Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mama odeszła - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
30 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mama odeszła - ebook

„Widzisz kogoś ostatni raz i nie wiesz, że to ostatni raz. Potem wiesz tylko jedno: że wtedy o tym nie wiedziałam. Ale nie wiedziałaś, a teraz jest już za późno. I mówisz sobie: Skąd ja miałam wiedzieć, nie mogłam tego wiedzieć. Mówisz”.

Trzydziestojednoletnia Nikki Eaton – niezamężna, seksualnie wyzwolona i samodzielna finansowo – raczej nigdy nie myślała o sobie w kategorii córki. A jednak kiedy z dnia na dzień nieoczekiwanie traci matkę, przechodzi ogromną wewnętrzną przemianę. Jeden burzliwy rok, wypełniony przerażającymi zdarzeniami i rozpaczą, przyniesie jej oświecenie, wiedzę, a nawet – niespodziewanie – miłość, która pomoże jej się podźwignąć.

Oates, jedna z najznakomitszych pisarek amerykańskich, z niezwykłą precyzją nakreśliła wciągający i poruszający obraz głębokiego żalu i oczyszczającego smutku, który pozwala spojrzeć na życie inaczej.

Mama odeszła znalazła się na liście stu najważniejszych powieści roku 2005 według „New York Timesa”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-783-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIEŃ MATKI

9 maja 2004. Jeden z tych wiosennych, jakby powściągliwych dni: bardzo słoneczny, ale niezbyt ciepły.

Podmuchy wiatru od jeziora Ontario, nadlatujące nagłymi podstępnymi szarżami. Niebo jakby skamieniałe, podobne do błękitnej glazury. Woń mokrej trawy bijąca od wypielęgnowanych prostokątnych trawników przy Deer Creek Drive.

Po obu stronach ulicy kwitły kępy bzów. Soczysty, jarzeniowy fiolet pomazany na lawendowo.

Na podjeździe i przy krawężniku przed domem na Deer Creek Drive 43, gdzie moja mama mieszkała samotnie od śmierci taty, tłoczyło się podejrzanie dużo samochodów. Land-rover mojego szwagra i stary, wielki jak karawan czarny cadillac ciotki Tabithy dawały się wytłumaczyć, ale stały tam również inne pojazdy, w tym nisko zawieszony sportowy wóz, który wyglądał jak rakieta balistyczna umazana czerwoną szminką.

Kto ze znajomych mamy jeździ takim samochodem?

Miałam gdzieś, czy go poznam. (To musiał być jakiś „on”.)

Matka wiecznie mnie przedstawiała jakimś „kawalerom do wzięcia”. Od czasu kiedy związałam się z mężczyzną, który był nie do wzięcia.

Typowe dla mamy, że na przyjęcie z okazji Dnia Matki zaprosiła ludzi nie należących do rodziny. Że ściągała do swojego domu jakichś zasadniczo obcych ludzi.

Zaparkowałam po drugiej stronie ulicy i zaczęłam pogwizdywać. Pogwizdywanie zdawało się obniżać mój poziom adrenaliny, kiedy groził mi stan nadmiernej ekscytacji. Mój ojciec często pogwizdywał w domu.

Dzień Matki: przywiozłam mamie prezent, miękki i leciutki jak babie lato, przez co wydawał się kompletnie nieważki; ułożył się w moich wyciągniętych rękach niczym pogrążone we śnie stworzonko. Mordowałam się pół godziny, najpierw opakowując go w tęczową folię aluminiową, a potem zabezpieczając tę folię kolorową włóczką zamiast wstążką; zgodnie z pierwotną wizją prezent miał wyglądać zwariowanie, zabawnie i odjazdowo, a ostatecznie stanęło na skrzyżowaniu New Age’u z przedszkolem. Wzięłam pół dnia wolnego z pracy, żeby znaleźć stosowny prezent dla matki, która dla swych dorosłych córek stanowiła chodzącą zagadkę, bo niby nigdy niczego nie potrzebowała.

A w każdym razie niczego, co mogłybyśmy jej dać.

Owszem, chciałyśmy zabrać gdzieś mamę. Moja siostra Clare i ja. Czemu nie, choć raz kolacja z okazji Dnia Matki w jakichś eleganckich okolicznościach, na przykład w Mt. Ephraim Inn. Mama nie musiałaby szykować swoich skomplikowanych potraw, wpędzać się w nerwicę z powodu gości zaproszonych w ostatniej chwili niczym dodatkowe wagony doczepione do pociągu, które się chyboczą i wypadają z torów!

Nie musiałaby. Ale się nie zgodziła, oczywiście. Być może zgodziłaby się za życia taty, gdyby on uparł się z tym zabraniem jej dokądś, ale tato nie żył i tylko Clare i ja mogłyśmy mieć nadzieję, że namówimy mamę, by zachowywała się rozsądnie.

Wiecie, jak uwielbiam gotować. To jest najlepszy prezent z okazji Dnia Matki, jaki wy, dziewczynki, możecie mi ofiarować: odwiedziny najbliższych mi osób, dla których będę mogła coś ugotować.

I jeszcze ten płomienny wybuch, jakby chciała chronić swe naiwne, nie znające się na niczym córki przed jakimś szwindlem: Płacić aż tyle za jedzenie? Przecież ja mogę ugotować coś dla nas za połowę tej ceny albo i jeszcze mniej!

Do domu mamy wchodziło się trzema drogami: przez drzwi od frontu, przez boczne drzwi i przez garaż. Na ogół używałam tych bocznych drzwi, które otwierały się wprost na kuchnię.

Drzwi, nad którymi mama zawiesiła maleńkie dzwoneczki, pobrzękujące wesoło jak po otwarciu drzwi do jakiegoś sklepu.

– Nikki! Ach, coś ty zrobiła ze swoimi włosami!

Pierwsze słowa, jakie powiedziała do mnie mama. Zanim przestąpiłam przez próg i weszłam do kuchni. Zanim mnie przytuliła, bo najpierw zrobiła krok w tył z tą osłupiałą miną.

Później mi się przypomniało, że przy słowie „włosy” głos mamy uniósł się niczym okrzyk ptaka postrzelonego w locie.

Mama miała krągłą, dziecinną buzię, na której wszelkie emocje ujawniały się wyraziście jak woda. Cera zaczerwieniona, jakby wysmagał ją wiatr, szeroko otwarte oczy jarzyły się zielonobursztynową barwą. Od śmierci taty powoli upodabniała się do kolibra roztrzepotanego w locie. Przeżyła taki wstrząs na mój widok, że – przysięgłabym – wykrzyknęła: Coś ty zrobiła z moimi włosami?

Odpowiedziałam tonem niewiniątka, że przecież jej mówiłam, że idę ściąć włosy.

– Ściąć włosy.

Mało powiedziane! – to tak naprawdę chciała powiedzieć.

Miałam trzydzieści jeden lat. Mama pięćdziesiąt sześć. Tego typu dyskusje wiodłyśmy już blisko trzy dziesięciolecia. Ktoś mógłby pomyśleć, że już do nich przywykłyśmy, a jednak jakoś nam się nie udawało. Czułam, jak serce mamy zaczyna szybciej bić, tak samo jak czułam własne.

Tym razem okoliczności były niespecjalnie groźne. Tym razem nie uciekłam z domu tak, jak mi się to przydarzało, gdy byłam nastolatką, ani – jeszcze gorzej – nie przyjechałam z college’u nagle i nieoczekiwanie, nie racząc niczego wyjaśniać. Nie oświadczyłam, że jestem zaręczona z młodym człowiekiem, którego rodzice ledwie znali, ani też, że zerwałam owe zaręczyny. (Dwa razy. Z dwoma różnymi młodymi mężczyznami.) Nie porzuciłam swojej obecnej pracy zaliczającej się do szeregu nudnych posad. Nie „dałam nogi” w towarzystwie nie do końca rozwiedzionego mężczyzny ani też w pojedynkę, przez cały kraj w rozklekotanym vanie marki Volkswagen, żeby włóczyć się z plecakiem po górach Grand Tetons w stanie Idaho. Ja tylko obcięłam sobie włosy na modłę punkowską i przyciemniłam je farbą w odcieniu rubinowego atramentu, który opalizował w zależności od oświetlenia. Ani jednego pasma włosów dłuższego niż cal, a do tego głowa wygolona na skroniach i nad karkiem. Ktoś mógłby stwierdzić, że wyglądam jak szykowna narkomanka z innej epoki albo jakbym wsadziła palec do gniazdka z prądem.

Mama uśmiechnęła się dzielnie. Ostatecznie był to Dzień Matki, w drugim pokoju zgromadzili się goście. Czyż nie wiedziano powszechnie w całym Mt. Ephraim w stanie Nowy Jork, w Dolinie Chautauqua, siedemdziesiąt mil na południe od jeziora Ontario, że Gwen Eaton to kobieta, która nigdy nie narzeka i nie użala się nad sobą, że jest taka dobroduszna, serdeczna i niezmordowanie optymistyczna?

Czyż w liceum nie przezywali jej „Piórko”?

– A co tam, Nikki! Nawet łysa byłabyś pięknością.

Mówiąc to, stanęła na czubkach palców, żeby mnie pojednawczo uściskać. Tylko trochę mocniej niż zazwyczaj, by zasygnalizować, że wprawdzie jestem dla niej utrapieniem, ale tym bardziej mnie kocha.

Za każdym razem, kiedy mama ściskała mnie z takim zapałem, odnosiłam wrażenie, że jest nieznacznie mniejsza, niższa. Po śmierci taty jej czyściutkie, drobne ciało, które dawniej zdawało się wytrzymałe jak guma, zaczęło tracić proporcje. Napotkałam dłońmi mięsiste woreczki w talii i w górnej partii pleców, zauważyłam bruzdy na ramionach i podbródku. Po pięćdziesiątych urodzinach mama zasadniczo rozstała się z butami, które miały jakikolwiek obcas, nosiła przeważnie płócienne pantofle z zaokrąglonymi czubkami, tak płaskie i małe, że wyglądały jak dziecięce tenisówki. Kiedyś, przez krótki czas, byłyśmy tego samego wzrostu (pięć stóp i trzy cale, kiedy ja miałam dwanaście lat), teraz mama zmalała o kilka cali.

Przeszył mnie ból poczucia utraty, przestrachu. Wmawiałam sobie, że to pewnie jakaś pomyłka.

– Bosko wyglądasz, mamo! – skomplementowałam ją swoim „imprezowym głosem”. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki. Na tę okazję mama ubrała się w bluzkę z żółtozielonego aksamitu i harmonizujące z nią spodnie, jedno i drugie uszyte własnoręcznie. Do tego kolczyki z różowych muszelek, które zrobiła sobie sama na warsztatach rękodzielniczych organizowanych przy centrum handlowym, oraz naszyjnik ze szklanych kulek, który kupiłam jej w sklepie z używanymi rzeczami. Jej zszarzałe jasne włosy były ładnie, choć skromnie przycięte, cera wyglądała na odświeżoną, jakby zastosowała jakąś maseczkę, po czym energicznie ją starła. Tato w czasach, kiedy się poznali, dokuczał jej, że jest dziewczyną, która lubi olśniewać, i potem mama zaczęła się wstydzić wszelkiego makijażu, nawet szminki używała oszczędnie. Na starych zdjęciach z lat sześćdziesiątych, kiedy była nastolatką, z pewnością nie wyglądała olśniewająco: mało wyrazista, „słodka” szkolna cheerleaderka o rysach lalki, z boleśnie ufnym uśmiechem tysięcy – milionów? – innych dziewczyn, dla obywateli spoza Stanów Zjednoczonych rozpoznawalnych z miejsca jako członkinie amerykańskiej klasy średniej.

– Rany boskie, Nikki! Coś ty zrobiła?

Clare, moja siostra, gapiła się na mnie z dezaprobatą. Jej głos przybrał ten sam tembr jak w dzieciństwie, kiedy jej uparta, młodsza siostra ostatecznie posuwała się za daleko.

Przejechałam palcami po najeżonych włosach, tak usztywnionych pianką, że przypominały drzazgi, i roześmiałam się. Clare już nie mogła mnie sterroryzować, byłyśmy teraz dorosłe.

– Clare, jesteś po prostu zazdrosna! W czerwonych włosach wyglądałabyś super, ale twoja rodzina do tego nie dopuści.

– Mam nadzieję.

Tak naprawdę Rob, mąż Clare (siedział w salonie razem z pozostałymi gośćmi mamy), pewnie by się ucieszył, gdyby choć trochę się wyluzowała. To jej dzieci poczułyby się upokorzone.

Clare była dojrzałą, trzydziestopięcioletnią kobietą, która wyglądała dokładnie na swój wiek. Być może w dzieciństwie miała w sobie iskrę szaleństwa, ale to już należało wsadzić między bajki. Obecnie była matką dwójki dzieci, który to fakt traktowała jak jakieś narzucone jej bezpardonowo zadanie. Wyszła za umiarkowanie zamożnego biznesmena z Mt. Ephraim (szefa działu sprzedaży w Coldwell Electronics), którego wielbiła niczym bóstwo, przynajmniej publicznie. Ten, kto spojrzał na nią po raz pierwszy, widział przystojną, ponętną kobietę, ale przy bliższych oględzinach zauważało się cieniutkie kurze łapki, które w jej skórze wygrawerowała dezaprobata i pogarda dla bliźnich. Tak samo jak w przypadku mamy, jej twarz była kształtu idealnego księżyca w pełni, jakby pozbawiona kości, ładna i rozeźlona równocześnie, ze skłonnością do nabierania ziemistej barwy. O ile jednak mama wyróżniała się przede wszystkim tymi szeroko otwartymi oczyma i dziewczęcą naiwnością, o tyle Clare nieufnością. Twierdziła, że po ludziach spodziewa się wszystkiego najgorszego, i rzadko co ją dziwiło.

Włosy Clare miały barwę mokrego piasku – identyczną jak moje przed farbowaniem i mamy, zanim osiwiała – i zostały poddane trwałej ondulacji charakterystycznej dla małomiasteczkowych salonów piękności, która pasowała na każdą kobiecą głowę, niezależnie od wielkości, niczym elastyczna peruka z Wal-Martu. Najbardziej sensowna z fryzur dla zabieganej gospodyni domowej i matki, która nie ma czasu na „wydziwianie”. W okresie dorastania Clare zawsze mocno mnie we wszystkim wyprzedzała: bystra, lubiana w szkole, seksowna, ale „grzeczna”. Teraz już mnie tak wyprzedzała, że praktycznie zniknęła za horyzontem. Nie umiałam sobie wyobrazić jej życia jako pani Chisholm inaczej niż jako całkowitą odwrotność mojego. A to dlatego, że wszystko, co wiązało się z Clare, było przewidywalne i rozsądne: spodnie z liliowego poliestru, a do tego tunika, by ukryć pęczniejącą talię, porządne skórzane pantofle ze zgrabnym, niedużym obcasikiem. Zamiast moich licznych rzucających się w oczy, odjazdowych pierścionków i kolczyków, od których uszy zdawały się gorączkowo skrzyć, Clare nosiła swój pierścionek zaręczynowy z brylancikami oraz obrączkę z białego złota na serdecznym palcu lewej dłoni, niczym jakąś odznakę, a na prawej dłoni kamień urodzinowy (nudna perła, bo urodziła się w czerwcu). Uszy zdobiła poprawnymi złotymi listkami, które zapewne dostała od męża na Gwiazdkę.

Rob Chisholm. Zjawił się znikąd, by uratować życie Clare, która więdła (w rzeczy samej skarżyła się przed każdym, kto chciał słuchać) jako nauczycielka wiedzy o społeczeństwie w gimnazjum w pobliskim Jericho. Wyobrażałam sobie siostrę, jak zerka na zegarek, zauważa, że robi się późno, czas wyjść za mąż! Po nauczycielskim autorytecie została jej tylko idealnie prosta sylwetka, zawstydzająca takich jak ja, którzy się garbią, a także mina wyrażająca ledwie skrywane zniecierpliwienie wobec otaczających ją tępaków.

Nie musiałyśmy się obejmować na przywitanie, widywałyśmy się ostatnio dostatecznie często.

Mama niezdarnie starała się załagodzić sprawę.

– No przecież zawsze odrastają, Nikki! Przypomnij sobie, kiedy byłaś w siódmej klasie, wybrali mnie na przewodniczącą komitetu rodzicielskiego w twojej szkole i umierałam ze strachu, bo musiałam poprowadzić swoje pierwsze zebranie. Ja! Same pomyślcie! Nie wiem, co też oni sobie myśleli, że mnie wybrali! Niektórzy z tych ludzi znali mnie przecież jako „Piórko” Kovach! No więc popędziłam się uczesać do tego fryzjera obok punktu naprawy odkurzaczy, kiedyś nazywał się „U Doreen”, teraz to jest „Village Salon”, i powiedziałam tej Doreen, patrząc jej w oczy, w lustrze, żeby nie było żadnego nieporozumienia: „Proszę tylko trochę skrócić, około cala”, a dalej już nie zwracałam na nic uwagi, bo zaczytałam się w jakimś kryminale, to chyba była Mary Higgins Clark, wiecie, jak ona potrafi wciągnąć, człowiek pochłania stronę za stroną, mimo że zakończenie jest głupie, i w końcu spojrzałam do lustra i zobaczyłam, że nie mam włosów! Wyglądałam jak to wzruszające bezwłose stworzenie… Jak ono się nazywa? Opos? Iguana?… i bliska płaczu zaczęłam krzyczeć: „Co pani ze mną zrobiła? To fryzura na chłopczycę, a przecież ja mam już trzydzieści siedem lat”. Doreen przyjrzała mi się z bliska, jakoś tak krótkowzrocznie, wręcz jakby po raz pierwszy, i chyba dopiero wtedy spostrzegła, że fakt, jej klientka to nie dziecko. Nigdy się nie dowiedziałam, co ta kobieta sobie wyobrażała, wprawdzie nie byłam jej stałą klientką, bo nie byłam stałą klientką żadnego salonu, ale każdy, kto ma oczy, powinien się był zorientować, każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, powinien był to zobaczyć, że nie byłam ani w wieku, ani w tym typie, by strzyc się na chłopczycę! I wtedy Doreen wygłosiła myśl, tak głęboką, że aż przestała żuć gumę: „Przykro mi, proszę pani, ale przecież nie mogę ich wydłużyć, prawda? Włosy odrosną, obiecuję”.

Roześmiałyśmy się. Zawsze się śmiałyśmy, kiedy słyszałyśmy opowieść o fryzurze na chłopczycę.

Czekałyśmy na ciąg dalszy, bo historyjka miała swój epilog, czyli to, co powiedział tato, kiedy wrócił do domu i zobaczył mamę, ale mama, z wyraźnie roztargnioną miną, odwróciła się od nas w chwili, gdy minutnik kuchenki zabrzęczał niczym oburzona pszczoła.

Kurczak po hawajsku, „fantastyczny” nowy przepis, który mama dostała od jednej z emerytek uczęszczających na basen YM-YWCA, gdzie Gwen Eaton była uwielbianą trenerką pływania dla początkujących.

Przestępowanie przez próg domu dzieciństwa.

Z towarzyszeniem głębokiego wdechu, niczym nurek. Tyle że nawet najgłębszy wdech pomagał jedynie na tym etapie.

Po czterech latach od śmierci taty nadal musiałam panować nad odruchem, żeby go szukać. Gości zawsze witała mama, a tato zjawiał się poniewczasie, jakby zdziwiony, że widzi intruza, choć był gotów udawać, że znosi ten widok mężnie.

Po czterech latach już nie czułam żalu. Tak myślę. Przyzwyczaiłam się do tego, że umarł. (Choć wtedy przeżyłam szok: miał ledwie pięćdziesiąt dziewięć lat.) I tylko mama wydawała się taka dzielna, że mieszkała samotnie, bez niego, w tym domu. Niczym tancerka, którą partner porzuca na środku parkietu, mimo że wciąż gra muzyka.

– Nikki! A niech mnie!

Tak mnie powitał Rob Chisholm. Półgłosem.

Przyglądał się z uśmiechem moim zjeżonym, czerwonym włosom. A także kusej bluzce z wytłaczanej czarnej krepy, która opasywała klatkę piersiową ciaśniej niż rękawiczka, ktoś by powiedział, że wręcz jak mokry podkoszulek, oraz bosym, trupio bladym stopom w sandałach w złote gwiazdki na wysokim obcasie. (Nabytki ze sklepu z używanymi rzeczami!) Połyskliwe pierścionki, ćwieki w uszach i śmiała, różowofiołkowa szminka, którą pomalowałam swoje wydęte wargi: to też przyciągało męską uwagę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: