Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mapa nieba - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mapa nieba - ebook

Nowy Jork, 1898 rok. Stała bywalczyni salonów, Emma Harlow, godzi się poślubić zamożnego, wysoko postawionego Montgomery’ego Gilmore’a pod jednym tylko warunkiem. Kawaler musi podjąć jej wyzwanie i odtworzyć inwazję Marsjan według słynnej powieści H. G. Wellsa Wojna światów. W międzyczasie H. G. Wells zostaje wtajemniczony w szczegóły pewnej, zakończonej niepowodzeniem wyprawy na Antarktydę, podczas której znaleziono dziwne obiekty, najwyraźniej pozaziemskiego pochodzenia. Brał w owej wyprawie udział sam Edgar Allan Poe, a wędrówka po pokrytych lodem bezdrożach zainspirowała go do napisania jednego z najwybitniejszych literackich dzieł wszech czasów. Tymczasem na ulicach Londynu zaczynają się pojawiać dziwne, osobliwie wyglądające cylindry. Wells podejrzewa początkowo, że to tylko jakiś głupi dowcip, z czasem dochodzi jednak do wniosku, że oto rozpoczęła się prawdziwa inwazja na naszą planetę… Félix J. Palma z rozmachem i niezwykłą sprawnością łączy wiktoriańską rzeczywistość z fantastyką. Trudno nie dać się uwieść idei światów równoległych i podróży w czasie.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-146-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

Naprzód, drogi Czytelniku, zapuść się bez lęku w gąszcz stronic naszego melodramatu – czekają cię tu niewiarygodne przygody, które wystawią na próbę twe serce, a być może również twój zdrowy rozsądek!

Jeżeli uważasz, że nasza planeta krąży w bezkresnym wszechświecie, w którym niczego nie trzeba się obawiać, oto odkryjesz, że najbardziej niepojęty strach może do nas przybyć właśnie z gwiazd.

Moją powinnością jest jednak ostrzec cię, dzielny Czytelniku, że przyjdzie ci stanąć wobec grozy takiego rodzaju, o jakiego spłodzenie twoja niewinna dusza nigdy nie podejrzewałaby Stwórcy.

Jeśli ta historia nie wywoła w tobie ogromnych emocji, zwrócimy ci twoje pięć centów, abyś je przeznaczył na coś bardziej ekscytującego... o ile zdołasz coś takiego znaleźć.II

Ze zdumienia, jakie odbija się w tym momencie na waszych twarzach, wnioskuję, że zaintrygowały was tajemnice, jakie owa opowieść kryje wśród swoich meandrów. Co tak naprawdę przydarzyło się statkowi „Annawan” i jego załodze pod biegunem południowym? Czy Marsjanin z Krypty Osobliwości jest żywy? Ja też byłbym zaintrygowany, gdyby nie moja rola, rzecz jasna, ponieważ znam wszystkie odpowiedzi. Odpowiedzi, które będę wam ujawniał po trochu, z największą przyjemnością, ponieważ jest to jedno z najwdzięczniejszych zadań każdego narratora, jako że mimo dzielącej nas odległości pozwala nam rywalizować z magikami występującymi w teatrach. Na przykład nie ma to nic wspólnego ze żmudnym tworzeniem opisów, pracą bardziej odpowiednią dla robotników. Jednak abym mógł przedstawić wam wszystko w sposób uporządkowany, jak należy, musimy się cofnąć w czasie do prawdziwego początku tej historii, czyli dokładnie do tego momentu, w którym tkwią korzenie małej przedmowy, jaką wam właśnie dałem. Już was przecież ostrzegałem, że punkt wyjściowy jakiejkolwiek opowieści jest zawsze trudny do sprecyzowania, ponieważ każda fabuła ma nieskończenie wiele początków, ale ja – na szczęście czy na nieszczęście – widzę je wszystkie. Zrozumiecie zatem mój lęk o to, czy się nie pomyliłem w wyborze. Który z nich powinienem wybrać? Czy istnieje jakiś początek, który może się kwalifikować jako taki? I czy przypadkiem początek nie jest zawsze końcem innej historii? Tak czy inaczej, gdzieś muszę zacząć, i po krótkim zastanowieniu dochodzę do wniosku, że najlepiej będzie cofnąć się w dziewiętnastym stuleciu do roku Pańskiego 1830, przenosząc się zarazem w przestrzeni aż na lodowe pustkowie Antarktydy. Jak sobie przypominacie – jeżeli zwróciliście uwagę na wycinki prasowe przeglądane przez Wellsa w podziemiu muzeum – chodzi o czas, w którym ugrzązł w lodach smutnej pamięci „Annawan”, oraz o miejsce, gdzie jego dzielni marynarze mieli nieszczęście powitać przybywającego na Ziemię Marsjanina, a więc odegrać rolę, do której żaden z nich bez wątpienia nie był przygotowany.

Przenieśmy się zatem tam i zobaczmy, jak – podczas gdy latająca maszyna w kształcie talerza zbliża się do naszej planety, przecinając ciemność przestrzeni kosmicznej – Jeremiah Reynolds, dowódca owej feralnej wyprawy polarnej, bada krę lodową, która uwięziła ich statek, i zastanawia się, jak się zdołają z niej wydostać, nie podejrzewając, że już wkrótce będzie to ich najmniejsze zmartwienie. Odkrywca uświadomił sobie wówczas, że prawdopodobnie na tej antarktycznej pustce nie spoczęły dotąd oczy żadnej istoty ludzkiej, i pożałował, że nie jest zakochany, bo mógłby ją nazwać kobiecym imieniem, jak to było w zwyczaju. Temu skrawkowi lodu, temu łańcuchowi górskiemu majaczącemu na południowym horyzoncie, tej poznaczonej śniegiem zatoce otwierającej się po prawej, a nawet którejś z gór lodowych, jakich zapewne sporo tutaj pływa – wszystkiemu nadałby tę samą nazwę. Najważniejsze, aby pokazać światu, że jego serce należy do kogoś. Ale niestety Reynolds nigdy nie doświadczył żadnego uczucia, które by choć w niewielkim stopniu przypominało miłość, a jedyne imię, jakim mógł się posłużyć w tym celu, Josephine, należało do zamożnej dziewczyny z Baltimore, do której zalecał się z zupełnie innych względów. I szczerze rzekłszy, nie wyobrażał sobie, jak mówi pannie przy herbatce pitej pod czujnym okiem jej matki: „A przy okazji, najdroższa, nadałem twoje imię lądowi usytuowanemu na odległym kole podbiegunowym. Mam nadzieję, że cię to uszczęśliwi”. Nie, Josephine nie doceniłaby takiego prezentu. Ceniła tylko to, co można założyć na palce, nadgarstki albo szyję, rzecz jasna pod warunkiem że nie są to kajdany. Do czego miałby jej się przydać prezent, którego nie da się zobaczyć ani dotknąć? Byłby to dar zbyt subtelny dla kogoś takiego jak ona, daleka od subtelności. A więc tam, pośród lodu, w temperaturze znacznie poniżej czterdziestu stopni – kto by to pomyślał! – Reynolds powziął decyzję, której nie byłby w stanie podjąć w żadnym innym miejscu: przestanie starać się o rękę Josephine. Tak, postanowione. Było raczej mało prawdopodobne, że zdoła wrócić żywy do Nowego Jorku, ale na wypadek gdyby mu się jakimś cudem udało, obiecał sobie uroczyście, że w przyszłości będzie zabiegał wyłącznie o względy osoby obdarzonej wystarczającą wrażliwością, by ją poruszyła wiadomość o istnieniu na biegunie południowym oblodzonej skały nazwanej jej imieniem. Jakby tego było mało, uczciwy praktyczny zmysł kazał mu dodać, że rzeczona dziewczyna powinna mieć wystarczająco dużo pieniędzy, aby mu wybaczyć, iż w razie gdyby nie dopisało mu szczęście, ta odległa wysepka będzie wszystkim, co mógłby zaoferować wybrance swego serca.

Potrząsnął głową, aby przegnać romantyczne medytacje, które w tym miejscu zdawały się odnosić do jakiegoś absurdalnego, jakże odległego świata – trudno było wręcz uwierzyć w jego istnienie tutaj, gdzie wzrok gubił się na bezkresnej, trzymającej ich w okowach lodu równinie, tak oddalonej od cywilizacji, że Stwórca nie pofatygował się nawet, żeby ją ozdobić życiem. Wyruszyli z Nowego Jorku w październiku z zamiarem dotarcia na biegun południowy w ciągu trzech miesięcy, w pełni lata na półkuli południowej, lecz seria niefortunnych zdarzeń, które spadały na nich niemal od początku, fatalnie opóźniła podróż. Tak że kiedy minęli archipelag Sandwich Południowy, kierując się w stronę Wyspy Bouveta, wszyscy, do ostatniego kuchcika, wiedzieli, że będą mieli szczęście, jeśli uda im się tam dotrzeć przed końcem lata. Niemniej ekspedycja pochłonęła ogromne koszty i zaszła już zbyt daleko, aby odwrót miał być satysfakcjonującym rozwiązaniem dla kogokolwiek, dlatego kapitan MacReady rozkazał obrać kurs na Wyspy Kerguelena, ufając, że noszone przez marynarzy królicze łapki okażą się bardziej skuteczne na kole podbiegunowym niż w Ameryce. Stamtąd podążyli na południowy zachód, dzięki sprzyjającym wiatrom płynąc z prędkością jedenastu węzłów, i natychmiast zaczęli wymijać pierwsze pływające bryły lodu strzegące brzegów Antarktydy niczym rozstawieni wartownicy. Korzystając z kanałów otwierających się wśród gór lodowych i grubszych kawałków kry oraz nieustannie znosząc gradobicia, zdołali bez wypadków przebyć spory odcinek, aż wreszcie morze skute niemal litym lodem obwieściło im, że w tym roku zima postanowiła przyjść w połowie lutego, z ponadmiesięcznym wyprzedzeniem. Mimo to zaczęli się przedzierać przez lód z naiwnym entuzjazmem, ośmieleni podwójnym poszyciem z afrykańskiego dębu, którym Reynolds przed wyprawą wzmocnił kadłub starego statku wielorybniczego. Był to długi i desperacki wysiłek, ale w końcu pojawienie się niepokonanego pola lodowego zamieniło ten pojedynek w ułudę. Znalazłszy się w tym punkcie, kapitan MacReady okazał się zaradnym człowiekiem – rozkazał rzucać na więżący ich lód żar węglowy, aby go szybciej topić, kłaść na powierzchni lodu świece, a nawet wysłał oddział ludzi, by kłuli bloki lodu dłutami, łopatami i kilofami oraz wszelkimi ostrymi narzędziami, jakie dało się znaleźć w ładowni. Brakowało jedynie, aby spróbował wydobyć statek z oków lodu sam, niczym bogowie olimpijscy. Na nic się jednak zdały te zmagania – potęgowały tylko żałosność sytuacji. Byli skazani na porażkę od momentu, kiedy się odważyli wkroczyć na morze usiane pakiem lodowym, a może nawet od chwili, gdy Reynolds zaczął planować wyprawę. Zatem, nie mając możliwości manewru, statek utknął, wmarznięty w bezkresne pole lodowe, a oni z rezygnacją przyjęli do wiadomości klęskę. Z tyłu za rufą „Annawanu” ciągnął się jeszcze pasek wolnej od lodu wody, z każdą godziną nieco węższy, jakby zamarzając, uszczuplał ich nadzieje na przetrwanie. Później, kiedy udało im się zejść ze statku, który przechylił się nieco na sterburtę, MacReady rozkazał jednemu ze swych ludzi, aby się wspiął na szczyt najbliższej góry lodowej i poinformował ich, co widzi. Po pokonaniu wydłubanych kilofem małych stopni w lodzie obserwator wyjął mosiężną lunetę i potwierdził to, co Reynolds i tak podejrzewał: dla nich świat sprowadzał się teraz do rozpościerającej się zewsząd niezmierzonej lodowej równiny, tu i tam najeżonej torosami i górami lodowymi, do białej nicości pozbawionej jakiegokolwiek schronienia czy choćby osłony, a oni za jednym zamachem zostali zamienieni w nic nieznaczące byty – obojętne, czy żywe, czy martwe, ponieważ było to zupełnie nieistotne w tym oderwanym od wszystkiego bezmiarze lodu.

Dwa tygodnie później – nie dałoby się zaprzeczyć – sytuacja była taka sama, bez żadnej poprawy. Lodowe okowy więżące „Annawan” nie poluzowały swego żelaznego uścisku ani o milimetr. Przeciwnie, z niepokojących jęków, jakie wydawał lód, można było wywnioskować, że coraz mocniej napiera on na kadłub statku. Zacznie się cofać dopiero za osiem czy dziewięć miesięcy, może więcej, kiedy nadejdzie kolejne lato, i to jeśli dopisze im szczęście, ponieważ Reynolds znał aż nadto wiele podobnych historii, w których wyczekiwana odwilż nigdy nie nastąpiła. W rzeczywistości gdy człowiek zapuszczał się w krainę lodu, choćby nie wiedzieć jak duże miał doświadczenie, wszystko było nieprzewidywalne. Na przykład ekspedycja, którą w 1822 roku sir John Franklin poprowadził poprzez północną Kanadę w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego, nie mogła liczyć na względy Fortuny. Nieszczęsna karawana z konieczności spędziła wśród lodów tyle czasu, że Franklin zmuszony był zjeść własne buty, żeby oszukać dojmujący głód. Ale przynajmniej udało mu się wrócić do domu, a nie wszystkim powiodło się tak dobrze. „Czy skończymy, powiększając sporządzany skrupulatnie przez admiralicję długi spis przeklętych wypraw, zaginionych statków, marzeń pochłoniętych przez nieznane?” – pytał sam siebie Reynolds z obawą, oglądając własne przemrożone buty.

Melancholijnie przyjrzał się statkowi, który – mimo licznych wysiłków załogi – tak łatwo dał się uwięzić przez lód jako zakładnik. „Annawan” był ogromną łodzią wielorybniczą – pamiętał lepsze czasy, kiedy uczestniczył w polowaniach na kaszaloty i humbaki na południowym Atlantyku. Jedyne, co pozostało z owej chwalebnej przeszłości, to kilka harpunów i lanc, które trzymano w zbrojowni jako mrożące krew w żyłach przypomnienie, ponieważ tylko długość tej broni oddzielała olbrzymie wieloryby od dzielnych harpunników, z łodzi nabijających na ostrza wielkie cielska w owych wiekopomnych morskich zmaganiach. Teraz „Annawan” niedorzecznie spoczywał na czymś, co wyglądało jak marmurowy piedestał, przechylony, z dziobem lekko zadartym. Aby nie dopuścić do przewrócenia statku, MacReady rozkazał ściągnąć z masztów żagle i takielunek oraz od strony sterburty spiętrzyć lodowy nasyp, który służył zarazem jako podpora i rampa do schodzenia. Wiszące nisko słońce jeszcze przez kilka tygodni ukazywało się tuż nad horyzontem, przeplatając ciemność półmrokiem, po czym ostatecznie zgasło w kwietniu, aby ustąpić miejsca długiej polarnej nocy i pogrążyć „Annawan” w słabym, zamierającym świetle. Podróżnik pomyślał, że czy mu się to podoba czy nie, ten widmowy statek będzie jego domem przez nieokreślony czas. Być może nawet jego ostatnim domem.

Mając dość poruszania się w ciasnocie pod pokładem, gdzie raz po raz uderzali głowami o sprzęt zwisający u sufitu niczym kiście winogron oraz potykali się o piętrowe prycze i zgromadzone wszędzie zapasy żywności, ludzie tworzyli u stóp „Annawanu” zbite grupki – kulili się w nieludzkim mrozie, figlarnie szlifującym diamenty z oddechu wydobywającego się z ich ust. Oprócz Reynoldsa, który figurował w dokumentach jako osoba odpowiedzialna za tę wynikającą z fanaberyjnego uporu wyprawę, załoga dowodzona przez kapitana MacReady’ego składała się z dwóch oficerów, bosmana, dwóch artylerzystów, chirurga, kuka, dwóch kuchcików, dwóch cieśli, dwóch elektryków i tuzina marynarzy, z których jeden, zajmujący się psami pociągowymi, był ogromnym milczącym Metysem, owocem „świętokradczej” alchemii, jaka połączyła Indiankę z plemienia Wron z białym mężczyzną. I jak Reynolds mógł się już przekonać, żaden z nich nie przejawiał nadmiernej troski czy choćby zainteresowania celem podróży, wykazywali tylko coś w rodzaju podyktowanej doświadczeniem rezygnacji. Mimo to dowódca ekspedycji miał nadzieję, że cokolwiek stanie się z węglem i prowiantem, zapas rumu nie wyczerpie się nigdy. Wcześniej, przed wyruszeniem w drogę, słyszał w tawernach portowych, że w takich warunkach nie trzeba się niczym martwić, jeżeli ma się z sobą wystarczająco dużo alkoholu. Kiedy napitek się kończy, wszystko drastycznie się zmienia: szaleństwo, które do tej pory krążyło z daleka niczym nieśmiały konkurent do ręki panny, kusi załogantów i w końcu uwodzi najsłabszych, a ci niezwłocznie przykładają sobie do skroni pistolet i pociągają cyngiel. I niczym w makabrycznym rytuale w różnych częściach statku rozbrzmiewają regularne wystrzały z broni, przekształcając się w jedyne urozmaicenie długiej zimy. Reynolds zastanawiał się, ile galonów rumu mają w ładowni. MacReady, który – sądząc po jego codziennym oddechu – dysponował własnym zapasem brandy, rozkazał Simmonsowi, jednemu z kuchcików, aby wydawał ludziom rum rozcieńczony wodą, tak by starczyło go na jak najdłużej. I w tamtej chwili nikt z marynarzy nie zaprotestował, jak gdyby oni też wiedzieli, że tylko codzienna racja alkoholu może ich ochronić przed nimi samymi.

Reynolds spojrzał następnie na kapitana MacReady’ego, który zdawał się zarażony tą samą wiszącą w powietrzu obojętnością. W tym momencie oficer również znajdował się poza statkiem – siedział na jakimś tobole koło żelaznej klatki, którą Metys Peters sklecił na śniegu, żeby zamknąć psy. Jak większość jego ludzi, był poowijany w kilka wełnianych koców oraz ubrany w płaszcz nieprzemakalny i jedną z tych czapek z klapkami na uszy, z drwiną nazywanych walijskimi perukami. Przyglądając się postawnemu oficerowi, który trwał tak nieruchomo, jakby pozował do fotografii, Reynolds zrozumiał, że powinien natychmiast wydobyć ich z tego marazmu, zanim załoga zupełnie pogrąży się w nieprzezwyciężonym letargu. Utknęli, to prawda, ale nie oznacza to, że nic się już nie liczy. Przyszedł czas, aby poprosić MacReady’ego, by sformował ze swoich ludzi grupę w celu zbadania okolicy z zamiarem kontynuowania planu, który zaprowadził ich aż tutaj – planu, który miał im przynieść więcej chwały i bogactwa, niż mogliby sobie zamarzyć – znalezienia wejścia do wnętrza Ziemi.

Jednak mimo swoich zamysłów Reynolds nie przesunął się naprzód ani o milimetr. Został tam, gdzie stał, przyglądając się kapitanowi z daleka i nie mogąc się zdecydować, by do niego podejść. MacReady nie podobał mu się. Dowódca wyprawy uważał kapitana za człowieka nieokrzesanego, cynicznego i pozerskiego, typ mężczyzny, którego nie można sobie wyobrazić, jak pociesza kogoś, kto przeżył zawód miłosny, lecz owszem, ratuje psa złapanego w potrzask. Nie dało się ukryć, że była to wzajemna animozja, awersja, która z powodu hierarchii nieuniknioną koleją losu zaraziła resztę załogi, tak że Reynolds szybko odkrył, iż dowodzi ekspedycją bez ani jednego poplecznika z wyjątkiem Allana, sierżanta artylerii, który chce zostać poetą. Obaj byli młodsi od pozostałych i może właśnie z tej przyczyny – ponieważ sierżant jako jedyny nie postrzegał go jako humorzastego fircyka – zakiełkowało między nimi coś podobnego do przyjaźni. Teraz jednak Allan przypuszczalnie znajdował się w swojej kabinie i przelewał na papier słowa – Reynolds widywał go już przy tym zajęciu – niemal nie dotykając piórem kartki, z taką samą gładkością, z jaką przelotna chmura kreśli coś na wodzie rzeki. Dowódca zaczął więc grzebać w śniegu czubkiem buta, próbując zebrać się na odwagę, by w pojedynkę stawić czoło MacReady’emu, jako że ostatnio jego rozmowy z kapitanem przypominały raczej pojedynki bez broni w ręku, w których oficer usiłował metaforycznie przebić mu serce. Dziesięć minut później zacisnął pięści w kieszeniach swego nieprzemakalnego płaszcza i zdecydowanym krokiem ruszył przez śnieg w stronę kapitana. Po ogromnym wysiłku, jaki włożył w dotarcie do tego punktu, nie zamierzał pozwolić, by jakiś bezczelny, tępy oficer przeszkodził mu w dokończeniu przygody, choćby miał się wychylić i dać pokaz swojej siły, wyrywając tamtemu ramię własnymi rękami.

– Kapitanie MacReady – pozdrowił tego człowieka, którego niedorzeczne samozadowolenie zdawało się stanowić ostatnią przeszkodę do osiągnięcia założonego celu.

– Czego pan chce, Reynolds? – zapytał oficer urażony, że mu się przeszkadza w wykonywaniu ważnego zadania, najwyraźniej niepolegającego na niczym innym, jak na odczuwaniu zimna w kościach i pilnowaniu, czy śnieg jest nadal biały.

– Chciałbym, abyśmy dziś rozpoczęli rozpoznawanie terenu – odparł niezrażonym tonem Reynolds. – Nie sądzę, aby to było pożyteczne, byśmy się ograniczali do wyczekiwania odwilży.

Kapitan uśmiechał się do siebie przez kilka sekund. Potem celowo powoli podniósł się z miejsca, na którym siedział, w całej rozciągłości demonstrując młodemu odkrywcy swoje niebezpieczne cielsko.

– Uważa pan, że to właśnie robimy: czekamy na odwilż? – spytał.

– Jeśli robicie co innego, doskonale to ukrywacie, kapitanie – odpowiedział Reynolds, siląc się na ironię.

MacReady wybuchnął pogardliwym śmiechem.

– Zdaje mi się, że nie rozumie pan dobrze sytuacji, Reynolds. Pozwoli pan, że go oświecę. Problem polega nie tylko na tym, że utknęliśmy w tym przeklętym miejscu. Wie pan, skąd pochodzą te powtarzające się trzaski, które nas wyrywają ze snu? To lód, Reynolds. Tak, przeklęty lód coraz mocniej napiera na nasz biedny statek i miażdży jego kadłub, tak że przypuszczalnie kiedy uwolni nas odwilż, o ile w ogóle to nastąpi, „Annawan” będzie tak uszkodzony, że nie da się nim płynąć. Tak dokładnie przedstawia się nasza sytuacja. Nie powiedziałem tego moim ludziom, aby ich nie niepokoić, choć wyobrażam sobie, że większość podejrzewa, iż owe zgrzyty nie obwieszczają nic dobrego. Ale pan jest odpowiedzialny za tę ekspedycję i powinien pan znać prawdę. Ponadto wcale mnie nie obchodzi, czy będzie się pan niepokoić. A co możemy zrobić? Powiem panu, zanim mnie pan zapyta: opuścić statek i wyruszyć po lodzie, aż trafimy na brzeg, który może być oddalony o setki kilometrów, a musielibyśmy zabrać ze sobą sprzęt, żywność, szalupy i co najmniej dwa żelazne piecyki z odpowiednim zapasem węgla, żebyśmy nie zamarzli w drodze. Niech mi pan powie: czy ten plan pana zdaniem ma szanse powodzenia?

Reynolds się nie odezwał. Naturalnie jemu też takie rozwiązanie wydawało się niedorzeczne. Nikt nie wiedział dokładnie, jak daleko ani w jakim kierunku znajduje się brzeg lodu, a wędrowanie na oślep z wyładowanymi saniami przez równinę najeżoną grzbietami spiętrzonego śniegu wyczerpałoby ich, nie wspominając o tym, że w tej rozpaczliwej drodze donikąd byliby narażeni na ataki niedźwiedzi polarnych. A kiedy zostawił na boku to szaleństwo, zaraz mu przyszło do głowy kolejne, jeszcze większe. Słyszał, że w podobnych sytuacjach niektórzy kapitanowie rozkazują rozbić tymczasowy obóz na lodowym bloku, aby na tej zaimprowizowanej z kry szalupie dać się nieść prądom morskim, chociaż przypadki, w których ten pomysłowy plan zdał egzamin, dało się policzyć na palcach jednej ręki: ścinające się lodem fale i burzowe wichry zatapiały większość z owych obozowisk bez najmniejszej litości dla tych zabawnych przejawów ludzkiego geniuszu. Reynolds nawet nie odważył się zasugerować MacReady’emu tej opcji. Mimo wszystko lepiej było pozostać w schronieniu, jakie oferował statek, i pijąc rum, czekać, aż się coś wydarzy, cokolwiek. On jednak nie zamierzał stać z założonymi rękami w oczekiwaniu na cud. Absurdem byłoby nie zbadać okolicy, skoro już tutaj dotarli.

– A misja? – zapytał, chociaż ryzykował, że wzbudzi gniew kapitana. – Nie znajduję żadnego powodu, żeby jej nie kontynuować. Może byłaby najlepszym sposobem na pokonanie nudy, która, sądzę, że pan wie, łatwo przeradza się w obłęd.

– A, tak... pańska misja – rzekł MacReady z sarkazmem. – Pański zamiar znalezienia dziury prowadzącej do środka Ziemi, który według pana jest zamieszkany i oświetlony przez słońce mniejsze niż nasze. Czy raczej dwa?

Słysząc, jak MacReady wyszydza jego idee, Reynolds, chcąc nie chcąc, wrócił pamięcią do swojego kolegi Symmesa i śmiechów, które obaj musieli znosić podczas wyczerpujących objazdowych wykładów na temat teorii pustej Ziemi. Teraz kapitan przeniósł owe docinki z przeszłości do Antarktyki, zmuszając eksploratora, by sobie przypomniał przysłowie: ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, które powtarzał sobie do znudzenia jak mantrę i dzięki temu nie poddawał się zniechęceniu.

– Czy pan w to wierzy czy nie, kapitanie, jak pan dobrze wie, taki jest cel tej wyprawy – odparł niezrażony.

Oficer ryknął śmiechem, który zadudnił na białej pustyni.

– Pańska naiwność jest wzruszająca, Reynolds. Naprawdę myśli pan, że nasza ekspedycja ma tak altruistyczny cel? Pan Watson mało dba o istnienie jakiejś polarnej szczeliny, która dawałaby dostęp do wnętrza Ziemi.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – zapytał podróżnik.

Kapitan uśmiechnął się wyrozumiale.

– Nie zorganizowaliśmy tego wszystkiego, żeby wykazać, czy pańska bezsensowna teoria jest prawdziwa czy nie, Reynolds. Nasz sponsor pragnie tego, czego chcą wszystkie światowe potęgi: sprawdzić strategiczne znaczenie ostatnich ziem, które nie zostały jeszcze podbite.

Odkrywca spoglądał na oficera z udawanym niedowierzaniem, a tymczasem w duchu uśmiechał się pobłażliwie. Tymi słowami MacReady upewnił go ostatecznie, że połknął haczyk. On, Reynolds, wiedział, że Watson wierzy w teorię pustej Ziemi, podobnie jak wierzą polityczne potęgi – wspierające go potajemnie instytucje rządowe, tak samo jak garść sponsorów, którzy również woleli zachować anonimowość. Wszyscy jednak postanowili działać ostrożnie i maskować swoje prawdziwe cele, przynajmniej do czasu. Jeśli wyprawa się nie powiedzie i poniesie głośną klęskę, tylko on popadnie w niełaskę, stanie się przedmiotem drwin i szyderstw opinii publicznej. Ci, którzy pozostali w cieniu, przeciwnie, stracą jedynie pewne sumy dolarów; umyją ręce, powiedzą, że mieli inne zamiary, że nigdy zbytnio nie wierzyli temu biednemu szaleńcowi i wykorzystali go tylko do własnych celów. Sprawy tak się przedstawiały, że lepiej było, aby zwykli ludzie nie wiedzieli, iż marnuje się pieniądze na tak niedorzeczne przedsięwzięcia. I Reynolds przyjął zaoferowaną mu rolę frajera, chociaż w zamian zawarł tajny pakt: jeśli zdoła znaleźć tamten inny świat i będzie pewien, że go odszuka ponownie, jego aspiracje związane z bogactwem i chwałą zostaną sowicie zaspokojone, ponieważ w kancelarii jego adwokatów leżał dobrze zabezpieczony dokument wzorowany na umowie z Santa Fe zawartej między Królami Katolickimi a Kolumbem – gwarancja, w której Reynoldsowi przyrzeczono tytuły admirała, wicekróla i gubernatora wszystkich krajów odkrytych pod skorupą ziemską, a także dziesiątą część wszelkich towarów, jakie się znajdą w odkrytych miejscach. Dlatego MacReady mógł sobie nadal myśleć, że dowódca wyprawy jest tylko marionetką poruszaną przez ukrytych lalkarzy, tak było nawet wygodniej – im mniej kapitan wiedział, tym lepiej. Reynolds mu nie ufał. Właściwie nie ufał nikomu: historia obfituje w przypadki ludzkich miernot, które uzurpowały sobie chwałę odkrywców, odbierając ją podstępnie prawdziwym śmiałkom, przywłaszczały sobie wszystkie laury, a faktycznych bohaterów skazywały na zapomnienie. Reynolds nie chciał podejmować takiego ryzyka. Tak więc im bardziej MacReady uważał go za głupca, tym lepiej, ponieważ to dawało mu nad nim cenną przewagę.

Kapitan milczał z drwiącym uśmiechem, czekając na jego odpowiedź. Reynolds, postanawiając jeszcze bardziej udoskonalić swą rolę naiwnego idealisty, gotów był odpowiedzieć jakąś głupotą na temat przedsiębiorcy. W tym momencie jednak światem wstrząsnął dobiegający z nieba ogłuszający hałas. Zarówno MacReady, jak i Reynolds zaskoczeni podnieśli wzrok. Pozostali członkowie załogi również spojrzeli w górę, przekonani, że taki grzmiący hałas nie może oznaczać nic innego, jak tylko to, iż niebo wali im się na głowy.

I jeśli latający talerz zdołał wywrzeć wrażenie na takim człowieku jak Wells, mającym rozległą wiedzę naukową i wyobraźnię, dzięki której sam potrafił wymyślać podobne rzeczy, wyobraźcie sobie, jaką grozę musiał wywołać w tej garstce zwykłych marynarzy – ci prości ludzie, patrząc, jak dysk spada z nieba, nieświadomie rywalizowali o to, który z nich potrafi zrobić bardziej zdziwioną minę. Talerz niespodziewanie ukazał się na horyzoncie, zbliżył z ogromną prędkością, przeleciał ponad głowami przerażonych mężczyzn, ogłuszając ich iście smoczym rykiem, po czym oddalił się w kierunku odległych gór, kreśląc krętą bliznę światła na mrocznym płótnie nieba. Widzieli go wyraźnie, jak przelatywał nad nimi, ale żaden z nich nie zdołał rozpoznać, czym był ten ogromny, płaski i okrągły przedmiot, który zdawał się wirować wokół własnej osi, gdy z hukiem pędził nad światem. Wkrótce po tym, jak zniknął za oblodzonymi górami, widoczny już tylko jako gorejący punkt na niebie, rozległ się straszliwy hałas, jakby coś bardzo ciężkiego i przypuszczalnie żelaznego albo wykonanego z innego równie dużo ważącego materiału rozbiło się o lód. Jeszcze przez kilka minut słyszeli echo tego grzmotu. Gdy ustał, zapadła cisza zdawała im się nie do zniesienia, jakby się pogrążyli w oceanicznej głębinie. Dopiero wtedy kapitan MacReady odważył się odezwać.

– Co to, u diabła, było...? – wymamrotał, nie trudząc się nawet, by ukryć konsternację.

– Święty Boże, nie wiem... Wyobrażam sobie, że meteoryt – odparł Reynolds, nie odrywając zdumionego wzroku od odległych gór lodowych.

– Nie wydaje mi się – usłyszał zaprzeczenie.

Powiedział to chudy marynarz zwany Griffinem. Reynolds obrócił się w jego stronę z zaciekawieniem, zaskoczony pewnością, z jaką tamten wygłosił to zdanie.

– Jego trajektoria lotu była zbyt... nieprzypadkowa – wyjaśnił marynarz cokolwiek zmieszany tym, że nagle wszyscy zwrócili na niego spojrzenia. – Kiedy się zbliżał do gór, skręcił pod kątem prostym, i próbował się wznieść, jakby chciał uniknąć fatalnego zderzenia.

– Co sugerujesz? – zapytał MacReady, niebędący w nastroju do zagadek.

Griffin zwrócił się do niego i odpowiedział nieco speszony:

– No, wyglądało to, jakby ktoś usiłował celowo nadać mu kierunek, kapitanie. Jakby ktoś tym... kierował.

– Kierował? – wykrzyknął MacReady.

Griffin kiwnął głową.

– To prawda, kapitanie. Mnie też się tak zdawało – poparł go Wallace, inny marynarz.

MacReady spojrzał na Griffina bez słowa, próbując przetrawić to, co właśnie usłyszał. Ludzie, którzy w momencie zderzenia znajdowali się pod pokładem „Annawanu”, wyszli na zewnątrz zaalarmowani hałasem i zszedłszy po śniegowej rampie, skupili się wokół kolegów, wypytując ich o to, co się wydarzyło.

– Może to było coś w rodzaju... obiektu latającego – odważył się wysunąć przypuszczenie Griffin, ignorując zamieszanie i zwracając się do zamyślonego kapitana.

Spostrzeżenie marynarza zaskoczyło Reynoldsa. Obiekt latający? Ale jakiego typu? Było jasne, że na pewno nie balon. Przemierzał niebo z potępieńczą prędkością, jakby go coś napędzało, choć nie zauważyli, aby był do niego przyczepiony jakiś silnik parowy. Kapitan MacReady jeszcze bardziej udoskonalił wizerunek pogrążonego w zadumie myśliciela i skierował wzrok ku górom, jakby zamierzał zbudować tam dom.

– Cóż, jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić – orzekł w końcu. – Pójdziemy tam, gdzie spadło.

W niespodziewanym przypływie energii, jakby sobie nagle przypomniał, że jest kapitanem tego statku, zrobił przegląd swych ludzi, wywołał kilka nazwisk i w ciągu zaledwie sekund zorganizował grupę badawczą. Porucznikowi Blairowi powierzył tymczasowe dowództwo nad „Annawanem” i pozostającymi na miejscu marynarzami. Następnie z kolejnym drwiącym uśmiechem zwrócił się do eksploratora:

– Może pan nam towarzyszyć, jeśli pan sobie tego życzy, Reynolds. Może po drodze natkniemy się na pańską dziurę.

Reynolds nie potrudził się, by odpowiedzieć na zaczepkę. Potakująco skinął głową i wraz z innymi wyznaczonymi ludźmi ruszył, aby się zaopatrzyć we wszystko, co niezbędne do przemierzania lodowej pustyni. Zszedł pod pokład i starając się ignorować buchające mu w twarz ciepło, pochodzące z ogrzewania oraz z kuchni, wyminął prycze oraz rozwieszone wszędzie hamaki, po czym kierując się słabym światłem olejowych lamp, zdołał przebyć ciasne przejście prowadzące do kabin oficerskich, jak eufemistycznie nazywano klitki, w których cisnęli się dowódcy. Znalazłszy się w swojej maleńkiej norze, kiepsko oświetlonej skąpym blaskiem sączącym się przez brudny świetlik, Reynolds przyjrzał się melancholijnie niewygodnej siedzibie, w której ostatnio pędził dni: wbudowanej na stałe pryczy z brzuchatym materacem z końskiego włosia, malutkiemu biurku, stolikowi i dwóm krzesłom, fotelowi, który uparł się zabrać z domu, wąskiej spiżarce, gdzie ledwie mieściło się cokolwiek innego niż butelki brandy i kilka serów, umocowanej w kącie umywalce z zamarzniętą już wodą oraz kilku półkom zapełnionym książkami, których raczej nie ważył się ruszać, ponieważ odkrył ich funkcję, jakiej nigdy by się nie spodziewał po tak wielkich klasykach – że chronią przed zimnem przenikającym z drugiej strony ściany. Ciasnota nie pozwalała tańczyć walca, czego Reynolds nie miał najmniejszego zamiaru robić, choćby za sprawą magii w kajucie pojawiła się jakaś dama, ale niestety nie umożliwiała także bardziej ambitnych przedsięwzięć, takich jak zwykła ochrona przed zimnem. Gdy wziął to, po co przyszedł, obijając się przy tym o wszystkie możliwe rzeczy, wrócił na pokład, dołożywszy starań, aby żadne z utensyliów zwieszających się z sufitu w kubryku nie powaliło go ciosem w głowę.

Dwadzieścia minut później wybrani przez MacReady’ego ludzie znów stali na lodzie, ciepło ubrani i uzbrojeni, z dwojgiem sań i kilkoma psami. Grupa, oprócz Reynoldsa i samego kapitana, składała się z doktora Walkera, sierżanta artylerii Allana i siedmiu marynarzy, z którymi Reynolds do tej pory niewiele miał do czynienia, a byli to: Griffin, Wallace, Foster, Carson, Shepard, Ringwald i Metys Peters. Upewniwszy się, że są wszyscy, MacReady energicznym ruchem głowy wskazał oblodzone góry i bez dalszej zwłoki ruszyli w ich kierunku.III

Podczas marszu Reynolds trzymał się z dala od kapitana, choć miejsce u jego boku byłoby dlań najbardziej odpowiednie. Nie miał ochoty na wdawanie się w utarczki słowne z MacReadym podczas przeprawy przez lody, ponieważ wynikłoby tylko z tego celowe opóźnianie pochodu, tak więc ostatecznie znalazł się obok Griffina, wątłego marynarza, który swoimi uwagami zdążył już wzbudzić w nim ciekawość. Przypomniał sobie, że Griffin zaokrętował się na „Annawana” w ostatnim momencie, kiedy załoga była już w komplecie. Jego nalegania, by go przyjęto do Służby Odkrywczej, wygrały z oporem MacReady’ego, co dowodziło zarówno zapału marynarza dla tej podróży, jak i jego zdolności do pokonywania napotykanych przeszkód, zwłaszcza nieokrzesanych, nieustępliwych kapitanów. „Ale dlaczego było dlań takie ważne, żeby się tutaj znaleźć i zamarzać z zimna?” – zastanawiał się Reynolds.

– Uważam, że ma pan rację, Griffin – powiedział, kiedy się z nim zrównał. – Przypuszczalnie w tych górach znajdziemy jakąś latającą maszynę.

Griffina zaskoczyło, że zwraca się do niego dowódca wyprawy, który prawie nie zadawał się z załogą, i w dodatku mówi w charakterystycznym miłym tonie, jakby chciał przyjemnie pogawędzić. Wyraźnie zakłopotany, marynarz skinął tylko głową, wyglądającą jak zawiniątko z chustek i szali, spośród których wystawał jedynie zziębnięty nos. Jednak jego powściągliwość nie zraziła Reynoldsa – badacz był zdeterminowany, aby nawiązać rozmowę z nieufnym załogantem, czy ten tego chce czy nie.

– Czemu dołączył pan do naszej ekspedycji, Griffin? – spytał bez owijania w bawełnę. – Wierzy pan w teorię pustej Ziemi?

Marynarz przez kilka sekund spoglądał na niego ze zdumieniem. Miał bujne oszronione wąsy – eksplorator pomyślał, że po powrocie na statek nie pozostanie mu nic innego, jak obciąć zamarznięte włosy. Właśnie po to, aby uniknąć owego bolesnego, nieprzyjemnego zabiegu, Reynolds golił się regularnie, choć musiał się przy tym posługiwać miską pełną stopionego lodu. Najwyraźniej Griffin wolał nie poddawać się tym torturom co rano.

– To bardzo poetycka idea, proszę pana – odparł wreszcie.

– Bardzo poetycka idea, taak... Ale pan w nią nie wierzy – wywnioskował dowódca, posyłając marynarzowi nieufne spojrzenie. – Przypuszczam, że jest pan tu dla pieniędzy, tak jak wszyscy. Proszę mi jednak powiedzieć, dlaczego tak pan nalegał, żeby się zaokrętować na „Annawan”? Na każdym innym statku płacą tak samo albo nawet więcej, a warunki nie są tak niebezpieczne.

Griffin, coraz bardziej zażenowany tym wypytywaniem, odpowiedział dopiero po kilku sekundach.

– Chciałem się dostać na statek, który nie zapewniał powrotu, proszę pana – odrzekł w końcu.

Reynolds nie potrafił ukryć konsternacji. Przypomniał sobie ogłoszenie, które MacReady zamieścił w kilku nowojorskich czasopismach, aby zwerbować załogę. Pamiętał, że gdy je przeczytał, jemu samemu zmroziło krew w żyłach.

Poszukuje się ludzi do podróży na Antarktydę z zamiarem znalezienia wejścia do środka Ziemi. Warunki niebezpieczne: skrajne zimno i nieustanne ryzyko. Nie zapewnia się powrotu przy życiu. W razie sukcesu – cześć, uznanie i hojna premia.

– Nigdy bym nie pomyślał, że to może być dla kogoś zachętą – rzekł, spoglądając na wątłego człeczynę z czymś bliskim szacunku.

Do tej pory sądził, że Griffin nie różni się zbytnio od pozostałych śmiertelników – zakładał, że wszyscy zaciągnęli się na „Annawan” zwabieni ostatnim zdaniem ogłoszenia. Lecz ten chuderlawy marynarz zrobił to ze względu na przedostatnie zdanie. Najwyraźniej ścieżki ludzkiego serca są tak samo niezbadane jak wyroki Boże. Griffin wzruszył ramionami i dalej szedł w milczeniu, dopóki pytające spojrzenie Reynoldsa nie zmusiło go do dodania kilku słów.

– Nie wiem, dlaczego zaciągnęli się pozostali, proszę pana – wyznał, nie przestając patrzeć przed siebie – ale ja jestem tu po to, by uciec przed kobietą. Przynajmniej na jakiś czas.

– Przed kobietą? – powtórzył odkrywca jeszcze bardziej zaintrygowany.

Marynarz podsumował swoje zmartwienie smutnym westchnieniem.

– Chodzi o dziewczynę, do której się zalecałem. Trwało to nieco ponad cztery miesiące i nawet nie wiem za bardzo jak, zaręczyłem się i przyrzekłem, że się z nią ożenię. – Griffin zdawał się uśmiechać z rezygnacją pod licznymi warstwami tkaniny, które skrywały jego oblicze. – I jak pan zapewne rozumie, nie zamierzam się jeszcze żenić. Mam dopiero trzydzieści dwa lata! Zostało mi jeszcze tyle do zobaczenia na świecie!

Reynolds skinął głową, udając zrozumienie.

– Dzień po tym, jak podpisałem zaręczyny, poszedłem do portu i zaciągnąłem się na tę ekspedycję. Nie cierpię zimna, ale jak już panu powiedziałem, „Annawan” był jedynym statkiem, który nie zapewniał powrotu. Dostałem też tyle czasu, że mogłem postanowić, co tak naprawdę chcę zrobić ze swoim życiem.

– Pojmuję – powiedział Reynolds, chociaż go absolutnie nie rozumiał. – A ona? – dodał, uważając za oczywiste, że kobieta zerwała zaręczyny z człowiekiem, który zanim ją poślubił, uznał za stosowne wybrać się na samobójczą wyprawę.

– Jak może pan sobie wyobrazić, niezbyt dobrze to przyjęła, że nasze zaręczyny nagle przeciągają się o kilka miesięcy, a może i lat, ale zrozumiała moją... żądzę przygód.

– Pojmuję – powtórzył mechanicznie Reynolds.

Griffin kiwnął głową, dziękując mu za akceptację, i jakby już nierozważnie roztrwonił większość zapasu słów, jakie zabrał z sobą w podróż, zakończył rozmowę, ponownie pogrążając się w bezdennej ciszy, która odrzucała jakiekolwiek próby zbratania się, czemu Reynolds ostatecznie się poddał. Nadal szedł obok niego, dzieląc z nim to samo milczenie, tak że wędrowali niczym dwaj przechadzający się po krużganku mnisi, podczas gdy dookoła zaczęła się podnosić uciążliwa mgła, a zimno zdawało się wzmagać.

Próbując nie zwracać uwagi na pogodę, Reynolds zajmował myśli upadkiem dziwnej maszyny. Wydało mu się szczególnie ciekawe, że wydarzyło się to akurat teraz, kiedy tam byli, jakby ktoś na zamówienie urządził pokaz. Gdyby wcześniej nie utknęli tu w lodzie, nikt by tego nie widział i może pilot – jeżeli to prawda, że urządzeniem kierował ktoś w środku – umarłby bez świadków, błagając o pomoc, której nikt nie mógłby mu zaoferować. Potem eksplorator zadał sobie pytanie: które państwo może dysponować wiedzą i środkami niezbędnymi do wyprodukowania takiego jak ten aparatu, tnącego niebo z tak przerażającą prędkością, ale zaraz potrząsnął głową – snucie tego rodzaju domysłów nie miało sensu. Powiedział sobie, że za godzinę, może nawet wcześniej, sam się o tym przekona, i skupił uwagę na majestatycznym pięknie krajobrazu – otaczającej ich zewsząd czystej bezkresnej bieli, na pozór imitującej pałacowe marmury. Jak na ironię, cechy, które przesądzały o pięknie tej scenerii, w końcu mogły sprowadzić na nich śmierć.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: