Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marcowe fiołki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
3 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marcowe fiołki - ebook

Czarny kryminał, reportaż historyczny i suspens – pierwszy tom kryminalny Philipa Kerra z Bernhardem Güntherem

Berlin, rok 1936, tuż przed igrzyskami olimpijskimi. Prywatny wywiadowca Günther zostaje wynajęty przed zamożnego przemysłowca, który za wszelką cenę chce poznać prawdę o śmierci swojej córki i zięcia. Günther, rodowity berlińczyk, nie sympatyzuje z reżimem hitlerowskim, i dlatego musiał opuścić szeregi policji kryminalnej – rozpoczął wówczas „prywatną praktykę”. Jego oczami widzimy zmiany w Niemczech, okrutne rządy narodowych socjalistów, terror wszechobecnego gestapo oraz bezwzględnych karierowiczów, zwanych „marcowymi fiołkami”, którzy do NSDAP wstąpili po zwycięstwie Hitlera.

Bernie Günther, były policjant z Alex – prowadzący wówczas śledztwa w sprawie najcięższych przestępstw – to typowy bohater kryminału noir: sceptyk i ironista, człowiek brutalny, choć przecież na swój sposób uczciwy. W niebezpiecznym i skomplikowanym dochodzeniu Günther dotrze do zbrodniczych elit nowej władzy, rozpracowując kryminalną intrygę…

Książka Philipa Kerra jest modnym ostatnio połączeniem klasycznej powieści kryminalnej z historycznym reportażem. Zawiła intryga sensacyjna dzieje się w realiach, które od autora wymagają rzetelnych studiów historycznych. Wszystko jest „z epoki" - opisy tramwajów, ulic, ubiorów, restauracji warunków życia są realistyczne, a fantazja autora trzymana w ścisłych ryzach.

Andrzej Garlicki, „Polityka”

Philip Kerr, ur. w 1956 r. w Edynburgu, znany i ceniony pisarz, bardzo popularny w Wielkiej Brytanii, autor m.in. kryminałów historycznych, laureat nagród literackich. Zadebiutował w 1989 roku powieścią Marcowe fiołki, które są pierwszą częścią kryminalnego.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-425-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Dziwniejsze rzeczy zdarzały się już w mrocznych snach Wielkiego Przywódcy…

Tamtego ranka na rogu Friedrichstrasse i Jägerstrasse zobaczyłem, jak dwóch facetów z SA zdejmuje ze ściany budynku czerwoną gablotę „Stürmera”. Tego antysemickiego szmatławca wydawanego przez pierwszego żydożercę Rzeszy, Juliusa Streichera. Widok wystawianych w nich na wpół pornograficznych rysunków, przedstawiających aryjskie dziewice tkwiące w objęciach potworów o garbatych nosach, przyciąga uwagę mniej rozgarniętych czytelników i wznieca w nich falę radosnego podniecenia. Szanujący się ludzie nie zwracają na nie uwagi. Cóż się dziś stało, że tych dwóch drabów z SA kładzie gablotę na pace ciężarówki, gdzie leży wiele innych? Widać, że nie bardzo przykładają się do swojego zadania, bo kilka z nich już się potłukło.

W godzinę później zobaczyłem, jak ta sama para zdejmuje kolejną spośród Stürmerkästen, wiszącą dotąd na przystanku tramwajowym przed ratuszem. Tym razem podszedłem do nich i spytałem, co robią.

– Przygotowania do olimpiady – odpowiedział jeden z nich. – Mamy zdjąć wszystkie te gabloty, żeby nie uraziły uczuć cudzoziemców, którzy przyjadą do Berlina na igrzyska.

Władze nagle wykazują podobną delikatność! Niesłychane! Pojechałem do domu autem – starym, czarnym hano­magiem – i przebrałem się w mój ostatni przyzwoity garnitur z jasno­szarej flaneli, kupiony przed trzema laty za 120 marek. Obecnie trudno znaleźć materiał tej jakości. Zupełnie jak przyzwoitą kawę, masło czy wełnę – zamiast tego mamy erzace. Nowe materiały da się nosić, ale są tandetne i nie chronią zbytnio przed chłodem.

Przejrzałem się w lustrze w sypialni i założyłem mój najlepszy kapelusz. Był zrobiony z ciemnoszarego filcu, z dużym rondem i czarną rypsową wstążką. Najzwyklejszy w świecie, ale tak jak gestapowcy nosiłem go nasunięty na czoło. W ten sposób zakrywał mi oczy i trudniej było mnie rozpoznać. Tę modę wprowadziła kiedyś berlińska Policja Kryminalna, ­Kripo², i tam się tego nauczyłem.

Do kieszeni marynarki wsunąłem paczkę papierosów ­Muratti. Ostrożnie wziąłem pod pachę ozdobnie zapakowaną paczkę z porcelaną Rosenthala i wyszedłem.

Ślub odbywał się w Lutherkirche na Dennewitzplatz, koło dworca poczdamskiego, rzut beretem od domu rodziców panny młodej. Jej ojciec, Herr Lehmann, był maszynistą kolejowym na Lehrter i cztery razy w tygodniu prowadził D-Zug, ekspres z Berlina do Hamburga. Panna młoda, Dag­mar, była moją sekretarką i zupełnie nie wiedziałem, jak sobie teraz bez niej poradzę. Ale w tej chwili martwiło mnie coś innego. Ostatnio coraz częściej myślałem, czy się z nią ożenić. Była śliczna i potrafiła świetnie organizować mi życie, a ja byłem w niej na swój dziwaczny sposób zakochany. Tyle że miałem już trzydzieści osiem lat i byłem dla niej za stary, no i zbyt nudny. Nie przepadam za rozrywkami, a Dagmar była dziewczyną, której z pewnością należy się trochę radości od życia.

Wychodziła więc za lotnika. Na pozór był marzeniem każdej panny. Młody, przystojny, w szarobłękitnym mundurze hitlerowskiego Korpusu Lotniczego wyglądał jak wcielenie ideału aryjskiego młodzieńca. Jednakże kiedy poznałem go na weselnym przyjęciu, byłem rozczarowany. Tak samo jak większość członków partii, Johannes Bürckel był cholernie sztywny.

Dagmar przedstawiła nas sobie. Johannes, co było charakterystyczne dla tego typu ludzi, nim uścisnął mi dłoń, strzelił obcasami i lekko skłonił głowę.

– Serdecznie gratuluję – powiedziałem. – Szczęściarz z pana. Sam poprosiłbym ją o rękę, ale w mundurze nie prezentuję się tak wspaniale jak pan.

Przyjrzałem się temu mundurowi z bliska. Na lewej kieszeni kurtki zobaczyłem srebrną Odznakę Sportową SA i Odznakę Lotniczą, a nad nimi znaczek partyjny, tę słynną „broszkę strachu”. Na lewym ramieniu Bürckel miał opaskę ze swastyką.

– Dagmar mówiła mi, że jest pan pilotem Lufthansy przydzielonym chwilowo do Ministerstwa Lotnictwa, ale nie sądziłem, że… Dagmar, mówiłaś mi, że twój narzeczony jest…

– Jest pilotem sportowym.

– No właśnie… pilotem sportowym. Nie wiedziałem, że nosicie mundury…

Oczywiście nie trzeba być detektywem, by odgadnąć, że „pilot sportowy” to kolejny z tych ozdobnych hitlerowskich eufemizmów, oznaczający po prostu pilota przechodzącego tajne szkolenie bojowe.

– Wspaniale wygląda, prawda? – spytała Dagmar.

– To ty, kochana, wyglądasz pięknie – potulnie zagruchał „pilot sportowy”.

– Pozwoli pan, że zapytam, czy przyznajemy się już oficjalnie do istnienia lotnictwa wojskowego Niemiec?

– Korpus Lotniczy to Korpus Lotniczy – wykręcił się Bürckel. – Pan, Herr Günther, jest prywatnym detektywem, zgadza się? To musi być bardzo interesujące.

– Jestem prywatnym wywiadowcą – poprawiłem go. – Czasem bywa to interesujące.

– Jakimi sprawami się pan zajmuje?

– Niemal wszystkimi, byle nie rozwodami. Ludzie zachowują się dość nieprzewidywalnie, kiedy ich żony lub mężowie zaczynają ich zdradzać, a także gdy sami mają coś na sumieniu. Raz zaangażowała mnie kobieta, zlecając mi, bym zawiadomił jej męża, że zamierza się z nim rozstać. Bała się, że gdy ona mu to powie, dostanie w łeb. W rezultacie to ja dostałem po łbie i spędziłem trzy tygodnie w szpitalu św. Gertrudy z kołnierzem ortopedycznym na szyi. Od tamtej pory nie wtrącam się do spraw małżeńskich. Przyjmuję zlecenia dotyczące śledztw w sprawach ubezpieczeniowych, pilnuję ślubnych upominków i staram się odnaleźć osoby zaginione. Tak, odkąd nastał narodowy socjalizm, w tej dziedzinie bardzo zwiększyło się zapotrzebowanie na moje usługi. – Uśmiechnąłem się uprzejmie i podniosłem znacząco brwi. – Cóż, wszyscy skorzystaliśmy na objęciu władzy przez nazistów. Prawdziwe z nas „marcowe fiołki”.

– Nie zwracaj uwagi na to, co wygaduje Bernhard – wtrąciła się Dagmar. – On ma takie dziwaczne poczucie humoru.

Szczerze mówiąc, miałem zamiar powiedzieć dużo więcej, ale orkiestra zaczęła grać i Dagmar, jakże rozsądnie, zabrała męża na parkiet, gdzie powitały ich gorące oklaski.

Znudził mi się serwowany na sali szampan i poszedłem do baru poszukać prawdziwego alkoholu. Zamówiłem bocka i klares na popitkę. Klares to czysta wódka destylowana z kartofli, która jak raz chwyci, to nie puszcza. Szybko wypiłem kolejkę i poprosiłem o następną.

– Na weselach zawsze się chce człowiekowi pić – powiedział stojący obok mnie mężczyzna, w którym rozpoznałem ojca Dagmar. Stał tyłem i z dumą wpatrywał się w wirującą na parkiecie córkę. – Wygląda jak obrazek, prawda, panie Günther?

– Nie wiem, co bez niej zrobię – poskarżyłem się. – Może mógłby pan na nią wpłynąć, żeby zmieniła zdanie i wciąż u mnie pracowała. Jestem pewien, że przydadzą im się pieniądze. Młode pary zawsze potrzebują pieniędzy.

Herr Lehmann pokręcił głową.

– Niestety, Johannes i jego narodowosocjalistyczny rząd uważają, że jedyne stosowne zajęcie dla kobiety zaczyna się dziewięć miesięcy po ślubie. – Zapalił fajkę i z zamyśloną miną zaczął z niej pykać. – Tak czy owak, wystąpią chyba o tę państwową pożyczkę dla młodych par, a wtedy już nie będzie jej wolno pracować, prawda?

– Cóż, pewnie ma pan rację – odpowiedziałem i wychyliłem do dna kieliszek. Sądząc po jego minie, uznał mnie za pijaka, dodałem więc: – Niech się pan nie zraża, Herr Lehmann. Zwykle tym klaresem przepłukuję tylko usta, ale dziś jestem zbyt leniwy, by go wypluwać.

Roześmiał się, poklepał mnie po plecach i zamówił jeszcze dwa duże kieliszki. Wypiliśmy i spytałem go, dokąd szczęśli–wa para wybiera się na miodowy miesiąc.

– Nad Ren – odparł. – Do Wiesbaden. Pani Lehmann i ja byliśmy w Königstein, piękny zakątek. Ale Johannes wkrótce ma wracać, bo musi jechać na wycieczkę z Kraft durch Freude.

– O! A dokąd to?

– Nad Morze Śródziemne.

– Pan w to wierzy?

Zachmurzył się.

– Nie – odpowiedział ponurym tonem. – Nie podzieliłem się moimi przypuszczeniami z Dagmar, ale sądzę, że wyślą go do Hiszpanii…

– …czyli na wojnę.

– Tak, na wojnę. Mussolini pomaga Franco, to i Hitler chce wziąć udział w tej zabawie. Nie uspokoi się, póki nie zafunduje nam jakiejś pieprzonej wojenki.

Wypiliśmy następną kolejkę i po chwili tańczyłem już z miłą ekspedientką z działu pończoch w domu towarowym Grünfelda. Miała na imię Carola i namówiłem ją, żeby ze mną wyszła. Podeszliśmy do Dagmar i Bürckela jeszcze raz życzyć im szczęścia. Zaskoczyło mnie, że pan młody wybrał akurat ten moment, by wspomnieć o moich wojennych zasługach.

– Dagmar opowiadała mi, że był pan na froncie tureckim. – Czyżby trapił się myślą o Hiszpanii? – I że otrzymał pan ­Żelazny Krzyż.

Wzruszyłem ramionami.

– Tylko drugiej klasy. – A więc o to mu chodzi, pomyślałem. Lotnikowi marzy się sława.

– Ale! Führer też ma Żelazny Krzyż drugiej klasy.

– Cóż, nie wiem, jak to z nim było. Na moje oko, jeśli żołnierz jest na froncie i zachowuje się w miarę przyzwoicie, to pod koniec wojny stosunkowo łatwo może się dochrapać Krzyża drugiej klasy. Wie pan, większość Krzyży pierwszej klasy nadawana jest pośmiertnie. – Temat zaczynał mnie wciągać. – Kto wie – rzuciłem swobodnym tonem – jeśli wszystko dobrze pójdzie, pan także go otrzyma. Będzie świetnie wyglądał na tym pięknym mundurze.

Twarz Bürckela stężała. Nachylił się i czując mój oddech, powiedział orzekającym tonem:

– Pan jest pijany.

– Si – odpowiedziałem i lekko chwiejąc się na nogach, ­ruszyłem ku wyjściu. – Adios, hombre.2

Dobrze po pierwszej w nocy dotarłem do mojego mieszkania przy Trautenaustrasse w dzielnicy Wilmersdorf. To skromna dzielnica, ale i tak lepsza niż Wedding, gdzie się wychowałem.

Wstyd mi było, że w obecności Dagmar naigrawałem się z Bürckela i że w Tiergarten nad sadzawką ze złotymi rybkami pozwoliłem sobie wobec Caroli na stanowczo zbyt wiele. Przez dłuższą chwilę siedziałem w aucie i paliłem papierosa. Musiałem przyznać przed samym sobą, że ślub Dagmar poruszył mnie bardziej, niż się spodziewałem. Ale zadręczanie się tym nie miało sensu. Wiedziałem, że prędko o niej nie zapomnę, ale mogłem iść o zakład, że znajdę wiele sposobów, by zbyt często o niej nie myśleć.

Dopiero gdy wysiadłem z auta, zauważyłem, że dwadzieścia metrów dalej stoi granatowy mercedes. O jego maskę opierało się dwóch mężczyzn, wyraźnie na kogoś czekali. Jeden z nich na mój widok rzucił papierosa na chodnik i ruszył w moją stronę. Starałem się zapanować nad sobą. Kiedy podszedł bliżej, zauważyłem, że jest zbyt elegancki jak na gestapowca. Drugi mężczyzna miał na sobie uniform szofera, choć bardziej pasowałaby mu przepaska z lamparciej skóry. Był zbudowany jak cyrkowy atleta.

– Herr Günther? Herr Bernhard Günther? – Elegant zatrzy­mał się tuż przede mną, spojrzałem więc na niego najgroźniej, jak potrafiłem. Przysiągłbym, że nawet niedźwiedź musiałby zamrugać. Bardzo nie lubię, gdy ktoś zatrzymuje mnie o pierwszej w nocy pod moim własnym domem.

– Jestem jego bratem, Bernhard wyjechał.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. Oczywiście nie ­uwierzył.

– Herr Günther, prywatny wywiadowca? Mój szef chce zamienić z panem parę słów. – Wskazał na ogromnego mercedesa. – Czeka w aucie. Rozmawiałem z dozorcą, powiedział, że pan na pewno wróci późno. Było to trzy godziny temu, więc jak pan sam widzi, długośmy na pana naczekali. Sprawa jest pilna.

– Drogi panie, jest pierwsza czterdzieści w nocy, więc niezależnie od tego, co mi mają panowie do zaproponowania, nie jestem zainteresowany. Padam z nóg, jestem pijany i chcę się jak najszybciej znaleźć w łóżku. Mam na Alexanderplatz biuro i proponuję odłożyć sprawę do jutra.

Młody człowiek zastąpił mi drogę.

– Nie możemy czekać do jutra – powiedział i uśmiechnął się błagalnie. – Bardzo proszę, niech pan z nim chwilę pogada.

– Z kim?

– To jego wizytówka. – Podał mi ją, a ja zacząłem się na nią gapić, jakby była zwycięskim losem na loterii fantowej. Elegant nachylił się i przeczytał na głos tekst, który jeśli w ogóle widział, to do góry nogami.

– „Dr Fritz Schemm, adwokat germański, spółka Schemm i Schellenberg, Unter den Linden 67”. Sam pan widzi, adres budzi szacunek.

– Ano budzi – zgodziłem się. – Ale co tu robi o tej porze adwokat z tak szacownej spółki? Chyba nie sądzi pan, że wierzę w duchy? – Poszedłem za nim do auta. Atleta w stroju szofera otworzył drzwiczki. Postawiłem nogę na stopniu i zajrzałem do środka. Pachnący wodą kolońską pasażer mercedesa nachylił się w moją stronę, w mroku nie było widać rysów twarzy, ale usłyszałem jego głos, chłodny i nieprzyjazny.

– Pan jest tym detektywem Güntherem?

– A jestem – odpowiedziałem. – Pan zaś musi być – tu udałem, że czytam jego wizytówkę – doktorem Fritzem Schemmem, germańskim adwokatem. – Słowo „germańskim” wymówiłem z naciskiem niepozbawionym ironii. Kiedy widziałem je na wizytówkach czy szyldach, zawsze budziło we mnie niechęć, podkreślało rasową nieskazitelność. A w tym przypadku, skoro Żydom i tak nie wolno było wykonywać zawodu prawnika, było zbędne. Oznaczało tylko wyznanie wiary. Nigdy nie określiłbym siebie mianem „germańskiego prywatnego wywiadowcy”, równie dobrze mógłbym nazywać się „wywiadowcą antysocjalistycznym”, „wywiadowcą owdowiałym” lub „wywiadowcą luterańskim”. Wszystko to byłoby prawdą, choć ostatnie już niepełną, bo dawno przestałem chodzić do kościoła. Wielu z moich klientów było Żydami. Przynosiło mi to niemałe zyski (płacili niezwykle punktualnie) i zawsze chodziło o to samo: ktoś z rodziny zaginął. Zwykle i moje poszukiwania kończyły się niczym. Ciało zaginionego wyławiano z kanału Landwehry, gdzie znalazło się za sprawą Gestapo lub SA, znajdowano na łódce na jeziorze Wannsee, gdzie nieboszczyk popełnił samobójstwo, a w najlepszym razie nazwisko zaginionego udawało się odszukać na liście więźniów odesłanych do kacetu³. Z miejsca poczułem niechęć do tego „germańskiego” prawnika. Po­wiedziałem:

– Panie doktorze, jak przed chwilą mówiłem pańskiemu koledze, jestem zmęczony i tak pijany, że nie potrafię się martwić tym, co mój bank myśli o stanie mojego konta.

Schemm sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, a ja nawet nie drgnąłem, co pokazuje, jak mocno byłem zamroczony alkoholem. Wyjął portfel.

– Zebrałem informacje, podobno można na panu polegać. Potrzebny mi jest pan na parę godzin, gotów jestem zapłacić dwieście marek, czyli tyle, co za tydzień. – Położył portfel na kolanie i wyciągnął z niego dwa błękitne banknoty. Była to niemała sztuka, bo jak teraz zauważyłem, miał tylko jedną rękę. – I zaraz potem Ulrich odwiezie pana do domu.

Wziąłem banknoty.

– Niech to diabli, ostatecznie chciałem się tylko wyspać. Równie dobrze mogę to zrobić kiedy indziej. – Schyliłem głowę i wsiadłem do auta. – Ruszajmy, Ulrich.

Drzwiczki zatrzasnęły się i Ulrich siadł za kierownicą, a obok niego usadowił się młodzik. Ruszyliśmy na zachód.

– Dokąd jedziemy? – spytałem.

– Dowie się pan wszystkiego w odpowiednim czasie, Herr Günther. – Otworzył barek, który wyglądał jakby ocalał z „­Titanica”, i wyjął pudełko z papierosami. – Amerykańskie.

Wziąłem papierosa, ale podziękowałem za drinka; kiedy ktoś rozstaje się z dwustu markami tak łatwo jak doktor Schemm, należy się mieć na baczności.

– Byłby pan tak uprzejmy i zapalił mi papierosa? – poprosił Schemm. – Z zapałkami nie potrafię sobie poradzić. Straciłem rękę w armii Ludendorffa podczas oblężenia twierdzy w Liège. Czy pan był w czynnej służbie? – Głos miał jedwabisty, mówił cicho i powoli, ale gdzieś w jego tonie czaiło się zimne okrucieństwo. Takim głosem wyciągało się z człowieka kompromitujące zwierzenia. Taki głos byłby bezcenny, gdyby pracował w Gestapo. Zapaliłem papierosa i rozparłem się na wygodnym siedzeniu mercedesa.

– Tak, w Turcji. – Nagle tyle osób zaczęło interesować się moim udziałem w Wielkiej Wojnie, że chyba powinienem wystarać się o odznakę kombatanta. Wyjrzałem przez okno, jechaliśmy w stronę Grunewaldu, zalesionej dzielnicy na zachód od miasta, w pobliżu rzeki Havel.

– W stopniu oficera?

– Nie, sierżanta. – Wręcz usłyszałem, jak się uśmiecha.

– Byłem majorem – oświadczył, samym tonem głosu dając mi do zrozumienia, gdzie jest moje miejsce. – Więc po wojnie wstąpił pan do policji?

– Nie od razu. Z początku byłem urzędnikiem państwowym, ale nie wytrzymałem monotonnego trybu życia… Dopiero w 1922 roku zacząłem pracować w policji.

– A kiedy pan przestał?

– Nie przypominam sobie, Herr Doktor, żeby mnie pan uprzedzał, że czeka mnie przesłuchanie sądowe, kiedy wsiadałem do tego auta.

– Przepraszam – powiedział. – Byłem tylko ciekaw, czy wystąpił pan z własnej woli, czy też…

– Czy mnie wylano? Ma pan tupet, Schemm.

– Tak pan sądzi? – spytał niewinnym tonem.

– Dobrze, odpowiem na pańskie pytanie. To ja wystąpiłem. Choć pewnie gdybym zwlekał, wyleciałbym jak wszyscy. Nie jestem nazistą, ale nie jestem także Kozi⁴. Nie cierpię bolszewizmu tak samo jak partia. Ale dzisiejszym Kripo czy Sipo to nie wystarcza. Uważają, że jak nie jesteś za partią, to jesteś przeciwko niej.

– No i pan, Kriminalinspektor, sam odszedł z Kripo. – Zrobił pauzę i dorzucił nieszczerze zdziwionym tonem: – I po to, by zostać detektywem w hotelu Adlon…

– Bardzo to miłe z pańskiej strony – odciąłem się – że zadaje mi pan pytania, na które jak widzę, sam potrafi odpowiedzieć.

– Mój klient stara się zawsze zdobyć możliwie dużo informacji o ludziach, którzy dla niego pracują.

– Ale ja się jeszcze nie zgodziłem. I niewykluczone, że odmówię, choćby tylko po to, żeby zobaczyć pańską minę.

– Byłoby to bardzo nierozsądne. W Berlinie jest co najmniej dziesięciu takich jak pan… prywatnych wywiadowców – wymówił te słowa z lekkim obrzydzeniem.

– Czemu to ja zostałem zaszczycony wyborem?

– Ponieważ kiedyś, pośrednio, już pan dla mojego klienta pracował. Parę lat temu prowadził pan śledztwo dla Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Germania”, którego głównym udziałowcem jest właśnie mój klient. I kiedy Kripo dopiero łapało trop, panu udało się odzyskać część skradzionych obligacji.

– Pamiętam. – Miałem powody, żeby pamiętać. Była to moja pierwsza sprawa, po tym jak rzuciłem Adlon i zacząłem pracować na własny rachunek. – Miałem dużo szczęścia – dorzuciłem.

– Tego nie należy lekceważyć – pompatycznie oświadczył Schemm. Jasne, pomyślałem, wystarczy spojrzeć na Führera.

Byliśmy już na skraju Lasu Grunewaldzkiego. To tu, w Dahlem, mieszkali najbogatsi i najbardziej wpływowi ludzie w kraju, tacy jak Ribbentrop. Zatrzymaliśmy się przed ogromną bramą z kutego żelaza, umieszczoną w masywnym murze, i elegant wyskoczył, by ją otworzyć. Ulrich ruszył.

– Nie będziemy na niego czekać, jedź – rozkazał Schemm. – Już i tak jesteśmy bardzo spóźnieni. – Przez chwilę mknęliśmy wysadzaną drzewami aleją, by wjechać na wielkie, wysypane żwirem podwórze z trzech stron otoczone zabudowaniami. Ulrich zatrzymał mercedesa koło niewielkiej fontanny pośrodku podwórza i wyszedł, by otworzyć drzwiczki wozu. Wysiedliśmy z auta.

Wokół podwórza była galeria – drewniane filary podpierały grube belki, na których wspierał się daszek. Krążył po niej strażnik z parą groźnie wyglądających dobermanów. Panował półmrok. Tylko nad frontowymi drzwiami, jak udało mi się dojrzeć, chropowate mury rezydencji pomalowano na biało. Mansardowy dach był bardzo wysoki. W budynku śmiało zmieściłby się hotel, na który nie byłoby mnie stać. Za domem rosły drzewa. Gdzieś z mroku doleciał do nas przenikliwy krzyk spłoszonego pawia.

Dopiero przed samymi drzwiami miałem okazję wreszcie przyjrzeć się doktorowi. Należał chyba do gatunku przystojnych mężczyzn. Miał przynajmniej pięćdziesiąt lat, był wyższy, niż sądziłem, i nosił się bardzo dystyngowanie. Ubrany bardzo starannie, choć zupełnie niemodnie. Nosił sztywny wykrochmalony kołnierzyk, którym dałoby się krajać chleb, jasnoszary garnitur w delikatne prążki, do tego kremową kamizelkę i kamasze, a na tej swojej jedynej ręce miał szarą skórzaną rękawiczkę. Na krótko przystrzyżonych włosach zatknięty był ogromny szary kapelusz z szerokim rondem, niczym fosa wokół zamczyska. W ogóle cały wyglądał i poruszał się, jakby był zakuty w starą zbroję.

Poprowadził mnie w stronę ogromnych mahoniowych drzwi. Otworzyły się, a zza nich wychyliła się dziwnie szara twarz lokaja. Służący odsunął się i weszliśmy do wielkiego holu. Z dwóch stron prowadziły w górę schody, których tralki aż błyszczały bielą. Z sufitu zwieszał się żyrandol większy od kościelnego dzwonu. Zanotowałem w pamięci, by zażądać wyższego niż zwykle honorarium.

Lokaj, który okazał się Arabem, skłonił się nisko i chciał odebrać mój kapelusz.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to wolałbym go zatrzymać – oznajmiłem, mnąc w palcach brzeg ronda. – Łatwiej mi przyjdzie trzymać ręce z dala od sreber.

– Jak pan sobie życzy.

Schemm oddał lokajowi kapelusz gestem człowieka urodzonego w pałacu. Może i takim był, ale jeśli chodzi o prawników, to zawsze podejrzewałem, że swoje fortuny i pozycję zawdzięczają skąpstwu i krętactwom. Zsunął rękawiczkę, tak jakby jego palce obracały się w stawach na wszystkie strony, i wrzucił ją do kapelusza. Potem poprawił krawat i poprosił lokaja, by nas zaanonsował.

Czekaliśmy w bibliotece. Według kryteriów Bismarcka czy Hindenburga nie była to pewnie duża biblioteka. Między biurkiem wielkości Reichstagu a drzwiami dałoby się ustawić najwyżej sześć limuzyn. Urządzono ją w stylu wczesnego Lohengrina, wielkie belki podtrzymywały sufit, w granitowym kominku płonęła kłoda drewna, na ścianach wisiała broń. Książek było mnóstwo, takich, jakie kupuje się na metry: niemieccy poeci, filozofowie i mężowie stanu. Wszystkie te nazwiska znałem, bo widywałem je na tablicach z nazwami ulic, na pomnikach czy szyldach kawiarni.

Ruszyłem na wędrówkę po sali.

– Jeśli nie wrócę za pięć minut, proszę wysłać po mnie ekspedycję ratunkową.

Schemm westchnął i usiadł na jednej ze skórzanych kanap, które ustawiono w odpowiedniej odległości od kominka. Sięgnął po jakieś czasopismo ze stolika obok i udawał, że czyta.

– Czy w takich małych pomieszczonkach nie dostaje pan ataków klaustrofobii?

Schemm znów westchnął, tym razem z niesmakiem, niczym stara dewotka, którą doleciał zapach dżinu z ust ­pastora.

– Niech pan usiądzie, Herr Günther – zaproponował.

Zignorowałem go. Miętosiłem w kieszeni moje dwieście marek, pomagało mi to nie zasnąć. Podszedłem do biurka i przyjrzałem się jego powierzchni obitej zieloną skórą. Znajdował się tam rozcięty egzemplarz „Berliner Tageblatt”, binokle, pióro i ciężka mosiężna popielniczka, w której spoczywał niedopałek cygara. Tuż obok leżało pudełko hawańskich black wisdom. Obrazu dopełniał stos listów i kilka fotografii w srebrnych ramkach. Spojrzałem na Schemma, który przeglądał gazetę z zamkniętymi oczami, przysypiając, i wziąłem do ręki jedną z fotografii. Kobieta była ciemnowłosa, ładna, o dość obfitych kształtach, co mi osobiście zawsze się podobało, choć sądząc po jej sukni, nie wybrałaby mnie jako towarzysza do pokolacyjnej pogawędki.

– Piękna, prawda? – usłyszałem czyjś głos. Schemm zerwał się na równe nogi. Głos był dźwięczny, miał lekki berliński akcent. Odwróciłem się i zobaczyłem mężczyznę mikrej postury. Miał zaczerwienioną, obrzękłą twarz, na której malowało się przygnębienie. Schemm nisko się ukłonił, a ja wymamrotałem jakiś komplement pod adresem dziewczyny ze zdjęcia.

– Herr Six – zwrócił się do niego Schemm uniżonym tonem nałożnicy sułtana – pozwoli pan przedstawić sobie Herr Bernharda Günthera. – Spojrzał w moją stronę i jego ton dostosował się do stanu mojego konta bankowego. – Oto pan doktor Hermann Six. – To zabawne, pomyślałem, że w wyższych sferach wszyscy noszą tytuł doktora. Wyciągnąłem dłoń, a mój nowy klient trzymał ją niepokojąco długo w uścisku i wpatrywał się we mnie. Z doświadczenia wiedziałem, że wielu klientów tak robi. Uważają się za doskonałych znawców ludzi, a nie mają ochoty powierzać swoich kłopotów komuś, kto wygląda na nieuczciwego chytrusa. Oczy Siksa były błękitne, duże i wyłupiaste, dziwnie szkliste, jakby przed chwilą wyszedł z chmury gazu. Nagle zrozumiałem, że przed momentem płakał.

Six wypuścił moją dłoń i wziął do ręki fotografię, której się przyglądałem. Wpatrywał się w nią przez chwilę i głęboko westchnął.

– To moja córka – powiedział zdławionym głosem. Skinąłem głową. Odstawił fotografię na biurko i odgarnął z czoła siwe włosy. – Nie żyje.

– Bardzo mi przykro – powiedziałem współczującym tonem.

– Zupełnie niesłusznie – odparł. – Gdyby żyła, nie miałby pan okazji do zarobienia mnóstwa pieniędzy. – Zamieniłem się w słuch. Ten rzeczowy ton był mi bardziej bliski. – Widzi pan, została zamordowana. – Zrobił pauzę, czekając na moją reakcję, to również robiło wielu klientów, ale tym razem ­byłem pod wrażeniem.

– Zamordowana… – powtórzyłem niemądrze.

– Zamordowana. – Dotknął swego słoniowego ucha, po czym schował powykręcane ręce do kieszeni workowatego granatowego ubrania. Nie mogłem nie zauważyć, że mankiety jego koszuli są wystrzępione i brudne. Nigdy dotąd nie spotkałem żadnego magnata stali (słyszałem wcześniej, że Herr Six jest jednym z największych przemysłowców w Zagłębiu Ruhry), ale wydało mi się to dziwne. Zakołysał się na nogach i spojrzałem na jego buty. Buty mogą nam dużo powiedzieć o człowieku, który je nosi. Była to chyba jedyna rzecz, jakiej nauczyłem się od Sherlocka Holmesa. Buty Siksa nadawały się tylko do natychmiastowego wysłania Pomocy Zimowej – nazistowskiej organizacji dobroczynnej, która zbierała używaną odzież. Cóż, ostatnio niemieckie buty nie należały do najtrwalszych i były takimi samymi erzacami jak kawa, masło czy tkaniny. Ale wracając do Herr Siksa, trudno mi było wyobrazić sobie, że jest aż tak zdruzgotany, że sypia w ubraniu i chodzi w łachach. Nie, doszedłem do wniosku, jest raczej jednym z tych ekscentrycznych milionerów z gazet, którzy nie wydadzą ani grosza bez potrzeby, dzięki czemu zresztą udaje im się zbić fortunę.

– Została z zimną krwią zastrzelona – powiedział z goryczą. Zrozumiałem, że zanosi się na dłuższy seans, i wyciągnąłem papierosy.

– Mogę zapalić? – spytałem. Six jakby się ocknął.

– Zechce pan wybaczyć, Herr Günther. – Westchnął ciężko. – Zapomniałem o moich obowiązkach gospodarza. Może ma pan ochotę na drinka albo na coś innego? – To „coś innego” bardzo mi się spodobało, zobaczyłem już oczami wyobraźni wygodne łóżko, ale poprosiłem tylko o mokkę. – A ty, Fritz?

Schemm drgnął.

– Dziękuję bardzo – szepnął pokornie. – Napiłbym się chętnie wody. – Six pociągnął za sznurek dzwonka i wziął z pudełka na biurku grube, czarne cygaro. Poprowadził mnie do drugiej sofy stojącej przed kominkiem i usiadłem naprzeciwko Schemma. Six wziął szczapkę i wsunął w ogień. Potem zapalił nią cygaro i usiadł obok prawnika. Z tyłu otworzyły się drzwi i wszedł młody mężczyzna, około trzydziestki. Binokle na szerokim, niemal negroidalnym nosie nijak nie pasowały do jego atletycznej postury. Zdjął je, spojrzał na mnie, po czym na swego chlebodawcę.

– Czy jestem panu potrzebny, Herr Six? – spytał. Miał lekki frankfurcki akcent.

– Nie, nie, Hjalmarze – odparł Six. – Idź spać. Powiedz tylko Farrajowi, żeby przyniósł nam filiżankę mokki, szklankę wody i dla mnie to, co zwykle.

– Tak jest, Herr Six. – Znów spojrzał na mnie. Zacząłem się zastanawiać, czy moje pojawienie się jest mu na rękę. Zanotowałem w myśli, że muszę z nim przy pierwszej okazji chwilę pogadać.

– Aha, jeszcze jedno – powiedział Six, odwracając się w stronę drzwi. – Przypomnij mi jutro rano, bym omówił z tobą przygotowania do pogrzebu. Zajmiesz się tym w czasie mojej nieobecności.

– Tak jest, Herr Six. – Powiedział nam dobranoc i wyszedł, zamykając drzwi.

– No tak, Herr Günther. – Six mówił z cygarem w kącie ust, co nadawało mu trochę wygląd sędziego na boisku. Jego głos brzmiał jak głos dziecka próbującego mówić z cukierkiem w ustach. – Przepraszam, że ściągnąłem tu pana o takiej porze, ale jestem bardzo zajętym człowiekiem. I powinien pan sobie zapamiętać, że bardzo zależy mi na mojej prywatności.

– Niemniej, Herr Six, coś mi się wydaje, że o panu sły­szałem.

– Bardzo możliwe. Ze względu na moją pozycję patronuję wielu akcjom dobroczynnym. Bogactwo zobowiązuje.

Wiedziałem, co teraz nastąpi, i w myśli ziewnąłem. Ale na głos powiedziałem:

– Rozumiem – i to z takim przekonaniem, że chwilę wahał się, nim wygłosił przygotowane zdania, które już tyle razy słyszałem. „Zależy mi na całkowitej dyskrecji”. „Nie życzę sobie ingerencji władz w moje sprawy”. „Chodzi mi o zupełną poufność”. I tak dalej. W mojej pracy ciągle się zdarza, że ludzie udzielają mi dokładnych instrukcji, jak mam się ich sprawami zajmować. Zupełnie jakby mi nie dowierzali i jakbym dzięki pracy dla nich miał znaleźć się na wyższym szczeblu drabiny społecznej.

– Gdybym mógł więcej zarobić jako wywiadowca nieprywatny, dawno bym nim został – oświadczyłem. – Ale gadulstwo w moim zawodzie nie popłaca. Wieść o nim szybko by się rozeszła i parę towarzystw ubezpieczeniowych i firm prawniczych, które zaliczają się do moich stałych klientów, poszukałoby sobie kogoś innego. Proszę pana, wiem przecież, że pan mnie dobrze sprawdził, przejdźmy więc do rzeczy.

To dziwne, ale bogacze lubią, jak się ich obsztorcuje. Uważają widocznie, że świadczy to o uczciwości. Six z uznaniem skinął głową.

W tym momencie do biblioteki wsunął się lokaj i jak na gumowych kółkach, bezszelestnie ruszył po wyfroterowanej posadzce. Zalatywało od niego potem i ostrymi przyprawami. Podał nam kawę, wodę i koniak z nieobecnym wyrazem twarzy typowym dla człowieka, który sześć razy dziennie wyłącza swój aparat słuchowy i zapomina go włączyć. Popijałem mokkę i pomyślałem, że mógłbym na przykład powiedzieć w tym momencie Siksowi, iż moja dziewięćdziesięcioletnia babka uciekła z Führerem, a lokaj dalej usługiwałby nas bez zmrużenia oka. Właściwie nie zauważyłem, kiedy zniknął.

– Fotografia, którą pan oglądał, pochodzi zaledwie sprzed paru lat, kiedy moja córka uzyskała magisterium. Potem była nauczycielką w gimnazjum w Dahlem.

Wyciągnąłem pióro, by robić notatki na odwrocie zaproszenia na ślub Dagmar.

– To zbyteczne – oświadczył Six – nie musi pan nic notować, proszę tylko uważnie słuchać. Po naszym spotkaniu Herr Schemm przekaże panu odpowiednie dossier. – Była bardzo dobrą nauczycielką, choć przyznaję, że wolałbym, aby wybrała inny zawód. Grete, miała na imię Grete, zapomniałem panu o tym powiedzieć, Grete miała piękny głos i pragnąłem, by została śpiewaczką. W 1930 roku wyszła za mąż za młodego prawnika związanego z Sądem Okręgowym w Berlinie. Nazywał się Paul Pfarr.

– Nazywał się? – spytałem.

Six znów głęboko westchnął.

– Tak, on również został zamordowany.

– Dwa morderstwa?

– Tak. Dwa morderstwa. – Wyjął portfel, a z niego zdjęcie. – To ich zdjęcie ślubne.

Dużo się z tego zdjęcia nie dowiedziałem, tylko tyle, że przyjęcie ślubne, jak większość przyjęć ślubnych w tej sferze, odbywało się w hotelu Adlon. Rozpoznałem słynną fontannę w kształcie pagody, ozdobioną rzeźbionymi słoniami. Tym razem ledwo stłumiłem ziewnięcie. Fotografia nie była zbyt udana, a ja miałem dosyć ślubów na dzisiaj. Oddałem mu ją.

– Piękna para – powiedziałem, zapalając następnego murattiego. Czarne cygaro Siksa zgasło, leżąc na okrągłej mosiężnej popielniczce.

– Grete pracowała w szkole do 1934 roku, kiedy rząd zaczął dyskryminować pracujące kobiety i jak wiele z nich utraciła pracę. Tymczasem Paul otrzymał posadę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Wkrótce potem zmarła moja pierwsza żona Lisa i Grete wpadła w depresję. Zaczęła pić i wieczorami wychodzić z domu. Ale parę tygodni temu wydawało się, że przyszła do siebie. – Six spojrzał ponuro na swój koniak i dopił go duszkiem. – A trzy dni temu w domu Paula i Grete na Lichterfelde-Ost wybuchł w nocy pożar. Przedtem jednak ktoś ich zastrzelił. Mordercy oddali wiele strzałów i obrabowali sejf.

– Wie pan, co w nim było?

– Powiedziałem tym facetom z Kripo, że nie mam najmniejszego pojęcia.

Umiem czytać między wierszami, więc spytałem:

– Ale minął się pan trochę z prawdą…

– Rzeczywiście nie znam całej zawartości sejfu. Ale wiem o jednej rzeczy, która się w nim znajdowała, i to przed nimi zataiłem.

– Dlaczego, Herr Six?

– Bo wolę, żeby nie wiedzieli.

– A ja mogę się dowiedzieć?

– Ta wiadomość umożliwi panu odkrycie mordercy wcześniej, niż to się uda policji.

– I co wtedy? – Miałem nadzieję, że nie myśli o prywatnej egzekucji. Nieprzyjemnie jest walczyć z własnym sumieniem, gdy w grę wchodzi duża suma pieniędzy.

– Nim odda pan mordercę w ręce władz, odzyska pan to, co jest moją własnością. Zależy mi, żeby nie trafiło to w ręce Kripo.

– O co tu chodzi?

Six założył ręce za głowę i splótł dłonie na karku. Spojrzał na mnie badawczo.

– Pełna dyskrecja – mruknąłem.

– O biżuterię – odpowiedział. – Widzi pan, Herr Günther, moja córka nie sporządziła testamentu, wszystko zatem, co do niej należało, stało się własnością męża. A Paul wszystko, co posiadał, zapisał Rzeszy. – Potrząsnął głową. – Czy może pan wyobrazić sobie coś podobnie głupiego, Herr Günther? Wszystko. Wszystko. Trudno w to człowiekowi uwierzyć.

– Był zatem wielkim patriotą.

Six nie dostrzegł ironii. Wzgardliwie parsknął.

– Drogi Herr Günther, on był nazistą. A naziści uważają, że nikt przed nimi nie kochał ojczyzny. – Uśmiechnął się ponuro. – Ja też kocham mój kraj. I nikt nie robi dla niego tyle, co ja. Ale nie życzę sobie, by Rzesza wzbogaciła się moim kosztem. Czy pan mnie rozumie?

– Jeszcze jak.

– Chodzi zresztą nie tylko o to. Klejnoty te były przedtem własnością matki Grete, więc niezależnie od ich wartości są dla mnie cenną pamiątką.

– Ile są warte?

Wtrącił się Schemm.

– Myślę, że mogę tu służyć pomocą, Herr Six – oświadczył, szperając w teczce, którą położył koło swoich nóg. Wyjął z niej akta i położył na dywanie między kanapami. – Mam tu ostatnią wycenę polisy ubezpieczeniowej i kilka fotografii. – Podniósł kartkę i przeczytał tonem tak obojętnym, jakby chodziło o miesięczny rachunek za gazety. – Siedemset pięćdziesiąt tysięcy marek.

Aż gwizdnąłem. Schemm zamrugał i podał mi fotografie. Widywałem wprawdzie większe kamienie, ale tylko na zdjęciach przedstawiających piramidy. Six zaczął opowiadać ich historię.

– W 1925 roku rynek biżuterii był zalany klejnotami, które sprzedawali rosyjscy emigranci, a także bolszewicy, którzy znaleźli skrytkę w pałacu księcia Jusupowa, męża siostrzenicy cara. Wiele z tych klejnotów udało mi się kupić w Szwajcarii: broszkę, bransoletkę i najcenniejszy wśród nich naszyjnik z dwudziestoma brylantami od Cartiera, ponad sto karatów. Nie muszę panu mówić, Herr Günther, że taki naszyjnik niełatwo jest upłynnić.

– Nie musi pan. – Może jestem cynikiem, ale sentymentalna wartość klejnotów wydała mi się niezbyt istotna, gdy usłyszałem, na ile je wyceniono. – Jaki to był sejf?

– To ja za ten sejf zapłaciłem – oznajmił Six. – Tak samo zresztą jak za cały dom. Paul nie miał pieniędzy. Kiedy umarła matka Grete, oddałem córce jej biżuterię i jednocześnie kaza­łem zainstalować sejf, żeby miała ją gdzie trzymać, ilekroć zabierze ją z banku.

– Więc to znaczy, że ostatnio ją nosiła?

– Tak. Na parę dni przed śmiercią była z nami, z moją obecną żoną i ze mną, na balu.

– Więc co to był za sejf?

– Stockinger z zamkiem szyfrowym. Wbudowany w ­ścianę.

– Kto znał szyfr?

– Moja córka i oczywiście Paul. Nie mieli przed sobą tajemnic, a on chyba przechowywał tam papiery związane ze swoją pracą.

– Czy ktoś poza nimi znał szyfr?

– Nie, Grete i Paul nie podali go nawet mnie.

– Czy wie pan, jak otwarto sejf? Może użyto materiałów wybuchowych?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– W takim razie mieliśmy do czynienia z profesjonalnym kasiarzem. Przypadkowy włamywacz nie otworzyłby takiego sejfu. – Six nachylił się w moją stronę.

– A może… – powiedział – …złodziej zmusił Paula i Grete do otworzenia go i zapędził z powrotem do łóżka, gdzie ich zastrzelił. Później podpalił dom, by zatrzeć ślady i zmylić policję.

– To możliwe – przyznałem.

Potarłem bliznę na policzku, która została mi po ugryzieniu komara, kiedy stacjonowałem w Turcji. Od tego czasu nie musiałem golić tej części twarzy. Często łapałem się na tym, że dotykam jej w chwilach niepokoju. To był jeden z takich momentów: mój klient bawił się w detektywa. Nie wykluczałem, że to, o czym mówił, mogło się rzeczywiście wydarzyć, ale granie eksperta było moim zadaniem.

– To możliwe, ale wyjątkowo nierozważne – powiedziałem po chwili. Nie ma przecież głupszego sposobu na odwrócenie od siebie uwagi policji niż urządzenie prywatnego pożaru Reichstagu. Profesjonalny kasiarz nie bawi się w Van de Lubbego i nie podpala domu. Z drugiej strony, nie morduje także nikogo po drodze. Moje rozumowanie było oczywiście dziurawe jak ser szwajcarski. Nie to jednak było teraz dla mnie najważniejsze. Chciałem po prostu dla odmiany posłuchać przez chwilę własnego głosu zamiast głosu Siksa.

– Kto mógł wiedzieć, że Grete trzymała w sejfie kosztowności?

– Tylko ja – odparł. – Ona nie powiedziałaby o tym nikomu innemu. Nie wiem, czy Paul komukolwiek o tym wspominał.

– Czy któreś z nich miało wrogów?

– Za Paula nie ręczę. Ale jestem pewien, że Grete nie miała żadnego wroga.

Oczywiście nie mogłem wykluczyć, że córeczka Siksa co wieczór myła grzecznie ząbki i odmawiała paciorek, ale nie mogłem nie zauważyć, że Six unika mówienia o zięciu. Już po raz drugi wykręcił się od odpowiedzi.

– A pan? – spytałem. – Tak bogaty i wpływowy człowiek jak pan musiał chyba narobić sobie wrogów? – Skinął głową. – Czy istnieje ktoś, kto nienawidzi pana tak bardzo, że gotów byłby zabić pańską córkę, aby się na panu zemścić?

Zapalił wygasłe cygaro, pyknął i odsunął je od siebie, trzymając koniuszkami palców.

– Każda wielka fortuna przysparza wrogów, Herr Günther – oświadczył filozoficznie. – Ale to są rywale w interesach, a nie gangsterzy. Nie sądzę, żeby któremuś z nich przyszło do głowy podobne okrucieństwo. – Wstał i podszedł do kominka. Wielkim mosiężnym pogrzebaczem szturchnął polano zsuwające się z paleniska. Postanowiłem wykorzystać chwilę jego ­nieuwagi.

– W jakich stosunkach był pan z zięciem?

– Ależ Herr Günther, pan się zapomina – uznał za stosowne wtrącić się Schemm, udając zgorszonego moim niedelikatnym pytaniem.

– Zdarzało się, że dochodziło między nami do różnicy zdań – odpowiedział Six. – Ale od żadnego mężczyzny nie można wymagać, by zawsze zgadzał się ze swoim zięciem. – Odłożył pogrzebacz. Milczałem. Po chwili podjął: – Jeśli chodzi o kierunek pana śledztwa, pragnąłbym, by ograniczył się pan jedynie do poszukiwania klejnotów. Nie życzę sobie, by wtrącał się pan w nasze sprawy rodzinne. Otrzyma pan honorarium. Ile ono właściwie wynosi?

– Siedemdziesiąt marek dziennie plus zwrot kosztów ­własnych.

Skłamałem, mając nadzieję, że Schemm tego nie sprawdził.

– A ponadto Towarzystwo Ubezpieczeniowe „Germania” wypłaci panu pięć procent wartości odzyskanych przedmiotów. Zgadza się pan, Herr Günther?

Szybko policzyłem w myśli, wypadało mi jakieś trzydzieści siedem tysięcy pięćset. Gdybym dostał taką kasę, byłbym ustawiony na resztę życia. Zacząłem kiwać potakująco głową; reguły gry niezbyt mi się podobały, ale za blisko czterdzieści tysięcy marek Six mógł grać, jak chciał.

– Ostrzegam pana jednak, że nie należę do ludzi cierpliwych – powiedział. – Żądam rezultatów. I to szybko. Wypisałem panu czek na początek. – Skinął na swojego fagasa i ten podał mi czek. Opiewał na tysiąc marek do odebrania w gotówce w Privat Kommerz Bank. Schemm znów pogrzebał w swojej teczce i wręczył mi list na firmowym papierze „Germanii”.

– Pismo to stwierdza, że został pan zatrudniony przez nasze towarzystwo celem przeprowadzenia śledztwa w sprawie pożaru. Dom był przez nas ubezpieczony. Jeśli będzie pan miał jakieś problemy, skontaktuje się pan ze mną. W żadnym wypadku nie będzie pan niepokoił Herr Siksa ani powoływał się na jego nazwisko. Oto dossier zawierające wszelkie informacje, jakie mogą być panu potrzebne.

– Widzę, że pomyślał pan o wszystkim – powiedziałem z przekąsem.

Six wstał, za nim wstał Schemm, wreszcie wstałem ja.

– Kiedy rozpocznie pan dochodzenie?

– Rano.

– Świetnie. – Six poklepał mnie po ramieniu. Ulrich odwiezie pana do domu. – Podszedł do biurka i zaczął przeglądać dokumenty. Przestałem dla niego istnieć.

Kiedy znów stałem w tym jego skromnym holu, czekając, by lokaj sprowadził Ulricha, usłyszałem, jak pod dom podjeżdża auto. Zbyt głośno jak na limuzynę, musiało być to auto sportowe. Trzasnęły drzwiczki, usłyszałem kroki na żwirze i odgłos przekręcanego klucza. Do holu weszła kobieta. Natychmiast ją rozpoznałem, była to Ilse Rudel, gwiazda UFA⁵. Miała na sobie długie futro z soboli, a pod nim wieczorową suknię z błękitnego atłasu. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a ja nie przestawałem się na nią gapić. Było na co popatrzeć. O takim ciele zdarzało mi się tylko śnić i często modliłem się, by ten sen powracał. Wyobrażanie sobie takiej kobiety poważnie przeszkadzało człowiekowi w pracy.

– Dzień dobry – powiedziałem, ale już pojawił się lokaj, znów poruszając się jak złodziej, i odwrócił ode mnie jej uwagę, zajmując się sobolami.

– Farraj, gdzie jest mój mąż?

– Herr Six jest w bibliotece, proszę pani.

Wybałuszyłem oczy jeszcze bardziej i czułem, jak opada mi szczęka. Jeśli ta bogini była żoną gnoma z biblioteki, należało naprawdę uwierzyć w siłę pieniądza. Wpatrywałem się w nią, gdy szła w stronę drzwi prowadzących do biblioteki. Frau Six – wciąż trudno mi było się pogodzić z tym faktem. Jasnowłosa, wysoka – bił od niej blask niczym od złota na szwajcarskim koncie jej męża. W wyrazie ust było coś, co wskazywało, że zawsze dostaje to, czego pragnie. I to w gotówce. W prześlicznych uszach błyszczały klipsy, poczułem zapach wody kolońskiej numer 4711 Mäurera & Wirtza. Kiedy już byłem pewien, że bogini minie mnie, nie zauważając, podniosła wzrok i powiedziała chłodnym tonem:

– Nie wiem, kim pan jest, ale dobranoc. – I nim zdążyłem się do niej odezwać, a kto wie, czybym się na nią nie rzucił, zniknęła w drzwiach biblioteki. Zwilżyłem językiem usta. Spojrzałem na zegarek. Była trzecia trzydzieści. Pojawił się Ulrich.

– Nie dziwię się teraz, że on czuwa do późnej nocy – powiedziałem i poszedłem za szoferem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: