Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marcelina i Twierdza Wspomnień - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marcelina i Twierdza Wspomnień - ebook

Druga część powieści fantastycznej o Marcelinie Łobzowskiej, która tylko pozornie jest zwykłą dziewczynką. W jej rodzinie talent pisarski dziedziczy się... wraz z klątwą, przez którą Marcelina wplątana zostaje w serię niezwykłych zdarzeń. „Marcelina i Twierdza Wspomnień” to już druga z serii powieści fantastycznych pełnych uroczych, tajemniczych i często zabawnych bohaterów oraz magicznych światów. W rodzinie Marceliny Łobzowskiej, talent pisarski dziedziczy się wraz z klątwą, przez którą dziewczynka wplątana zostaje w serię niezwykłych zdarzeń. Najpierw znika w tajemniczych okolicznościach, trafia do bliźniaczego domu w Bezczasie, a teraz musi zmagać się z kolejnymi wyzwaniami. Wszystko bowiem wskazuje na to, że ktoś podmienił jej najbliższych i tym samym zagroził bezcennej Harmonii pomiędzy Światami. Marcelina wraz z przyjaciółmi wyrusza bardzo, bardzo daleko, aby odzyskać rodzinę… Czym jest tajemnicza Adaptacja? Jak dostać się do Twierdzy Wspomnień? I czy Radzie Księgi Przodków uda się odnaleźć zdrajcę? W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania zapraszamy na kolejną podróż do Bezczasu… i jeszcze kilku innych Światów…

*** DLA RODZICÓW – Marcelina wychowa czytelnika „Marcelina i Twierdza Wspomnień” oraz poprzedzająca ją „Marcelina i Pamięć Przodków” to powieści fantastyczne, których urok zasadza się nie tylko na niezwykłych przygodach, ale również na miłości do słowa i książek. W coraz szybciej zmieniającym się, pędzącym naprzód świecie, pełnym bodźców i cyfrowych gadżetów – powieści o Marcelinie Łobzowskiej starają się odwołać do chlubnej tradycji, w której książki stają się źródłem emocjonującej przygody i mogą z powodzeniem konkurować ze światem gier komputerowych i filmów. Ich bohaterka, dzięki swoim umiejętnościom i miłości do czytania, zostaje wplątana w niesamowitą historię, której początkiem są właśnie… książki. „Marcelina...” pokazuje ich świat od najbardziej atrakcyjnej strony, składa obietnicę przeżyć, których młodzi ludzie nie znajdą gdzie indziej. Powieści „Marcelina i Pamięć Przodków” oraz „Marcelina i Twierdza Wspomnień” otwierają świat wyobraźni i gwarantują serię niezapomnianych przygód… Harry Potter wychował rzesze czytelników – czas by jego pracę kontynuowała Marcelina. *** Izabela Skorupka (rocznik 1976) - Z wykształcenia antropolog kultury i dekorator wnętrz. Autorka tekstów piosenek, sztuk dla dzieci oraz opowiadań i wierszy. Od lat prowadzi dziecięcy teatr „Zebra w kratkę”, w którym współtworzy z młodymi aktorami spektakle. „Marcelina i Twierdza Wspomnień” to jej druga powieść. Prywatnie szczęśliwa żona, mama dwójki nastoletnich chłopców, miłośniczka czytania, gotowania, spotkań z przyjaciółmi i podróży.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64980-41-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wokół było ciemno. Ciemniej niż można sobie wyobrazić.

Gdy jest tak ciemno, umysł zaczyna tworzyć nieistniejące obrazy, żeby za wszelką cenę wypełnić pustkę. Umysł nie lubi pustki, podobnie jak karty Ksiąg, które nie lubią pozostawać niezapisane.

Ona również nie lubiła pustki, więc z wdzięcznością przyjmowała to, co podsunęła jej imaginacja.

A może to nie były wcale jej wyobrażenia?

Nie miała pewności, co jest, a czego nie ma. Pomyślała, że chyba nikt w żadnym ze światów nie może być pewnym tego, co naprawdę istnieje, a co nie.

Jedno nie ulegało wątpliwości – pewność była ułudą, zgrabnie stworzoną na potrzebę chwili. Czasem chwili nieco dłuższej, takiej jak na przykład ludzkie życie.

Poczuła strach, że nadal tam jest, że wróciła i zostanie uwięziona już na zawsze. To było bardziej przerażające od nieistnienia.

Paradoksalnie to właśnie strach był dowodem na to, że wciąż jednak JEST.

Nie umiała się tym cieszyć. Bezczas był gorszy od nieistnienia. Bezczas zabierał wspomnienia i nie dawał w zamian nadziei.

Bezczas pochłaniał bez reszty…

ROZDZIAŁ PIERWSZY Pewien zimowy, mroźny poranek

Marcelina tego dnia obudziła się w nie najlepszym humorze. Widziała, że będzie to dzień niezwykły, bo ostatnio inne właściwie jej się nie zdarzały. Nie czuła się jednak gotowa na kolejne niezwykłości. Popatrzyła chwilę w sufit, a zaraz później rozejrzała się po swoim zielonym pokoju. Pierwszy raz od kilku tygodni nie potrafiła ucieszyć się tym, co zobaczyła. Nie chodziło o to, że zmiany jej się nie podobały, wręcz przeciwnie, wnętrze w nowej odsłonie było niemal perfekcyjne. Delikatnie głębszy od poprzedniego odcień zieleni na ścianach, łóżko z baldachimem, podobne do tego, jakie pamiętała z bliźniaczego domu w Bezczasie, mięsiste story w delikatne listki, nastrojowe oświetlenie sączące się z licznych lampek z abażurami czy orientalny dywan we florystyczne wzory całkowicie spełniały jej oczekiwania. I budziły liczne wspomnienia. Nie ma co, ładnie i szybko to z mamą urządziły. Wykorzystały kilka zapomnianych mebli ze strychu i doświadczenie Marty Łobzowskiej, zawodowej dekoratorki wnętrz.

Od dnia, w którym podrzuciła Kamień Przodków i zniknęła podczas śniadania oraz udała się w nieplanowaną podróż pomiędzy wymiarami, jej życie całkowicie się zmieniło. Nie była już tą samą jedenastoletnią Marceliną Łobzowską z ulicy Nenufarów, kochającą książki i pisanie. Dziś była Marceliną Łobzowską – Czytającą i posiadającą własną Księgę Odpowiedzi, która jakimś cudem przedostała się tu z Bezczasu. Księga stała się częścią jej życia, ba! stała się integralną częścią niej samej. Bez niej nie było nowej Marceliny.

Umyta i ubrana, zerknęła w taflę wielkiego, osadzonego w złoconej ramie lustra wiszącego na ścianie. Nie mogła się nie uśmiechnąć. Śmiałość spojrzenia niebieskich oczu zdradzała samozadowolenie i determinację. Piegowaty, lekko zadarty nos wskazywał na bezkompromisowość i ambicję. A co sugerowała szyfonowa, zielona sukienka do kolan? Niewątpliwe zamiłowanie do nieco trącącej myszką elegancji, które było pewną nowinką w życiu Marceliny, ongiś lubiącej wygodne, bawełniane dresy. Metamorfoza dosięgnęła nie tylko zielonego pokoju. Metamorfozie uległa bowiem również Marcelina Łobzowska – Czytająca i Pisząca, przyjaciółka Kolekcjonera oraz pewnego zagubionego między światami chłopca, tak jak ona władającego słowami, który jakimś tajemniczym zrządzeniem losu (lub innych równie nieokreślonych sił) znalazł się wraz z nią w starym domu przy ulicy Nenufarów.

Pozornie wszystko wydawało się pozostawać w najlepszym porządku: wspólne posiłki, rozmowy, następujące po sobie poranki i wieczory – niby normalnie toczące się życie, a jednak coś było nie tak.

Marcelina czuła się źle.

Można to było zrzucić na reisefieber związane z nadchodzącą podróżą, ale chyba nie wyczerpywałoby to listy powodów do złego samopoczucia. Miała ich mnóstwo, jak podpowiadała jej sprawnie działająca intuicja.

– Czy mogę ci jakoś pomóc? – spytał z troską, połączoną ze zniecierpliwieniem i odrobiną właściwej mu ironii.

Wyrwana nagle z głębin własnych myśli, podskoczyła nieznacznie, mając nadzieję, że tego nie zauważył.

– Nie, nie możesz! – odburknęła, zupełnie nie w swoim stylu.

Stał oparty o framugę. Szczupły, wręcz chudy chłopak o niezwykłym spojrzeniu zielonych, głęboko osadzonych oczu, roztaczał wokół siebie aurę tajemnicy, bo też wiele ich towarzyszyło mu wszędzie, gdzie się pojawił. Eryk Glessman był ostatnio jej nieodłącznym towarzyszem i powiernikiem. Budził zaufanie Marceliny od pierwszej chwili, gdy ujrzała go w Bezczasie i choć tak wiele się zdarzyło, ta jedna rzecz nie uległa zmianie.

– Jak samopoczucie, moja droga panno? – spytał, jak zwykle delektując się każdym słowem.

Spojrzała na niego niepewnie. Może należało przyznać, że się boi? Że czuje się „wyrwana z kontekstu” i „niedopisana”? Wszechogarniający niepokój – to nie był zwykły stan dla Marceliny. Zazwyczaj pewna siebie i energiczna, parła naprzód, nie bacząc na przeciwności. Obecnie zachowywała się zupełnie jak nie ona. Może dlatego, że, odkąd wróciła z Bezczasu, czuła się nieswojo we własnym domu, wśród najbliższych? Wszystko, co znała od jedenastu lat, teraz wydawało jej się obce i dalekie. Wrażenie to było bardzo niepokojące i frustrujące, a wręcz smutne. Będąc TAM, marzyła o powrocie na łono rodziny – teraz nie umiała się w niej odnaleźć. Tęskniła za dawną beztroską, spokojem, radosnym witaniem każdego dnia, nadzieją, że przyniesie on jakieś niespodzianki i nowe, ciekawe przeżycia. Teraz, kiedy wydarzenia tak chętnie ją zaskakiwały, i to nie zawsze przyjemnie, miała już dość niespodzianek, bo z nich głównie składało się jej życie. Niespodzianki w nadmiarze to nie to samo co jedna raz na jakiś czas. Słowo „niespodzianka” nie powinno występować w liczbie mnogiej.

Tego sobie ostatnio gorąco życzyła.

– Zabrałaś chyba wszystko co potrzeba… Podobnie jak wszystko, czego nie potrzeba. – Patrzył na jej niedomykającą się walizkę krytycznie i jednocześnie z rozbawieniem. Tylko on potrafił tak zgrabnie żonglować emocjami.

Marcelina podniosła pochyloną do tej pory głowę i rzuciła mu jedno z tych wymownych spojrzeń, które miały wprowadzić zamęt w głowie interlokutora. Jej rozmówca jednak był niezwykle odporny na wszelkiego rodzaju gierki. Stał niewzruszony, oparty o framugę zielonych drzwi pokoju i uśmiechał się asymetrycznie. Ten jego idealnie wyrysowany półuśmiech, któremu nie sposób było się oprzeć, niezmiernie ją irytował. I jednocześnie zachwycał…

Cóż za mieszanina! Chyba zaraziła się od Eryka niejednoznacznością.

– Ostrzegam cię: nie chcesz dziś ze mną zadrzeć! – powiedziała, a mimo to odwzajemniła uśmiech.

– Ja, droga Marcelino, w ogóle nie chcę z tobą zadzierać. Absolutnie nie, w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem! A wiesz dlaczego?

– Oświecisz mnie i tak, niezależnie od tego, jak odpowiem na twoje pytanie.

– To prawda… Nie chcę z tobą zadzierać, dlatego że ty i ta twoja zielona książeczka to nad wyraz niebezpieczna mieszanka. Wielokrotnie miałem okazję przekonać się o tym ostatnimi czasy.

Spojrzała na zieloną, aksamitną Księgę Odpowiedzi, z którą właściwie się nie rozstawała. Nie mogła powstrzymać uśmiechu zadowolenia, ciągle bowiem trudno było jej uwierzyć, że właśnie ona, Marcelina Łobzowska, znalazła się w posiadaniu tak wspaniałego przedmiotu. Nie, określenie „przedmiot” nie odzwierciedlało w pełni tego, „czym” lub raczej „kim” była Księga Odpowiedzi. Należałoby uznać ją za byt, papierową istotę posiadającą własną wolę, podejmującą niezależne i jakże trafne decyzje. Ten niewielkich rozmiarów, dość niepozorny i zdecydowanie piękny wolumin, dzięki swej mądrości i możliwościom, nie raz pomógł Marcysi przetrwać w Bezczasie. Stał się bezcennym przewodnikiem w drodze do odzyskania Księgi Najważniejszej, której tak chciwie pragnął Kolekcjoner.

Tyle się wydarzyło…

Wspomnienie tych jeszcze świeżych przeżyć sprawiało, że czuła dreszcze, ale również budziło satysfakcję i napawało dumą. Niestety, wkradała się w to wszystko odrobina niepokoju. (Znów ten koktajl emocjonalny.) Wiele bowiem się zmieniło. Od powrotu do domu jej zielona Księga bywała markotna i nieprzewidywalna, zaczęła trochę inaczej się zachowywać, nie zawsze reagując na Słowa Otwarcia. Stała się dużo bardziej niesforna, a nawet niechętna do współpracy. Trzeba również przyznać, że kilka razy, niejako z własnej inicjatywy, zrobiła Erykowi zupełnie zgrabne psikusy. (Umieszczenie go w śnieżniej zaspie głową w dół i ułożenie do snu na suficie to tylko te najbardziej niewinne.)

Oczywiście trudno było wytłumaczyć przyjacielowi, że nie było się pomysłodawcą tych zabaw. Nie dawał wiary i patrzył na Marcelinę z obawą i coraz większym respektem.

Odkąd Księga zaczęła żyć własnym życiem, Marcelina starała się żywić nadzieję, że mimo wszystko, w razie realnej potrzeby, będzie można liczyć na pomoc z jej strony. No cóż, dziewczynce nie pozostało nic innego jak baczna obserwacja i radość z faktu, że jej zielona Księga nadawała się również do zadań mniej poważnych niż ratowanie świata przed Chaosem i łapczywością niektórych Władców Słów.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Eryka:

– Gdzie on jest, do stu tysięcy niezapisanych kartek? – powiedział.

– Któż taki? – odparła zaskoczona brakiem związku pytania z jej myślami.

– Dziewczę drogie, a na kogo czekamy? – Spojrzał na nią z odpowiednią dozą zniecierpliwienia, która szybko oprzytomniła Marcelinę.

– Ach, nasz… przewodnik?

– A któż by inny? – Swoim zwyczajem przewrócił oczami.

– Czy koniecznie musisz odpowiadać pytaniem na pytanie?

– A ty? Czy ty także musisz to robić?

– A nie powiedział ci nikt, że ja nic nie muszę? – Wzięła się pod boki w geście podpatrzonym u Azalii (za którą, nawiasem mówiąc, potwornie tęskniła).

– Czy myślisz, że mógłbym o tym zapomnieć? Twoja Księga…

– Czy Księga jest jednym tematem do rozmów? Ciągle o niej wspominasz!

– Wolę was obie mieć na oku… – powiedział, po czym położył palec na ustach. – Słyszysz?

– Co takiego?

Mimo że okno było zamknięte, rzeczywiście dało się słyszeć dochodzące z zewnątrz dźwięki, które sugerowały, że ktoś próbuje rozgrzać silnik samochodu. Był to nieomylny znak, że należało przerwać przekomarzanie i ruszać przed siebie. Ich przewodnik najwyraźniej szykował się do drogi.

Eryk wyjrzał na zewnątrz i potwierdził te przypuszczenia:

– Jest!

– Możecie przestać się sprzeczać? – Głos mamy rozległ się na klatce schodowej wiekowego budynku i bezbłędnie dosięgnął ich uszu.

– Czy w tym domu można mieć trochę prywatności? – spytała (dużo głośniej, niż jej się wydawało) Marcelina.

– Ty się, Marcyśka, nie zajmuj swoimi prawami, tylko złaź na dół. To samo dotyczy młodego kawalera. Chcę usłyszeć miłe skrzypienie schodów. Eryku, dotarło?

– Dotarło, dotarło! Już pędzimy, droga cioteczko…

– No, ja myślę! Ktoś na was czeka z niecierpliwością… – powiedziała mama Marceliny i najwyraźniej się oddaliła.

„Czas ruszać w nieznane” – pomyślała dziewczynka, a zaraz potem powiedziała:

– „Cioteczko”… to słowo… Tak dobrze wszystko pamiętam! Tęsknię za nimi… Nawet za nią… za Klarą…

– Ja też – odpowiedział Eryk i spojrzał poważnie w jej oczy. Zaraz potem w jego źrenicach pojawiły się wesołe „iskierki chochlika” i dodał:

– Wykwintnie wyglądasz!

– Ty i te twoje słowa… – Marcysia uśmiechnęła się, zadowolona z komplementu, dygnęła grzecznie i rzekła nie bez ironii:

– Dziękuję, młody kawalerze…

W sekundę potem zbiegła po schodach.

– Hej, hej, a walizka?

– No chyba nie myślisz, że będę dźwigać bagaże w takim stroju! Sukienka mi się pogniecie! – krzyknęła już z dołu.

Weszła do kuchni i rozejrzała się zaskoczona. W pomieszczeniu panowała nietypowa dla tego domu cisza. Nikt się nie krzątał, nie prowadził zażartych dyskusji i nie dowcipkował, a to wszystko z prostego powodu – kuchnia była pusta. Przy wielkim, starym stole, mogącym pomieścić nawet dwadzieścia osób, nikt nie siedział i nie czekał na nią, jak to niegdyś bywało. Przedziwne!

Na drewnianym blacie o bogatym usłojeniu leżały jakieś gazety, kartki, książki, brudne naczynia i resztki niedojedzonego śniadania. Pachniało kawą, herbatą dziadka Henryka i aromatycznym nieznanym wypiekiem, będącym zapewne jedną z nowinek kulinarnych, które ostatnio pojawiały się tu dość często. (Odnalezienie Księgi Przepisów Melanii zobowiązywało!) Wszystkie te nieomylne znaki sugerowały, że ktoś tu jednak był i to zupełnie niedawno – mieszanina aromatów przyprawiała o zawrót głowy.

– Hej… Gdzie się podzialiście…? – Starała się wywołać członków swojej rodziny, mając nadzieję, że wyjdą z bliżej nieokreślonego ukrycia.

– Nie ma nikogo? – spytał tuż za jej plecami zaskoczony i ciężko dyszący Eryk.

– Ja jestem. Coś taki sterany? – Obejrzała się i zobaczyła, jak z wyraźną ulgą umieszcza na podłodze jej walizkę w kratkę.

– Twój pakuneczek… powinien być raczej przeznaczony dla rosłego Dawida niż dla przystojnego młodzieńca o nieprzesadnie atletycznej budowie.

– Przystojnego?! – zakpiła delikatnie. – Swoją drogą, gdzie oni wszyscy są?

– Zabiegani… Jak zwykle… Bezczas miał jednak swoje zalety: żadnego pośpiechu, gonitwy, punktualności. Wasze życie jest poważnie ograniczone zbędnym wymiarem – czasem!

– Wasze? Pragnę ci przypomnieć, że z niewiadomych przyczyn stało się ono również twoim życiem. Podobnie jak my podlegasz czasowi!

– Nie potrafię się dostosować. Ale dziwi mnie, że ty tak źle to znosisz, powinnaś się przyzwyczaić do działania w pośpiechu i do zaganianej wiecznie rodziny.

– Oni tacy nie byli… O ile dobrze pamiętam…

Jednego mogła być pewna: w tym domu od pewnego czasu było dziwnie.

– Znowu wygłosisz teorię o tym, że coś tu się zmieniło? Ile razy mam powtarzać, że najpewniej to ty się zmieniłaś? Te wszystkie wydarzenia i intensywne przeżycia nie mogły pozostać bez wpływu na nasze osobowości, nie uważasz?

– Nie uważasz, nie uważasz… A ja i tak swoje wiem!

Nie dokończyła… Znów to poczuła… To było jak wyłączenie zasilania we wszechświecie. Nagle, na kilka niewyraźnych sekund wszystko znikało, a świat pogrążał się w całkowitej ciemności, jakby był oblepiony smolistą, gęstą nicością.

– Znowu…

– Też to zauważyłaś? – spytał drżącym głosem Eryk.

– No pewnie! Na kilka sekund wszystko gaśnie… To jest przerażające… Chcesz dalej snuć opowieść o moich głupich teoriach i paranojach?

– Mógłbym… Szkoda jednak, że obydwoje TO dostrzegamy, w innym wypadku można by TO uznać za psikus imaginacji.

– To może być psikus imaginacji… tylko nie naszej! – powiedziała Marcelina i aż sama się wzdrygnęła. Zdecydowanie wolałaby, żeby nikt nie bawił się jej rzeczywistością.

– O, jesteście! – Niespodziewanie, pojawiając się właściwie znikąd, mama Marceliny weszła do kuchni. Tym razem podskoczyli obydwoje, ale zdołali szybko przywołać się do porządku.

– My jesteśmy, ale gdzie są wszyscy?

– Marcysiu, jest weekend, czyli moment na realizację licznych planów, które pojawiły się w ciągu tygodnia. Nie ma czasu do stracenia!

– I dlatego dom opustoszał? – spytała Marcelina, przyglądając się z uwagą mamie, która bywała ostatnio jakaś taka…

– Między innymi… – przerwała jej rozmyślania Marta Łobzowska. – Baciulek z Dawidem na kolejnej randce, tym razem wystawa fotografii z lat trzydziestych w pałacyku na wodzie. Nie pytajcie mnie, ile to potrwa. Zapewne wieki… Przed nocą pewnie ich nie ujrzymy. Tata pomaga wujowi Eryka uruchomić samochód, natomiast babcia z dziadkiem zabrali Michasia na sanki. Swoją drogą, to przedziwne, że zima w ogóle nie odpuszcza, nie uważacie?

– Uparta jest – przyznał Eryk.

Mama była dziś w dość dobrej formie, mówiła ładnie, używała pełnych zdań i wydawała się skoncentrowana. Uff…

– Nie wiem, czy zdążycie zjeść śniadanie… Może chociaż herbaty się napijcie. Zapakuję wam na drogę kilka pasztecików z kapustą i soczewicą.

– Z pewnością według przepisu mojej… według przepisu Melanii… – powiedział poważnie chłopiec.

– Oczywiście, jest niezastąpiona jako źródło kulinarnych inspiracji. Babcia nie może się oderwać od jej Księgi Przepisów, a Baciulek od jej syna. Swoją drogą, to wielka niespodzianka, że Dawid okazał się zagubionym synem Melanii Łobzowskiej. Ciekawa historia… Ma podobno oczy zupełnie jak ona…

– Podobno… Nie pamiętam jej, niestety… – stwierdził grzecznie, acz nierozważnie Eryk.

– Ja ją pamiętam. Możesz przyjąć to jako pewnik: ty również masz jej oczy – powiedziała beztrosko Marcelina, a w sekundę później zamarła.

– Marcysiu, co ty wygadujesz? – Mama miała minę wyrażającą skrajne zdumienie. Patrzyła na córkę, jakby ją widziała po raz pierwszy w życiu.

– Sama nie wiem… tak sobie plotę co mi ślina na język przyniesie… – rzekła dziewczynka, starając się zachować żartobliwy ton.

– Najwyraźniej… Czy wy się obydwoje dobrze czujecie? Jedno paple, drugie chodzi jak strute…

„I kto to mówi?” – pomyślała Marcelina.

– Twój wuj, Eryku, czeka już na was z niecierpliwością. Zaraz wyruszacie w podróż i chyba jest to wystarczający powód do radości.

– Przeogromnej radości… – potwierdził szybko.

Zbyt szybko.

– Swoją drogą, to niebywałe, że ciągle jest tak zimno. Jak dawno do nas przyjechałeś, Eryku? Przypomnij mi, kiedy wuj zostawił cię pod naszą opieką?

– Jakieś pięćdziesiąt tomów temu.

– Co proszę?! – Mama osłupiała.

Eryk wpatrywał się w zdumione oczy Marty, zastanawiając się, co też znowu ją zadziwiło. Staliby tak zapewne jeszcze dość długo, gdyby z pomocą nie przyszła im Marcysia.

– Czas na nas… – Chwyciła Eryka za rękę i zaczęła ciągnąć go w stronę holu.

– Tak, tak… Czas na was. Chyba czas… Nie wiem, ile zajmie wam podróż na ten… Dokąd właściwie jedziecie? Ciągle zapominam. Coś nie najlepiej ostatnio z moją pamięcią…

Wyglądało na to, że mama Marceliny znów się „popsuła”… Ostatnio członkowie jej rodziny, podobnie jak świat wokół, przeżywali coś w rodzaju chwilowych przerw w dostawie prądu.

– Mamooo… Przecież mówiłam ci tysiąc razy! To kongres, który pod jakże zgrabną nazwą „Młodzi literaci przy-słowie” kryje zapowiedź fascynującego spotkania nieletnich miłośników książek! – wyrecytowała Marcysia.

– Ach tak, tak… W rzeczy samej… Literacki, dla młodzieży. Kongres… tak, tak… – powtórzyła Marta, ale jakoś bez przekonania.

– Piękną formułkę przygotowałaś… – szepnął Marcelinie na ucho Eryk, kierując się w stronę przedpokoju.

Ubrali się w zawrotnym tempie. Chłopiec ponownie chwycił kraciastą walizkę, ale tym razem Marcysia postanowiła mu pomóc.

– A gdzie twój bagaż? – spytała, patrząc na niewielki pakunek zawinięty w szary papier, który trzymał pod pachą.

– Niewiele potrzebuję do szczęścia – odpowiedział i wskazał na wystający z kieszeni niewielki brulion w kolorze niebieskim.

– Niepozorna książeczka, hę?

– NN – niepozorna i niezbędna – uśmiechnął się od ucha do ucha.

Niebieska Księga Porozumienia o niezwykle skromnym wyglądzie i niewielkim rozmiarze skrywała niewyobrażalnie cenne i niebezpieczne treści. Ich przyjaciel, Kolekcjoner (ale ten dobry) i nauczyciel, zabronił Erykowi z niej korzystać i nakazał strzec jej jak oka w głowie. Teraz dobry Kolekcjoner stał na zewnątrz i szykował się do wyjazdu.

Apoloniusz Biers, człowiek zdecydowanie starej daty, ale w niełatwym do określenia wieku, przyglądał się podejrzliwie nienowej już maszynie służącej do pokonywania przestrzeni. Występując ostatnio w samozwańczej roli „wuja” Eryka, wykazywał głęboką niechęć do udawania i modelowania rzeczywistości dla własnych, i nie tylko własnych, potrzeb. Cały ten teatr był niezbędny w zaistniałych okolicznościach, ale perspektywa podróży dawała nadzieję na chwilę relaksu i odpoczynku od, jak to ujmował, pajacowania i robienia dobrej miny do złej gry.

– Drogi panie Apoloniuszu, czy na pewno umie pan prowadzić samochód? – spytał z wyraźnym niepokojem w głosie tata Marceliny, rozcierając zgrabiałe od mrozu dłonie.

– O ile mnie pamięć nie myli, drogi Łukaszu, całkiem dobrze mi to wychodzi…

– Hmmm, a ta pamięć… Jak daleko musi pan sięgnąć w jej zakamarki, żeby przywołać swoje umiejętności w zakresie prowadzenia pojazdów mechanicznych?

– Zważywszy, że jestem już wiekowym człowiekiem, zadowala mnie to, iż w ogóle rozpoznaję, które z przedmiotów to samochody! – Biers roześmiał się głośno, ku całkowitej konsternacji taty Marceliny. Zobaczywszy minę, jaką wywołał jego śmiech, Apoloniusz postanowił uspokoić Łukasza.

– Proszę się nie obawiać, prowadzę szaleńczo dobrze! – powiedział i uśmiechnął się zawadiacko, pozostawiając rozmówcę w oparach obaw i lęku.

Niepewność, zagubienie i ćmiący bezustannie niepokój – to wszystko sprawiło, że Marcelina, która zazwyczaj cieszyła się perspektywą podróży, czuła teraz przemożną chęć, by zaszyć się pod ukochaną kołdrą w hortensje i całkowicie odciąć od wszelkiej odpowiedzialności. Nie chciała nigdzie jechać i już, a na pewno nie miała ochoty na podróż w nieznane. Jej „chcenie” czy „niechcenie” nie miało niestety nic do rzeczy. Należało wyruszyć natychmiast i to, podobno, nie ulegało wątpliwości. Sprawy wyglądały rzekomo zbyt poważnie i nie można było dłużej udawać, że nic niepokojącego się nie dzieje. A przynajmniej tak twierdził Apoloniusz i dlatego naciskał na niezwłoczny wyjazd.

W tych okolicznościach, na tle pięknych, śnieżnych krajobrazów i pośród sypiących wokół płatków zachwycających swymi geometrycznymi kształtami pożegnanie nabrało delikatnego odcienia dramatyzmu:

– Tato, może pojedziesz z nami? – spytała Marcelina, obejmując mocno ojca w pasie.

– Nie, lepiej nie. Na pewno nie… Muszę ich pilnować…

– Kogo masz zamiar pilnować? – Rzuciła mu zadziwione spojrzenie.

– Tamtych… – odpowiedział tata i spojrzał wymownie w kierunku domu.

Wiedziała, że sprawy mają się nie najlepiej, jej rodzina była dziwna, zachowywała się dziwnie, mówiła dziwne rzeczy i miała kłopoty z pamięcią. Ale żeby aż pilnować!

– Oprócz Misiałka nie widzę tam nikogo do pilnowania. Sami dorośli ludzie…

– Dorośli… ha! Zamierzam nie spuszczać oka z tych… tych dziwaków! – powiedział z przekonaniem Łukasz, zaskakująco zdeterminowany jak na siebie, czyli zazwyczaj niespecjalnie zdeterminowanego tatę Marceliny.

– Martwię się o ciebie, jesteś jakiś nieswój… – powiedziała niepewnie Marcelina.

– Ja? To oni są nie-swoi. Wszystko wokół jest nie-swoje i na pewno nie-moje. Oni są… są… podmienieni… – dodał teatralnym szeptem. – Nie wierzę, że tego nie zauważasz.

– Oczywiście, że zauważam, że coś jest z nimi nie tak, ale niezmiennie bardzo mnie dziwi, że ty też to widzisz! – powiedziała i cmoknęła go siarczyście w policzek.

Spojrzeli na siebie z miłością i troską, a zaraz potem przenieśli wzrok na uwijających się przy samochodzie Apoloniusza i Eryka. Chłopak nie wyzbył się jeszcze strachu przed samochodami. Nie znał świata, w którym wszystko pędzi w takim tempie: ludzie, przedmioty, myśli, informacje. Zatrzymanie w Bezczasie niewątpliwie zostawiło trwały ślad w jego osobowości i co rusz dawało o sobie znać. Głównie poprzez nerwowy, spłoszony wzrok i zupełnie dla niego nietypową niepewność.

– Czas na nas, jeśli mogę się tak wyrazić. Kazano nam ruszać bez ociągania – rzekł Apoloniusz w zamyśleniu, okrywając się szczelnie połami swojego nieskazitelnego, wybitnie eleganckiego płaszcza.

– Kto kazał? – spytał tata Marceliny, sprawdzając jeszcze, czy bagażnik jest dobrze zamknięty.

– Co kazał? – odpowiedział mu pytaniem nauczyciel, odwracając w jego stronę zamglone oczy.

– No powiedział pan… ruszać bez ociągania…

– Owszem, nie należy się ociągać!

– To wiem, ale kto kazał ruszać bezzwłocznie? – Tata nie odpuszczał.

– Nie wiem, o czym pan prawi, Łukaszu… Doprawdy, niejasna konwersacja nam się uplotła.

Tata Marceliny stał oniemiały i parzył na Biersa w osłupieniu. Konwersacja, w rzeczy samej, uplotła się w sposób niejasny, a mówiąc prościej – rozmowa się im nie kleiła. Czuł, że Kolekcjoner coś ukrywa i miał nadzieję, że ta cała tajemniczość to jakiś celowy zabieg służący zachowaniu dyskrecji.

Pytanie tylko – przed kim?

Po wycałowaniu mamy, niekończącym się machaniu i zapewnianiu, że wszystko zostało zabrane, usiedli w ciasnym i przemarzniętym samochodzie taty. Okryli się przygotowanymi przez Martę kocami i spojrzeli na Biersa.

– Panie Apoloniuszu, czy teraz może nam pan powiedzieć, dokąd tak naprawdę jedziemy…? – spytała Marcelina.

– Nigdy tego nie ukrywałem. Jedziemy na kongres…

– Ale mówił nam pan, że to tylko wymówka i że musimy wyjeżdżać jak najszybciej i że sprawy mają się niezwykle poważnie – naciskała z uporem.

– Tak mówiłem? – spytał, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie.

– Tak pan mówił… wujku… – potwierdził Eryk.

Apoloniusz odwrócił się w ich stronę. Rondo filcowego kapelusza zasłaniało mu oczy niemal zupełnie, sprawiając, że wyglądał tajemniczo, a nawet trochę strasznie.

– Zatem miałem rację! Należy jak najszybciej uciekać i właśnie to zamierzam teraz zrobić – powiedział Apoloniusz Biers i odpalił silnik zielonego Renault 4 z 1964 roku.

ROZDZIAŁ TRZECI Wyprawa

Jechali przed siebie. W ciszy i w zamyśleniu. Każde z nich z własnymi obawami i nadziejami. Każde obarczone pamięcią tego, co się wydarzyło, i niepewnością wobec tego, co się wydarzy. Apoloniusz, nie tylko niechętny do rozmów, ale również bardzo skoncentrowany na prowadzeniu „diabelskiej maszyny”, okazał się towarzyszem nieprzystępnym i markotnym. Właściwie nie odpowiadał na ich pytania, mrucząc jedynie coś pod nosem, więc Marcelina z Erykiem szybko przestali je zadawać. Po co komu nawałnica pytań bez odpowiedzi i kulawy dialog z zanurzonym w wewnętrznym monologu Kolekcjonerem? Woleli pogryzać jeszcze ciepłe paszteciki z soczewicą (oczywiście według przepisu Melanii) niż zgadywać, co oznaczają wypowiadane przez niego urywane zdania.

Apetyt im jednak nie dopisywał. Jedli więc bez przekonania, a smak potrawy służył im bardziej do uruchamiania pokładów wspomnień niż zaspokajania głodu.

Melania… Eryk zazdrościł Marcelinie, że poznała jego matkę, której mgliste wyobrażenie majaczyło gdzieś na progu jego, nadwyrężonej pobytem w Bezczasie i niedawno dopiero odzyskanej, pamięci. Marcysia zaś żałowała, że Melania zagościła w jej życiu na tak krótko, znikając w otchłani Oceanu Nie-Oczywistości na bliżej nieokreślone „zawsze”. Obydwoje wiedzieli, że okazała się kimś ważnym, mądrym, dobrym i potrzebnym. Pomogła im – i odeszła. Czy to było konieczne? Czy nie dało się jakoś inaczej tego rozwiązać? Czy strata była na stałe wpisana w życie Melanii Łobzowskiej? Czy…

Kolejne pytania nie były im teraz na rękę. Zagubieni i zmęczeni niewiedzą, pragnęli jedynie spokoju. Ten jednak, co podejrzewali, nie był im pisany w najbliższej przyszłości.

Jechali w milczeniu, ale od ich kłębiących się myśli w powietrzu było aż gęsto. Patrzyli na rysujący się za oknami auta świat bez zaangażowania i większego zainteresowania. Najwięcej rozgrywało się w ich głowach, gdzie drzemały obawy, budziły się wspomnienia i rodziły oczekiwania. Dokąd prowadziła ta kręta, dość nierówna droga? Czy mieli siły na kolejne zmagania z nieznanym? Czy ich przewodnik na pewno wiedział, co robi? Jak długo będzie trwała ich podróż?

Ach, te pytania, dzikie i nieposkromione… Pojawiały się same, wbrew ich woli. A odpowiedzi wciąż nie było…

Apoloniusz, podobnie jak oni refleksyjny i w swych rozmyślaniach samotny, patrzył przed siebie z niewiele mówiącym wyrazem twarzy, którą mogli obserwować jedynie we fragmentach. Zapatrzony w dal, niechętnie ukazywał swój profil, zanurzając twarz głęboko w kołnierzu flauszowego płaszcza. Wydawał się daleki, nieobecny i zdecydowanie nieprzystępny. Swoim zachowaniem nie zachęcał do konwersacji. W pewnym momencie, ku ich całkowitemu zaskoczeniu, Biers wcisnął guzik uruchamiający zabytkowe radio umieszczone w desce rozdzielczej auta. Urządzenie, niemiłosiernie trzeszcząc i skrzecząc, zaatakowało ich nieznośną kakofonią, przerywając tym samym drogocenną ciszę. Marcelina i Eryk zatkali uszy, czekając, aż ich opiekun ustawi pokrętło w miejscu, które pozwoli dźwiękom sączyć się płynnie z głośników. (O ile ten rzęch miał w ogóle takie miejsce.) Biers jednak, niezrażony upiornym hałasem, uparcie szukał jakiegoś kanału, jednocześnie patrząc na drogę i uważnie nasłuchując.

– …jakiej nie powstydziłaby się żadna gwiazda rockowej sceny, a liczne… trrrrszszssspstzsstttsssssstrzrrzrzszzzz… są chyba najsmutniejszym wydarzeniem w powojennej historii tego naznaczonego cierpieniem narodu… trrrrszszssspstzkrzszztssszzzrrrr… ludzie zostali zamknięci na ponad piętnaście godzin w ciemnym i zimnym pomieszczeniu, które stało się ich więzieniem, jakiego… trwssszunusszzzzpsttszzzz… uuu na na na, oł je te mucio na na na na….

– Uszy więdną… potwornie dużo trzeszczenia, zgrzytania i szeleszczenia, panie Apoloniuszu… – wtrąciła Marcelina, przekrzykując radio. – Panie Apoloniuszu… Słyszy mnie pan?

Krzywiąc się od nadmiaru nieprzyjemnych dźwięków, pochyliła się w stronę kierowcy. Żywiła głęboką nadzieję, że Biers zaniecha uporczywych poszukiwań.

Nie zaniechał.

– …witamy w naszym studiu psychologa zajmującego się na co dzień problemami związanymi z uzależnieniami od luksusu. Podobno jest to nowo rozpoznana jednostka kliniczna, która… zztssszzsssstrzrrzrzsz…. Gdzie jesteś moja kochana, szukam cię, szukam z samego rana, ktoś mi powiedział, że uciekłaś sobie, dokąd poszłaś, ja ci nic nie zrobię… lalalalalala sztszzzzzz ksztztttzzzzszzzz… mamy dziś dla państwa konkurs, w którym można wygrać cztery najnowsze modele telewizorów firmy… krrszzztszzzziuuuiuuuuuutszzzz

– Wuju… – wycedził Eryk. – To istotnie nie do zniesienia. Czy moglibyśmy cię prosić o porzucenie tej działalności, która jest dla nas utrapieniem? Ten atak słów i dźwięków sprawia, że chce mi się…

– O! Mam… – rzekł spokojnym głosem Apoloniusz i przestał obracać gałkę. Ich uszu dobiegł ciepły i dość głęboki męski głos.

– …Jechali przed siebie. W ciszy i w zamyśleniu. Każde z nich z własnymi obawami i nadziejami. Każde obarczone pamięcią tego, co się wydarzyło i niepewnością wobec tego, co się wydarzy…

Przez chwilę znów dało się słyszeć trzaski-praski, ale zaraz potem ponownie pojawił się aksamitny głos lektora:

– …Spodobało im się to, co usłyszeli. Pochłaniali łakomie słowa, które przynosiły im ukojenie i rozwiewały wszelkie lęki. Tego właśnie w tym momencie potrzebowali. Droga zapowiadała się bowiem na długą i prowadziła ich w nieznanym kierunku. Z tym większą nadzieją uchwycili się miłego brzmienia głosu…

– Ładne… Nareszcie trochę spokoju… Dziwię się, że ludzie z własnej woli przystają na taki jazgot, który nam wcześniej, wuju, zaserwowałeś…

– Istotnie, to dość zaskakujące – odpowiedział od niechcenia Biers.

– Ciekawe, co to za stacja? To chyba jakieś słuchowisko… Może powieść czytana na antenie…? – zastanawiała się na głos Marcelina.

– …Ku zdumieniu młodych pasażerów ulokowanych wygodnie na tylnym siedzeniu niewielkiego wehikułu, na horyzoncie pojawiły się wysokie, ośnieżone pasma gór pnące się ku niebu…

Ich oczom ukazały się wysokie, ośnieżone pasma gór pnące się ku niebu. Marcelina poczuła dziwny dreszcz (dużo silniejszy od zwykłego Marcelinowego dreszczyku) przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Rozglądała się wokół zaniepokojona monumentalnym krajobrazem i opowieścią zdającą się ingerować w to, na co patrzyła.

– Co to za stacja radiowa?! – spytała ponownie, ale zdecydowanie ostrzej.

Apoloniusz milczał nieugięcie, w odróżnieniu od głosu sączącego się z wysłużonych głośników.

– …Zbocza porastały potężne, siwiejące iglaki, stłoczone gęsto jeden przy drugim. Majestatyczne drzewa, tkwiące wiernie w tych samych miejscach od bardzo dawna, onieśmielały i potęgowały wrażenie trwałości i tajemnicy…

– Panie Apoloniuszu, oczekujemy na odpowiedź! Co to jest za stacja? – Nie ustępowała Marcelina, czując się coraz bardziej nieswojo.

– Stacja? – odezwał się wreszcie Biers.

– Tak jest, chodzi mi o tę stację radiową… u licha… – prawie krzyczała.

– Hmm… stacja… to jest niezbędna stacja… Ale licha proszę nie budzić, Marcelino.

– Do czego niezbędna…? – spytał Eryk, próbując usilnie wyczytać coś z profilu „wuja” i nie pozwolić mu uciec od odpowiedzi.

– Do odbycia naszej podróży… – odpowiedział spokojnie Biers i dało się zauważyć przemykający po jego twarzy nieodgadniony uśmiech.

– …Szczyty, skąpane w piętrzących się na niebie chmurach, pozostawały poza zasięgiem ich wzroku. A wszystko to za sprawą…

…szaro-żółtych obłoków przesuwających się leniwie nad tym monumentalnym krajobrazem. Nie wiadomo było, jak wiele skrywały przed wzrokiem podróżników.

Wyglądali nieufnie przez szyby samochodu i obserwowali uważnie migające widoki.

Jakiś czas temu wyjechali z osiedla jednorodzinnych domków, a wtedy wehikuł znalazł się na asfaltowej, niemal pustej i dość krętej drodze. Jechali uparcie przed siebie, mijając nieliczne zabudowania, błotniste pola pokryte śniegiem i łyse drzewa o złowieszczo wyciągniętych gałęziach. Gdyby nie posępne kruki moszczące sobie niewygodne miejsca w ich koronach, drzewa okazałyby się jedynymi towarzyszami podróży. Okolice ziały pustką…

Powietrze zawirowało, ale oni uparcie jechali przed siebie. Wokół ziało pustką, a jedynymi towarzyszami podróży okazywały się drzewa o złowieszczo wyciągniętych gałęziach i siedzące na nich posępne kruki. Nieliczne zabudowania, które mijali, wyglądały na bardzo stare i nie prezentowały się zbyt zachęcająco. Nie dawały też nadziei na gościnę, gdyby takowej potrzebowali. Wszystko wokół wydawało się odpychające i trochę zanadto niecodzienne. Co najdziwniejsze, nie mijali żadnych innych pojazdów, tak jakby nagle wszystkich wymiotło z tej tajemniczej i raczej nieprzyjaznej okolicy.

Apoloniusz przycisnął guzik i, ku ich wyraźnej uldze, radio umilkło. Choć w pewien sposób brakowało im tego przyjemnego, choć odrobinę niepokojącego głosu lektora. Podobnie jak jego niecodziennej audycji.

Przez chwilę trwali w ciszy, którą przerwała wreszcie Marcelina:

– Bardzo szybko wyjechaliśmy z miasta… – powiedziała, nie mogąc opędzić się od nawracającego niepokoju. Nie pamiętała tej drogi, ponurej i zamarłej. Była pewna, że nigdy wcześniej tędy nie jechała.

– Za szybko, zdecydowanie za szybko wyjechaliśmy z miasta. Nawet się nie chciało dokładnie wszystkiego opisać. Skaranie boskie z tymi grafomanami! – rzekł podniesionym głosem wyraźnie zirytowany Apoloniusz. Niestety, nadal niewiele wyjaśniał.

– Jak to, nie chciało się opisać?

Eryk, zadając to pytanie, patrzył porozumiewawczo na Marcelinę. Znała go na tyle dobrze, aby stwierdzić, że i jemu nic nie mówią usłyszane właśnie słowa. Jego mina sugerowała głęboką konsternację będącą niezwykle rzadkim stanem u tego, zazwyczaj bardzo pewnego siebie chłopca.

Biers nie odpowiedział. Zdawało im się, że nie zauważa ich obecności. Zanurzony w cichych utyskiwaniach i marudzeniu, mrucząc coś pod nosem, uparcie zdawał się ich ignorować.

Ponownie zostali zmuszeni, by zrezygnować z dalszych prób nawiązania rozmowy. Uznali, wiedzeni doświadczeniem, że wcześniej czy później sprawy same się wyjaśnią. Tak to już było z Apoloniuszem. Mimo że pytań i wątpliwości wciąż przybywało, nie było sposobu, by skłonić go do rozmowy, na którą nie miał ochoty.

Faktem pozostawało jednak, że droga, którą jechali, budziła zaniepokojenie i nieufność. Nie dość, że nie widzieli w okolicy nawet żywego ducha, to również nie mijali żadnych znaków i tablic informacyjnych. Marcelinę dodatkowo zaskoczył brak odmierzających odległość słupków przydrożnych, które od bardzo dawna lubiła obserwować i liczyć. Były dla niej idealnym wręcz symbolem powtarzalności i trwałości – zawsze mogła na nich polegać. Poza tym dzięki nim podróż mniej się dłużyła. Teraz, niestety, słupki przydrożne gdzieś wcięło i choćby z tego powodu asfaltowy dywan niezbyt przypominał znajome drogi. Często podróżowała z rodziną, ale była pewna, że tędy nigdy nie jechali. Właśnie te okoliczności, nowe i niesprzyjające relaksowi, obudziły Marcelinkowy dreszczyk. Mogłaby przysiąc, że czuje zapach przygody…

– Gdzie my, u licha, jesteśmy? – pytanie skierowała raczej do siebie, nie licząc specjalnie na towarzyszy w kwestii rozwiewania wątpliwości.

– To Errata – odpowiedział ku jej zaskoczeniu Apoloniusz, udowadniając, że robi to chętniej wtedy, gdy niczego się od niego nie oczekuje.

– Co takiego? – Eryk zareagował dość ostro.

– Coś w rodzaju tajnej bazy…

– Czego?!! – spytali obydwoje głośniej, niż zamierzali, łapiąc się mocno za oparcia siedzeń przed nimi.

– Tajne centrum dowodzenia! Czekają na nas! – Apoloniusz nacisnął mocniej pedał gazu. Zaśmiał się przy tym jakoś złowieszczo, sprawiając, że zdumienie wbiło ich w kanapę jeszcze mocniej niż zwiększona gwałtownie prędkość.

Nie było innego wytłumaczenia – Apoloniusz Biers bezceremonialnie zgrywał się ze swoich podopiecznych.

– Tajna baza to oczywiście sekretne miejsce i jestem zmuszony oczekiwać od was dotrzymania tajemnicy – dodał.

– A jaką TAJNĄ działalność prowadzicie w tej TAJNEJ bazie? – spytała ironicznie Marcelina.

– Naprawiamy tam błędy powstałe przy tworzeniu różnych historii… – kontynuował niezrażony ich zdumieniem.

– Błędy? – odezwał się Eryk.

– Ależ oczywiście, właśnie przy tworzeniu historii wielu z nas, nawet ci najlepsi, popełnia błędy. Trzeba dopilnować, żeby było ich jak najmniej…

– A co, przepraszam, że zapytam, my mamy z tym wspólnego? – dopytywała się nieprzesadnie grzecznie Marcysia.

– Wy? – odpowiedział jej pytaniem nauczyciel. – To proste. Uznano, że jesteście już na tyle godni zaufania, że mogę was tam zabrać. Mamy tajną misję do wykonania, czyż nie, moi drodzy? – Zrobił konspiracyjną minę, będącą, zdaje się, kolejnym elementem zgrywu. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie.

– Panie Apoloniuszu, czy mógłby się pan przestać wygłupiać?!

– Nie lubię tego słowa, Marcelino. Sugeruje ono związek postępowania z głupotą, a ta nigdy nie bywa doradcą moich poczynań. Uprawiam raczej zabawę formą czy też konwencją. Wszyscy kochają powieści szpiegowskie, czyż nie?

– Ale my nie jesteśmy bohaterami powieści szpiegowskiej! Jesteśmy żywymi ludźmi i nie lubimy, gdy ktoś z nas dworuje. – Marcysia znowu krzyczała, choć wiedziała, że nie powinna. Nie tak ją bowiem, w trudzie i znoju, wychowano.

– Nie jesteście? Na pewno? – powiedział Apoloniusz i znów nieznacznie przyspieszył, przyjmując przy tym pozę pełną napięcia, tak jakby chciał pomóc im w udzieleniu sobie odpowiedzi na zadane pytanie. Robił wszystko, żeby wyglądać jak bohater powieści szpiegowskiej.

Marcelina zamyśliła się i spojrzała przez okno. Drzewa, błoto, ptaki, mgła i góry. Góry… zaraz, zaraz. Natychmiast oprzytomniała, wstrząsnęła nieznacznie głową i postanowiła spojrzeć na krajobraz z bardziej racjonalnego punktu widzenia. Nie zamierzała dać się omamić jakimś żarcikom Kolekcjonera i fatamorganom. Nie miała nastroju na zabawę. Jednego była pewna: tutaj nie powinno być gór!

– Tutaj nie powinno być gór… – wypowiedziała głośno swoje myśli pewnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem.

– Nie powinno? – spytał Eryk, rozglądając się łapczywie wokół.

– Z pewnością nie powinno – potwierdziła dziewczynka. – Góry są dużo, dużo dalej.

– Ach, gryzipiórki, niech was alfabet pochłonie… Jeden zadba o świat przedstawiony, wszystko dokładnie określi, wycyzeluje opisy, każdy listeczek, każdą dachóweczkę stworzy tak, że będą jak malowane, a drugi po łebkach. Coś tam napomknie, raz dwa nabazgrze i masz nieskładnie stworzoną alternatywną rzeczywistość, a góry tam, gdzie ich być nie powinno. – Apoloniusz zaśmiał się nieco diabolicznie. Oboje uznali, że z każdym kilometrem robi się coraz dziwniejszy.

– Co ma pan na myśli, Apoloniuszu, mówiąc o rzeczywistości alternatywnej? – odezwała się Marcelina.

– Naprawdę nie wychwyciliście tego momentu? – spytał już swoim bardziej codziennym tonem nauczyciel.

Nie byli pewni. Powietrze delikatnie zawirowało, a głos płynący z radia zgrabnie opisywał świat widoczny za szybami samochodu. Góry pojawiły się tam, gdzie ich być nie powinno, ale czy to wystarczyło, aby uznać, że zostali…

– Wczytani… zostaliśmy wczytani – rozwiał ich wątpliwości kierowca zielonego auta sunącego przez wijącą się pośród gór i lasów, wiodącą najpewniej w nieznane, drogę.

Poczuli się mali i naiwni, rzuceni bez pytania, zupełnie niespodzianie w to przedziwne miejsce. Jak mogli tego nie zauważyć?

Rozejrzeli się uważniej. Mimo niepokoju spoglądali na monumentalny krajobraz z zachwytem i szacunkiem. Wokół było coraz piękniej. Skały i drzewa dawały im do zrozumienia, że niestosownym byłoby nie doceniać tego rozmachu, z jakim je tu umieszczono, a niekończące się pasma górskie sugerowały, że tak łatwo się stąd nie wyjeżdża. Szczyty pochylały się nad nimi, sprawiając, że z trudem oddychali. Spoglądali na nie z rezerwą i niepewnością. Teraz już nie mieli wątpliwości, że powietrze dostające się do środka przez liczne szpary w karoserii pachnie przygodą.

Jedna z gór szczególnie przykuła ich uwagę. Rozległa skała w kształcie siedzącego niedźwiedzia wydawała się być zaklętą istotą czekającą jak na zbawienie na odpowiednie słowa. Miało się wrażenie, że postać zaraz się poruszy, a przy jej gigantycznym rozmiarze perspektywa ta zdawała się przerażająca. Mimo to czekało się na to poruszenie z niecierpliwością i Marcelina przez dłuższą chwilę nie mogła oderwać od niej wzroku.

Zmierzchało. Chmury stały się teraz szare i tylko nad Niedźwiedzią Górą, jak ją w myślach nazwała Marcysia, widniała jaśniejsza plama otulona fioletowawymi tumanami pary wodnej. W pewnej chwili zdało jej się, że naprawdę dostrzega światło na szczycie, ale nie miała pewności, czy to nie ostatnie promienie zachodzącego słońca. Marcelina pomyślała, że słońce właściwie zawsze zachodzi, nawet jego poranne pojawienie się to zapowiedź wieczornego zachodzenia. Wschód i zachód to część tego samego, bezustannie trwającego procesu, który odbywa się niezależnie, czy tego chcemy czy nie. „Trwałość i niezmienność” – pomyślała nagle i stanęła jej przed oczami rodzina Łobzowskich. Jej rodzina. Ona też do tej pory wydawała jej się niezmienna, stała. A teraz? Teraz nic nie było pewne…

Nadchodząca noc sprawiała, że świat zrobił się mniejszy i nieco bardziej przytulny, jednak nadal pozostał tajemniczy i nieodgadniony. Co ich czekało? Dokąd wiózł ich ten niezwykły mężczyzna, któremu postanowili zaufać? Czy na pewno wiedział, na co się porywa, wciągając ich w kolejną niezwykłą historię?

Zamyśleni, starali się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Świat, w którym się znaleźli, z pewnością rządził się jakimiś prawami i mieli nadzieję, że wkrótce je poznają. Poczuli, że właściwie nie mają pojęcia, kim teraz są. Może Apoloniusz miał rację, że są bohaterami powieści szpiegowskiej? A może to jakaś inna opowieść, która zaskoczy ich podobnie jak te, które do tej pory poznali. To, co w tym momencie poczuli razem i chyba nawet dokładnie w tym samym momencie, dałoby się sformułować w jednym krótkim zdaniu:

Wszystko jest możliwe…

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: