Małżeństwo po szwedzku - ebook
Małżeństwo po szwedzku - ebook
Małżeństwo po szwedzku to poruszające wyznania Polki, która w siermiężnych czasach socjalizmu decyduje się na małżeństwo z poznanym korespondencyjnie Szwedem. Bez pieniędzy i ze skromnym doobytkiem wyrusza na północ Szwecji, gdzie spodziewa się życia w spokoju i dobrobycie. Na lotnisku wita ją dziwny starszy mężczyzna, który rozklekotanym samochdem wiezie ją nie do obiecanej w listach willi, lecz do skromnego ,zapuszczonego domu. Krystyna próbuje przystosować się do nowych warunków, ale skąpstwo i dziwactwa męża zaczynają ją niepokoić. Bariera językowa wzmaga jeszcze uczucie obcości, a tajemnicze zachowanie męża i mroczna okolica budzą w niej poczucie zagrożenia. Nie ma pieniędzy na powrót do Polski, więc musi walczyć o przetrwanie w obcym, nieprzyjaznym środowisku. Nie może też odejść od męża, bo jako jego prawowita małżonka nie uzyskałaby żadnej pomocy socjalnej.
Oparta na faktach powieść ukazuje gorzki smak emigracyjnego życia, burzy wyidealizowany mit Szwecji jako państwa dobrobytu i pokazuje różnice kulturowe pomiędzy naszymi krajami.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-210-5 |
Rozmiar pliku: | 968 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podchodziliśmy do lądowania. Przez okno widać było skrzydło samolotu i błękitne, rozświetlone niebo. Pod nami rozciągała się biała równina chmur jak zasypane śniegiem pole. Kiedy ją przeniknęliśmy, ukazał się archipelag skalistych fiordów i lesistych, czarnozielonych wysp, półwyspów i przylądków poprzecinanych linijkami szarych dróg. Przypominały tajemnicze znaki wyryte na tablicach zarośniętych lasami pustkowi. W zatokach nie było widać statków ani łodzi, a w głębi lądów nie zaznaczał się najmniejszy nawet ślad osady czy pojedynczego domu.
Krajobraz zmienił się jednak nagle. Samolot szarpnął i przeskoczył kolejną przeszkodę wiatru. Horyzont zakołysał się i uspokoił, a pod wibrującymi kołami podwozia zalśniła rzeka. Płynęła we wgłębieniu kolistej równiny otoczonej ze wszystkich stron wzgórzami. Na jej obydwu brzegach rozciągało się miasto, odsłaniały się pola zabudowań i dzielnic wrośniętych w las, który gęstniał aż do dalekiej górzystej perspektywy.
Próbowałam wypowiedzieć nazwę miasta, ale mój język i myśli buntowały się przeciwko trudnym szwedzkim samogłoskom. Umeå zbliżało się więc do mnie i miało wkrótce wylądować w moim życiu jako obce i niemożliwe do wypowiedzenia. Drgało we mnie lękiem nieuniknionych teraz zdarzeń, których obrazy i znaczenia widziałam i słyszałam po polsku. Dokoła siedzieli Szwedzi ubrani na sportowo, w dżinsy, kolorowe koszule i kurtki z metkami znanych zachodnich firm. Te drogie kurtki rzucali na poręcze foteli albo upychali w pojemnikach nad głowami, kiedy w samolocie robiło się ciepło. Kobieta siedząca obok mnie przesuwała cały czas palcami po złotej kolii, a stopami udeptywała skórzaną torebkę z wklęsłym napisem firmy Gucci.
Obserwując ją, starałam się usadowić tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Wydawało mi się, że jest bardzo zimno. Owinęłam się lichym swetrem z domów towarowych Centrum. Obciągnęłam kretonową spódnicę, którą mama uszyła mi na tę okazję. Nogi w plastykowych sandałach przeszmuglowanych z NRD ustawiłam równo i stabilnie przed fotelem. Od fotela wiało jednak chłodem, a wyłożony przed nim chodnik mroził mnie jak zlodowaciała sadzawka. Ten lód nie tajał we mnie, chociaż czułam jednocześnie wewnętrzny żar ciekawości i oczekiwania. Drżałam z chłodu i upału, jakby w ataku jakiejś niesamowitej odmiany malarii.
Lotnisko podnosiło się tymczasem ku nam z każdą sekundą coraz bliżej. Światła „zapiąć pasy” świeciły się już od dłuższej chwili, a pasażerowie przygotowywali się do rychłego wyjścia. Składali gazety, które czytali podczas lotu. Strzepywali okruszki kanapek. Rozglądali się za bagażami ustawionymi pod fotelami. Ja też wysunęłam do przodu plastykową torbę, ale sama byłam już myślami na lotnisku. Widziałam je, chociaż miałam się na nim znaleźć pierwszy raz w życiu. Lotnisko, a szczególnie hala przylotów, zmieniała się jednak ciągle, jakby ją ktoś dopiero budował z różnych elementów i nastrojów.
W jednej sekundzie była to jasna, przestronna sala z pastelowymi ścianami i przegrodami z grubego szkła i chromu. Przy ścianach stały nowoczesne drewniane regały, a na nich umieszczone były dziesiątki kolorowych magazynów. Z głośników przenikała ballada Power of Love, a z niewidocznych dezodorantów sączył się zapach czystości i perfum. Ale już w następnej sekundzie hala przeobrażała się w czeluść dworca kolejowego w Mińsku. Zamieniała się w ten dworzec akurat wtedy, kiedy żarówki w kryształowym żyrandolu przepalały się, a woda z dwu nieczynnych klozetów zaczynała forsować marmurową posadzkę koło brązowego monumentu wodza rewolucji.
Istniały więc jakby dwie hale przylotów, a między nimi znajdowała się granica. Miałam ją przekroczyć z polskim paszportem i pismem Elofa w ręku. Była to kartka wielkości A4 z tekstem napisanym na co najmniej pięćdziesięcioletniej maszynie o staroświeckich czcionkach. Część z nich podskoczyła do góry, nadpisując tekst niespodziewanymi glosami. Ani tekstu, ani glos nie rozumiałam jednak i z całości dokumentu ważny był dla mnie tylko podpis. Ozdobne, zamaszyste E i pozostałe trzy litery dopisane na różnych, ale na ogół niższych poziomach kaligrafii.
Ten podpis otwierał przede mną granicę, podczas gdy sam Elof krył się w cieniu moich domysłów i nadziei. Był zaledwie wersją wyimaginowanego przeze mnie szkicu bez twarzy, sylwetki, gestu powitania czy choćby zdawkowego uśmiechu. Jak człowiek, którego fotografia nigdy nie nadeszła, a list nadszedł, ale napisany był po szwedzku. Sam Elof zyskiwał jednak na tej sytuacji. Jego tajemnicza sylwetka i osobowość stawały się coraz bardziej atrakcyjne, a nieznane, dalekie otoczenie, w którym żył, przyciągało mnie z coraz większą siłą.
Same romantyczne banały o wikingach, lasach i fiordach wzbogacały opis Elofa z dnia na dzień, między kolejnym niezrozumiałym listem i kartką. Był teraz wysoki i smukły, choć jednocześnie silny i na pewno bardzo wytrwały. Miał podłużną, nordycką twarz o ostrych rysach, ale czystych, błękitnych oczach w kolorze letniego fiordu. Włosy jasne, proste, siwiejące z poblaskiem śniegu w samo południe. Nie śmiał się głośno i nie wyciągał ramion na powitanie, ale przecież nie rozgrzewało go słońce Sycylii od pokoleń. Natomiast jego chłód i opanowanie uspokajały mnie i zachęcały do wyciągnięcia ręki.
Za Elofem wyrastał z dnia na dzień coraz wyższy las, głównie świerki i sosny, choć od czasu do czasu bielały również brzozy z jakichś północnych scen dawnych radzieckich filmów. Istniała także perspektywa domu, a właściwie willi w dużym ogrodzie pełnym nieokreślonej na razie, ale zielonej roślinności, krzewów i niższych drzew. Willa wyposażona była w nowoczesny garaż z automatycznie otwieranymi drzwiami jak w amerykańskich scenach z Hollywoodu. Otwierał je tajemniczy przyrząd przyciskany palcem. Z garażu wyjeżdżał zadbany samochód wysokiej klasy. Najczęściej wyobrażałam go sobie jako nowy model volvo, kwintesencję bezpieczeństwa i luksusu w wersji metalizowanej.
Moim odstępstwem na rzecz przyrody, do której Szwedzi, jak wiedziałam, są bardzo przywiązani, stał się niedźwiedź mieszkający w lesie na tyłach willi Elofa. Był duży, owłosiony i dzikszy niż osobniki z kamiennego wybiegu na warszawskiej Pradze. Wydawał się jednak całkiem oswojony, przynajmniej z moimi myślami. Dlatego też zaskoczyło mnie nagłe uderzenie potężnej łapy, przez którą pchnięta zostałam do przodu, ku prawdziwej rzeczywistości. Samolot uderzył właśnie podwoziem o pas do lądowania i zaczął hamować, zwracając się ku hali przylotów.
Lotnisko było niewielkie i prawie puste. Na pobliskim pasie stał samolot lokalnych linii lotniczych startujący z Umeå do oddalonej o pięćset kilometrów na północ Kiruny. Zapowiadano ten lot przez głośniki. Pod nasz samolot podjechały schodki, po których zeszliśmy prawie wprost do hali przylotów. Była jasna, przeszklona, a jej umeblowanie i wyposażenie odpowiadało prawie dokładnie standardom moich wyobrażeń. Z wyjątkiem ballady Power of Love. Przez głośniki podawano praktyczne informacje o autobusie do śródmieścia, czyli placu Vasaplan, i o możliwości wynajęcia taksówek także na dalsze trasy. Autobus podjeżdżał właśnie pod wiatę przystanku, a taksówki ustawiały się gęsiego na postoju. Większość pasażerów zabierała jednak swoje bagaże i szła w kierunku parkingu.
Wkrótce też hala przylotów opustoszała. Zostałam właściwie tylko ja i czarnoskóra rodzina bezskutecznie oczekująca czyjegoś przyjazdu. Poza tą rodziną koło stojaka na gazety widziałam starszego wysokiego mężczyznę w sportowej kurtce i dżinsach. Wahając się, podeszłam do niego i niepewnie zapytałam: „Elof?”. Ale spojrzał na mnie tylko zdziwiony i nic nie odpowiedział. Zaczęłam więc szukać w torbie słownika polsko-szwedzkiego, żeby się jakoś wytłumaczyć. I właśnie wtedy zobaczyłam innego starszego mężczyznę, który wychodził zza szklanej przegrody i zbliżał się w moją stronę. Za chwilę podszedł do mnie, podał mi rękę i podniósł moją torbę bez słowa. Tym razem musiał to być Elof.
W pierwszej chwili trudno mi było oswoić się z zamianą wyimaginowanego Elofa na prawdziwego. Na pierwszy rzut oka tylko trochę siebie przypominali. Prawdziwy Elof był rzeczywiście wysoki, miał na pewno ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ale wyglądał raczej na wychudzonego niż na smukłego. Jego pociągła twarz wydawała się też znacznie starsza i bardziej pobrużdżona zmarszczkami niż tego oczekiwałam. Włosy miał całkiem siwe, a oczy wprawdzie niebieskie, ale wyblakłe i czujne. Jeszcze bardziej niż wygląd Elofa rozczarował mnie jego ubiór. To nie był Szwed w nowoczesnych spodniach i drogiej kurtce. Ubrany był w granatową marynarkę z krempliny, którą przechowywał chyba na odświętne okazje przez wiele lat. Miał też równie stare i wysłużone szare spodnie, w których on – a może ktoś inny – zaprasował kanty. Najgorsze jednak były jego pomarańczowe skóropodobne półbuty o niemodnym modelu, porządnie przydeptane na piętach i o ukośnie zdartych obcasach.
Prawdziwy Elof przypominał mieszkańca Mławy czy Grójca, który przyjeżdża do Warszawy sporadycznie, a garderobę nabywa raz na kilka lat. Tak myślałam, idąc śladem wykrzywionych obcasów, które sprawnie i dość szybko przemieszczały się w stronę parkingu i samochodu. Był to ford. Wprawdzie nie prototyp tej marki, ale model sprzed co najmniej dziesięciu, piętnastu lat. Podstawa karoserii wydawała się nieproporcjonalnie płaska i długa, opierała się na wielkich błotnikach i przykryta była czymś w rodzaju brezentowej budki.
W pierwszej chwili pomyślałam, że Elof będzie musiał wyciągnąć korbę, żeby uruchomić silnik. Sprzęgło jednak działało, pedał gazu również, więc ruszyliśmy bez żadnych kłopotów. Kiedy skręcaliśmy na szosę i wielgachna kierownica obróciła się płynnie w lewo, zwróciłam uwagę na ręce Elofa. Były długie, kościste i pokryte rudawym zarostem. Najgorsze jednak wydały mi się paznokcie. Zrogowaciałe i pożółkłe odsłaniały ślady uderzeń i odkształceń, a dookoła obrysowane były czernią jakiejś zadawnionej, brudnej roboty na polu czy w lesie.
Pomyślałam, że samochód Elofa przypomina karykaturę amerykańskiego krążownika szos, a w jego „kabriolecie” rozgrywa się parodia hollywoodzkiego happy endu. Ja mam pięćdziesiąt lat, a on jest o dwanaście lat starszy. Nasze uczucia rozwijały się jak dotąd korespondencyjnie. Obecnie zaś jakikolwiek dialog jest niemożliwy, bo on mówi tylko po szwedzku, a ja muszę szukać każdego szwedzkiego słówka w słowniku. W dodatku ten zardzewiały ford to istna drwina z moich marzeń o metalizowanym volvo model 1986.
Przy tak katastrofalnym zderzeniu marzeń z rzeczywistością postępowałam zwykle w ten sam sposób. Ośmieszałam oczywiste absurdy i mrzonki z satysfakcją człowieka, którego stać na poczucie humoru nawet we własnych sprawach. Opowiadałam o danym zdarzeniu dowcip najpierw sobie, a potem innym, po czym znajdowałam jakiś inny cel i marzenie. W obecnej sytuacji metoda ta nie miała jednak zastosowania. Nie mogłam zawrócić na lotnisko, bo mój bilet powrotny ważny był za dwa tygodnie i nie podlegał wymianie, a na nowy nie miałam pieniędzy. Była to więc katastrofa poważna i nieodwracalna.
Na szczęście i z takimi trudnościami dawałam sobie radę dzięki mojej drugiej, nieromantycznej naturze. Ta druga ja, spokojna, cierpliwa, pomysłowa i przedsiębiorcza zawsze ratowała zwariowaną romantyczkę. Teraz też mówiła do mnie z rozwagą: To nie wina Elofa, że może być tylko taki, jaki jest i mieć to, co ma. Ktoś mu tłumaczył listy, mówił, że jestem głównym specjalistą w Ministerstwie Kultury i Sztuki, dziennikarką i że objechałam wiele krajów świata.
Wyobrażenie ministerstwa było dla Elofa równie odległe jak Sztokholm, do którego leci się z Umeå godzinę. Kulturę i sztukę kojarzył w najlepszym razie z dzielnicową biblioteką, gdzie czytał gazety. Nie budził w nim też podziwu abstrakcyjny tytuł głównego specjalisty. Takiego kogoś nie zatrudniała ani miejscowa szkoła podstawowa, ani pobliska przychodnia, więc kto to miał niby być. Równie obce były dla Elofa podróże. Miał forda, więc mógł wybrać się kilkanaście kilometrów za Umeå, ale lotnisk na pewno nie odwiedzał. Nawet lotniska we własnym mieście.
Elof wiedział natomiast coś niecoś o Polsce, bo oglądał telewizję i czytał prasę. Polska to był biedny kraj, do którego z Umeå wywoziło się dary – używaną odzież, proszek do prania i jednorazowe pieluchy. W przeciwną zaś stronę – z Polski do Umeå – przywoziło się kobiety, przyszłe żony mieszkańców miasta i okolic.
Przyjechałam więc tu nie jak bogata turystka z Niemiec na przykład czy USA, ale jak ktoś w rodzaju białej kobiety z europejskiego Senegalu czy Konga. Dlatego też powinnam przyjąć z wdzięcznością powitanie na lotnisku. Tak mówiła moja rozsądna natura. Przyjechał po mnie, więc mnie gdzieś zawiezie. Przeczekam w tym miejscu dwa tygodnie, a potem wrócę do Warszawy. Dwa tygodnie to nie wieczność, wyjaśniała cierpliwie, choć o „wieczności” w Umeå i z Elofem nie miała zielonego pojęcia. Nawet ona.
Zwykle wyobrażenie „dzielnicy” i pojęcie „las” niewiele mają ze sobą wspólnego. Tutaj jednak dzielnica przeplatała się z lasem i nie widać było między nimi żadnej wyraźnej granicy. Na sporym leśnym obszarze między świerkami wyrastały domy i niewielkie osiedla. Bagniste miedze łąk odmierzone były słupkami z nazwami ulic miasta, o ile w ten sposób można było sobie wyobrazić miasto. Tworzyły je bowiem drewniane jednopiętrowe domy z wiejskimi przybudówkami. Czymś w rodzaju małych stodół, drewutni, szop i wygódek. W większości pomalowanych farbą w kolorze ciemnoburaczkowym, na którego tle widać było białe obramowania okien. Choć po obydwu stronach szosy, czy raczej ulicy, w cieniu leśnej zieleni pojawiały się też domy słoneczne, jaskrawożółte.
I jedne, i drugie wyglądały jak świeżo odremontowane letniskowe domy zamożnych, pedantycznych właścicieli, którzy nie muszą się bać złodziei i włamań. Parcele nie były ogrodzone, ogrodów nie zamykały parkany ani bramy. Do wielu otwartych garaży można by chyba było wejść, uruchomić samochody i wyjechać, nie alarmując właścicieli. Rowery i dziecinne rowerki stały oparte o ściany, a na trawnikach leżały rozrzucone luksusowe zabawki – kolorowe traktory, spychacze, miniaturowe kosiarki do trawy i samochody.
W miarę, jak oddalaliśmy się od lotniska, z ogrodów między drzewami coraz częściej wyłaniały się wille. Małe, z dwoma oknami i zadaszonym gankiem, ale też okazałe murowane rezydencje z nadbudowanymi piętrami, wykuszami i przydomowymi oranżeriami. Przed najbliższym skrzyżowaniem skręciliśmy w prawo i wjechaliśmy na most.
– Umeälven – odezwał się po raz pierwszy Elof i kościstym palcem wskazał wodne rozlewisko, w którym błękitnawy nurt nieba gnał z wiatrem i falami na południe.
– Ume – powtórzył, jakby chciał się przekonać, że usłyszałam. A do mnie ta prastara nazwa rzeki przemówiła pierwszym słowem powitania.
– Hem? – spytałam. – Do domu?
Na co Elof skinął głową i po raz pierwszy uśmiechnął się. Hem. Jego koścista twarz złagodniała, a niebieskie oczy pojaśniały od wewnętrznego blasku.
Wieczorem tego dnia długo nie mogłam zasnąć, choć ćmiła mi w głowie niepewność i pulsowało zmęczenie. Kim właściwie jest Elof? Czym się zajmuje? Z czego żyje? Ma dużą willę z wielkim ogrodem w zamożnej dzielnicy miasta. Nie stać go jednak na kupienie przeciętnego używanego samochodu. Oszczędza na parze butów i marynarce. W jego szafie nie widać innego obuwia niż te wykoślawione półbuty. A na wieszakach wisi tylko kilka starych nylonowych koszul i czarny garnitur kupiony chyba na jakiś pogrzeb sprzed trzydziestu lat. Kiedy grzebano nie tylko kogoś ważnego w tym domu, ale jakby cały dom i wszelką nadzieję na dalsze normalne życie. Wydawało mi się, że wszędzie tu czuć stęchliznę i zalatuje pleśnią jak z jakiejś dawno niewietrzonej pakamery. Doznałam szoku, kiedy Elof wprowadził mnie po raz pierwszy do tego sarkofagu mody i umeblowania z lat pięćdziesiątych.
Przedpokój wyłożony był brązowym linoleum w beżowe gwiazdy i księżyce. Na wprost drzwi wejściowych stała podłużna ławka wsparta na toczonych nóżkach, stylowo powyginanych od zamocowania na boki, jakby mebel miał za chwilę rozpłaszczyć się na podłodze. Nad ławką zawieszone było prostokątne lustro w tym samym stylu. Tło stanowiła beżowa tapeta, z której wyrastały duże słoneczniki zasadzone w regularnych rzędach. Między jednym ze słoneczników i ramą lustra zawieszono dekoracyjną głowę Murzynki en face z dużym kolczykiem w jednym uchu.
Z przedpokoju wchodziło się do małej sypialni, wyłożonej drewnianą boazerią kuchni i przestronnego salonu, który kiedyś był pewnie chlubą właściciela domu, ale teraz wyraźnie podupadł. Znajdował się tu wystawny kominek, a nad nim obraz. Po obrazie pozostał jednak tylko jaśniejszy prostokąt ściany. Przy przeciwległej ścianie stała ozdobna szafka, biała, ze złotymi elementami wykończenia, a nad nią zwisały kryształowe grona złotych kinkietów. Fotele, zlokalizowane w środku salonu przy ławie, i postawiony na ukos regał świadczyły o znacznie skromniejszych ambicjach dekoratora wnętrza. Zharmonizowano je z ławką i Murzynką z przedpokoju. Pasowały do nich również bibeloty zgromadzone na półkach regału. Zwracał wśród nich uwagę duży zielony but ze szkła, jak się później okazało, nagroda, którą Elof otrzymał za udział w konkursie tradycyjnego tańca towarzyskiego.
Prawie równocześnie zainteresowała mnie fotografia Elofa w złotych ramach i tapeta na ścianach salonu. W jakimś dziwnym skojarzeniu fotografia zyskała tło i znaczenie dzięki tapecie, a tapeta opowiedziała mi swoją historię umiejscowioną w życiu Elofa. Był to Elof młody, przystojny, z gładką podłużną twarzą, w której wyróżniał się duży, kościsty nos i wąskie, wyblakłe usta. Elof miał wysokie czoło, podwyższone przez proste, bardzo jasne włosy zaczesane do tyłu. Miał też bardzo jasne brwi i białawe długie rzęsy.
Najbardziej wyraziste w jego twarzy były jednak oczy, które czarno-biała fotografia zabarwiła zimnym kolorem stali. Oczy te zwracały się wprost ku patrzącemu, przekazywały mu rozkaz i ze zniecierpliwieniem czekały na wykonanie tego rozkazu, grożąc karą. Elof miał na sobie marynarkę, wyprasowaną koszulę z kołnierzykiem o zaokrąglonych rogach i krawat w paski. Byłam pewna, choć fotografia tego nie pokazywała, że trzyma się prosto, sztywno, jakby po wojskowemu. A jego wygląd coś mi przypominał, coś z dzieciństwa i z czasów niemieckiej okupacji.
Tapeta w salonie była szara w białe i brązowe kwadraty i koła. Miała jednak różne odcienie. Pod obrazami, których już nie było, pozostał jej odcień jaśniejszy, a przy kontaktach i niedaleko kominka nabrała barwy ciemnostalowej. Tracąc dawną świeżość, zyskała oleiste ślady przybrudzeń i plam. Niektóre z nich utrwaliły odciski palców Elofa, wspomnienia jakichś dawnych faktów i zdarzeń. Tapeta nie pamiętała Elofa z fotografii, ale zachowała z pewnością pamięć jego życia sprzed trzydziestu lat. Kiedy wciąż był młody, trzymał się prosto i wierzył, że wszystko może być pod kontrolą, jak się później nauczyłam, allt under kontroll. Jakim był wtedy człowiekiem? Czy nie uśmiechał się, bo nie pozwalał mu na to rytuał fotografowania? Powaga tak ważnej chwili w życiu prostego człowieka? Czy też jego pewność siebie pokryta była cienką warstwą surowej nieśmiałości? A może kładł się na nim cień tych zimnych lasów? Czerń świerków?
Myślałam cały czas, coraz bardziej senna i zmęczona. Chciałam zanurzyć się w ciszę i ciemność pokoju na poddaszu Elofa. Zapomnieć o jego fotografii. Ciszę strzaskała jednak nagle seria wystrzałów, a ciemność zapłonęła pożarami. Przed oknem, pod drzwiami i w wypełnionych żarem ścianach. Wydawało mi się, że z piwnicy, bo to była teraz piwnica, nie ma wyjścia. Ale ręka mamy ciągnęła mnie ku jakimś drzwiom, a jej głos wołał, żebym biegła. Biegłam więc, potykając się o gruzy, żelazne rury i porzucone walizki. Zapomniałam nawet o swojej lalce. Nie mogłam już jednak po nią wrócić, bo dom płonął, a na podwórku jakiś straszny głos ryczał: Schneller! Raus!
Tylko że podwórko było znów pokojem. Pośrodku stał stół, a przy nim dwa krzesła. Siedzieli na nich nieznani mi mężczyźni, których twarzy ani głosów nie mogłam rozpoznać. Spotkałam się z nimi, to pamiętałam, ale powinnam już wyjść, bo zrobiło się późno. W tej ciemności nie znajdę drogi. „Gdzie jest mój dom?” – zapytałam przestraszona, zwracając się w stronę stołu. Mojego głosu nie było słychać, mimo to jeden z mężczyzn podniósł się, zbliżył do okna i pokazał mi coś w ciemności. „Tam jest twój dom – powiedział, ciągnąc mnie za rękę. – Biegnij!”.
Z początku nic nie widziałam. Dopiero po chwili zaczęłam odróżniać w przybliżającym się mroku wysoki ceglany mur, a nad nim gałęzie rozrośniętych kasztanów. Kiedy padło na nie światło księżyca, dostrzegłam także to, co było za murem. Sama byłam już po jego drugiej stronie, koło kamiennego anioła. Anioł stał u wezgłowia okazałego grobu. W jednej ręce miał księgę, a drugą podtrzymywał białego marmurowego gołębia. Niespodziewanie gołąb uniósł skrzydła i wzleciał ku wierzchołkom kasztanów, zostawiając za sobą echo dziwnego kwilenia i świergotu. Ten głos obudził mnie.
Cała byłam owinięta kołdrą, a twarz miałam wtuloną w poduszkę. Ciężko mi było oddychać. W pierwszej chwili nie mogłam się zorientować, gdzie jestem. Zielone tapety w pomarańczowe lilie, plastykowy abażur na lampie u sufitu, nylonowe firanki w oknie nie zgadzały się ze wspomnieniem mojego domu. Wstałam więc, podeszłam do okna i wyjrzałam. Okno wychodziło na ogród. Widać było z niego soczyście zielony trawnik, kilka niewysokich jabłoni i gęste krzewy ubarwione czerwienią dojrzałych porzeczek. Elof zrywał porzeczkowe kiście i wrzucał je do wielkiego garnka. Nad jego głową przelatywały ptaki, ćwierkając i kwiląc.
Kiedy odetchnęłam cierpkim zapachem traw i krzewów, ostatni cień snu zniknął. W świetle poranka zbladła też i znikła groźna postać Elofa. Poranek poweselał, zapowiadając pogodny, niezwykły dzień w nieznanym kraju i zagadkowym domu. Elof z aureolą ptaków nad głową i garnkiem pełnym porzeczek w ręku wydawał mi się teraz romantycznym bohaterem sielskiej opowieści. W jej tle wymalowana była polna droga z perspektywą domniemanego zamku lub dworu. Sama zaś akcja kluczyła szlakiem tajemnic – zwykle była to tajemnica wielkiego spadku i wyrachowanego małżeństwa – ale ostatecznie kończyła się szczęśliwie w różanej oranżerii lub salonie. Do zwykłej kuchni zawrócił moje marzenia Elof, głośno wołając: – God morgon! God morgon! Dzień dobry!
Stał przy elektrycznej kuchence i energicznie mieszał drewnianą łyżką w staroświeckim rondlu z długą rączką. Zawartość rondla pyrkotała i syczała, wypryskując szare kluchy na płytę kuchenki. Płyta pokrywała się liszajem spalenizny, a przestrzeń między drewnianymi ścianami kuchni gęstniała w oparach swądu. Elof nie przerywał jednak mieszania ani nie odsuwał rondla, choć doglądał go z natężoną uwagą, odmierzając czas i rytuał gotowania. Dopiero w stosownej chwili położył na stole drewnianą podstawkę, a na niej umieścił rondel wypełniony kaszą. Potem wskazał stojący przede mną głęboki talerz z niemym pytaniem. Kiedy zaś zaprzeczyłam ruchem głowy, sam zabrał się do jedzenia.
Najpierw przeniósł pokaźną warstwę kaszy na swój talerz. Potem przysunął do talerza słoik i sięgając do niego wielką łyżką, wyłożył na kaszę grubą warstwę dżemu borówkowego. W końcu polał całość gęstym filem – jakby kefirem – wypełniając talerz, i zaczął jeść. Z uwagą zagarniał na łyżkę kopiaste porcje, podnosił je z namysłem do ust i sumiennie przeżuwał. Między każdym zagarnięciem i przeżuciem robił jednak krótką przerwę, jakby chciał skupić całą swoją energię na tej ważnej dla niego czynności jedzenia.
Gryzłam chrupki i patrzyłam na Elofa jak oniemiała. Wydawało mi się, że obserwuję jakiś stary rytuał, który dla niego jest codziennością, a dla mnie kompletną egzotyką. Egzotyczne były nie same składniki jedzenia – kasza, dżem i podobny do kefiru czy jogurtu fil, ale filozofia jedzenia. Sens przeżuwania, który stawał się sensem życia. Patrzyłam teraz na Elofa jak na człowieka, który dopiero co postawił dzidę pod drzewem i zabiera się do rozrywania upolowanego zwierzaka. Po prostu oczu nie mogłam od niego oderwać. „To guru – myślałam. – Uciekam od codzienności w dżunglę niezwykłych zdarzeń. Zostawiam za sobą ludzi, z którymi mogłabym się identyfikować. Przede mną jest zawsze jakiś guru. Czy ten guru nie mógłby przynajmniej domyć rąk?” – podpowiadała mi złośliwie moja druga, rozsądna natura. Umeå to nie dżungla.
Miałam jedną książkę z ilustracjami, ale była czarno-biała i nieciekawa. Ilustracje powtarzały tylko to, co znajdowało się w naszym małym pokoju. Mama siedzi przy maszynie i szyje. Babcia stoi przy kuchni i gotuje obiad. Szmaciana lalka zajmuje pół mojego krzesła. Wygląda tak, jakby ją ktoś wyciął z gazety. Wyciągam kredki i zamazuję każdą stronę na żółto, zielono, pomarańczowo. Dorysowuję niebieskie krechy i maluję fioletowe kółka z oczami.
Nagle przypomina mi się coś wesołego. Biorę czerwoną kredkę i przyciskam ją z całej siły do strony książki, żeby było widać trójkąt, czubkiem do góry. Od razu pod trójkątem obrysowuję kółko, a pod kółkiem „piszę” jeszcze jeden trójkąt. Tym razem czubkiem do dołu. Górny trójkąt zamalowuję na czerwono, a w kółku mażę oczy, nos i usta. Tuż nad białym trójkątem, który jest brodą. Śmieję się. Krasnoludek pójdzie zaraz do lasu. Schowa się pod muchomorem.
Prawdziwego lasu nie pamiętam. Tylko babcia pamiętała lepkie od żywicy sosny i piach na wydmach za domem, który rodzice wynajmowali „na letnisko”. Opowiadała o sandałkach na drodze. Zdjęłam je, kiedy zrobiło się gorąco, zostawiłam na samym środku drogi i „poszłam w świat”. Babcia odchodziła od zmysłów, szukając mnie w całej okolicy. A samo zdarzenie rzuciło czarny cień na mój paroletni charakter. Ale teraz nawet z babcią nie mogłam odchodzić za daleko, bo na ulicach były łapanki i niektórzy ludzie nie wracali do domu. Mogłam za to bawić się na podwórku.
Było to podwórko-studnia, ale niezupełnie, bo tylko z trzech stron zabudowano je kamienicami, w których i dorośli, i dzieci widzieli niebo odrapanych murów i konstelacje szarych okien. Z czwartej strony widać było prawdziwe niebo, a pod nim ogródek oddzielony od podwórka drucianą siatką. Dzieci znalazły w niej dużą dziurę, przez którą można było przechodzić. Zbiegałam więc z czwartego piętra po schodach jak drabina. Podskakując, przebiegałam cień i brzydki zapach bramy, a potem skradałam się do ogródka. Jednego słabowitego drzewka akacji i paru zielonych krzaków agrestu. Były moim lasem. Ten las udzielał schronienia krasnoludkom, kiedy opuściła je Marysia, ale i moim wymyślonym przygodom.
Od godziny jechaliśmy leśną drogą do miejsca, które Elof nazwał på landet (na wsi). Była to więc z pewnością wieś. Posuwaliśmy się po krótkich, prostych odcinkach drogi, a potem wchodziliśmy nagle w zakręty, które Elof pokonywał, odkręcając kierownicę raz na lewo, raz na prawo z dużą płynnością i wprawą. Zza kolejnych zakrętów uderzał w nas ten sam krajobraz. Świerkowe drzewa ustawione w czarnej gęstwie innych świerkowych drzew, aż do zupełnej ciemności nieprzeniknionego lasu. Tylko gdzieniegdzie jaśniała jak świeczka brzoza z czarnymi, bystrymi oczami na białej korze.
Cały nasyp między drogą a lasem pokryty był jakby darnią we wszystkich jesiennych już odcieniach żółci i brązu, szarości i beżu, różowej czerwieni i zielonkawej bieli. W miarę, jak ta grzybowa darń podnosiła się do wysokości runa leśnego, gęstniały w niej porosty, skłębione zarośla jagód i borówek, zmierzwione gałęzie odrastającej wierzby i wybujałe krzaki malin.
Od czasu do czasu gęstwina rozstępowała się jednak nagle, ukazując podmokłą, zdradliwą sielankę bagna. Było jak leśna łąka przykryta kępami wodorostów i pleśniejących mchów, z wrośniętymi weń gałązkami żurawiny i przypominającymi małe lichtarzyki krzaczkami hjortronu, czyli maliny moroszki. W środku błyszczało niekiedy niewielkie błękitne jeziorko, jak ostrzeżenie przed niewidoczną w bagnie wodą.
Czasem skręcaliśmy ku poboczu i stawaliśmy. Mogłam wtedy podejść bliżej do lasu i wsłuchać się w jego tajemnicze szumy i skrzypnięcia. Odróżnić szelest spadających liści brzozy, wychwycić czujnym uchem trzask pękających gałęzi świerków, utrwalić w zasłyszanej pamięci ciche chlupnięcie wody. Dookoła nie było ani zwierząt, ani ludzi. Drogą nie przejechał żaden samochód. A że niedawne zakręty wyprostowały się nagle, Elof przycisnął pedał gazu, próbując odzyskać czas stracony na „zwiedzanie”.
Jechaliśmy więc teraz szybciej i pewniej. Widzieliśmy już nawet domy zbliżającej się do nas wsi, gdy Elof gwałtownie zahamował, a samochód odrzuciło na lewy pas. Tuż przed nami widać było jeszcze przez chwilę wielki szarobrunatny zad łosia. Truchtem pokonywał odległość między nasypem po naszej lewej stronie a najbliższymi świerkami. Elof posłał w ślad za nim coś, co przypominało przekleństwo.
Wieś towarzyszyła naszemu przejazdowi bardzo krótko. Były to tylko dwa domy mieszkalne i jeden ze sklepem spożywczym ICA na parterze. Za nimi droga prowadziła do tartaku z wieżowcami składowanych desek. A potem, skręcając nieco w prawo, otwierała przed nami jakby wiejską aleję wśród uprawnych pól. Prowadziła, jak informowały drogowskazy, do pobliskiego miasteczka Vännäsby.
My skręciliśmy jednak po paru kilometrach w polną, rozjeżdżoną koleinę biegnącą wzdłuż rzeki, prawie na samej granicy szuwarów. Zbliżaliśmy się do jej kresu, gdy zza kolejnego zakrętu wyjrzał pagórek, a na nim samotny buraczkowy dom. Ostatni we wsi. Pierwszy od strony pnącego się ku górze lasu. Förälrarhem – powiedział Elof. Dom rodziców. Z bliska widać było, że jest opuszczony.
Nigdy dom nie był moim przeznaczeniem. Dom mógł przecież spłonąć, niczego więc nie zapewniał. Poza tym nigdy nie miałam własnego domu. W kamienicy, w domu czy nawet w willi mieszkali też inni ludzie, inne rodziny. Dla mnie przeznaczony był zaledwie skrawek domowego pomieszczenia. Jeden pokój, a w najgorszym razie tylko miejsce w jednym pokoju. Miejsce do spania, kąt do siedzenia, kwadrat na blacie stołu wystarczająco duży, żeby postawić talerz i kubek. Przestrzeń między gazową kuchenką na dwa garnki a umywalką, kilka metrów kwadratowych, które podczas prania zajmowała balia i wypełniały opary gotowanej bielizny.
Dom mógł być dla mnie tylko opisem z powieści umeblowanej salonami i wyposażonej w służbę. Albo też mógł być po prostu zmyśleniem tej mojej zwariowanej romantyczki. Dla niej wszystko stawało się możliwe. Nawet podróż do nieznanego Elofa z północnej Szwecji. Tylko zapowiedź płynącej przez moje myśli ballady Power of Love – Potęga miłości – okazała się niemożliwa do spełnienia. Zmieniłam więc po latach jej tytuł. Była to teraz Power of Lie – Potęga kłamstwa.