Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mamieństwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Mamieństwo - ebook

„Mamieństwo” to opowieść o wielu spojrzeniach na problem macierzyństwa.
„Mamieństwo” to historia relacji głównej bohaterki z bliskimi.

Powieść skierowana jest przede wszystkim do młodych kobiet, które zostały matkami i które podczas kolejnych urlopów macierzyńskich, rodzicielskich i w końcu wychowawczych starają się odnaleźć w nowej roli, jaką przyniosło im macierzyństwo.
Utwór nakreśla obraz kobiet, które dbają o ognisko domu rodzinnego, czynią wszelkie starania o utrzymanie resztek życia towarzyskiego, choć zdają sobie sprawę, że wychowanie dzieci odbiera im sporą część czasu, który niegdyś mogły przeznaczyć na pasje, odpoczynek, podróże czy imprezy. Są świadome również zmian, jakie zaszły w ich ciałach po kolejnych ciążach. Nadmiar obowiązków przytłacza je, ale jednocześnie sprawia, że czują się zmotywowane do dalszych starań przeżywania każdego dnia w sposób lepszy od mijającego. Zazdroszczą kobietom pracującym ich spełniania się i usatysfakcjonowania, jednocześnie mając na uwadze, że są w dużo lepszym położeniu od kobiet, które nie mogą mieć dzieci, a usilnie ich pragną.
Gosia, matka 3 córek szuka sposobów na zmianę monotonnej rzeczywistości. Rola matki, choć daje jej mnóstwo radości i satysfakcji, czasem przytłacza i zabiera jej siły. Uważa, że szczególnie blado wypada na tle innych młodych kobiet, które realizują się zawodowo, robią kariery, osiągając satysfakcję życiową, dbają o dom, wychowują dzieci, mając przy tym nienaganne figury, którymi mogą się poszczycić w obcisłych kostiumach.
Bohaterce doskwiera samotność, niezrozumienie i poczucie niesprawiedliwości. Tkwi w tym schemacie dość długo, nie mogąc znaleźć motywacji do zmian. Bodźcem staje się telefon od koleżanki z podstawówki, która proponuje spotkanie klasowe. Gosia ma kilka miesięcy na ewentualne zmiany i porządki, by móc dawnym kolegom i koleżankom pochwalić się swoim zadowoleniem w życiu i jego jakością. Co zrobi? Może zrzuci kilka kilogramów albo uda jej się wrócić do pracy?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8119-911-7
Rozmiar pliku: 5,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_
_

_
_

_
_

_
_

_
_

_
_

_
_

_
_

_
_

_Myślałem już zrezygnować z pisania albo przykrócić je, kiedy _

_tak patrzę na te mnóstwo bazgrołów, mrzonek, bzdur, które z czystej_

_ skłonności wypisywałem, z czego teraz wiele samego mnie mierzi_

_ i ledwo gotów jestem czytać, to myślę – po co ta cała pisanina, jeśli_

_ ty sam nie chcesz tego czytać, to kto przeczyta, co z tego za korzyść,_

_ to tylko głupstwa, a nawet jeśli trafiają się zacne odczucia, to_

_ zapisane niezdarnie i nieskładnie; przecież każdy człek na tej ziemi_

_ kocha swoje głupstwa i nie zdoła ich ukryć, bodajby dopiero po_

_ śmierci wyszły na jaw – nie, nie rzucę pisania, choćby pisanina zaraz_

_ po napisaniu miała przepaść; zanadto pisanie coś we mnie_

_ zaspokaja i to coś napędza mnie do pisania._

Urlich Bräker, 1779 r.ROZDZIAŁ 1

Potwory już padły, kiedy podniosła się z łóżka, uświadomiwszy sobie, że właśnie wraca z długo trwającej wojny, która kosztowała ją mnóstwo wysiłku i potu. Rany odniesione w boju pokrywały całe ciało, ze szczególnym uwzględnieniem ramion i bioder, na których jeszcze przed chwilą najpierw szalały, a potem już tylko kołysały się wrzeszczące i półsenne straszydła. Pot, który w jej wyobrażeniu mógłby być równie dobrze krwią, czerwoną jak usta Śnieżki, zastygał na ciepłym ciele, mającym zaraz na nowo obudzić się do życia, krótkiego, bo zaledwie kilkudziesięciominutowego, zanim sama nie padnie albo nim potwory odrodzą się do życia jak feniksy z popiołów.

Tak właśnie wyobrażała sobie usypianie córek, które rozjuszone i rozentuzjazmowane niekoniecznie chciały się przytulać do mięciutkich poduszek i słuchać bajki o szewcu. Dziś usypianie trwało nadzwyczaj długo, a usta, które wypluwały z siebie kolejne bajkowe opowieści, były spierzchnięte i suche.

Po cichutku wyszła z dziecięcego pokoju, stąpając jedynie na palcach obolałych stóp, na które byle jak nałożone były stare szmaciane i brudne kapcie, nadające się bardziej na śmietnik niż na stopy. Chciała spróbować zamknąć drzwi najciszej jak się da, już nawet nacisnęła klamkę, gdy nagle uświadomiła sobie, że dźwięk zamykanych drzwi może na nowo obudzić i rozjuszyć dzieci. Zdecydowała więc, że delikatnie je przymknie, tak aby rygiel zamka jedynie musnął otwór w lodowatej futrynie. Gdy znalazła się po drugiej stronie drzwi, zaczerpnęła powietrza, chwilę przytrzymała je w płucach, po czym bezgłośnie je wypuściła, czując ulgę, ale i nieopisane zmęczenie. Wyrzucone „uf” było faktycznym pozbyciem się ciężaru z serca, ciała i głowy i wynikiem trwającego w nieskończoność zabawiania niemal śpiących już córek. W takich przypadkach, kiedy stała na granicy, którą tworzyła futryna oddzielająca pokój dziewczynek od korytarza, bała się każdego ruchu, który mógłby wydać jakiś najcichszy nawet dźwięk ­– kopnięcia niesprzątniętej zabawki, skrzypnięcia podstarzałych drzwi, pisku klamki, szurania kapci czy odklejenia gołych stóp od paneli. Bała się tak bardzo, że nie przełykała nawet śliny, bo uważała ten odgłos za zbyt głośny, wstrzymywała oddech i chciałaby płynąć w przestrzeni przez tych kilkadziesiąt centymetrów aż do futryny, niezauważona przez świat, nie wywołując wokół siebie najmniejszych drgań powietrza. Często w tej prozaicznej sytuacji wyobrażała sobie, że łatwiej jest fakirowi leżeć na dywanie z igieł, niż jej wyjść z pokoju, nie budząc dzieci.

Przedpokój okazał się przestrzenią zbawienną dla jej zmęczonego ciała i jeszcze bardziej umęczonej duszy. Panowała tu niższa temperatura niż w dziecięcym pokoju, który przed sekundą opuściła i który był wypełniony ciepłem dziecięcych oddechów, zapachem delikatnej i lekko spoconej dziecięcej skóry, przyprawionym unoszącą się w powietrzu mdłą wonią mleka. W przedpokoju odczuwało się już z kolei rześkie powietrze, które zaprosiła kuchennym oknem, otwartym tuż po wyprowadzeniu marudzących dzieci do ich pokoju. Korytarz stanowił nie tylko inną część mieszkania, ale i rozdział, który można było wreszcie zacząć pisać od nowa, zostawiając za sobą to, co stare i już zapisane. Tak naprawdę pozostawienie śpiących dzieci za drzwiami otwierało przed nią nowe życie, wraz ze wszystkimi jego możliwościami, jakich była pozbawiona w ich towarzystwie.

Pierwszy wdech powietrza, który nabrała w korytarzu, był przyjemnie chłodny, pełny i jakby orzeźwiający. Pomyślała o nim, jak o jakimś nowym tchnieniu, kiedy to człowiek długo przebywa w zakopconym papierosami lokalu, po czym wychodzi zimowym wieczorem na ulicę i łyka łapczywie świeże i mroźne powietrze, aż szczypiące w gardło. To pieczenie przynosiło w tej sytuacji nie ból, a wolność i chwilową swobodę.

Wyprostowała kości, które gruchnęły gdzieś w okolicy barku, jakby po niefortunnie przespanej w niewygodnej pozycji nocy. Właśnie zyskała dwie godziny tylko dla siebie. Córki śpią. Oddają się popołudniowej drzemce. Przynajmniej na to liczyła. Dwie godziny. To dużo czasu dla kogoś, kto jest zmęczony i pragnie odpoczynku, błogości czy nabrania oddechu, ale jeszcze nie głębokiego snu. To długo dla zakochanego, który czeka na spotkanie z lubą i nie może sobie znaleźć miejsca, spoglądając nieustannie na zegarek. To długo, jeśli tyle trzeba czekać na autobus, bo poprzedni przed sekundą odjechał. To długo, gdy się czeka na wynik badania, od którego zależy dalsze zdrowie i życie pacjenta. I to długo, jeśli czeka się w kolejce, która niezauważalnie, w ślimaczym tempie przesuwa się do przodu.

Dla kogoś takiego jak Gosia, było to faktycznie sporo czasu. Przez dwie godziny mogła umyć brudne okna, te same okna, których otwarcie pozwala czerpać ogromne hausty świeżego powietrza, którym oddychali też inni, gdzieś tam na zewnątrz, gdzieś, gdzie być może istnieje inny, równoległy świat bez kaszek, pieluch, smoczków, grzechotek. A okna, które stanowią przejście do innego świata, muszą być przecież czyste, więc może powinna skusić się na ich umycie? Dodatkowo mogłaby włożyć do zmywarki wszystkie brudne naczynia, walające się samopas po długim stole, i w ogóle po całym domu, które same jakoś nie umiały trafić do zlewozmywaka. Mogła zetrzeć ze stołu resztki ketchupu, pozbierać walające się wokół niego kawałki parówek, przetrzeć solidnie to miejsce, które jadło z dziećmi przepyszny krupnik. Mogła wyczyścić plastikowe foteliki dla dzieci z resztek śniadaniowej kaszy. Mogła nawet zebrać z podłogi ziemniaki, te, które leciały w dół często i szybko, a nawet te wgniecione miękkimi kapciami w płytki, leżące tam już chyba od zawsze. W ciągu tych dwóch godzin można zebrać śliniaki, wyżąć z nich kilka mililitrów zupy, mającej docelowo znaleźć się w dzióbkach, a które jakąś dziwną ścieżką trafiły na odległość połowy kuchni, zataczając kręgi od podłogi począwszy, a na ścianie przyległej do blatu kuchennego stołu skończywszy. W tym czasie jest też szansa na kawę, taką pyszną, gorącą i z początku czarną jak piekło, jak smoła, a dopiero później dopieszczoną dużą ilością spienionego mleka, i bez cukru oczywiście!, taką, która pobudza każdą komórkę ciała i uruchamia każdy receptor smakowy.

Gosia pomyślała, że gdy już się upora z codziennymi czynnościami, tfu!, obowiązkami, bo rzeczy należy nazywać po imieniu, to zostanie jej trochę czasu na poczytanie książki przy herbacie albo kawie. Może wreszcie uda jej się doczytać ten trzykrotnie rozpoczynany rozdział, nigdy nieskończony przez liczne okrzyki: „mamo, Oli mnie bije!”, „mamo, a ja kcem mleczka!”, „o! a ja japko, to cerwone!”.

Oddawanie się lekturze w ciszy i spokoju było jedyną pasją, jakiej macierzyństwo w niej nie zabiło, choć ograniczyło ją faktycznie do minimum. Kiedyś tych pasji miała oczywiście więcej. Zresztą, czasu na nie także miała sporo. Starczało go nawet na pomalowanie kształtnych paznokci na kolor czerwony, dopieszczenie długiej i niezwykle zgrabnej szyi ulubioną słodyczą perfum, wymieszaną z zapachem zielonej herbaty. Teraz, gdy wyszarpywała z życia dwie wolne godziny, wolała upiększać i rozwijać swój umysł czy duszę, a nie to wstrętne ciało, wręcz groteskowo wyglądające po jednej, drugiej i w końcu trzeciej ciąży. Pasje, choć zeszły na dalszy plan, ciągle jednak nosiła z tyłu głowy i obiecywała sobie, że wkrótce znajdzie więcej czasu na doskonalenie sztuki kulinarnej i poszukiwanie nowych smaków, na jazdę na rowerze po nie zawsze znanych drogach i dróżkach, i wreszcie na pisanie, które już od dłuższego czasu uważała za jakąś manię, obsesję, wręcz kronikarstwo, objawiające się nieustannym zapisywaniem wydarzeń, sytuacji, dziwnych bądź znaczących dla niej okoliczności, prowadzeniem kalendarza z mnóstwem notatek o ciekawych słowach, jakie usłyszała bądź jakie wypowiedziała któraś z jej córek. Zapisywała wyrażenia, które wpadły jej w ucho, jakieś słowotwórcze wynalazki…

Postanowiła szybko uprzątnąć kuchnię, tak aby przestała przypominać krajobraz po tornadzie czy wojnie. Pokonując długi korytarz prowadzący do kuchni, przystanęła przed lustrem. Zawsze przy nim przystawała. Było tak duże, że można się w nim było przejrzeć niemal od stóp do głów. Niestety, nie było to jedno z tych magicznych luster, które potrafiłoby wyszczuplać, pogrubiać czy deformować któreś części ciała. Było to lustro rzeczywistości, aż chciałoby się dodać „prawdziwej rzeczywistości”, żeby podkreślić jej nieubłaganą realność.

To zwyczajne lustro ukazujące dokładnie to, co przed nim stało – brzydotę, piękno, zależnie od tego, ile kto miał szczęścia w loterii genetycznej. Niezwykłości dodawała mu piękna gruba i pozłacana rama, oplatająca wielki kawał lustrzanej tafli niczym winogrona stary płot przy domu ukochanej babci. Gosia zerknęła w nie i ujrzała, jak zwykle, swoją bliźniaczkę. Identyczną. Z kilkoma kilogramami w nadbagażu, wydętymi lekko policzkami, teraz nieco zaczerwienionymi, z artystyczną burzą loków na głowie i z tym samym grymasem niezadowolenia, zawsze obecnym na jej twarzy w momentach smutnej rezygnacji. A, zobaczyła też te okropne brudne kapcie na nogach swojego odbicia! _Tragedia_, pomyślała.

Pomyślała też, że przecież ma jeszcze czas, że w końcu zacznie ćwiczyć, że dojdzie do formy, że jutro też jest dzień, że jeszcze kupi ten cholerny karnet na siłownię, z którego z pewnością będzie korzystać regularnie, nawet kiedy będzie padał deszcz, a ulice miasta będą zakorkowane roztrąbionymi autami. Pójdzie na siłownię, nawet jeśli będzie miała zakwas w nodze, nawet jeśli runą schody klatki w bloku, wyskoczy przez okno, poleci niczym superman spragniony ćwiczeń na orbitreku. Pomyślała, że kiedyś jeszcze na pewno uda jej się wrócić do formy sprzed trzech ciąż. Jednocześnie mocno wierzyła w to, że jej obecny wygląd to wina jej trzech córek (winnego trzeba było znaleźć), które powiła w męczarniach i bólach, będąc zgrabną panienką, a które to przeistoczyły ją w groteskowego człowieka-potwora, ale sympatycznego, bo któż mógłby uznać za niesympatyczną twarz blondynki z pulchnymi policzkami jak u rosyjskiej matrioszki i z burzą niesfornych loków? _Ponoć córy zawsze zabierają matce urodę_, pomyślała, a zaraz potem przyszło jej do głowy, że została z tej urody doszczętnie ograbiona. Czuła się równie splądrowana jak pałac po wizycie złodziei.

Ten tok myślowy snuł się analogicznym pasmem dzień w dzień. Znała go na pamięć i powtarzała jak modlitwę, jak mantrę. Myśląc w ten sposób, zawsze obierała kierunek negatywnego podejścia, zwieńczony smutnym podsumowaniem – cała uroda została jej odebrana w przeciągu niespełna pięciu lat. A przecież kiedyś miała brzuch płaski niczym deska! Ta dwutorowość myślenia o sobie jako o kobiecie chcącej po ciążach dojść do człowieczeństwa, wynikała z jej humorów, samopoczucia fizycznego i konkretnego czasu rozmyślania o tej ciągle mającej nadejść zmianie na lepsze.

Kiedy zasypiała wieczorem, obiecywała sobie w myślach, że od jutra zacznie biegać, ćwiczyć, rozciągać się, że przestanie żreć, albo że przynajmniej założy na lodówkę kłódkę ze specjalnym kodem, który będzie znał wyłącznie jej mąż. Kiedy jednak mijała noc, choćby była najwspanialsza, najciemniejsza i przynosiła równie wspaniałe sny, to poranek niweczył wszystkie postanowienia z dnia poprzedniego. Zawsze wydawało jej się, że wieczory dają siłę, przynoszą nadzieję i chęć zmian, a pomysły, które zrodziła w tym czasie głowa pozwolą zawojować świat. Poranek przynosił jednak rozczarowanie. Pomysły, które jeszcze kilka godzin temu zdawały się być cudownymi, teraz okazywały się idiotyczne i wywoływały grymas zażenowania na jej twarzy. Przykładów takich mogła mnożyć nieskończenie wiele, zawsze jednak na myśl przychodziło jej porównanie zjaranych gości, którzy wieczorem upaleni do granic możliwości stwierdzali odkrywczo, że bluzka to takie spodnie dla rąk i uznawali to za przełomowe odkrycie.

Teraz jednak nie chciała się nad tym dłużej zastanawiać. Dziewczynki śpią. Miała dwie godziny, a może i dwie i pół, przy sprzyjających wiatrach. Jeśli pośpią dłużej, to może nawet zdąży wstawić pranie kolorowych ubrań w pralce.

Zawsze w perspektywie wolnego czasu kładła na szalę i obowiązki, i przyjemności. Pod tymi drugimi kryło się w zasadzie tylko pochłanianie książek, na rower nie mogła przecież wyjść, bo dzieci nie mogły zostać same nawet podczas snu, w garach nie będzie mieszać, bo trzaskałaby łyżkami i pokrywami garnków, co mogłyby rozbudzić córki. Można by tu włączyć również wszelkie zabiegi pielęgnacyjne wykonane w zaciszu domowego kąta w celu poprawienia mankamentów ciała, swoich zaniedbań czy w końcu upływu czasu. Zwykle jednak łączyła obie te czynności, nie chcąc tracić żadnej sekundy wyłącznie na malowanie paznokci, a potem trzyminutowe dmuchanie w nie, aby wysechł lakier. Wolała raczej usiąść przy biurku męża, odsunąć jego laptop, a na honorowym miejscu postawić książkę. Najpierw szybko obmalowywała na nieco zniszczonych dłoniach paznokcie, ciągle jeszcze mocne i zdrowo wyglądające, a następnie nachylała się nad starannie wybraną przez siebie książką, bez reszty oddając się lekturze.

Nic poza płaczem którejś z dziewczynek nie mogło jej oderwać od pochłaniania kolejnych stron. Zdarzało się, że obowiązki tak się nawarstwiały, że należało im już stawić czoło, a i akcja ulubionej serii kryminałów była w punkcie kulminacyjnym, dlatego też starała się, jak tylko mogła, łączyć te wszystkie czynności. Wiedziała, że w tym domu obiadu nie ugotuje kucharka, manikiurzystka nie zrobi pazura, a sprzątaczka nie ogarnie bałaganu, dlatego też dwoiła się i troiła, żeby wykonać robotę każdej z nich.

Nastawiała pralkę, siadała na dywaniku przy wannie, opierała się o drgającą pralkę plecami i malowała paznokcie u stóp. Gdy skończyła, wyciągała nogi przed siebie, chwytała książkę i czytała. Czytanie w łazience na nieco zimnych płytkach też miało swój urok, szczególnie w upalne lato. _Paznokieć zrobiony, brud kołuje się w pralce, a teraz czas na przyjemność_, myślała o tym z zadowoleniem, będąc jednocześnie dumną ze swojej zaradności, a także nieco skwaszoną z powodu braku drugiej pary równie sprawnych rąk do pomocy.

Przez te pięć lat, od kiedy urodziła pierwszą córkę, nauczyła się świetnie organizować sobie czas. Potrafiła tak dobrze nim operować, że prawie na wszystko starczało jej czasu. Teraz nauczyła się jego organizacji, co odbywało się oczywiście kosztem jej pasji, spotkań i spełniania kolejnych celów. Jeszcze tyle mogłaby zrobić, gdyby dano jej każdej doby cztery godziny więcej! Czasem nawet, gdy mała Zuzia słodko spała, Gosia znajdowała chęci na ćwiczenia ze znaną fitneską, która krzyczała z ekranu telewizora: „Dasz radę! Jesteś najlepsza! Tak, świetnie! A teraz druga seria!”, zupełnie jakby widziała upoconą matkę, próbującą jeszcze w połogu zrzucić choć gram nadprogramowego ciała. Wtedy jeszcze Gosia naprawdę dawała radę. Czasu starczało jej też na upieczenie babki czy zrobienie ciasteczek, na wypadek gdyby z wizytą wpadli Monika z Kubą, siostra z rodziną albo rodzice. Dom musiał być czysty, każdy skrawek mebli był wyczyszczony i wypolerowany, tak że można było się w nim niemal przejrzeć. Z kuchni dolatywały smakowite zapachy dwudaniowych obiadów – zawsze starannie dopracowana i doprawiona ulubionymi przyprawami męża zupa, potem kartofle ze zrazami albo karkówką. Pamiętała też o skrojonych tuż przed podaniem świeżych warzywach na surówkę. Całe mieszkanie było przewietrzone, a każdy jego kąt czyściutki, jakby w każdej chwili spodziewała się kontroli sanepidu i wizyty tej pani, co to robi testy za pomocą białej rękawiczki. A przecież nie była to jakaś jej fanaberia czy obsesja na punkcie czystości, ani wymuszana przez sytuację i sztucznie kreowana postawa idealnej pani domu. Gosia po prostu lubiła porządek wokół siebie i utrzymanie go nie sprawiało jej problemu, ład wokół ukajał jej wszystkie zmysły. Wolała go niż chaos, który zazwyczaj panował w jej głowie. Wolała czyste talerze niż piramidy szkła i porcelany w zlewozmywaku. Wolała wypolerowaną podłogę niż okruchy pod stopami, kawałki nitek, jedzenia czy kłęby kurzu ozdabiające posadzki.

Wraz z pojawieniem się na świecie drugiej córki, Aleksandry, obowiązków zaczęło przybywać i proporcjonalnie do nich zaczęło ubywać czasu. O ile porządek w domu Gosia utrzymywała na bieżąco, to zaczęły się inne, dotąd nieznane problemy. Kiedy jedna z córek była głodna i należało jej przygotować posiłek, wówczas druga chciała spać. Kiedy druga spała, to pierwszą trzeba było uciszać podczas zbyt głośnych zabaw. Kiedy druga wstała, trzeba było ją nakarmić, akurat w tym samym czasie, kiedy pierwszą trzeba było przytulać przed snem. Kiedy pierwsza zasnęła, z drugą trzeba było się bawić i zadbać o jej rozwój. A w międzyczasie należało dla zmęczonego po pracy męża przygotować posiłek. Obiady nie składały się już z dwóch dań i nie były tak wykwintne i wymyślne jak kiedyś. Bywało, że tylko zamieszana byle jak w garze zupa musiała starczyć, chociaż wciąż pływał w niej świeży koperek. Córki zajmowały czas, a zupa kipiała… i tak to się ciągnęło od wczesnego ranka do późnego popołudnia, na które Gosia czekała z niecierpliwością, bo oznaczało to powrót męża z pracy i przejęcie przez niego chociaż części jej obowiązków. W tym okresie Gosia czuła się jak przywiązana do grającej karuzeli, ale to i tak było nic, w porównaniu z czasem, kiedy na świat przyszła Ewa, najmłodsza córka Gosi i Radka. Wtedy zaczęła się dla niej jazda bez trzymanki na diabelskim młynie.

Ewę urodziła szybko. Szybko wróciła do domu i równie szybko musiała stanąć na nogi, bo obowiązki same nie miały szans się wykonać, a Radek nawet nie potrafił ugotować zupy. Podczas pobytu Gosi z Ewą w szpitalu, Radek przez trzy dni karmił dwie starsze córki ryżem, marchewką i piersią z kury, bo rozgotowanego brokułu jeść odmówiły. Organizatorem nie był złym, ale kucharzem fatalnym. Dzieci przeżyły, Radek ledwie. Kilka pierwszych dni po powrocie było niezwykle trudnych, ale Gosia musiała dać sobie radę. Czasem wpadała do niej Monika, zawsze chętna do pomocy. Dwoiła się i troiła, żeby ulżyć przyjaciółce. A to ponosiła dziecko, a to obrała kartofle, a to przetarła podłogę, a to wzięła Zuzię i Olę na spacer, co dla zmęczonej Gosi było wręcz zbawienne. Obiady w tym czasie były prawdziwym rarytasem, bo i trudniejsza stała się organizacja czasu, a i samo przygotowywanie posiłków zabierało go wyjątkowo dużo. Usypianie dzieci i ich karmienie, a także zabawa wypełniały cały dzień. Ileż to razy Gosia modliła się o opcję automatycznego programowania dzieci na „jedzenie”, „spanie”, „zabawę”. Marzyła jeszcze czasem o dodatkowym przycisku o kuszącej nazwie „cisza”. Pan Bóg nie wysłuchał jednak nigdy jej próśb, bo wiedział, że Gosia da sobie radę. I dawała. Nie miała wyjścia. To właśnie chyba nazywało się motywacją. Wiele miesięcy trwało, zanim Gosia nauczyła się swoich dzieci, wprowadziła odpowiednią ilość zwyczajów i nawyków, by ujarzmić nieubłagany czas. W końcu to nie on miał nad nią kontrolę, tylko ona nad nim.

Życie w domu z trzema córkami w wieku lat pięciu, trzech i półtora roku było najważniejszym egzaminem nie tylko dla samej matki, ale i dla ojca dziewczynek, a także dla ich małżeństwa w ogóle. Na palcach mogliby policzyć z Radkiem chwile, które spędzili we dwoje, kiedy córki spały. Było ich niewiele, więc każdą doskonale zapamiętali. Nie jest to znów wielką sztuką zapamiętać dwie sytuacje. Phe!

Życie się zmieniło. Było nieporównywalnie inne od tego poprzedniego, nazywanego przez Gosię i Radka „życiem sprzed dzieci”. Teraz w mieszkaniu nigdy nie było czysto. Meble były starte, naczynia czyste, szyby umyte, dywany odkurzone, ale nie o taką czystość chodziło. Wszędzie, dosłownie wszędzie walały się ubrania brudne i czyste, nie wspominając o zabawkach w liczbie trzycyfrowej. Zabawki były na dywanach w każdym z kilku pokojów, w lodówce, pralce, na ławie, leżały wciśnięte w zagięcia sofy, a i w koszu na brudną bieliznę można było je czasem znaleźć, nie mówiąc już o piłeczkach do ping-ponga w butach wyjściowych. Właściwie to były wszędzie tam, gdzie nie powinny się znajdować, a specjalne szuflady czy kolorowe pojemniki docelowo na nie przeznaczone świeciły pustkami. Gosia już dawno porzuciła pomysł uprzątania zabawek na bieżąco, ponieważ sama i tak nie dałaby rady w starciu z trzyosobową bandą, niedającą się, niestety, zaprogramować na opcję „cisza” ani „porządek”.

Miała już różne okresy, w których najpierw sama po nich sprzątała, potem uświadamiała dzieci, że to one muszą po sobie sprzątać, a gdy się buntowały albo grymasiły, wspominając co nieco o bólu małych rączek, to mimo wszystko im pomagała. Niestety, od sprzątnięcia jednych zabawek nie mijało dużo czasu, kiedy dziewczynki przyozdobiły dywan innymi lalkami, kredkami, książkami, klockami, tabliczkami, kartami… Potem Gosia przeczytała w jakimś poradniku traktującym wychowanie dzieci jako dar boży i szczęście niepojęte, że należy ograniczyć ilość zabawek, bo tych, którymi bawią się na co dzień, jest tak naprawdę niedużo. Ale tu wkroczyły z odsieczą obie babcie, kupując nowe lalki, kredki, książki, klocki, tabliczki, karty, aby wnusiom niczego nie zabrakło. Nie było więc łatwo. Mieszkanie wraz z piwnicą przypominało Gosi wielki pysk chomika, w którym zwierzę chowa wszystko na potem, na później, bo się jeszcze przyda, bo może kiedyś…

Po uprzątnięciu kuchni Gosia cichutko przebrała się z rozmemłanych ubrań w takie, w których jeszcze można było bez wstydu chodzić, i nastawiła ekspres, bo teraz szkoda jej było czasu na nastawianie kawiarki i celebrowanie samego procesu robienia kawy. Ustawiła go na latte macchiato trzysta mililitrów – więcej i tak się nie zmieści (chyba że piłaby z miednicy albo wanny), a mniejsza ilość nie postawi jej na nogi. Telefon dał znać wibracją, że ktoś usiłuje się do niej dodzwonić. Nie miała ochoty na rozmowę z kimkolwiek o czymkolwiek, ale ktoś wyjątkowo długo nie odpuszczał. Gosia zerknęła na ekran telefonu, sięgnęła po niego i w końcu odebrała.

– Cześć! Co tam? Jak tam w wielkim świecie ma… – zaczęła z entuzjazmem, ale nie skończyła, bo do jej uszu doszedł okropny i pełen żalu płacz. Wiedziała już, co zwiastował. I nie był to płacz którejś z rozbudzonych córek.

– Znowu… – Usłyszała w słuchawce kobiecy głos. Głos, po którym poznała niepokój dzwoniącej, jej niewyobrażalny ból. Kolejny cios.

Gosia westchnęła zrezygnowana, po czym powiedziała:

– No to przyjeżdżaj. Czekam. Tylko nie używaj dzwonka, dziewczyny właśnie zasnęły. Drzwi zostawię otwarte.

Czekała, aż po drugiej stronie połączenie zostanie przerwane. Dłuższą chwilę nie mogła złapać tchu. Nie ruszyła ręką, by sięgnąć po kawę. Wzrok zawiesiła na spieniaczu do mleka. Nie mogła nawet przełknąć śliny. I pierwsza myśl, jaka wpadła jej do głowy, brzmiała: _znowu? dlaczego?_ Pewnie za parę minut się tego dowie. Teraz musiała jednak znowu iść się przebrać, z „ubrań, w których jeszcze można chodzić” w takie, które „nadają się na wizytę gości”. _Chociaż jaki tam gość?! Prawie domownik_, pomyślała o Monice. Narastały w niej litość i ogromny żal. Próbowała odsunąć od siebie te myśli, bo wiedziała, że zaraz przyjdą jej do głowy własne żale na trudy macierzyństwa, a nie miała w tej chwili na to siły.

Chwilę potem Monika stała w drzwiach. Jej wygląd można było określić krótko jako byle jaki. W takiej sytuacji nie było to nic dziwnego. Byle jak się czuła, więc i byle jak wyglądała. Perspektywy i kolejne szanse też były byle jakie, a przynajmniej tak oceniła je na pierwszy rzut oka Gosia.

Monika przekroczyła próg mieszkania i rzuciła niechlujnie na wieszak płaszcz, który, o dziwo!, idealnie na nim zawisł. Rzeczy martwe bywają niewiarygodnie sprzyjające, gdy my sami jesteśmy niechlujni i wcale nie zależy nam na efektowym i efektywnym wykonaniu pracy. Gosia wiedziała, że gdyby Monika rzuciła ten sam płaszcz na ten sam wieszak byle jak, będąc w dobrym humorze, ten na złość opadłby zblazowany na podłogę.

– Kawy? – zapytała Gosia, zapraszając Monikę gestem w stronę kuchni. Widząc, że przyjaciółka nada stoi bez ruchu, położyła jej delikatnie dłoń na ramieniu i przyciągnęła ją do siebie.

– A wódki nie masz? – niezwykle szybko odpowiedziała Monika i pozwoliła się Gosi przytulić, oddając w zamian ledwie wyczuwalny uścisk.

– Głupia… – skomentowała Gosia z uśmiechem, który szybko zniknął z jej twarzy. Przytuliła Monikę dłużej niż podczas zwykłego powitania.

Weszły do kuchni. Gosia zrobiła drugą kawę i wyciągnęła z szafki małą paterę, na której czekały w pogotowiu cuda w postaci cukierków, rurek z kremem, bez, biszkoptów i czekoladowych herbatników. Trzymała je przygotowane na specjalne okazje, niecodzienne rozmowy, a taka dziś już za chwilę miała się odbyć. Warto podkreślić, że Gosia zawsze zapewniała swoich rozmówców o tym, że te cudaczne i przesłodkie przekąski wcale nie tuczą, bo nie zawierają niezdrowego cukru. Choć jej wygląd temu przeczył, przynajmniej chwilowo.

Zabrały kawy i ciasteczka do salonu, obie ulokowały się na wygodnej sofie. Przez duże okna do pomieszczenia wpadało mnóstwo promieni słonecznych. Taki paradoks, że smutna rozmowa miała się odbyć w tak piękny i słoneczny dzień. W takie dni wychodzi się na balkon albo otwiera się okna na oścież i krzyczy się do całego świata, że wreszcie wyszło słońce i że wiosna jest piękna, ludzie wspaniali, że jest się szczęśliwym. No chyba że śpią dzieci, wtedy trzeba cieszyć się w duszy, by ich nie obudzić. Tak pozytywnie wpływają na człowieka pierwsze wiosenne dni po długich, szarych zimowych miesiącach.

Nić milczenia należało wreszcie przerwać, i to nie dlatego, że była to cisza w jakiś sposób krępująca dla którejkolwiek z nich, ale dlatego, że Monika miała usilne pragnienie wyplucia z siebie swoich żalów, rozterek i nieszczęść. Spokojniejsza niż w rozmowie przez telefon zaczęła:

– Po dziesiątej wyszłam od lekarza… – nabrała powietrza – …i długo musiałam posiedzieć w aucie na parkingu, zanim zdecydowałam się ruszyć.

– Ekhm… – Gosia kiwnęła potakująco głową, jakby rozumiała. Położyła Monice dłoń na udzie i zaczęła głaskać, tak jak się głaszcze dziecko, które jest grzeczne i pragnie się poprzytulać przed snem. Monika pociągnęła kilka razy nosem, jak bezradne dziecko, i kontynuowała:

– Zarodek miał tyle wad, że raczej nie dałby rady… – W powietrzu zawisło nieskończone zdanie. Jej klatka piersiowa opadła i podniosła się, gdy Monika nabrała powietrza. – Znów dwunasty tydzień. Czwarty raz. Czwarta szansa pogrzebana. Lekarz coś mówił coś o aberracjach chromosomowych, ale ja nie rozumiem…

Monika i Kuba starali się o dziecko już od czterech lat, ale póki co nie udawało im się. Trudno byłoby opisać ich sytuację jednym słowem. Nietrudno jednak zauważyć paradoks, jaki łączył Gosię i Monikę, oddane sobie i wspierające się przyjaciółki. Z jednej strony Gosia, matka trzech córek, która ledwo psychicznie i fizycznie dawała radę godzić wartościowe wychowanie dzieci z obowiązkami domowymi, a na drugiej szali Monika, nieco starsza od Gosi, pragnąca usilnie choć jednego dziecka, wciąż bez skutku. Ich ciągłe próby podejmowane od nowa, kończące się dobijającymi porażkami. Mimo tak różnych życiowych doświadczeń i ról społecznych łączyła je przyjaźń prawdziwa i szczera, taka, o której w powieściach można przeczytać bardzo często i taka, jaką rzadko można spotkać w prawdziwym życiu. Trudno uwierzyć, że poznały się zaledwie siedem lat temu na imprezie organizowanej przez wspólnego znajomego, gdzie swoją drogą nie od razu przypadły sobie do gustu.

– Ja już nie mam siły. Znowu. Piąty raz od nowa trzeba będzie… Znów radość, a potem… – zabrakło jej słów i użyła takiego pospolicie brzydkiego i infantylnego, jakiego używają ośmiolatki w kłótniach między sobą – …dupa! – zakończyła z rozżaleniem. Jej lekko drżące dłonie oplatały i z powrotem rozplatały jakieś niewidzialne nitki, które widziała chyba tylko ona sama na swoich udach. Był to dla Gosi jasny sygnał, że Monika nie bardzo potrafi zapanować nawet nad własnymi kończynami, nie mówiąc już o emocjach, i że teraz właśnie ona, Gosia, powinna przerwać ten monolog i uspokoić przyjaciółkę.

Ale co w takiej sytuacji miała powiedzieć? Niełatwo było jej dobierać słowa z wielu względów. Po pierwsze, Gosia miała dzieci i teoretycznie problem jej nie dotyczył. Teoretycznie, bo w praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Owszem, dzieci miała, ale ich pojawienie się na świecie wiązało się z szeregiem problemów, które dla Moniki były jeszcze nieznane. Każda rozmowa między przyjaciółkami była przesiąknięta dziećmi, zawsze o nie zahaczała, zawsze do nich dążyła, przez małe wzmianki w rozmowach na różnych płaszczyznach. Wzrok Moniki utkwiony w córkach Gosi w połączeniu z jej delikatnym uśmiechem mówił sam za siebie, ukazywał jej skryte pragnienia, które były od razu jasne do odczytania. Największą jednak barierą w rozmowie o zmaganiach Moniki, była jej wrażliwość, by nie powiedzieć – nadwrażliwość, z której Gosia doskonale zdawała sobie sprawę. Dobór słów w rozmowie był zatem bardzo ograniczony.

Po drugie, według Gosi Monika do całej sprawy podchodziła niemądrze, bo tylko w ten sposób mogła nazwać po imieniu kierunek działań przyjaciółki. Mając za sobą spore doświadczenie w sprawie ciąż, porodów, szpitali, badań i psychologicznego podejścia do sprawy, wiele razy radziła Monice, aby ta udała się do lekarza specjalisty, a nie zwykłego lekarza ginekologa, który zasadniczo zajmuje się utrzymaniem zdrowej ciąży, a nie odnajdywaniem przyczyn niemożności jej utrzymania. Dawała jej nawet namiary na odpowiednie kliniki i szpitale, ale Monika za każdym razem twierdziła, że „teraz już ma lepszego ginekologa”, zupełnie tak, jakby wyłącznie od lekarza zależał sukces jej ciąży. Gosia tłumaczyła jej wielokrotnie, że medycyna stoi dziś na tak wysokim poziomie, że lepiej byłoby znaleźć od razu przyczynę i od tego zacząć, niż ciągle próbować i przeżywać porażki, zupełnie nie znając źródła tego stanu rzeczy. Prowadziły mnóstwo rozmów na temat ciąży. Kończyły się one zawsze taką samą klęską jak rozmyślania Gosi, która po raz wtóry przechodząc obok lustra i widząc swój nadbagaż kilogramowy, zastanawiała się, czy warto otworzyć lodówkę i sięgnąć po kolejne kawałki ciasta z bitą śmietaną.

Po trzecie, Gosia najzwyczajniej na świecie pragnęła szczęścia dla Moniki i nie wynikało to z jakiejś szczególnie altruistycznej postawy, a ze zwykłej chęci dzielenia z przyjaciółmi samych szczęśliwych chwil.

Po czwarte, akurat w takim stanie – skrajnego przemęczenia – Gosi trudno było zajmować się problemami innymi niż swoje. Ledwo dawała radę ogarnąć swój domowy chaos, a tu jeszcze cudze problemy, i to tak ogromnej wagi. Od takiego tonażu zapadały się jej wątłe ramiona. Musiała jednak stanąć na wysokości zadania, okazać zrozumienie i współczucie, a także zapewnić, że cokolwiek się nie stanie, będzie stała u boku przyjaciółki.

– Posłuchaj… – zaczęła Gosia. – Może to najwyższa pora, żeby zacząć z innej strony? Znam dobrego lekarza, który prowadził… – już gdy to mówiła, wiedziała, że popełnia błąd.

– Nie! – zaprotestowała od razu Monika. – Teraz mam już najlepszego lekarza, wiesz. To doktor Jakubowicz, ten, do którego miałam iść poprzednio, ale wybrałam tego doktora Kwiatkowskiego, bo koleżanka z pracy mi mówiła, że on jest dobry i jej…

Monika mówiła, mówiła i mówiła, czasem pochlipywała, ale zawsze powtarzała to samo, i w kółko to samo. Dobierała tylko czasem inne słowa, ale całość składała w ten sam ciąg, który zawsze prowadził do wniosku, że następny lekarz na pewno będzie lepszy od poprzedniego i że teraz to już na bank się uda. Dużo było sprzeczności w tym, co mówiła. Sama pewnie nie potrafiłaby ich dostrzec, ale Gosia wykładała jej jasno te paradoksy, w przystępny i niezwykle delikatny sposób. Monika w odpowiedzi atakowała ją, pytając: „ale jak ty w ogóle możesz mnie zrozumieć, skoro masz dzieci? Wiesz co to znaczy nie móc ich mieć?”. Trudno było Gosi z tak mocnym argumentem dyskutować. Niekiedy nawet czuła się winna, że ma trzy córki, a jej przyjaciółce nie jest dane zasmakować macierzyństwa. Pocieszała ją. Dla Moniki piękne słowa, pełne współczucia i troski, były jak plaster na ranę. W ten sposób koło się zamykało. Monika traciła kolejną ciążę, Gosia proponowała skorzystanie z kliniki, które przyjaciółka odrzucała, więc pozostawało tylko pocieszanie… Jakby pies gonił swój ogon, kręcąc się w kółko.

Gosia była pełna zrozumienia, mimo że dostrzegała infantylność w zachowaniu przyjaciółki, ale wszelkie próby pokierowania nią zawsze spełzały na niczym. Widziała w Monice siebie sprzed lat…

Gosia zaproponowała nawet kiedyś przyjaciółce wspólną wizytę u lekarza, była gotowa zapłacić i sama przedstawić specjaliście historię dotychczasowych starań i wypytać o wszelkie możliwe przyczyny niepowodzenia. Ale Monika nigdy nie potraktowała jej propozycji poważnie, mimo iż wracały do tematu kilka razy. W tym dziwnym zachowaniu Moniki tkwił paradoks, zresztą jeden z wielu. Jeśli naprawdę pragnęłaby dziecka, to pewnie zrobiłaby wszystko, aby poznać przyczyny swoich problemów i móc je rozwiązać. Trudno było ocenić jej zachowanie. Bała się lekarzy? A może wstydziła się o tym rozmawiać? Może bała się, co pomyśli sobie o niej lekarz? A pal go licho! Przecież obie w tym względzie wychodziły z tego samego założenia – nieważne, co powiedzą inni. W czym tkwił więc problem? Tego Gosia nie mogła rozgryźć, mimo że wydawało jej się, że zna przyjaciółkę jak nikt inny. Czasem nawet wydawało jej się, że Monika ma świadomość tego, że po prostu nie ma żadnych szans na dziecko, i dlatego też celowo unika lekarzy, aby ci nie mogli raz na zawsze pogrzebać jej nadziei.

Dziewczyny długo jeszcze rozmawiały, ale była to rozmowa według ustalonego schematu: poroniłam, przykro mi, znam lekarza, nie chcę, to co zrobisz?, spróbuję jeszcze raz od nowa, nie, dzięki, dobrze, spróbuj, jestem z tobą… Dopiły kawę. Akurat kiedy Gosia odkładała kubek na ławę, usłyszała dobiegający z pokoju dziecięcego cichutki płacz, jakby kwilenie małej świnki.

– O! To Ola! – Poderwała się zbyt szybko z sofy, a po chwili delikatnie pstryknęła palcami i przewróciła oczami, odwracając się do przyjaciółki. – Ewa! To Ewa! – poprawiła się, zawstydzona tym, że nie udało jej się po płaczu rozróżnić własnych dzieci. Monika uśmiechnęła się i dodała:

– Wycałuj je na amen od cioci! Sama trafię do drzwi, idź do Ewci, bo resztę pobudzi. – Monika wstała z sofy i prędko chwyciła paterę z resztami słodkości, aby dzieci nie dorwały się do niej, kiedy już tu wpadną. Kubki zostawiła, by czym prędzej udać się do drzwi. Nie mogłaby się bawić z dziewczynkami w takim humorze, z zapuchniętą od płaczu twarzą zdradzającą problemy. Nie chciała zarażać ich swoją bezsilnością i łkać ukradkiem, patrząc na szczęśliwe, ale cudze dzieci. Przede wszystkim jej zapuchnięta i czerwona twarz mogłaby je po prostu przerazić.

Gosia raz jeszcze zerknęła na przyjaciółkę. Zawsze taka stylowa, naturalna i tak subiektywnie elegancka, dziś wydawała jej się wymięta, pognieciona z byle jak narzuconymi łachami. Nawet włosy, które zawsze nosiła upięte do góry gumką z wymyślnym dodatkiem, dziś stanowiły zupełnie nierzucający się w oczy element stylizacji. Monika świetnie łączyła klasyczne części garderoby z elementami sportowymi. Wyglądała zawsze pięknie, sprawiała wrażenie zadbanej kobiety, śledzącej nowinki modowe.

W casualowej szafie Moniki królowały głównie dżinsy (często z jakimś oryginalnym nadrukiem w postaci ogniście różowego flaminga stojącego na jednej nodze, wieży Eiffla namalowanej ręką dziecka czy czaszki z wiankiem kolorowych kwiatów) zestawiane z topem oraz nowoczesne żakiety, których miała naprawdę dużo. Często nosiła szpilki na niewysokim obcasie, rzadziej trampki, i zawsze wyglądała tak, jakby wybierała się właśnie do restauracji, na spacer, na wywiadówkę do szkoły, na randkę czy na zakupy. Chętnie ubierała bawełniane sukienki, które dodawały jej kobiecości, bo zdecydowanie „potrafiła” je nosić. Zestawiała ubrania z odpowiednio dobranymi dodatkami, co robiło kapitalne wrażenie. Kochała długie wisiory, które sama projektowała i zlecała do wykonania lokalnym artystom, zbyt duże okulary przeciwsłoneczne, sandałki, w których wyglądała jak rusałka, ozdobne spinki i gumki do włosów. Niekiedy nosiła opaskę, która zaczesywała jej grzywkę do tyłu. Przypominała wtedy Gosi pannę Migotkę z „Muminków”, tyle tylko, że tamta miała złotą grzywę, a Monika lśniące kasztanowe włosy. To umieszczanie we włosach jakiejś ozdoby kojarzyło się Gosi z jej córcią Olą, która upatrzyła sobie jedną zieloną spineczkę i każdego ranka kazała sobie ją wpinać we włosy.

To właśnie Monika zaproponowała Gosi, by nosiła ubrania w stylu _oversize_, świetnie wpisujące się w styl casualowy i niekrępujące ruchów, a przede wszystkim tuszujące wszelkie niechciane fałdki.

Gosia z Ewą w ramionach oraz Zuzią, która też się przebudziła i trzymała się kurczowo maminej bluzki, udały się długim korytarzem do kuchni. Przeprowadzając córki obok salonu, Gosia rzuciła okiem na ławę. Po cudach z paterki zostały na niej jedynie okruchy, przypominające gorzką rozmowę, której echo unosiło się jeszcze w salonie. Spostrzegła, że przyjaciółka wymknęła się po cichu. Kiedy Gosi udało się usadzić dziewczynki przy stole, do kuchni wślizgnęła się też na wpół przytomna Ola, którą trzeba było jeszcze pościskać, poprzytulać, aby się porządnie rozbudziła.

Gosia nie mogła przestać myśleć o tym, co niedawno miało miejsce. Dobrze, że zajęta była przygotowywaniem budyniu i owoców córkom, gdyż w ten sposób odgoniła czarne myśli związane z kolejną porażką Moniki. Dość często zaprzątała sobie głowę cudzymi sprawami, szczególnie jeśli dotyczyły bliskich jej osób i powodowały ból. Kiedy była z dziećmi, a akurat takie myśli wkradały się do zakamarków jej głowy i wypełniały ją w dużej mierze, rozdwajała się, będąc myślami z osobą, którą dopadło nieszczęście, a ciałem – w domu. Automatycznie odpowiadała dziewczynkom: „tak, to kotek”, „miau, miau”, „nie maluj po blacie”, „zabierz te kręgle z przejścia do pokoju”, „to jest krowa, krowa nie robi chrum, chrum”, a tak naprawdę rozmyślała o problemach bliskich. Teraz też chciała chwycić telefon i zadzwonić do Moniki, ale wiedziała, że rozmowa i tak będzie przebiegać tak samo jak zwykle. Po co tracić czas na powtarzanie utartych schematów i dawanie rad, z których to i tak przyjaciółka nie skorzysta? Przecież właśnie przed chwilą miało to miejsce. Czy na nic innego nie ma już szans?

Znów zajęły ją dzieci. Monika pojawiała się i ulatywała z głowy Gosi, która naprawdę współczuła i chciała pomóc przyjaciółce. Gdyby tylko tamta zechciała jej posłuchać…

– Mamo, a to zwierzę długie to ryba? – dopytywała Ola.

– Przecież mówię ci, że to rekin! – krzyknęła Zuzia.

– Ale czy ryba? – powtórzyła z naciskiem Ola.

– Dziewczyny… – Gosia próbowała włączyć się do debaty, ale była nieustannie przekrzykiwana.

– Go go, eee! – zapiszczała Ewa, rzucając plastikową trąbką.

– Ewciu, nie rzucaj, zniszczysz – upomniała ją Gosia. Nagle spostrzegła leżącą na stole książeczkę na temat świata podwodnego. Głowę by sobie dała uciąć, że jeszcze przed chwilą jej tam nie było.

– Czy to jest ryba, mamo? – Ola nie ustępowała.

Gosi zaczynała już pękać głowa od tego trajkotania. Usłyszała dzwonek do drzwi, więc odważyła się zostawić córki na chwilę same. Przez wizjer dojrzała dwóch dość przystojnych panów w garniturach. _Na pewno nie roznoszą kartofli ani nie sprzedają jajek_, oceniła wstępnie i otworzyła.

– Tak?

Wyższy mężczyzna z wielkimi, wyłupiastymi oczami, wyglądający jakby rano za mocno ścisnął krawat, przywitał się:

– Dzień dobry! – Zrobił małą pauzę, jakby chciał, aby rozkoszowano się jego ciepłym głosem. – Czy zastanawiała się Pani kiedyś, jak wyglądałby świat bez pielęgniarek?

Mężczyźni uśmiechali się sztucznie, a Gosia już wiedziała, z kim ma do czynienia i co powinna odpowiedzieć. Zadający pytanie facet przekrzywił głowę w bok, jakby był już na sto procent pewien, że uda mu się wciągnąć młodą kobietę w dyskusję nad przerażającą wizją świata bez służby zdrowia.

– Mdło – odpowiedziała spokojnie Gosia, i patrząc w oczy mężczyźnie, który pytał, zamknęła im drzwi przed nosem. Być może było to bezczelne, na pewno było!, ale średnio raz na tydzień, dwa musiała znosić wizyty tego typu panów lub ich koleżanek, które też zawsze (na)chodziły w parach porządnych obywateli. Ile można? Ciekawe, ile par drzwi naprawdę się przed nimi otworzyło? Skoro nie przestają przychodzić, to znaczy, że ktoś faktycznie musi wchodzić z nimi w dyskusje i zapraszać ich do żarliwej debaty nad treścią pisma nad pismami. Może gdzieś jakiś Judasz, który zdradził swoją wiarę na rzecz sekty…? Czy naprawdę ludzie mają czas dyskutować o Biblii, kiedy wokół tyle się dzieje? Wojny na Bliskim Wschodzie, wprowadzanie następnych podatków, kłótnie polityków-klaunów w sejmie (zresztą za pieniądze podatników), seria podpaleń w Małopolsce, korupcja, gwałty, niedożywienie, kradzieże, afery bankowe…

Zniesmaczona Gosia wróciła do kuchni. Dziewczynki znudziły się siedzeniem i zaczęły przechodzić do salonu.

– Zawołaj nas na budyń, jak się ugotuje – poprosiła Ola.

– Dobrze – odpowiedziała Gosia. _Budyń sam się nie gotuje, pralka sama nie pierze, a żelazko samo nie prasuje_, pomyślała, więc jednak bez niej życie – przynajmniej w tym mieszkaniu – nie potoczyłoby się dalej. W takich momentach przychodziła jej na myśl „niewidzialna dłoń”, która wszystkie te sprzęty wprawia w ruch, prowadzi je i nadaje im kierunek, aby właśnie zawsze było ugotowane, posprzątane, poprasowane, zmiksowane, przeczytane… A nie, wróć!, przeczytane może nie.

Zerknęła do salonu i z przyjemnością zauważyła, że córki znalazły nić porozumienia między sobą i razem się bawią. Nawet nie szkodzi, że robiły to nową serwetką wydzierganą przez babcię Halinkę, najważniejsze że miały zajęcie i były cicho. Zanim wróciła myślami do nieszczęścia Moniki, poświęciła jeszcze chwilę na przyglądanie się im. _Szczęście to dzieci, bez względu jak banalnie to brzmi_, pomyślała. _Tak, kiedy są cicho_, zripostowała samą siebie. Skarciła się szybko za tę myśl. _Faktycznie można chcieć mieć dzieci. Należy je kochać._ _Gdzieś trzeba przelać miłość, która w określonym wieku – szczególnie u kobiet – musiała zostać przelana, podzielona, będąc jednocześnie pomnożoną, bo inaczej mogłaby wybuchnąć jak wulkan i spluwać magmą niekoniecznie tam, gdzie chcemy, aby dotarła._

Gosia ucieszyła się, że akurat dziś, kiedy Monika potrzebowała rozmowy i jej towarzystwa, córki spały. _Jednak doświadczam twojego istnienia, Boże!_, podziękowała
w duchu za czas, jaki mogła poświęcić przyjaciółce i wróciła do przygotowywania budyniu.

Późnym popołudniem, gdy Radek wrócił z pracy, Gosia powitała go w drzwiach całusem, który odwzajemnił.

– U Moniki znowu… – zaczęła.

– Wiem – rzucił Radek – rozmawiałem z Kubą. Dzwonił do mnie, gdy wracałem z pracy. O! Moje księżniczki! – Na widok córek przykucnął i otworzył ramiona, by mogły w nie wpaść Zuzia i Ola.

Dziewczynki piszczały i powtarzały jak mantrę:

– Tatko, tatko! Tatuś!

Wygadana Zuzia zaczęła zdawać relację z dzisiejszego dnia, choć tata nie zdążył jej jeszcze o nic zapytać.

– Ja zjadłam dziś całą zupkę, a była ta… no, jak się nazywa ta zupka?

Ewa nie zdążyła jeszcze doczłapać do przytulnych ramion taty. Gosia otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale zaraz odezwała się Ola:

– Zupa kiupnik był.

– No właśnie, krupnik. Krupnik się mówi, Oli. A ten… A mama nakrzyczała dziś na mnie, bo wysypałam klocki z koszyczka – naskarżyła Zuzia i zrobiła minę, jakby przypomniała sobie tamto zdarzenie i znów pragnęła być pogniewana na mamę, która wówczas krzyczała.

– To dlaczego mama krzyczała? – dopytywał tata i uśmiechał się, przyjmując skargi córek. Chciał zrzucić z siebie kurtkę, wyciągnąć zagotowane stopy z butów po całym dniu
w biegu, ale czekał cierpliwie na właściwy moment.

– Bo nie sprzątałam – odpowiedziała Zuzia z dziecięcym grymasem, który u dorosłego można by śmiało nazwać pogardliwym. Zdawała sobie jednak sprawę ze swojej winy.

– A rozmawialiśmy wiele razy o tym, że należy po sobie sprzątać. Taką mamy zasadę w domu, tak?

– Ale mnie bolały rączki, bo wcześniej malowałam tymi pisaczkami… – próbowała się tłumaczyć, co wywołało uśmiechy na twarzach rodziców. _Zawsze to samo_, pomyśleli oboje.

– Dajcie się tacie rozebrać, zaraz porozmawiacie – powiedziała Gosia.

Zgarnęła malutką Ewę na ręce i razem weszli do salonu. Kolejny raz dzisiaj poczuła na sercu coś ciepłego, co mogła określić jako szczęście. Jak się odczuwa szczęście? Przez uśmiech czy właśnie to ciepło w okolicach serca? Jeśli umiała rozpoznać szczęście, to musiała przecież doznać nieszczęścia, aby wiedzieć, czym jest to pierwsze. A przecież nie doświadczyła nigdy niczego, co znalazłoby się na tym drugim biegunie, po którym teraz prawdopodobnie tułają się Monika i Kuba. Czyż nie? Uśmiechnęła się mimo wszystko, do siebie, do męża, do córek.

Koniec Wersji Demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: