Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Man size - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Man size - ebook

Zastanawiałeś się kiedyś, jak powinna wyglądać książka o pornografii?
Wyobraź sobie, że grupa badaczy opracowuje metodologię badań pornograficznych, szuka rozwiązań naukowych, rozważa konteksty i nadaje znaczenia, które niewidoczne są gołym okiem, tworząc teorię pornografii. Jeśli do tego kiedyś dojdzie, ta książka stanie się ich biblią.

Ale czym w ogóle jest ta straszna pornografia?
Kluczem do naszych czasów – odpowiada autor.

Oto bezkompromisowa opowieść o amerykańskim przemyśle dla dorosłych z zaskakującej perspektywy statysty – człowieka, który w wyniku dziwnego splotu okoliczności robi zawrotną karierę... nieseksualnej gwiazdy porno. Ta błyskotliwa, zabawna i przypominająca literacki stand-up powieść stanowi głęboką refleksję nad fenomenem internetowej pornografii i szerzej – kondycji współczesnej męskości.

Diagnozy, jakie stawia autor, nie wszystkim się spodobają. Otwórz na pierwszej stronie i sam się przekonaj.

Chyba jeszcze nikt nie napisał o pornobiznesie w taki sposób, w jaki zrobił to Daniel Wołyniec. Z polotem, z humorem i nutką naukowych dywagacji. To niezwykle zaskakująca książka, której lektura zmusza do pogłębionej analizy współczesnego obrazu męskości.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl

Daniel Wołyniec – Ma 33 lata. Z wykształcenia jest scenarzystą filmowym, studiował też kulturoznawstwo i bezskutecznie filozofię. W przeszłości zajmował się krytyką filmową i teatralną. Na teatrze nie zna się do dziś. Lubi Monty Pythona, Beatlesów i Jamesa Joyce`a. Man Size to jego pierwsza powieść.
UWAGA: Zdjęcie na okładce nie przedstawia osoby autora. Co wiele wyjaśnia ;)

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-682-9
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Każdy facet ma dużego, po prostu nie każdy naprawdę. Sądzę, że to zdanie w dużej mierze wyczerpuje definicję tego, czym jest dla mnie męskość :) Tak to już bowiem z nami, facetami, jest, że rozmiar to wymiar, w którym żyjemy. Nieważne, czy w sensie pozycji społecznej, jaką zajmujemy; w sensie zarobków, majątku, prestiżu; czy naszej osobowości, w sensie uroku osobistego, charyzmy, inteligencji; czy może tylko budowy naszego ciała, w sensie wzrostu, muskulatury; czy po prostu wspomnianej wielkości wspomnianego kutasa – męskość to wielkość.

No dobrze, powiecie, ale co, jeśli facet nie jest duży; jeśli, powiedzmy, zalicza ostry przegryw na każdym możliwym polu; wszędzie, gdzie się nie pojawi, robi za żałosny okaz niedostateczności, niewystarczalności i niedawania rady (w miejsce czego dawania permanentnej dupy), jeśli jest po prostu, kurwa, z każdej strony mały? Co wtedy? Cóż, odpowiadam, zawsze jeszcze pozostaje mu dystans do siebie… ;) A wierzcie mi, bo wiem coś na ten temat i to for real niemało, na dystansie do siebie można naprawdę daleko zajechać. Kurewsko daleko można zajechać na dystansie do siebie; wystarczy tylko, bagatela, żeby dystans ten także był odpowiednio zwielokrotniony…

(Żeby użyć taniej gry słów: jeśli masz małego fiuta, musisz sobie robić jaja – najlepiej z samego siebie ;)).

No więc tak to wygląda i nie za bardzo pragnie wyglądać inaczej. Kolesie, aka mężczyźni, aka my, skazani są na wielkość – kolesie, aka mężczyźni, to istoty ze swej natury feudalne.

Amen ;)

Przyznam się wam, że ile razy bym o tym nie myślał – a myślę, z powodów, które już wkrótce staną się aż nadto zrozumiałe, regu-, kurwa, larnie (WRR!) – zawsze staje mi przed oczami pewna scena filmowa. I teraz uwaga, uwaga, proszę o ciszę, bo to będzie naprawdę spora niespodzianka i niebywały cymes dla wszystkich wiernych fanów – to stuprocentowy outtake! Tak jest, kochani, nikt tego jeszcze nie widział, będziecie pierwsi, my tego nawet nie zapisali w formie scenariusza – był to zaledwie only a pomysł, luźny koncept, który rozważaliśmy z Andym i Jimmym, moimi tak zwanymi partnerami z PV. Jest to też akurat ten szczególny wypadek przy pracy, gdzie można mówić o współautorstwie moim i ich – rzeczywiście siedzieliśmy razem na dupie – to znaczy oni na swojej, ja na swojej; ja ze swoim szlugiem między zębami, oni ze swoim (akurat rzeczywiście palili na spółę) – i w wyniku ostrej burzy mózgów ten jeden jedyny raz stworzyliśmy coś razem. Brawo dla nas! :)

To coś nie miało jeszcze nawet nazwy, dlatego teraz, dla potrzeb naszego wstępu, pozwolę to sobie nazwać ad hoc – Big Dick Curse. Klątwa Wielkiego Kutasa – brzmi trochę jak sequel Klątwy Doliny Węży, no nie? :) Anyways myślę, że taki tytuł dobrze pasuje do całości i, co więcej, myślę, że Jim i And nie mieliby nic przeciwko, a nawet myślę, że również byliby na tak.

Jesteście gotowi? Słyszymy się? Raz, raz, próba mikrofonu. A zatem proszę, oto przed wami premiera światowa, proszę o ciszę, proszę o spokój. I give you the Curse.

Szkic sceny mniej więcej 25

Big Dick Curse

Scena idzie jak zwykle i jak zwykle kończy się tam, gdzie zwykle, czyli w dupie. Bezdennej jak nie powiem co, choć you get the general idea. Bohater spuszcza tragicznie oczy (niektórzy aktorzy szekspirowscy tak nie spuszczają). Nic innego nie pozostaje mu do spuszczenia.

BOHATER

Forgive me.

DOBRA DZIEWCZYNA

No biggie.

Średni dobór słów. Bardzo średni. Mimo wszystko bohater kiwa na: „to miło z twojej strony, że mnie nie poniżasz”. Dziewczyna odkiwuje mu biblijnie – „nie poniża się poniżonych”. Oboje doprowadzają się do porządku, ona poprawia swój make-up, on unmake-up i po chwili są na najlepszej drodze do powrotu do rzeczywistości – ona przedmiotu męskich zalotów i uwodzeń, on do roli kontruwodziciela, zniewodziciela, antylowelasa.

D. DZIEWCZYNA

To trzymaj się (uśmiech niepewny jak rokowania przy chorobie wieńcowej). Jakoś…

BOHATER

Spróbuję. Dzięki za… (uśmiech równie marny) being so gentle.

D. DZIEWCZYNA

(machając mu na bye-bye) So long.

Kolejny, kurwa, popis doboru słowotwórczego – pieprzona smart-ass.

Bohater odchodzi. Samotnie. Daleko. Beznadziejnie… Spójrzcie tylko na niego, spójrzcie na jego twarz zbitego psa, na jego nogi powłóczące, szurające po podłodze, spójrzcie na całą postawę jego ciała, przygarbioną sylwetkę, pochyloną głowę i oczy – te smutne oczy – tak smutne, że Seweryn Krajewski mógłby napisać o nich piosenkę… Miejcie pewność, że ona też to widzi. Bardzo wyraźnie to widzi.

To ją rozczula. It gets her – moves her. Totalnie łapie za mięsień sercowy i nie puszcza. Dziewczyna, nie przez przypadek zwana przez nas dobrą, zaczyna nagle odczuwać coś, co tak charakterystyczne jest dla odczuć osób nieprzypadkowo zwanych dobrymi – wzruszenie. Targają nią też coraz silniejsze i coraz bardziej burzliwe wątpliwości i wyrzuty sumienia: czy aby jednak na pewno nie byłam nazbyt niedelikatna względem tego biednego człeczyny? Czy aby jednak na pewno zachowałam się w porządku? Czy aby nie mogłam rozegrać tego inaczej, przychylniej, bardziej po ludzku, jemu, temu biednemu człeczynie? (Boże, pobłogosław instynkt macierzyński – bez którego większość facetów nie tylko by się nie urodziła, ale i nigdy nie poznała miłości w wariancie fizycznym). Tak więc w dobrej dziewczynie wzrasta litość. Nie na tyle może wielka, żeby przelecieć naszego biednego bohatera – nie jest jednak wariatką ani masochistką. Na tyle wszakże spora, żeby gdzieś tam z tyłu jej głowy pojawiła się ta mała, maleńka myśl, ta empatyczna mała myślinka, tak również charakterystyczna dla dobrych dziewczątek, że i jemu należy się coś od życia; że on także zasługuje na małe co nieco from life. I zaraz potem wpada na pomysł, jak mu to coś zorganizować…

Jeszcze tego samego dnia wieczorową porą D. Dziewczyna ogłasza na fejsie, że człowiek, któremu właśnie dała kosza, z którym nie przespałaby się, bo nie jest wariatką ani masochistką, ma pewien plus, pewną – jak by to ujął Marks do spółki z Engelsem – wartość dodatkową, pewne – jak by z kolei powiedziała współczesna informatyka – rozszerzenie…

WPIS D. DZIEWCZYNY

Wiem, jak to brzmi, wiem, że niewiarygodnie, ale co poradzę? Został naprawdę przehojnie obdarzony przez naturę!!! Zarówno on, jak i my, maj drogie lejdis, powinniśmy być jej za to megawdzięczne! :D

Pomnik jej zróbcie. Najlepiej od razu z drewna – będzie się nazywał: Woody Monument :/

Dziewczyny początkowo nie bardzo chcą wierzyć, pukają się w czoła.

PIERWSZA ODPOWIEDŹ

Cytując psa – how? Czy ty w ogóle wiesz, o kim ty w ogóle mówisz?!

DRUGA

Na pewno go z kimś nie pomyliłaś? Może z Bobbym L.? :P

TRZECIA

Żaal… :/

Ale nasza przesadnie empatyczna bohaterka nie daje za wygraną. Odpisuje, pewna swego.

KOLEJNY WPIS D. DZIEWCZYNY

Yes, he is, and yes, he has! I was shocked, double checked, made absolutely sure about it, it’s strange, but it’s true – he’s huge!!!

(Nawet jej rym wyszedł – na bogato poszła!)

Takie wieści szybko się rozchodzą, nie mogą nie – tak szybko, jak szybko kończy się w rzeczywistości penis naszego bohatera. W niedługim czasie biedak ze zdumieniem zaczyna obserwować wokół siebie pierwsze rezultaty wzrostu przyrodzenia – a to jedna laska puszcza mu znaczące oko z auta stojącego obok na światłach, a to druga uśmiecha się zachęcająco, na całą szerokość łóżka w jej apartamencie, a to jeszcze inna dziwnie tendencyjnie potyka się przed nim na ulicy, akurat wprost w jego objęcia… Bohater, w tym wypadku rzeczywiście bohaterski (uratował laskę przed glebą!), nie bardzo wie, jak na to reagować – uśmiecha się nerwowo, ucieka oczami, ręce mu się pocą, wyciera je w chusteczkę…

Tak nawiasem mówiąc, czy nie sądzicie, że facet to taka bestia, że co ma zakryte w gaciach, to mu zawsze wylezie na wierzch drugą stroną?

UWAGA: Mężczyźni powinni nosić majtki na twarzy.

Uwaga: u mężczyzn twarz jest narządem intymnym :)

W końcu któraś panna wyjeżdża prosto z mostu i bez owijania w świstakowe sreberko.

KTÓRAŚ PANNA

Co robisz dziś wieczorem? Nie chciałbyś tego porobić razem?

No, panowie, chyba się ze mną zgodzicie – jak ci laska wyjedzie z takim dictum, niełatwo jest oponować, oj, niełatwo. Nawet jeśli twoje plany na wieczór przewidywały zabawę z psem, Gwiezdne wojny epizod V i samotną masturbację przed kompem.

No więc, not having much of a choice, nasz coraz bardziej zdumiony bohater stawia się o wskazanej porze w umówionym miejscu (so long, Han Solo, maybe tomorrow), z kwiatami, ładnie ubrany, umyty i odświętny – wciąż zdziwiony, że mu się to dzieje, ale wiadomo, głupi ten, co daje, głupszy, co nie bierze! Dużo to zdanie mówi o stosunku mężczyzn do kobiet. I do siebie :(

Tymczasem Dobra Dziewczyna, która zafundowała mu to a little „co nieco z życia”, promienieje – jaka jest szczęśliwa, jak niezmiernie z siebie zadowolona, jak świeci niczym słonecznik; wie wszak, że zrobiła w życiu dobry uczynek i bardzo ją to cieszy.

D. DZIEWCZYNA

It’s good to be good!

Yes, it is. Zwłaszcza że na randce wszystko idzie jak w bajce – pocałunki na „dzień dobry”, uśmiechy na „jak miło cię widzieć” i „jak świetnie wyglądasz”, sexy minki na „czego się napijesz”, potem przymrużone oczęta, nisko drżący głos, ostentacyjne dotykanie się po włosach na „wysyłam ci ewidentny sygnał, stary, więc może byś coś z tym łaskawie zrobił, okej?”. Do tego romantyczna kolacja, świece, nastrojowa muza jazzowa, seksowny saksofon, sfrustrowany fortepian; to Możdżer tam zapodaje z głośników – nie ma co, gościówa się postarała, zrobiła research, wie o kogo b. I last but not least musujące wino, które człowieka rozluźnia, odstresowuje, spuszcza napięcie i wprowadza w stan pożądany w tego typu sytuacjach, czyli absolutnej gotowości na absolutnie wszystko. Niestety na dziewczynę wino działa w ten sam sposób, toteż jeszcze łyk, jeszcze dwa, przełknięcie, powstrzymanie odbicia i bajka zamienia się w bajkę braci Grimm…

PARTNERKA

Słyszałam, że masz dużą pałę.

Bohater krztusi się winem. „Słyszałaś, że mam co?! Dużą co?!!!” Jest w szoku równie ciężkim jak stan pojebania tego, od kogo to usłyszała – panna równie dobrze mogła mu wyjechać, że słyszała, że ma ogon. Chyba z tego szoku, kompletnego zaskoku, kiwa bezmyślnie głową.

BOHATER

Yy, znaczy się jasne (kiwanie), z grubsza biorąc, tak…

PARTNERKA

(czuła na takie niuanse) Z grubsza… Mmm… (mruczy zmysłowo)

BOHATER

Zasadniczo?

Panna nie wytrzymuje – rzuca się na niego jak pantera na jelenia. (Też niestety nazewnictwo mocno à propos).

BOHATER

(jak oparzony) Co ty, gdzie ty?!

PARTNERKA

Nie uciekaj! Przecież uwielbiam duże fiuty, chcę i muszę je mieć!

I na niego! Dopada jego rozpora, porywa w diaboliczne szpony, paznokcie gną się boleśnie w starciu z twardym metalem…

BOHATER

(panicznie) Porozmawiajmy!

PARTNERKA

Nie ma o czym.

BOHATER

Muszę ci coś wyznać!

PARTNERKA

(zatrzymując się, z obawą w głosie) Co, jednak nie masz dużego?!

Ile jest rozpaczy w tym pytaniu?! Ile jest cierpienia w tej rozpaczy?! Bohater znów nie wytrzymuje ciśnienia.

BOHATER

Nie, no mam…

PARTNERKA

No to pomóż mi, durniu. Co mnie obchodzi, że masz żonę?!

I dalej na rozporek, z jeszcze większą siłą i dalszym zdecydowaniem. (Swoją drogą brawa za babską solidarność dla tej niewiasty, o, jakie wielkie!) Co było robić? Co wy byście zrobili na jego miejscu? Ja wiem, że ze swej strony zrobiłbym dokładnie to samo. Kto by zrobił co innego, niech pierwszy rzuci w niego otwartym rozporkiem. I we mnie też.

Zwiał. Nie było innego wyjścia! Wziął dupę w troki i spitalał z mieszkania, aż się za nim kurzyły zawiedzione oczekiwania partnerki. Zamiast pieprzenia spieprzanie – też niezły image.

Laska patrzy jak osłupiała, nie wie, co ją trafiło (ale przynajmniej jako słup możesz się potraktować jako symbol falliczny, droga lasko, i sama się obciągnąć. It’s good to be dick!).

Dziwicie mu się? Możecie się, kurwa, dziwić, tylko co innego mu pozostawało? Wbrew słowom laski nie był durniem, dobrze wiedział, że kiedy by tylko w końcu rozpięła mu te cholerne spodnie i odkryła, że zza rozporka wieje cholerną przeciętnością, a nie zachwycającą szczodrością, jak ją mylnie informowano i jak sam on to zdradziecko potwierdzał, she herself by go wywaliła na zbity bruk i jeszcze kto wie, czy nie oskarżyła o gwałt, you never know.

UWAGA: Złożenie erotycznej obietnicy bez pokrycia, np. odnośnie do rozmiaru swoich narządów reprezentacyjnych, jest rodzajem seksualnego wykorzystywania drugiego człowieka. Facet, który okłamuje partnerkę na randce, że ma dużego – w związku z czym ona z chęcią idzie z nim do łóżka, a gdy już w nim jest, naga i gotowa, tak że niełatwo jest się teraz wycofać, pokazuje jej, że definicja żadnego słowa w ludzkim słowniku nie jest tak szeroka jak słowa „duży” – czy taki facet, pytam, nie powinien być traktowany jako przestępca seksualny? Okej, powiedzmy soft, soft molester, ale wciąż still?

Naturalnie tak samo należy traktować dziewczyny, które noszą staniki typu push-up, a także odzież odchudzającą :P

BOHATER

Menda (to o promieniującej Dobrej Dziewczynie, która rozpuściła o nim tę cholerną plotę). Pieprzona w dupę kołkiem osikowym menda.

Cdn.

*

Mam dziwne wrażenie, że w tej krótkiej scence mieści się praktycznie wszystko, co mam wam do powiedzenia na swój temat. W sumie nie byłoby tego that much w takim wypadku… :/ Ale serio mówiąc, chyba całą moją amerykańską karierę, trwającą już od tylu długich miesięcy, a przecież tak naprawdę dopiero się rozpoczynającą, można sprowadzić do tej skromnej fabułki. Myślę, że w tej krótkiej anegdotce znajduje swoje najlepsze podsumowanie, jakieś błyskawiczne streszczenie, powalający short, coś w rodzaju autobiograficznego haiku, które można wystawić zamiast wielkiej, tysiącstronicowej knigi, którą czyta się długo, mozolnie, nierzadko boleśnie, strona za stroną, rozdział po rozdziale, a strony ze zdjęciami, jak na złość, nie zostały, kurwa, uwzględnione, gdy tymczasem wystarczy zerknąć na takie krótkie coś i proszę bardzo. „Siara i wszystko jasne!” – jak by to ujął Kiler :)

Jeśli więc wśród czytelników są ludzie, którzy niespecjalnie lubią czytać, a sądzę, że jest ich tu not that few, myślę, że spokojnie mogą odpuścić sobie resztę tej historii. Po co męczyć oczy – jest tyle przyjemniejszych sposobów na ich zniszczenie (jaskra, zaćma, ponoć zwyrodnienie plamki żółtej stoi wysoko w notowaniach). Może jeszcze tylko niech skoczą z łaski swojej do rozdziału piątego obecnej części, doczytają kontynuację – to tylko kilka stron more – i mogą uznać, że mają mnie na talerzu – podany do stołu, jeszcze parujący i gotowy do konsumpcji1.

W zasadzie sam mógłbym się na serio zastanowić, czy jest sens to dalej ciągnąć. Sami rozumiecie, jest tyle przyjemniejszych sposobów na spieprzenie sobie kręgosłupa lędźwiowego i szyjnego (dźwiganie, bieganie, wypadki samochodowe)… Jeśli jednak tego nie robię, w sensie nie porzucam pisania at the very beginning, dzieje się tak wyłącznie dlatego, przechodząc na moment w nieco poważniejszą tonację, że mam pewien problem z naszą diagnozą z początku, tą o mężczyznach skazanych na wielkość, prawdziwą lub urojoną. To znaczy nie wiem, nie potrafię wam z ręką na sercu i szczerze powiedzieć, jak ja osobiście się w tym mieszczę. Choćbym z całych sił wytężał umysł i inteligencję – niektórzy twierdzą, że mi jej nie brakuje (ale kto by tam wierzył własnym starym?) – nie potrafię jednoznacznie i ostatecznie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jestem raczej nie naprawdę wielki czy też może nieprawdziwie mały.

Oto jest pytanie. To big or not too big? :)

Udzielenie na nie odpowiedzi nazwijmy resztą tej książki.

A będzie to książka porno. W sensie ścisłym! Nie o porno, w sensie: poświęcona temu ciekawemu zjawisku, tej interesującej branży, temu pasjonującemu tematowi świńskiego półświatka zboczonych świerszczyków, opisująca go z zewnątrz i za pomocą aparatury naukowej, krytycznej czy jakiej tam chcecie, lecz właśnie i nieodmiennie – porno. Buu! Budzące słuszną grozę porno, na którego dźwięk dreszcze przechodzą po ludziach jak tsunami po świecie. Książka porno. A wy będziecie jej widzami. Boicie się? Bójcie się! ;)

Od razu trzeba jednak uściślić, że będzie to porno bardzo szczególnego rodzaju, bo otóż porno rodzaju polskiego. Tak jak istnieje pornografia typu, dajmy na to, protestanckiego, której inspirujący przykład mogliśmy podziwiać u Larsa Von Triera w filmach Nimfomanka – część pierwsza oraz Nimfomanka – część druga, zwłaszcza w wersji director’s cut (scena z aborcją – OMG!) – i od razu szybka eksplikacja:

Film porno protestancki – utwór o charakterze pornograficznym, który zamiast stymulować swoich widzów i zachęcać do podejmowania działań o charakterze seksualnym bądź autoerotycznym, zniechęca do tychże, działając destymulująco. Tak, kurwa, skutecznie, że człowiek prędzej włoży łapy w kosiarę niż sobie w gacie.

Tak też i pornos w stylu polskim musi mieć w sobie ten analogicznie rdzenny i immanentnie polski ingredient. Jako że nasza historia rozgrywa się w US of A, a więc kraju, w którym mój ojczysty kraj kojarzy się głównie z Polish jokes, papieżem i Holokaustem, pozwolę sobie na sformułowanie definicji polskiego pornola, nie bez związku z powyższymi.

Film porno polski – utwór o charakterze pornograficznym, pozbawiony scen seksu :P

Inspirujący przykład takiego dzieła będziemy mogli podziwiać w tym oto, trzymanym przez was w łapkach, dziełku. Kogo więc interesują momenty, niech się czuje ostrzeżony, a i pewnie jeszcze bardziej odprawiony i rozgrzeszony z powodu braku dalszej lektury. Momentów nie będzie, zamiast momentów będę ja. Danny Volinets, jak mnie tu nazywacie (no, worrex, nie mam pretensji), względnie Łolynek (no tu już nie skłamię, że nie mam…) – zwykły facet z Polski, który od almost two years próbuje się jakoś odnaleźć za Oceanem – hello and welcome, kłaniam się do stóp, całuję w palce, czule i serdecznie, witam w mojej książce.

Tak że tak to wygląda. No nie najnormalniej – jak widzicie – nie najbardziej standardowo. Ale w sumie czemu się dziwić? Is it really that surprising? Ostatecznie rzecz biorąc, czegóż innego można się spodziewać po najsłynniejszym nieseksualnym aktorze porno w historii porno? No przecież chyba nie czegoś zgoła przeciwnego, don’t you think so?

Ale zaraz – wait, hold on a minute (!), słyszę wasze głosy zdziwienia, zdumienia, zwłaszcza tych, what’s obvious, którzy nie są zbyt obeznani w temacie. Czy my dobrze słyszymy? Czy tobie się coś nie pojebało? Aktor jaki? Aktor czego? Aktor nie-co? Nie-jaki? Nieseksualny? W porno? Aktor porno nieseksualny?!

To jakaś pomyłka? Jakiś joke? Prank? Błąd zecera jakiś?

Tak – odpowiadam na wszelkie odgłosy szoku przemieszanego ze zdziwem. A raczej nie – nie błąd i nie zecer. Aktor porno nieseksualny. To właśnie ja (werbel perkusyjny), bodaj najsłynniejszy w historii, a na pewno w tym stuleciu. Witam w mojej historii, a raczej karierze; kłaniam się. O tym będzie ona traktować, o tym opowiadać. I historia, i kariera – o byciu kimś takim, o byciu aktorem porno nieseksualnym. O byciu mną.

Boicie się?

(Zapada niezręczna cisza – taka dokładnie, jak wtedy, gdy nie wiesz, jak zareagować na coś, na co nie wiesz, jak zareagować).

Spokojnie, odpowiadam tej ciszy, nie ma powodu do niepokoju, nie ma powodu do zapadania. Relax, calm down. Wszystkie wątpliwości i niejasne kwestie zostaną w trakcie dalszej lektury rozwiązane i wyjaśnione, a także rozwiane. Obiecuję, że po przeczytaniu tej książki nic was już nie będzie dziwić ani szokować, nie w temacie porno, nie w temacie mnie. To jedno mogę wam zagwarantować. Na to jedno możecie mieć moje słowo. Wystarczy tylko odrobina cierpliwości i all of this will be clear like a tear. Jasne i przejrzyste jak Góry Skaliste :)

*

Tymczasem, skoro już o mnie mowa, skoro już dotarliśmy do tego newralgicznego tematu, jakim jestem dla mnie ja, pozwólcie, że skorzystam z nadarzającej się okazji i wyjaśnię oraz uściślę kilka istotnych spraw i nieporozumień, które mogły się na przestrzeni tego year and a half pojawić. Należy, wzorem Mariusza Maxa Nazwiska-wymieniać-nie-trzeba, powiedzieć, jak jest lub też raczej, jak nie jest, co w tym akurat wypadku wydaje się nawet bardziej adekwatne. Wokół mojej skromnej osoby narosło już tyle mitów, zmyśleń i zwykłych bullshitów, po części za moją, niestety, sprawą i przy moim, niestety, aktywnym udziale, że należałoby mnie zdefiniować właściwie jako postać fikcyjną. W miarę dalszej lektury wszystkie te mity będą kolejno wyjaśniane i strącane, jednak trzy najważniejsze wymagają interwencji natychmiastowej – bez naprostowania tych trzech pierwszych nie warto w ogóle zaczynać.

Mit mojego wieku

Nie jest tak, że mam trzydzieści trzy lata. Na Boga, kurde, wystarczy spojrzeć na moje zdjęcie. Come on, ludzie, widzieliście kiedyś tak młodo wyglądającego trzydziestotrzylatka? Spójrzcie jeszcze raz – widzicie gdzieś ślady po operacjach plastycznych, botoksie, liftingu, wspólnocie genetycznej z George’em Clooneyem? Przecież to nie ma żadnego sensu, to się nie do-da-je!

Prawda jest taka, że w ogóle jeszcze nie mam trzydziestki. W chwili przyjazdu do Stanów, czyli początku tej opowieści, miałem dopiero ledwie skończoną dwudziestkę piątkę. Słowo harcerza, przysięga ministranta (nie byłeś ministrantem!), mogę to udowodnić, kserokopia dowodu osobistego, skan paszportu, green card do wglądu, a jak nie styka, metryka chrztu… Odpieprzcie się od mojego wieku! To tani chwyt, ściema obliczona na wywarcie odpowiedniego efektu na publiczności, czyli was… – dojdziemy do tego, w jakim celu podjęta.

Mit mojego pochodzenia

W tym wypadku trzeba powiedzieć, dość dziwnie i strangely enough, że nie jest tak, żeby nie było wiadomo, jak jest… A przecież tak by wynikało z lektury mediów społecznościowych, mojego bloga czy informacji ze stron PV i HP. Oczywiście, że pochodzę z Polski i oczywiście, że jestem Polakiem – kim innym, do cholery jasnej, miałbym być? Mongołem? Kurwa, Szerpą? Przecież nie Amerykaninem, na litość boską, nawet sobie ze mnie nie żartujcie w ten sposób.

To w sumie dość szczególnego rodzaju mit – i tak wszyscy doskonale o tym wiedzą i wiedzieli, tyle że nikt nie mówił tego na głos. Mit Poliszynela ;). Zatem, zamiast odkłamania – potwierdzenie: yes, I’m Polish, thank you very much, dziękuję, dobranoc, nice to meet you.

Tymczasem trzecia sprawa – najbardziej newralgiczna, najbardziej delikatna. Zarówno dla mnie, jak dla was… Sam nie wiem, jak to powiedzieć. Sam nie wiem, czy powinienem… Obawiam się, że to może trochę zaboleć. Obawiam się, że nie tylko trochę…

Mit mojego mnie

Bez względu na wszystko, co widzieliście. Bez względu na wszystko, co słyszeliście. Bez względu na to, co o mnie wiecie, sądzicie, w co wierzycie, czego pragniecie i co sprawia, że wam dobrze i czujecie się shinny, happy, zapewniam was i przysięgam – to nieprawda. Ja to nie ja, jeśli wiecie, o czym mowa. Mogę mówić tylko o jednym, więc domyślam się, że wiecie. A jak jednak nie, to zerknijcie może jeszcze raz na okładkę i zastanówcie się, czy naprawdę chcieliście kupić właśnie tę pozycję, bo może sprzedawcy coś się pojebało i dał wam nie to, co chcieliście.

Wszystko to ściema ściem i bujda na resorach resorów, lie inside a bullshit robed in a fraud. Jest mi z tego powodu przykro, jest mi z tego powodu sorry, bowiem wiem, jak bardzo zawodzę tu moich fanów, a i niemało fanek. Nie tak zachowują się pracownicy show-biznesu, nie tak postępują entertainers, których praca polega na rozrywaniu pragnących się rozerwać widzów i zapewnianiu im having a good time. Naprawdę moje wielkie, szczere i totalne sorry oraz please forgive me, że muszę rozwiewać ten pokutujący na mój temat mit, który z powodzeniem możemy uznać za wręcz założycielski. Moim celem jest jednak opowiedzieć wszystko, jak było, a nie jak powinno było być czy jak to komu jest potrzebne czy wygodne, żeby było. Teraz więc chwila zupełnie serio: zacząłem pisać te wspomnienia z jasną ambicją – no bullshit. Zero koloryzowania, zero ściemy, zero podciągania faktów pod, z góry założone, wnioski czy koncepcje, a także, co w moim wypadku jest akurat może równie ważne, o ile nie wręcz ważniejsze, żadnego pogarszania, psucia, kaleczenia i wiążącej się z tymi działaniami konieczności ustawicznego poniżania i umniejszania siebie i swojej roli. Nadszedł czas, żebyście dowiedzieli się, jak było – nadszedł czas, żeby Ameryka dowiedziała się, jak to wyglądało from my point of view. Nadeszła chwila, żeby pokazać wam behind the scenes, które tak lubicie oglądać.

Także sorry za obalenie :(

*

Między nami mówiąc, jestem niemal pewien, że to jest ten moment, w którym wielu czytelników pierdoli książką o ścianę i krzyczy na full regulator: „Pieprzyć to pieprzone gówno! Ten facet to jedno wielkie, pierdolone oszustwo!”. Czy się mylę? Chyba się nie mylę, he, he ;) Ale cóż mogę zrobić? Mogę jedynie raz jeszcze zapewnić, że mówię prawdę, prawdę i nothing but the prawdę i polecić podniesienie upuszczonego przedmiotu i kontynuację lektury (chyba że to czytnik e-booków, wtedy to może nie być takie proste) – myślę, że pełne poznanie mojej historii przyniesie, per saldo, jedynie korzyści. Jest to bowiem historia naprawdę pouczająca, z której płynie mnóstwo niezmiernie pouczających wniosków. Nie wahajcie się ich wyciągać ;)

No dobra, to chyba tyle tytułem krótkiego wprowadzenia was do historii. Jeszcze może tylko szybka dedykacja:

Moim widzom

Oczywiście, komu innemu?

Bez Was nie tylko nie byłbym tym, kim jestem.

Bez Was nie byłbym także tym, kim nie jestem.

Czy wszystko wiadomo i wszystko już jasne? Czy nie ma więcej żadnych pytań i wątpliwości? No questions, no doubts? Teraz jest dobry moment, żeby przemówić lub zamilknąć na wieki. Hm? Nie? Jeśli nie, to załączamy na słuchawach, z łaski naszej swojej, Sympathy for the Devil (te bębny. Te wrzaski. Ten Jagger!) i zgodnie z ulubioną maksymą Jaya Bridge’a, którą dane mi będzie usłyszeć o te kilka do kilkunastu razy za dużo, żebym mógł udawać, że mam do niej, podobnie jak on, przyjazne odczucia – jedźmy z tym koksem!

– Get on with this cock(s)!

:D

------------------------------------------------------------------------

1 Uwaga! Podaję przepis na gotowanego mnie:

Składniki: Jeden Polak. Jedno Los Angeles.

Sposób przyrządzenia: Obieramy Polaka z godności, wkładamy w rozgrzane Los Angeles. Mieszamy, czekamy, aż Polak zrobi się nieszczęśliwy. Wyjmujemy nieszczęśliwego Polaka i kładziemy na talerzu. Posypujemy przyprawami.

Preferowane przyprawy: Szczypta pieprzu. Odrobina soli na jego rany. Zioła prowansalskie.

Po kilku sekundach Polak jest gotowy.

Uwaga! Polacy najlepiej smakują z frytkami. Smacznego! Mówiła Nigella LawLESSson.INTRO

Kamera filmowa. Zacznijmy od niej. Od czegóż zresztą innego mogłaby się zaczynać taka historia jak ta? Może od klawiatury, ale o niej nie mam nic ciekawego do powiedzenia, więc musi pozostać kamera. Zatem kamera. Kamera to naprawdę szalenie ciekawe zjawisko, zwłaszcza w dzisiejszych, tak szalenie audiowizualnych czasach. Jako człowiek, który liznął zarówno teoretycznej, jak i praktycznej strony zagadnienia pod tytułem kino, mogę zażartować, że jako filmoznawca powiedziałbym: kamera filmowa jest przyrządem do badania rzeczywistości pozafilmowej. Na co natychmiast nie zgodziłbym się jako filmowiec, twierdząc, że nie, nie, po trzykroć, kurwa, nie: kamera to instrument do tworzenia rzeczywistości pozarzeczywistej, czysto filmowej, która nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek pozafilmowością what so ever, więc odwalcie się, durni teoretycy, wracajcie do swoich głupich bibliotek i kontynuujcie najbardziej chujowy model życia, jakim jest komentowanie cudzej pracy za pieniądze (brawa) :)

Socjolog stwierdziłby zapewne, że kamera to przyrząd do sterowania ludzkimi umysłami. Psycholog, że projektor zbiorowej jaźni. Politolog, że instrument władzy. Ideolog, że narzędzie represji i opresji społecznej. Filozof zaś, że właściwie nie wiadomo co, ale faktycznie warto by się nad tym w wolnej chwili zastanowić. Dziś wiem, że kamera jest wielkim weryfikatorem. Czym? – zdziwicie się. Właśnie tym, weryfikatorem. Wystarczy ją włączyć, nieważne, czy jest prawdziwa, tzn. ta z profesjonalnego planu zdjęciowego, która kosztuje majątek i służy do tworzenia magii w największych blockbusterach, czy taka tylko zwykła na telefonie z Wallmartu, którą kręci się chrzciny, wesela i wypadki samochodowe. Zresztą, to nawet nie musi być kamera, może to być tylko zwykły aparat fotograficzny – taki, którym się robi selfie i wrzuca na social media, żeby pokazać, kim chciałoby się być, lecz nie jest (zdjęcie to też weryfikacja, wcale nie mniejsza) – coś w każdym razie z obiektywem, coś, co chwyta rzeczywistość, rejestruje, zamyka ją w ciasne kleszcze perspektywy, tnie do rozmiaru prostokąta i utrwala, zapisuje, zachowując do wglądu. Wystarczy włączyć aparat rejestrujący i ustawić przed nim ludzi, a wszystko staje się jasne. Kliknij rec, a odpowiedzi zostaną ci dane.

Kto jest kim? Kto jest czym? Kto jest jaki? Kto ma charyzmę, a kto cierpi na jej patologiczny niedowład? Kto wygląda dobrze, kto wygląda średnio, a kto nie wygląda wcale? Kto jest fotogeniczny, kto nie jest, kto jest sexy, a kto jest seksu antytezą? Dziesięć fotek, dziesięć sekund i widać jak na dłoni, kto z nas, drodzy współuczestnicy audiowizualnej kultury naszych czasów, ma charakter raczej poważny, a kto ma raczej śmieszny, kto wygląda jak mąż stanu, a kto jak żona Lota, kto budzi zaufanie, a kto litość, kto zaciekawia, a kto nudzi, kto jest prawdziwy, a kto sztuczny. Kto skupia na sobie spojrzenie i przyciąga uwagę, a kto tego nie robi i choćby nie wiem, co robił, nie zrobi?

Tak. Na te pytania odpowiada kamera. Tymi kwestiami kamera się zajmuje. Te kwestie kamera weryfikuje. Who is who and who’s not?

*

Jest dziewiąty lutego. Półtora roku temu. Niedziela. Dzień zero. Wiem, że dla was ta data jest pewnie kompletnie bez znaczenia i jesteście na generalnym „we don’t give a damn i o czym ty, człowieku, do nas mówisz w tym momencie, powiedz?”. Dla was to musiało być przecież znacznie później i zapewne każdy ma swój własny dzień zero, kiedy po raz pierwszy zapoznał się z tematem i, jak ujmie to jeden z followersów, postanowił pozostać z nim na zawsze.

Co do mnie – wyznaje Gary21 – przyznaję, że zaczęło się dopiero od Two Ways

To samo – zgadza się SimonDone. – Two Ways rullez! Two Ways best! :)

Absolutny beściak!

Fuckers! :/

Ja tam wolę Locked In Elevator :D – wtrąca MegaMick.

Serio?

Sentyment ;)

No chyba że. U mnie zdecydowało Date. Może trochę późno, ale za to z przytupem że ja perdolę :P

Ja Wind Of Bribe – wyznaje kolejny. – Jeszcze później :(

Right to be right

New Neighbors

Anything Please

Był i jeden zawodnik (Desplat__), który twierdził, że on zaczął od samego początku, from the very right beginning:

Totalna poważka, no shit, zero kitu

Ale ludzie, podobnie jak ja, nie bardzo dawali wiarę w takie rewelacje. Oczywiście najwięcej osób było po LST, tego możemy być pewni.

LST

LST

LST

LST

Mogę mnożyć w nieskończoność.

Tak więc jestem absolutnie pewien, że dla was to nie ma żadnego znaczenia, macie to w tzw. głębokim poważaniu, ale thing is, że dla mnie ma, ja to mam w poważaniu znacznie płytszym, bo dla mnie to było wtedy.

9 lutego, w niedzielę, półtora roku temu – wyznaje użytkownik Daniel26. – Tego dnia, o tej porze, w tym miejscu, ja sam postanowiłem pozostać w temacie.

Forever.

Choć, zgoda, słowo „postanowiłem”/„postanowić”/„postanowienie” nie jest w moim przypadku najbardziej na miejscu. Chyba się nie mylę, Sz. P. Renomo11? :/

Jest dziewiąty lutego, niedziela i dosłownie przed momentem wyszedłem na swój popołudniowy spacer. Tuż po godzinie trzynastej, więc krótka przerwa w pracy i czas na doładowanie akumulatorów na kontynuację after come back. Oczywiście jest to zupełny przypadek, mogłem nie wyjść albo wyjść później i wtedy nie byłby to dziewiątego lutego w niedzielę, ten cały dzień zero, kiedy wszystko się zaczęło. Ale co to w sumie za różnica, what difference does it make, czy dziewiątego, dziesiątego, jedenastego czy dwudziestego ósmego lutego, marca czy lipca? To nie moje wyjście na spacer było powodem czegokolwiek. Moje wyjście na spacer było tylko dowiedzeniem się o tym. Gdybym wyszedł dzień wcześniej, może już dzień wcześniej bym się wszystkiego dowiedział i nasza opowieść musiałaby się zacząć dwadzieścia cztery godziny earlier. (W sumie może dobrze, że się tak nie stało, będzie mniej do czytania ;)).

Tak więc dziewiąty lutego, this and no other, dzień, jak widzicie, upalny i gorący (a zdanie godne co najmniej barona Bulwera-Lyttona :P), słońce grzeje równo, niebo pozbawione chmur w równym stopniu, co powietrze ruchu, czyt. wiatru, temperatura na poziomie osiemdziesięciu dwóch stopni Fahrenheita, co na Celsjusze daje dwadzieścia osiem, co o tej porze roku może dziwić tylko kogoś, kto nie pochodzi z tej szerokości geograficznej. Czyli kogoś takiego jak ja. Generalnie żar tropików i szaleństwo zmysłów.

Niedawno, parę dni wcześniej, zaczął się mój trzeci miesiąc w Kalifornii. W pięknej, gorącej i diabelnie uderzającej do głowy Kalifornii, a ściśle rzecz biorąc Los Angeles, Mieście Aniołów, bo przecież o nie tu chodzi i nie udawajmy, że chodzi o jakiekolwiek inne miejsce. Nie są to, rzecz jasna, liczby ani specjalnie okrągłe, ani specjalnie inspirujące do jakichś zmasowanych rozważań i bilansów zysków i strat. Dlatego też nikogo chyba nie zdziwi, jeśli powiem uczciwie, że wtedy ich nie robiłem. Ani tego dnia, ani poprzedniego, ani w ogóle w obrębie ostatniego horyzontu czasowego. Sześćdziesiąt kilka dni, dwa miesiące, come on – nie była to nawet połowa mojego planowanego pobytu tutaj. Nawet przez myśl mi nie przechodziło, żeby snuć refleksje pt. „jak mi idzie?”, „jak wypadam?”, „co mi się udało, a co nie?”, „czy wykorzystałem/ałam swoją szansę?” etc. Na tym etapie nie widziałem powodu ani sensu, aby robić podobny bilans kwartalny.

On the contrary zatem, idę sobie spokojnie na niezobowiązujący spacer, nie myśląc o tych sprawach, za to myśląc o zupełnie innych, niebieskich, migdalnych, palę papierosa, ocieram pot z czoła, zastanawiam się, czy nie iść do jakiegoś sklepu i nie kupić sobie zimnej coli albo równie orzeźwiającej wody. Jeśli się bliżej przyjrzeć, właściwie nie robię nic, co by zasługiwało na to, aby to opisywać, za to robię wszystko, co by należało immediately wyciąć i nie zanudzać was banalnymi, niepotrzebnymi opisami, z których nic, naprawdę nic nie wynika.

My God, ile bym dał, żeby tak zostało. To znaczy, ile bym dał, żeby moja historia was zanudziła… Wiele, naprawdę wiele, może nawet everything, by mogła się skończyć właśnie w tym miejscu, na banalnych, zanudzających opisach niewartych opisania, niewartych czytania, które ktoś by potem zrecenzował jako: „Nużące”, „Niepotrzebne”, „Książka, bez której przeczytania można się obejść…”.

Ile bym dał, aby zostać tak zrecenzowanym. (Spokojna głowa – wszystko przed tobą!)

Bo jest dziewiąty lutego i do godziny zero pozostaje zaledwie dziewięćdziesiąt minut. Półtorej godziny. W sumie trudno powiedzieć, czy to mało, czy dużo – zależy, jak spojrzeć. Standardowy film w tym czasie zdąży się zacząć i skończyć, może tylko końcowe creditsy nie dadzą rady przelecieć do końca, więc nie dowiemy się, kto był statystą w piętnastej scenie ani kto odpowiada za dowóz kawy i pączków, a także za ich zjedzenie :). Plus minus tyle trwa też wykład na studiach, minus ewentualna przerwa, jeśli profesor jest nałogowym chain smoker i potrzebuje ze dwa razy przerwać. W istocie to, czego wkrótce na waszych oczach doświadczę, można nazwać wykładem i lekcją – wielką lekcją końca świata, wielkim wykładem this is it, man, jesteś w czarnej dupie i nie będziesz nigdzie indziej… Ponieważ jednak nie jest moim celem ani zamiarem nikogo pouczać ani nauczać, ani w ogóle przedstawiać treści o charakterze dydaktycznym (wszelkim treściom dydaktycznym pokazuję stanowczy middle finger!), lepiej dać sobie na wstrzymanie z tą metaforą i powrócić do tej z filmem, w którym zawsze może się zdarzyć coś ciekawego, ktoś coś zrobi, ktoś kogoś zastrzeli, coś się będzie działo.

Co do mnie – idę. Postępuję krok za krokiem w moim filmie, równym, spokojnym tempem, równie monotonnym, co gdybym spał, zamiast iść. I rzeczywiście poniekąd to robię – idę, śniąc mój American dream, śnię go już od dwóch miesięcy, zaciągam się papierosem i niczego nieświadom idę wzdłuż długiej, dalekiej ulicy, gdzieś w obcym kraju, w nieswoim mieście. Idę przez ostatnie dziewięćdziesiąt minut spokojnego życia. Właściwie – w ogóle życia.

*

To nie ma żadnego związku z prawdą na nasz temat, więc sobie nie myślcie. Powiem więcej, to, co widzi w nas kamera, to z reguły nie jest prawda na nasz temat. Na pewno każdy z was zna kogoś godnego szacunku, z którym się liczycie; człowieka mądrego, zacnego, poważnego, stanowiącego wzór cnót wszelakich. Ja w każdym razie znałem. Gdy spotyka się kogoś takiego w prawdziwym życiu, natychmiast ma się ochotę złożyć mu wyrazy szacunku, oddać hołd lenny, pokazać, że jest się wartym jego uwagi, że nie chce się go zawieść. Ale co z tego, skoro na zdjęciach ktoś taki wychodzi z reguły jak esesman? W dodatku wprost z ’Allo’Allo – kumacie, takie wąskie usteczka, świdrujący wzroczeczek, God only knows, jakie myśli pod zmarszczonym czółkiem… Człowiek na niego patrzy i ma ochotę zastrzelić go z pistoletu na wodę. So much for authority.

(Na pocieszenie: w przypadku gwiazd filmowych jest z reguły odwrotnie. W rzeczywistości bida z nędzą, syf z mogiłą, na ulicy w życiu nie zwróciłbyś na toto uwagi, przemknęłoby ci to niepostrzeżenie jak Daniel Craig po Przebudzeniu mocy. Jednak na ekranie wybuchają, błyszczą, stają się najwięksi, zjawiskowi, magnetyczni, hipnotyzujący ci oczy i niepozwalający odejść, dopóki nie dotrzesz do dna spojrzenia. Na ekranie są w Casino Royale)2.

Kto jest kim, decyduje kamera – chcesz się dowiedzieć, kim jesteś, idź na casting. Albo zresztą nie idź, poczekaj, aż casting przyjdzie do ciebie. Castingi mają to do siebie, że chodzą po ludziach. W galeriach handlowych w okolicy weekendu zdarzają się często takie special attractions, że wystawiają ci na środku białe namioty, wokół nich przechadzają się uśmiechnięte atrakcyjne hostessy z bulimią i zapraszającym słowem: „Może pan/pani się zdecyduje? Zapraszamy!”. Zgódź się, weź udział, uczestnicz w zdjęciach próbnych. Wejdź do środka namiotu i daj sobie trzasnąć kilka fot, które dostaną się potem w ręce banku twarzy (że tak powiem), gdzie każdy, kto kręci filmy, seriale czy programy telewizyjne typu dokudramy, może sobie wejść i odnaleźć, czego szuka. Potem poczekaj, czy zadzwonią. Jak zadzwonią, słuchaj uważnie, co powiedzą.

– Potrzebujemy amanta. Potrzebujemy brzydala. Potrzebujemy lekarza. Prawnika. Polityka. Psychopatę. Mordercę. Jego ofiarę. Niesłusznie oskarżonego o tę zbrodnię. Złodzieja. Milionera (o ile to nie to samo). Intelektualistę. Lekkoducha. Kogoś dobrego. Kogoś złego. Kogoś znanego. Kogoś anonimowego. Kogoś popularnego, kogoś nie. Kogoś, kto kogoś przypomina lub człowieka podobnego z twarzy zupełnie do nikogo…

Wtedy będziesz wiedzieć, kim jesteś, drogi współuczestniku audiowizualnej kultury naszych czasów. A jak nie zadzwonią, też okej, też będziesz wiedzieć. Jesteś nikim.

*

How I got into this? Jak to się mogło stać, że za niecałe dziewięćdziesiąt minut znajdę się tam, gdzie się znajdę, czyli w samym środku sytuacji kryzysowej, mówiąc eufemistycznie, a mniej eufemistycznie, pardon my french, w tej bezdennej chujni, w jaką zamieni się my life? Jak to się mogło stać, że się tak stanie? Jak to się mogło stać, że za niecałe dziewięćdziesiąt minut stanę się nikim?

Nie pojmuję tego, nie umiem sobie wyjaśnić. Powiedziałem wam, że nie miałem żadnych refleksji z tytułu dwóch miechów w LA? Oczywiście podtrzymuję to, gdybym jednak miał, to znaczy zrobił that day bilans zysków i strat, i postanowił odpowiedzieć sobie na pytanie, czy dobrze zrobiłem, że tu przyjechałem i czy był to dla mnie right move, czy też raczej jednak no, it wasn’t, nie mógłbym odpowiedzieć inaczej niż „yes”. A nawet „YES”. A nawet, kurde, „FUCK YES!!!”.

Na tym etapie naprawdę wyglądało na to, że cały entire universe mówi mi: „that’s right, dude, keep going!”. Od dwóch miesięcy mieszkałem w Los Angeles – pięknym, słonecznym, wspaniałym Los Angeles. Miałem zieloną kartę, więc I was the man. To tak à propos swoją drogą tych wszystkich gigantów z drzewa sandałowego, którzy twierdzili i do dziś nierzadko twierdzą, że jestem nielegalem i już, zaraz, in two minutes, capną mnie urzędnicy imigration office i deportują z powrotem do Polski. Nie, nie jestem i nie, nie deportują – miałem, po prostu and simply, pewne rodzinne koligacje, nie ma sensu wchodzić w szczegóły (niektóre nie są legalne ;)), które ułatwiły mi zdobycie GC i przyjazd do Stanów. Koniec tematu.

Mieszkałem w porządnym miejscu, miałem fajnych znajomych, przyzwoitą pracę i, co najważniejsze, dzięki znajomości z Mr. G., miałem perspektywy! Realne perspektywy na realną przyszłość w tym kraju i tym mieście. Nie wiem, czy ten amerykański sposób myślenia rzucił mi się na mózg, ale od pewnego czasu byłem coraz bardziej pewien, wręcz deadly sure (z akcentem na deadly), że ja już właściwie osiągnąłem swój cel i już właściwie zrealizowałem to, o czym marzyłem, a tylko po prostu muszę jeszcze odrobinkę poczekać, zanim się to stanie tak na sto procent oficjalne.

Wiecie, coś à la honorowy Oscar, którego dają ludziom, którzy nigdy nie dostali tego normalnego, a niedługo umrą – Akademia się zbiera, decyduje, wydaje oświadczenie, że to właśnie ty go dostaniesz this year, więc wstrzymaj się z umieraniem jeszcze przez te parę tygodni, you old dirty bastardzie. Tak że już wiesz, już cię powiadomiono, już go masz w kieszeni i nikt ci go nie może odebrać (no, chyba że komuś się nagle przypomni, że go molestowałeś seksualnie dwadzieścia pięć lat temu, to wtedy who knows) – więc jedyne, co musisz zrobić, to poczekać do dnia ceremonii, gdy Oscar zostanie ci wręczony fizycznie i do faktu posiadania go dołączy też fakt posiadania go w jego materialnej emanacji ze złota.

I tak samo było ze mną, exactly the same – musiałem tylko chwilę poczekać, jeszcze wstrzymać się z umieraniem, aby do faktu, że osiągnąłem swój cel, dołączyły materialne emanacje jego osiągnięcia. Aczkolwiek nie jestem do końca pewien, jakiego w moim wypadku byłyby koloru – o zieleń aż tak mi nie chodziło, podobnie jak o złoto, więc może biel? Czerń i biel? Czerń na bieli? Doesn’t w sumie matter. Wstyd się przyznać, ale byłem tego pewien. Byłem absolutnie positive about it. Bo niby czemu nie? Czemu nie miałoby mi się udać? No sami powiedzcie, czemu nie miałbym osiągnąć tego, o czym marzyłem i do czego dążyłem? Czemu nie miałbym zrealizować swoich planów? Zwłaszcza, że, as I said, miałem już pewne podstawy, jakiś punkt zaczepienia i zamocowania, który, jeśliby tylko wystrzelił, a przecież czemu, do cholery, nie miałby wystrzelić?!, doprowadziłby mnie dokładnie i wprost do celu, który sobie wyznaczyłem.

Jest dziewiąty lutego, półtora roku temu, dzień zero, idę ulicą, palę papierosa i rośnie we mnie poczucie zbliżania się do celu, rośnie we mnie poczucie sukcesu. Jeszcze dziewięćdziesiąt minut będzie rosło – jeszcze tylko przez dziewięćdziesiąt minut, cyfr. 90, ang. ninety – będę człowiekiem, który odniósł sukces w LA. Potem się zbudzę, nastąpi gwałtowny, brutalny wake up from my American dream, który nagle okaże się niczym innym niż American bullshit, jeśli nie nightmare. Potężne wybudzenie do realu, gdzie zacznie się rzeczywistość tak radykalnie inna, tak drastycznie i dramatycznie odmienna od tej, którą sobie jak idiota śniłem, że aż mi siebie jest żal. Czy i wam mnie żal? Powinno być, God damn you.

How I got into this?! Powiedzcie wy mi, moi drodzy i szanowni czytelnicy, którzy przejdziecie ze mną przez tę cholerną gehennę, dla niepoznaki nazwaną literaturą piękną – jak to się wszystko mogło tak totalnie i nieodwołalnie spierdolić?

------------------------------------------------------------------------

2 Z czego wynika ta właściwość zdjęć, niech się może wypowiedzą specjaliści od obiektywów, ogniskowych, wizjerów i faktur obrazów, i tego, jak zniekształcają one obiekty fotografowane. Choć zapewne i oni w końcu bezradnie rozłożą łapki na boki. To po prostu tajemnica fotogeniczności, być może najbardziej niezgłębiona tajemnica naszych czasów (wliczając mechanikę kwantową) – czemu ktoś jeden wygląda na zdjęciu dobrze, a ktoś, jak to ujęliśmy, wcale? Why, oh why?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: