał pra­sę. Pol­ska to był bied­ny kraj, do któ­re­go z Umeå wy­wo­zi­ło się dary – uży­wa­ną odzież, pro­szek do pra­nia i jed­no­ra­zo­we pie­lu­chy. W prze­ciw­ną zaś stro­nę – z Pol­ski do Umeå – przy­wo­zi­ło się ko­bie­ty, przy­szłe żony miesz­kań­ców mia­sta i oko­lic.

Przy­je­cha­łam więc tu nie jak bo­ga­ta tu­ryst­ka z Nie­miec na przy­kład czy USA, ale jak ktoś w ro­dza­ju bia­łej ko­bie­ty z eu­ro­pej­skie­go Se­ne­ga­lu czy Kon­ga. Dla­te­go też po­win­nam przy­jąć z wdzięcz­no­ścią po­wi­ta­nie na lot­ni­sku. Tak mó­wi­ła moja roz­sąd­na na­tu­ra. Przy­je­chał po mnie, więc mnie gdzieś za­wie­zie. Prze­cze­kam w tym miej­scu dwa ty­go­dnie, a po­tem wró­cę do War­sza­wy. Dwa ty­go­dnie to nie wiecz­ność, wy­ja­śnia­ła cier­pli­wie, choć o „wiecz­no­ści” w Umeå i z Elo­fem nie mia­ła zie­lo­ne­go po­ję­cia. Na­wet ona.

Zwy­kle wy­obra­że­nie „dziel­ni­cy” i po­ję­cie „las” nie­wie­le mają ze sobą wspól­ne­go. Tu­taj jed­nak dziel­ni­ca prze­pla­ta­ła się z la­sem i nie wi­dać było mię­dzy nimi żad­nej wy­raź­nej gra­ni­cy. Na spo­rym le­śnym ob­sza­rze mię­dzy świer­ka­mi wy­ra­sta­ły domy i nie­wiel­kie osie­dla. Ba­gni­ste mie­dze łąk od­mie­rzo­ne były słup­ka­mi z na­zwa­mi ulic mia­sta, o ile w ten spo­sób moż­na było so­bie wy­obra­zić mia­sto. Two­rzy­ły je bo­wiem drew­nia­ne jed­no­pię­tro­we domy z wiej­ski­mi przy­bu­dów­ka­mi. Czymś w ro­dza­ju ma­łych sto­dół, dre­wut­ni, szop i wy­gó­dek. W więk­szo­ści po­ma­lo­wa­nych far­bą w ko­lo­rze ciem­no­bu­racz­ko­wym, na któ­re­go tle wi­dać było bia­łe ob­ra­mo­wa­nia okien. Choć po oby­dwu stro­nach szo­sy, czy ra­czej uli­cy, w cie­niu le­śnej zie­le­ni po­ja­wia­ły się też domy sło­necz­ne, ja­skra­wo­żół­te.

I jed­ne, i dru­gie wy­glą­da­ły jak świe­żo od­re­mon­to­wa­ne let­ni­sko­we domy za­moż­nych, pe­dan­tycz­nych wła­ści­cie­li, któ­rzy nie mu­szą się bać zło­dziei i wła­mań. Par­ce­le nie były ogro­dzo­ne, ogro­dów nie za­my­ka­ły par­ka­ny ani bra­my. Do wie­lu otwar­tych ga­ra­ży moż­na by chy­ba było wejść, uru­cho­mić sa­mo­cho­dy i wy­je­chać, nie alar­mu­jąc wła­ści­cie­li. Ro­we­ry i dzie­cin­ne ro­wer­ki sta­ły opar­te o ścia­ny, a na traw­ni­kach le­ża­ły roz­rzu­co­ne luk­su­so­we za­baw­ki – ko­lo­ro­we trak­to­ry, spy­cha­cze, mi­nia­tu­ro­we ko­siar­ki do tra­wy i sa­mo­cho­dy.

W mia­rę, jak od­da­la­li­śmy się od lot­ni­ska, z ogro­dów mię­dzy drze­wa­mi co­raz czę­ściej wy­ła­nia­ły się wil­le. Małe, z dwo­ma okna­mi i za­da­szo­nym gan­kiem, ale też oka­za­łe mu­ro­wa­ne re­zy­den­cje z nad­bu­do­wa­ny­mi pię­tra­mi, wy­ku­sza­mi i przy­do­mo­wy­mi oran­że­ria­mi. Przed naj­bliż­szym skrzy­żo­wa­niem skrę­ci­li­śmy w pra­wo i wje­cha­li­śmy na most.

– Ume­älven – ode­zwał się po raz pierw­szy Elof i ko­ści­stym pal­cem wska­zał wod­ne roz­le­wi­sko, w któ­rym błę­kit­na­wy nurt nie­ba gnał z wia­trem i fa­la­mi na po­łu­dnie.

– Ume – po­wtó­rzył, jak­by chciał się prze­ko­nać, że usły­sza­łam. A do mnie ta pra­sta­ra na­zwa rze­ki prze­mó­wi­ła pierw­szym sło­wem po­wi­ta­nia.

– Hem? – spy­ta­łam. – Do domu?

Na co Elof ski­nął gło­wą i po raz pierw­szy uśmiech­nął się. Hem. Jego ko­ści­sta twarz zła­god­nia­ła, a nie­bie­skie oczy po­ja­śnia­ły od we­wnętrz­ne­go bla­sku.

Wie­czo­rem tego dnia dłu­go nie mo­głam za­snąć, choć ćmi­ła mi w gło­wie nie­pew­ność i pul­so­wa­ło zmę­cze­nie. Kim wła­ści­wie jest Elof? Czym się zaj­mu­je? Z cze­go żyje? Ma dużą wil­lę z wiel­kim ogro­dem w za­moż­nej dziel­ni­cy mia­sta. Nie stać go jed­nak na ku­pie­nie prze­cięt­ne­go uży­wa­ne­go sa­mo­cho­du. Oszczę­dza na pa­rze bu­tów i ma­ry­nar­ce. W jego sza­fie nie wi­dać in­ne­go obu­wia niż te wy­ko­śla­wio­ne pół­bu­ty. A na wie­sza­kach wisi tyl­ko kil­ka sta­rych ny­lo­no­wych ko­szul i czar­ny gar­ni­tur ku­pio­ny chy­ba na ja­kiś po­grzeb sprzed trzy­dzie­stu lat. Kie­dy grze­ba­no nie tyl­ko ko­goś waż­ne­go w tym domu, ale jak­by cały dom i wszel­ką na­dzie­ję na dal­sze nor­mal­ne ży­cie. Wy­da­wa­ło mi się, że wszę­dzie tu czuć stę­chli­znę i za­la­tu­je ple­śnią jak z ja­kiejś daw­no nie­wie­trzo­nej pa­ka­me­ry. Do­zna­łam szo­ku, kie­dy Elof wpro­wa­dził mnie po raz pierw­szy do tego sar­ko­fa­gu mody i ume­blo­wa­nia z lat pięć­dzie­sią­tych.

Przed­po­kój wy­ło­żo­ny był brą­zo­wym li­no­leum w be­żo­we gwiaz­dy i księ­ży­ce. Na wprost drzwi wej­ścio­wych sta­ła po­dłuż­na ław­ka wspar­ta na to­czo­nych nóż­kach, sty­lo­wo po­wy­gi­na­nych od za­mo­co­wa­nia na boki, jak­by me­bel miał za chwi­lę roz­płasz­czyć się na pod­ło­dze. Nad ław­ką za­wie­szo­ne było pro­sto­kąt­ne lu­stro w tym sa­mym sty­lu. Tło sta­no­wi­ła be­żo­wa ta­pe­ta, z któ­rej wy­ra­sta­ły duże sło­necz­ni­ki za­sa­dzo­ne w re­gu­lar­nych rzę­dach. Mię­dzy jed­nym ze sło­necz­ni­ków i ramą lu­stra za­wie­szo­no de­ko­ra­cyj­ną gło­wę Mu­rzyn­ki en face z du­żym kol­czy­kiem w jed­nym uchu.

Z przed­po­ko­ju wcho­dzi­ło się do ma­łej sy­pial­ni, wy­ło­żo­nej drew­nia­ną bo­aze­rią kuch­ni i prze­stron­ne­go sa­lo­nu, któ­ry kie­dyś był pew­nie chlu­bą wła­ści­cie­la domu, ale te­raz wy­raź­nie pod­upadł. Znaj­do­wał się tu wy­staw­ny ko­mi­nek, a nad nim ob­raz. Po ob­ra­zie po­zo­stał jed­nak tyl­ko ja­śniej­szy pro­sto­kąt ścia­ny. Przy prze­ciw­le­głej ścia­nie sta­ła ozdob­na szaf­ka, bia­ła, ze zło­ty­mi ele­men­ta­mi wy­koń­cze­nia, a nad nią zwi­sa­ły krysz­ta­ło­we gro­na zło­tych kin­kie­tów. Fo­te­le, zlo­ka­li­zo­wa­ne w środ­ku sa­lo­nu przy ła­wie, i po­sta­wio­ny na ukos re­gał świad­czy­ły o znacz­nie skrom­niej­szych am­bi­cjach de­ko­ra­to­ra wnę­trza. Zhar­mo­ni­zo­wa­no je z ław­ką i Mu­rzyn­ką z przed­po­ko­ju. Pa­so­wa­ły do nich rów­nież bi­be­lo­ty zgro­ma­dzo­ne na pół­kach re­ga­łu. Zwra­cał wśród nich uwa­gę duży zie­lo­ny but ze szkła, jak się póź­niej oka­za­ło, na­gro­da, któ­rą Elof otrzy­mał za udział w kon­kur­sie tra­dy­cyj­ne­go tań­ca to­wa­rzy­skie­go.

Pra­wie rów­no­cze­śnie za­in­te­re­so­wa­ła mnie fo­to­gra­fia Elo­fa w zło­tych ra­mach i ta­pe­ta na ścia­nach sa­lo­nu. W ja­kimś dziw­nym sko­ja­rze­niu fo­to­gra­fia zy­ska­ła tło i zna­cze­nie dzię­ki ta­pe­cie, a ta­pe­ta opo­wie­dzia­ła mi swo­ją hi­sto­rię umiej­sco­wio­ną w ży­ciu Elo­fa. Był to Elof mło­dy, przy­stoj­ny, z gład­ką po­dłuż­ną twa­rzą, w któ­rej wy­róż­niał się duży, ko­ści­sty nos i wą­skie, wy­bla­kłe usta. Elof miał wy­so­kie czo­ło, pod­wyż­szo­ne przez pro­ste, bar­dzo ja­sne wło­sy za­cze­sa­ne do tyłu. Miał też bar­dzo ja­sne brwi i bia­ła­we dłu­gie rzę­sy.

Naj­bar­dziej wy­ra­zi­ste w jego twa­rzy były jed­nak oczy, któ­re czar­no-bia­ła fo­to­gra­fia za­bar­wi­ła zim­nym ko­lo­rem sta­li. Oczy te zwra­ca­ły się wprost ku pa­trzą­ce­mu, prze­ka­zy­wa­ły mu roz­kaz i ze znie­cier­pli­wie­niem cze­ka­ły na wy­ko­na­nie tego roz­ka­zu, gro­żąc karą. Elof miał na so­bie ma­ry­nar­kę, wy­pra­so­wa­ną ko­szu­lę z koł­nie­rzy­kiem o za­okrą­glo­nych ro­gach i kra­wat w pa­ski. By­łam pew­na, choć fo­to­gra­fia tego nie po­ka­zy­wa­ła, że trzy­ma się pro­sto, sztyw­no, jak­by po woj­sko­we­mu. A jego wy­gląd coś mi przy­po­mi­nał, coś z dzie­ciń­stwa i z cza­sów nie­miec­kiej oku­pa­cji.

Ta­pe­ta w sa­lo­nie była sza­ra w bia­łe i brą­zo­we kwa­dra­ty i koła. Mia­ła jed­nak róż­ne od­cie­nie. Pod ob­ra­za­mi, któ­rych już nie było, po­zo­stał jej od­cień ja­śniej­szy, a przy kon­tak­tach i nie­da­le­ko ko­min­ka na­bra­ła bar­wy ciem­no­sta­lo­wej. Tra­cąc daw­ną świe­żość, zy­ska­ła ole­iste śla­dy przy­bru­dzeń i plam. Nie­któ­re z nich utrwa­li­ły od­ci­ski pal­ców Elo­fa, wspo­mnie­nia ja­kichś daw­nych fak­tów i zda­rzeń. Ta­pe­ta nie pa­mię­ta­ła Elo­fa z fo­to­gra­fii, ale za­cho­wa­ła z pew­no­ścią pa­mięć jego ży­cia sprzed trzy­dzie­stu lat. Kie­dy wciąż był mło­dy, trzy­mał się pro­sto i wie­rzył, że wszyst­ko może być pod kon­tro­lą, jak się póź­niej na­uczy­łam, allt un­der kon­troll. Ja­kim był wte­dy czło­wie­kiem? Czy nie uśmie­chał się, bo nie po­zwa­lał mu na to ry­tu­ał fo­to­gra­fo­wa­nia? Po­wa­ga tak waż­nej chwi­li w ży­ciu pro­ste­go czło­wie­ka? Czy też jego pew­ność sie­bie po­kry­ta była cien­ką war­stwą su­ro­wej nie­śmia­ło­ści? A może kładł się na nim cień tych zim­nych la­sów? Czerń świer­ków?

My­śla­łam cały czas, co­raz bar­dziej sen­na i zmę­czo­na. Chcia­łam za­nu­rzyć się w ci­szę i ciem­ność po­ko­ju na pod­da­szu Elo­fa. Za­po­mnieć o jego fo­to­gra­fii. Ci­szę strza­ska­ła jed­nak na­gle se­ria wy­strza­łów, a ciem­ność za­pło­nę­ła po­ża­ra­mi. Przed oknem, pod drzwia­mi i w wy­peł­nio­nych ża­rem ścia­nach. Wy­da­wa­ło mi się, że z piw­ni­cy, bo to była te­raz piw­ni­ca, nie ma wyj­ścia. Ale ręka mamy cią­gnę­ła mnie ku ja­kimś drzwiom, a jej głos wo­łał, że­bym bie­gła. Bie­głam więc, po­ty­ka­jąc się o gru­zy, że­la­zne rury i po­rzu­co­ne wa­liz­ki. Za­po­mnia­łam na­wet o swo­jej lal­ce. Nie mo­głam już jed­nak po nią wró­cić, bo dom pło­nął, a na po­dwór­ku ja­kiś strasz­ny głos ry­czał: Schnel­ler! Raus!

Tyl­ko że po­dwór­ko było znów po­ko­jem. Po­środ­ku stał stół, a przy nim dwa krze­sła. Sie­dzie­li na nich nie­zna­ni mi męż­czyź­ni, któ­rych twa­rzy ani gło­sów nie mo­głam roz­po­znać. Spo­tka­łam się z nimi, to pa­mię­ta­łam, ale po­win­nam już wyjść, bo zro­bi­ło się póź­no. W tej ciem­no­ści nie znaj­dę dro­gi. „Gdzie jest mój dom?” – za­py­ta­łam prze­stra­szo­na, zwra­ca­jąc się w stro­nę sto­łu. Mo­je­go gło­su nie było sły­chać, mimo to je­den z męż­czyzn pod­niósł się, zbli­żył do okna i po­ka­zał mi coś w ciem­no­ści. „Tam jest twój dom – po­wie­dział, cią­gnąc mnie za rękę. – Bie­gnij!”.

Z po­cząt­ku nic nie wi­dzia­łam. Do­pie­ro po chwi­li za­czę­łam od­róż­niać w przy­bli­ża­ją­cym się mro­ku wy­so­ki ce­gla­ny mur, a nad nim ga­łę­zie roz­ro­śnię­tych kasz­ta­nów. Kie­dy pa­dło na nie świa­tło księ­ży­ca, do­strze­głam tak­że to, co było za mu­rem. Sama by­łam już po jego dru­giej stro­nie, koło ka­mien­ne­go anio­ła. Anioł stał u wez­gło­wia oka­za­łe­go gro­bu. W jed­nej ręce miał księ­gę, a dru­gą pod­trzy­my­wał bia­łe­go mar­mu­ro­we­go go­łę­bia. Nie­spo­dzie­wa­nie go­łąb uniósł skrzy­dła i wzle­ciał ku wierz­choł­kom kasz­ta­nów, zo­sta­wia­jąc za sobą echo dziw­ne­go kwi­le­nia i świer­go­tu. Ten głos obu­dził mnie.

Cała by­łam owi­nię­ta koł­drą, a twarz mia­łam wtu­lo­ną w po­dusz­kę. Cięż­ko mi było od­dy­chać. W pierw­szej chwi­li nie mo­głam się zo­rien­to­wać, gdzie je­stem. Zie­lo­ne ta­pe­ty w po­ma­rań­czo­we li­lie, pla­sty­ko­wy aba­żur na lam­pie u su­fi­tu, ny­lo­no­we fi­ran­ki w oknie nie zga­dza­ły się ze wspo­mnie­niem mo­je­go domu. Wsta­łam więc, po­de­szłam do okna i wyj­rza­łam. Okno wy­cho­dzi­ło na ogród. Wi­dać było z nie­go so­czy­ście zie­lo­ny traw­nik, kil­ka nie­wy­so­kich ja­bło­ni i gę­ste krze­wy ubar­wio­ne czer­wie­nią doj­rza­łych po­rze­czek. Elof zry­wał po­rzecz­ko­we ki­ście i wrzu­cał je do wiel­kie­go garn­ka. Nad jego gło­wą prze­la­ty­wa­ły pta­ki, ćwier­ka­jąc i kwi­ląc.

Kie­dy ode­tchnę­łam cierp­kim za­pa­chem traw i krze­wów, ostat­ni cień snu znik­nął. W świe­tle po­ran­ka zbla­dła też i zni­kła groź­na po­stać Elo­fa. Po­ra­nek po­we­se­lał, za­po­wia­da­jąc po­god­ny, nie­zwy­kły dzień w nie­zna­nym kra­ju i za­gad­ko­wym domu. Elof z au­re­olą pta­ków nad gło­wą i garn­kiem peł­nym po­rze­czek w ręku wy­da­wał mi się te­raz ro­man­tycz­nym bo­ha­te­rem siel­skiej opo­wie­ści. W jej tle wy­ma­lo­wa­na była po­lna dro­ga z per­spek­ty­wą do­mnie­ma­ne­go zam­ku lub dwo­ru. Sama zaś ak­cja klu­czy­ła szla­kiem ta­jem­nic – zwy­kle była to ta­jem­ni­ca wiel­kie­go spad­ku i wy­ra­cho­wa­ne­go mał­żeń­stwa – ale osta­tecz­nie koń­czy­ła się szczę­śli­wie w ró­ża­nej oran­że­rii lub sa­lo­nie. Do zwy­kłej kuch­ni za­wró­cił moje ma­rze­nia Elof, gło­śno wo­ła­jąc: – God mor­gon! God mor­gon! Dzień do­bry!

Stał przy elek­trycz­nej ku­chen­ce i ener­gicz­nie mie­szał drew­nia­ną łyż­ką w sta­ro­świec­kim ron­dlu z dłu­gą rącz­ką. Za­war­tość ron­dla pyr­ko­ta­ła i sy­cza­ła, wy­pry­sku­jąc sza­re klu­chy na pły­tę ku­chen­ki. Pły­ta po­kry­wa­ła się li­sza­jem spa­le­ni­zny, a prze­strzeń mię­dzy drew­nia­ny­mi ścia­na­mi kuch­ni gęst­nia­ła w opa­rach swą­du. Elof nie prze­ry­wał jed­nak mie­sza­nia ani nie od­su­wał ron­dla, choć do­glą­dał go z na­tę­żo­ną uwa­gą, od­mie­rza­jąc czas i ry­tu­ał go­to­wa­nia. Do­pie­ro w sto­sow­nej chwi­li po­ło­żył na sto­le drew­nia­ną pod­staw­kę, a na niej umie­ścił ron­del wy­peł­nio­ny ka­szą. Po­tem wska­zał sto­ją­cy przede mną głę­bo­ki ta­lerz z nie­mym py­ta­niem. Kie­dy zaś za­prze­czy­łam ru­chem gło­wy, sam za­brał się do je­dze­nia.

Naj­pierw prze­niósł po­kaź­ną war­stwę ka­szy na swój ta­lerz. Po­tem przy­su­nął do ta­le­rza sło­ik i się­ga­jąc do nie­go wiel­ką łyż­ką, wy­ło­żył na ka­szę gru­bą war­stwę dże­mu bo­rów­ko­we­go. W koń­cu po­lał ca­łość gę­stym fi­lem – jak­by ke­fi­rem – wy­peł­nia­jąc ta­lerz, i za­czął jeść. Z uwa­gą za­gar­niał na łyż­kę ko­pia­ste por­cje, pod­no­sił je z na­my­słem do ust i su­mien­nie prze­żu­wał. Mię­dzy każ­dym za­gar­nię­ciem i prze­żu­ciem ro­bił jed­nak krót­ką prze­rwę, jak­by chciał sku­pić całą swo­ją ener­gię na tej waż­nej dla nie­go czyn­no­ści je­dze­nia.

Gry­złam chrup­ki i pa­trzy­łam na Elo­fa jak onie­mia­ła. Wy­da­wa­ło mi się, że ob­ser­wu­ję ja­kiś sta­ry ry­tu­ał, któ­ry dla nie­go jest co­dzien­no­ścią, a dla mnie kom­plet­ną eg­zo­ty­ką. Eg­zo­tycz­ne były nie same skład­ni­ki je­dze­nia – ka­sza, dżem i po­dob­ny do ke­fi­ru czy jo­gur­tu fil, ale fi­lo­zo­fia je­dze­nia. Sens prze­żu­wa­nia, któ­ry sta­wał się sen­sem ży­cia. Pa­trzy­łam te­raz na Elo­fa jak na czło­wie­ka, któ­ry do­pie­ro co po­sta­wił dzi­dę pod drze­wem i za­bie­ra się do roz­ry­wa­nia upo­lo­wa­ne­go zwie­rza­ka. Po pro­stu oczu nie mo­głam od nie­go ode­rwać. „To guru – my­śla­łam. – Ucie­kam od co­dzien­no­ści w dżun­glę nie­zwy­kłych zda­rzeń. Zo­sta­wiam za sobą lu­dzi, z któ­ry­mi mo­gła­bym się iden­ty­fi­ko­wać. Przede mną jest za­wsze ja­kiś guru. Czy ten guru nie mógł­by przy­najm­niej do­myć rąk?” – pod­po­wia­da­ła mi zło­śli­wie moja dru­ga, roz­sąd­na na­tu­ra. Umeå to nie dżun­gla.

Mia­łam jed­ną książ­kę z ilu­stra­cja­mi, ale była czar­no-bia­ła i nie­cie­ka­wa. Ilu­stra­cje po­wta­rza­ły tyl­ko to, co znaj­do­wa­ło się w na­szym ma­łym po­ko­ju. Mama sie­dzi przy ma­szy­nie i szy­je. Bab­cia stoi przy kuch­ni i go­tu­je obiad. Szma­cia­na lal­ka zaj­mu­je pół mo­je­go krze­sła. Wy­glą­da tak, jak­by ją ktoś wy­ciął z ga­ze­ty. Wy­cią­gam kred­ki i za­ma­zu­ję każ­dą stro­nę na żół­to, zie­lo­no, po­ma­rań­czo­wo. Do­ry­so­wu­ję nie­bie­skie kre­chy i ma­lu­ję fio­le­to­we kół­ka z ocza­mi.

Na­gle przy­po­mi­na mi się coś we­so­łe­go. Bio­rę czer­wo­ną kred­kę i przy­ci­skam ją z ca­łej siły do stro­ny książ­ki, żeby było wi­dać trój­kąt, czub­kiem do góry. Od razu pod trój­ką­tem ob­ry­so­wu­ję kół­ko, a pod kół­kiem „pi­szę” jesz­cze je­den trój­kąt. Tym ra­zem czub­kiem do dołu. Gór­ny trój­kąt za­ma­lo­wu­ję na czer­wo­no, a w kół­ku mażę oczy, nos i usta. Tuż nad bia­łym trój­ką­tem, któ­ry jest bro­dą. Śmie­ję się. Kra­sno­lu­dek pój­dzie za­raz do lasu. Scho­wa się pod mu­cho­mo­rem.

Praw­dzi­we­go lasu nie pa­mię­tam. Tyl­ko bab­cia pa­mię­ta­ła lep­kie od ży­wi­cy so­sny i piach na wy­dmach za do­mem, któ­ry ro­dzi­ce wy­naj­mo­wa­li „na let­ni­sko”. Opo­wia­da­ła o san­dał­kach na dro­dze. Zdję­łam je, kie­dy zro­bi­ło się go­rą­co, zo­sta­wi­łam na sa­mym środ­ku dro­gi i „po­szłam w świat”. Bab­cia od­cho­dzi­ła od zmy­słów, szu­ka­jąc mnie w ca­łej oko­li­cy. A samo zda­rze­nie rzu­ci­ło czar­ny cień na mój pa­ro­let­ni cha­rak­ter. Ale te­raz na­wet z bab­cią nie mo­głam od­cho­dzić za da­le­ko, bo na uli­cach były ła­pan­ki i nie­któ­rzy lu­dzie nie wra­ca­li do domu. Mo­głam za to ba­wić się na po­dwór­ku.

Było to po­dwór­ko-stud­nia, ale nie­zu­peł­nie, bo tyl­ko z trzech stron za­bu­do­wa­no je ka­mie­ni­ca­mi, w któ­rych i do­ro­śli, i dzie­ci wi­dzie­li nie­bo odra­pa­nych mu­rów i kon­ste­la­cje sza­rych okien. Z czwar­tej stro­ny wi­dać było praw­dzi­we nie­bo, a pod nim ogró­dek od­dzie­lo­ny od po­dwór­ka dru­cia­ną siat­ką. Dzie­ci zna­la­zły w niej dużą dziu­rę, przez któ­rą moż­na było prze­cho­dzić. Zbie­ga­łam więc z czwar­te­go pię­tra po scho­dach jak dra­bi­na. Pod­ska­ku­jąc, prze­bie­ga­łam cień i brzyd­ki za­pach bra­my, a po­tem skra­da­łam się do ogród­ka. Jed­ne­go sła­bo­wi­te­go drzew­ka aka­cji i paru zie­lo­nych krza­ków agre­stu. Były moim la­sem. Ten las udzie­lał schro­nie­nia kra­sno­lud­kom, kie­dy opu­ści­ła je Ma­ry­sia, ale i moim wy­my­ślo­nym przy­go­dom.

Od go­dzi­ny je­cha­li­śmy le­śną dro­gą do miej­sca, któ­re Elof na­zwał på lan­det (na wsi). Była to więc z pew­no­ścią wieś. Po­su­wa­li­śmy się po krót­kich, pro­stych od­cin­kach dro­gi, a po­tem wcho­dzi­li­śmy na­gle w za­krę­ty, któ­re Elof po­ko­ny­wał, od­krę­ca­jąc kie­row­ni­cę raz na lewo, raz na pra­wo z dużą płyn­no­ścią i wpra­wą. Zza ko­lej­nych za­krę­tów ude­rzał w nas ten sam kra­jo­braz. Świer­ko­we drze­wa usta­wio­ne w czar­nej gę­stwie in­nych świer­ko­wych drzew, aż do zu­peł­nej ciem­no­ści nie­prze­nik­nio­ne­go lasu. Tyl­ko gdzie­nieg­dzie ja­śnia­ła jak świecz­ka brzo­za z czar­ny­mi, by­stry­mi ocza­mi na bia­łej ko­rze.

Cały na­syp mię­dzy dro­gą a la­sem po­kry­ty był jak­by dar­nią we wszyst­kich je­sien­nych już od­cie­niach żół­ci i brą­zu, sza­ro­ści i beżu, ró­żo­wej czer­wie­ni i zie­lon­ka­wej bie­li. W mia­rę, jak ta grzy­bo­wa darń pod­no­si­ła się do wy­so­ko­ści runa le­śne­go, gęst­nia­ły w niej po­ro­sty, skłę­bio­ne za­ro­śla ja­gód i bo­ró­wek, zmierz­wio­ne ga­łę­zie od­ra­sta­ją­cej wierz­by i wy­bu­ja­łe krza­ki ma­lin.

Od cza­su do cza­su gę­stwi­na roz­stę­po­wa­ła się jed­nak na­gle, uka­zu­jąc pod­mo­kłą, zdra­dli­wą sie­lan­kę ba­gna. Było jak le­śna łąka przy­kry­ta kę­pa­mi wo­do­ro­stów i ple­śnie­ją­cych mchów, z wro­śnię­ty­mi weń ga­łąz­ka­mi żu­ra­wi­ny i przy­po­mi­na­ją­cy­mi małe lich­ta­rzy­ki krzacz­ka­mi hjor­tro­nu, czy­li ma­li­ny mo­rosz­ki. W środ­ku błysz­cza­ło nie­kie­dy nie­wiel­kie błę­kit­ne je­zior­ko, jak ostrze­że­nie przed nie­wi­docz­ną w ba­gnie wodą.

Cza­sem skrę­ca­li­śmy ku po­bo­czu i sta­wa­li­śmy. Mo­głam wte­dy po­dejść bli­żej do lasu i wsłu­chać się w jego ta­jem­ni­cze szu­my i skrzyp­nię­cia. Od­róż­nić sze­lest spa­da­ją­cych li­ści brzo­zy, wy­chwy­cić czuj­nym uchem trzask pę­ka­ją­cych ga­łę­zi świer­ków, utrwa­lić w za­sły­sza­nej pa­mię­ci ci­che chlup­nię­cie wody. Do­oko­ła nie było ani zwie­rząt, ani lu­dzi. Dro­gą nie prze­je­chał ża­den sa­mo­chód. A że nie­daw­ne za­krę­ty wy­pro­sto­wa­ły się na­gle, Elof przy­ci­snął pe­dał gazu, pró­bu­jąc od­zy­skać czas stra­co­ny na „zwie­dza­nie”.

Je­cha­li­śmy więc te­raz szyb­ciej i pew­niej. Wi­dzie­li­śmy już na­wet domy zbli­ża­ją­cej się do nas wsi, gdy Elof gwał­tow­nie za­ha­mo­wał, a sa­mo­chód od­rzu­ci­ło na lewy pas. Tuż przed nami wi­dać było jesz­cze przez chwi­lę wiel­ki sza­ro­bru­nat­ny zad ło­sia. Truch­tem po­ko­ny­wał od­le­głość mię­dzy na­sy­pem po na­szej le­wej stro­nie a naj­bliż­szy­mi świer­ka­mi. Elof po­słał w ślad za nim coś, co przy­po­mi­na­ło prze­kleń­stwo.

Wieś to­wa­rzy­szy­ła na­sze­mu prze­jaz­do­wi bar­dzo krót­ko. Były to tyl­ko dwa domy miesz­kal­ne i je­den ze skle­pem spo­żyw­czym ICA na par­te­rze. Za nimi dro­ga pro­wa­dzi­ła do tar­ta­ku z wie­żow­ca­mi skła­do­wa­nych de­sek. A po­tem, skrę­ca­jąc nie­co w pra­wo, otwie­ra­ła przed nami jak­by wiej­ską ale­ję wśród upraw­nych pól. Pro­wa­dzi­ła, jak in­for­mo­wa­ły dro­go­wska­zy, do po­bli­skie­go mia­stecz­ka Vän­näs­by.

My skrę­ci­li­śmy jed­nak po paru ki­lo­me­trach w po­lną, roz­jeż­dżo­ną ko­le­inę bie­gną­cą wzdłuż rze­ki, pra­wie na sa­mej gra­ni­cy szu­wa­rów. Zbli­ża­li­śmy się do jej kre­su, gdy zza ko­lej­ne­go za­krę­tu wyj­rzał pa­gó­rek, a na nim sa­mot­ny bu­racz­ko­wy dom. Ostat­ni we wsi. Pierw­szy od stro­ny pną­ce­go się ku gó­rze lasu. Föräl­rar­hem – po­wie­dział Elof. Dom ro­dzi­ców. Z bli­ska wi­dać było, że jest opusz­czo­ny.

Nig­dy dom nie był moim prze­zna­cze­niem. Dom mógł prze­cież spło­nąć, ni­cze­go więc nie za­pew­niał. Poza tym nig­dy nie mia­łam wła­sne­go domu. W ka­mie­ni­cy, w domu czy na­wet w wil­li miesz­ka­li też inni lu­dzie, inne ro­dzi­ny. Dla mnie prze­zna­czo­ny był za­le­d­wie skra­wek do­mo­we­go po­miesz­cze­nia. Je­den po­kój, a w naj­gor­szym ra­zie tyl­ko miej­sce w jed­nym po­ko­ju. Miej­sce do spa­nia, kąt do sie­dze­nia, kwa­drat na bla­cie sto­łu wy­star­cza­ją­co duży, żeby po­sta­wić ta­lerz i ku­bek. Prze­strzeń mię­dzy ga­zo­wą ku­chen­ką na dwa garn­ki a umy­wal­ką, kil­ka me­trów kwa­dra­to­wych, któ­re pod­czas pra­nia zaj­mo­wa­ła ba­lia i wy­peł­nia­ły opa­ry go­to­wa­nej bie­li­zny.

Dom mógł być dla mnie tyl­ko opi­sem z po­wie­ści ume­blo­wa­nej sa­lo­na­mi i wy­po­sa­żo­nej w służ­bę. Albo też mógł być po pro­stu zmy­śle­niem tej mo­jej zwa­rio­wa­nej ro­man­tycz­ki. Dla niej wszyst­ko sta­wa­ło się moż­li­we. Na­wet po­dróż do nie­zna­ne­go Elo­fa z pół­noc­nej Szwe­cji. Tyl­ko za­po­wiedź pły­ną­cej przez moje my­śli bal­la­dy Po­wer of Love – Po­tę­ga mi­ło­ści – oka­za­ła się nie­moż­li­wa do speł­nie­nia. Zmie­ni­łam więc po la­tach jej ty­tuł. Była to te­raz Po­wer of Lie – Po­tę­ga kłam­stwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: