Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marlene - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marlene - ebook

Monachium, lipiec 1944 roku. Marlene Kalten, przyjaciółka Debory Berchinger, stoi w milczeniu przed zbombardowaną kamienicą przy Prinzregentenplatz. Myśli, że Deborah i jej mały braciszek Wolfgang nie żyją.

Nic nie jest jednak w stanie złamać żelaznej woli Marlene, która odważnie rzuca się w wir walki i staje się jedną z najbardziej poszukiwanych kobiet w Rzeszy. Poznaje niezwykłe osoby i nawiązuje wyjątkowe przyjaźnie, w końcu spotyka miłość swojego życia – mężczyznę, który gotów jest zrobić wszystko, by uratować niewinne dzieci.

Wkrótce Marlene staje wobec tragicznego wyboru: może zmienić koleje wojny i ocalić miliony ludzi, lecz ceną za to będzie śmierć mężczyzny, którego kocha.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-19-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sztil di nacht iz ojsgeszternt
un der frozt hot sztark gebrent.
Ci gedenkstu wi ich hob dich gelernt
haltn a szpajer in di hent?

A mojd, a pelcl un a beret,
un halt in hant fest a nagan,
a mojd mit a zemetenem ponem
halt op dem sojnes karawan.

Gecilt, geszosn un getrofn,
hot ir klejninker pistojl,
an ojto gefilt mit wofn,
farhaltn hot zi mit ejn kojl.

Fartog fun wald arojsgekrochn
mit sznej grilande ojf di hor
gemutikt fun klejninkn nicochn
far undzer najem frajen dor.

Hirsz Glik (1922–1944)Cicho, noc jest pełna gwiazd
i mróz siarczysty szczypie w twarz.
Czy pamiętasz, jak cię nauczyłem,
jak pistolet trzymać w dłoni?

Dziewczyna, kożuch, beret,
a w ręku trzyma broń.
Dziewczyna z twarzą jak aksamit
zatrzymuje karawanę wroga.

Mierzy, strzela, trafia.
Jej mały pistolecik
zatrzymuje jedną kulą
auto po brzegi wypełnione bronią.

Nazajutrz wyczołguje się spomiędzy drzew
z girlandą śniegu na swych włosach.
Wlała odwagę tym zwycięstwem
w pokolenie nowych, wolnych ludzi.

Hirsz Glik (1922–1944)Prolog

Było cudowne lato, spowite w zapachy i wspomnienia, które na zawsze wyryły się w jej pamięci. Trwały sianokosy. Stała na polu pośród skoszonych traw, słuchała grania świerszczy, smakowała kurz unoszący się z suchej ziemi, pławiła się w opalizującym świetle południowego słońca, czuła jego żar na karku, który jej babcia wieczorem posmaruje maścią o ostrym zapachu, tą samą, której używa przy koniach.

Miała szesnaście lat, wokół pachniało dzikimi śliwkami i sianem, a kiedy wymieniała ukradkowe spojrzenia z synem zarządcy, ogarniała ją nieznana dotąd tęsknota. Każde spotkanie z nim zapisywała w swoim pamiętniku. W jej życiu budziło się coś nowego. Coś, co sprawiało, że krew żywiej pulsowała w jej ciele.

Właśnie wypadały jej urodziny i choć dziadek patrzył nieprzychylnym okiem, gdy się pospolitowała ze służbą, również dziś pomagała przy zwózce siana. Lubiła wysiłek fizyczny, praca pozwalała jej poczuć, że żyje i że jest blisko przyrody i ludzi. Miała młode, silne ręce zdolne okiełznać najnarowistsze konie, a pokrywające je twarde odciski napawały ją dumą. Żartowała z najemnymi robotnikami, miejscowymi i Polakami, najmującymi się w Niemczech do pomocy przy sianokosach. Wszyscy ją traktowali jak swoją – nie dlatego, że była córką właściciela majątku, lecz dlatego, że pracowała na równi z nimi i nigdy się nie oszczędzała.

Z początku nie usłyszała warkotu silnika, ponieważ mężczyźni zaintonowali pieśń. Dopiero słysząc krzyki, zauważyła przybyszów. Osłoniła oczy przed słońcem i patrzyła, jak z oślepiającego światła wyłaniają się i krystalizują dwie zmierzające ku niej postaci: miejscowego gauleitera Mettmanna i jego syna Herberta. Herbert był jej rówieśnikiem i razem chodzili do wiejskiej szkoły.

– Nie mogłem uwierzyć, kiedy syn mi o tym powiedział, panno von Dürkheim! – ojciec Herberta uniósł się gniewem, zanim jeszcze się do niej zbliżył. – Pani naprawdę się brata z tymi żydowskimi świniami!

Anna nie rozumiała tego wzburzenia.

– Pracujemy, co w tym złego?

Śmiało patrzyła w oczy otyłemu mężczyźnie w okropnym mundurze. Znała go od najmłodszych lat. Paul Mettmann był właścicielem wiejskiego sklepiku i kiedy w dzieciństwie tam zaglądała, zawsze pieszczotliwie tarmosił ją za policzek, a jego żona częstowała ją łakociami. Sklepikarz był w tamtych czasach wesołym i skorym do żartów człowiekiem i wszyscy we wsi wiedzieli, że nie przepuści żadnej okazji, by się zabawić.

A teraz można by pomyśleć, że partia, do której się zapisał, zrobiła z niego zupełnie innego człowieka. Anna z trudem poznawała rubasznego niegdyś sąsiada. Dziś Mettmann przy każdej sposobności rzucał donośnym i zdartym głosem rezonerskie komentarze, które mało kogo we wsi obchodziły – z tej prostej przyczyny, że nie obchodziły one również barona Dürkheima. Dla prostych mieszkańców brandenburskiej wioski Levkojen dziadek Anny był prawdziwą wyrocznią. We wszystkich sprawach. Pozwalali więc Mettmannowi mówić do woli, a on krzyczał tym głośniej. Chciał, żeby go słuchano z uwagą. Nawet jego śmiech nie był taki jak dawniej. Zniknęła zeń dawna serdeczność, jakby beztroska nie przystawała do powagi jego urzędu.

Zmieniła się również żona Mettermanna. Jej twarz stała się zacięta, a dawny uśmiech przypominał dziś czysto mechaniczny skurcz mięśni – tak jakby chciała w ten sposób zaznaczyć, że Annie von Dürkheim, wnuczce barona, nie należy się grzeczność ani szacunek. Ilekroć żona sklepikarza spotykała Annę, spoglądała na nią w taki sposób, jakby wiedziała o jakimś jej haniebnym występku i z trudem hamowała wzburzenie, nie będąc w stanie mu przeciwdziałać. Czy ta biedna kobieta naprawdę zapomniała, czym są radość życia i szczery śmiech?

Tylko Herbert, syn Mettermanna, nie zmienił się nawet na jotę. Nie musiał, gdyż zawsze był mało rozgarnięty i gburowaty.

Jednak przemiana nastąpiła nie tylko w sklepikarzu i jego żonie, ale i w niej, Annie von Dürkheim. Albowiem tego słonecznego dnia, w lipcu 1935 roku, przebudziła się w niej świadomość polityczna. Czasy niewinności minęły.2

– Dlaczego nie obudziłaś mnie wcześniej?

– Dzień dobry, mnie też miło cię widzieć – odparła Oliwia i rozsunęła zasłony.

Jasne światło zimowego słońca w jednej chwili szerokim strumieniem wtargnęło do pokoju i oświetliło Marlene, która siedziała wyprostowana w łóżku, oskarżycielsko wyciągając ku synowej rękę z budzikiem.

– Jak noga? – spytała Oliwia, ignorując wyrzuty teściowej.

Zdjęła z komody tacę ze śniadaniem i postawiła ją przed Marlene na łóżku.

– Zgadnij – burknęła starsza pani, podnosząc wieczko srebrnego dzbanka i zaglądając do środka, jakby spodziewała się czegoś innego niż kawa.

Oliwia stłumiła uśmiech.

– Czyli kiepsko? Mam przynieść maść? A może wolisz gorącą kąpiel?

– Później. Kawa jest wystarczająco mocna?

– Bez obaw, Olga na pewno nie zapomniała dolać porannej porcji koniaku. To jedyne, o czym jeszcze pamięta – w głosie Oliwii pobrzmiewała nuta rezygnacji.

– Ma dziewięćdziesiąt lat, moja droga, więc wyrażaj się o niej z większym szacunkiem.

– Taak, to pewnie wszystko przez moje złe maniery – stwierdziła Oliwia cierpko, krzątając się po sypialni i płosząc przy okazji pół tuzina kotów. Zebrała porozrzucane bezładnie przedmioty i rzekła: – Co za bałagan. Jakbym była w pokoju Klaudii.

– Pokój szesnastolatki musi tak wyglądać, martwiłabym się na twoim miejscu, gdyby było inaczej. À propos, gdzie się podziewa mała?

– Jest piątek rano, więc jak myślisz? W szkole! – odrzekła Oliwia, spoglądając badawczo na Marlene.

Ta pochwyciła podejrzliwe spojrzenie synowej.

– Daj spokój, patrzysz na mnie jak doktor Wieczorek. Nie mam demencji, tylko zwyczajnie mam za dużo rzeczy na głowie. W tej chwili myślę tylko o tym, żeby dokończyć książkę.

– I dlatego pozwoliłam ci dłużej pospać. Noah mówił, że jeszcze o czwartej rano świeciło się u ciebie światło.

– Mój syn najwyraźniej ma problemy z pęcherzem.

– A ciebie boli noga, poznaję po twoim humorze. – Oliwia odruchowo uniosła lekko prawą brew.

– No dobrze, masz rację. Wszystko przez tę przeklętą nogę. Nie wiem, dlaczego właśnie teraz znowu zaczęła mi tak dokuczać. Przez siedemdziesiąt lat prawie nie czułam bólu. Moje stare kości chyba ostatecznie odmawiają mi posłuszeństwa.

– To przez zimno, mamo. W tym roku zima przyszła wyjątkowo wcześnie.

– Proszę cię, nie mów do mnie „mamo”. Kiedy to słyszę, mam wrażenie, że jestem jeszcze starsza. – Marlene pociągnęła z filiżanki maleńki łyczek.

– Nie znam nikogo, kto byłby młodszy od ciebie, mamo – odrzekła Oliwia miękko.

– Co też ty opowiadasz… Gdzie jest Noah? Już wyszedł?

– Tak. Wcześnie rano wyjechał do Warszawy. Ma przemówienie w Izbie Przemysłowej.

– W takim razie wypada tylko mieć nadzieję, że te śmierdzące wałkonie sięgną po książeczki czekowe i zasilą fundację pokaźną sumką. Szkoda, że nie mogę już sama jeździć, z przyjemnością zagrałabym na ich wyrzutach sumienia… A co z gośćmi? Wstali już?

– Och, już dawno. Poszli z Franciszkiem zwiedzać miasto, profesor Berchinger również. Zaczynają od Rynku i kościoła Mariackiego, a potem idą na Planty. Tak jak im wczoraj radziłaś.

– Ach, Rynek… – Marlene wypowiadała polskie słowa z wyjątkową czułością.

Zamknęła oczy, by na chwilę zatopić się we wspomnieniach.

Tymczasem Oliwia mówiła dalej:

– W południe zjedzą obiad na mieście, a po nim pójdą na przechadzkę po parku i wrócą około trzeciej. Potem kawa i w końcu…

– …w końcu nadejdzie pora, żebym opowiedziała im swoją historię – zakończyła Marlene.

Otworzyła już oczy i z osobliwym wyrazem twarzy spoglądała w okno, jakby spodziewała się, że zobaczy straszne lato 1944 roku.3

Oliwia po raz ostatni upewniła się, że gościom niczego nie brakuje, i wreszcie zajęła miejsce. Z fotela pod oknem miała widok na cały salon, a zarazem sama mogła się trzymać w cieniu.

Wszyscy czekali na gospodynię. Marlene, jak to często jej się zdarzało, straciła poczucie czasu. „Może na tym właśnie polegała największa tajemnica jej życia? – pomyślała Oliwia. – Nie patrzeć na czas jak na coś skończonego, tylko jak na dar chwili”. Ponieważ Marlene zbyt długo delektowała się owym darem, Oliwia w końcu wysłała Klaudię na górę, by sprowadziła babkę.

Franciszek, wnuk kucharki Olgi, porządnie napalił w kominku. Oliwia bardziej nawet niż samym ciepłem napawała się trzaskaniem płomieni i szczap drewna. Dzieciństwo spędziła w ubogim chłopskim domu, w którym było jej wiecznie zimno, toteż ogień w kominku był dla niej symbolem bezpieczeństwa i dobrobytu. Czekając na Marlene, miała czas przyjrzeć się gościom.

Ostatnia dotarła dziś z Monachium Penelope Arendt. Młoda przyjaciółka Trudi Siebenbürgen przepraszała za spóźnienie tak wylewnie, jakby to naprawdę była jej wina, a nie niemieckich kolei. Była młodą, wręcz eterycznie delikatną kobietą, lecz mimo melancholii, która spowijała ją niczym ciemna chmura, Oliwia czuła, że pod tym spokojem skrywa się z trudem kiełznana namiętność.

Oprócz Penelope w salonie była również para młodych Amerykanów: Felicity i jej narzeczony Richard, od których biło takie szczęście, że nie sposób było w ich obecności samemu nie poczuć się odrobinę szczęśliwszym.

Szczególnie ucieszył Oliwię widok starego profesora Berchingera, który od ich ostatniego spotkania w ogóle się nie zmienił: był tak samo uprzedzająco grzeczny i mimo osiemdziesiątki na karku nadal przejawiał ogromną ciekawość ludzi i świata. Kiedy przed czternastu laty spotkali się po raz pierwszy, właśnie owdowiał i sprawiał wrażenie, że nie przeżyje utraty ukochanej żony. Wkrótce jednak całkowicie oddał się swej drugiej miłości, fizyce, i z biegiem lat odzyskał równowagę i radość życia. Niestety nie miał dzieci, choć i on, i jego zmarła żona niczego bardziej nie pragnęli. Na szczęście profesor i jego druga połowa znaleźli przybraną rodzinę w osobie Ottilie i jej bliskich. Oliwia nigdy nie poznała Ottilie, ale wiedziała, że potomkowie dawnej pokojówki Berchingerów wciąż troskliwie opiekują się profesorem.

Jedyną osobą, której Oliwia nie potrafiła rozgryźć, była Martha Benedict. Matka Felicity miała w sobie jakąś powściągliwość i wrodzoną niepewność, a w jej oczach krył się głęboki smutek, jakby bardzo stary, nieprzezwyciężony żal. Z drugiej strony jednak widać było, że jest niewiarygodnie wprost zakochana w córce i przyszłym zięciu. Oliwia wielokrotnie widziała, jak Martha wpatruje się w młodych – jakby podziwiała cud, który niespodziewanie zdarzył się na jej oczach – i podejrzewała, że matka Felicity mogła należeć do tej kategorii ludzi, którzy nie wierzą w prawdziwą miłość, i teraz z trudem przychodzi jej cieszyć się szczęściem, które tak niespodziewanie i w takiej obfitości na nią spłynęło.

Drzwi otworzyły się i do salonu, lekko wspierając się na ramieniu wnuczki, wkroczyła Marlene. Natychmiast, jak to się zdarzało przez całe jej życie, niczym magnes skupiła na sobie zainteresowanie zebranych. Uważnym oczom Oliwii nie umknął fakt, że Marlene zrezygnowała z laski. To zaś oznaczało, że albo czuła się nieco lepiej i nie była w tej chwili skazana na jej pomoc, albo – co bardziej prawdopodobne – duma okazała się silniejsza od bólu.

Tymczasem goście jak na komendę zerwali się z miejsc. Oliwia z uśmiechem przypatrywała się Klaudii, prowadzącej babkę do jej ulubionego fotela przy kominku. Uwielbiała patrzeć, jak dwie główki – srebrna i złotowłosa – nachylają się ku sobie i szepczą, jakby planowały jakąś psotę. Co zresztą nieraz się już zdarzało. Babkę i wnuczkę dzieliło siedemdziesiąt siedem lat, a mimo to łączyła je wyjątkowo głęboka więź. A raczej należałoby chyba mówić o pokrewieństwie dusz. Klaudia bowiem już w dniu swych dziewiątych urodzin obwieściła, że będzie kontynuować dzieło Marlene i w przyszłości stanie na czele fundacji Moriah, która od 1953 roku zajmowała się ściganiem nazistowskich zbrodniarzy.

Oliwia poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Nie musiała się odwracać, by domyślić się, że to Noah. Ją i jej męża również łączyło duchowe pokrewieństwo, mimo że było między nimi blisko dwadzieścia lat różnicy. Noah miał sześćdziesiąt siedem lat i długo musiał czekać na miłość życia. Ale czasem warto czekać. Tak jej powiedział podczas pierwszego spotkania, gdy ucałował jej dłoń i spojrzał na nią w taki sposób, że jej serce zaczęło bić szybciej.

Marlene przez chwilę w milczeniu patrzyła na gości. Długo się zastanawiała, czy powinna spisać swoją historię. Kiedy spoglądała wstecz na swoje życie, miała wrażenie, że było ono pasmem nieustannej walki. A przecież przeżyła również cudowne lata, z których po dziś dzień czerpała siłę. Spotkała na swojej drodze wielu wspaniałych ludzi, którzy zachowali człowieczeństwo nawet w najstraszliwszych, najbardziej nikczemnych okolicznościach. Podczas wojny przeżyła wielką miłość – tak wielką, że do dziś przepełniała ona jej serce. Ale doświadczyła też rzeczy, które ukryła w najdalszych zakamarkach duszy. Czy powinna wyciągnąć na światło dzienne owe demony, by znów stanąć z nimi oko w oko?

Odpowiedź brzmiała: tak! Musiała spełnić ostatnią powinność, ujawnić tajemnicę, której nie chciała zabrać do grobu. Miała też nadzieję, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy chcą usłyszeć całą prawdę, nawet jeśli to będzie tylko jej, Marlene, prawda. I że dzięki temu ocali choć jedną duszę. „Kto ratuje jedno życie, cały świat ratuje”, napisano w Talmudzie, a podobne słowa znaleźć można też w Biblii i w Koranie.

„Dlaczego ludzie nie biorą sobie do serca wezwania do miłosierdzia, które znajduje się w owych księgach, tylko od tysiącleci szukają i znajdują w nich usprawiedliwienie dla zabijania? Dlaczego dzielą ludzi podług ras i kolorów, na wierzących i niewierzących?”, pytała ją w czasie wojny Trudi.

Wspomnienie przyjaciółki wywołało na twarzy Marlene uśmiech. Lubiła przywoływać w myślach owych cudownych ludzi, którzy towarzyszyli jej w drodze.

W końcu otworzyła usta i powitawszy gości, rzekła:

– Biorąc pod uwagę fakt, że mam już swoje lata, nie traćmy czasu. Obiecałam wam, przyjaciele, że poznacie historię mojego życia. Oto ona. – Marlene wskazała na gruby plik związanych sznurkiem kartek, który Klaudia położyła przed nią na stoliku. – Oto dzieje mojego szalonego życia… Dziś w nocy skończyłam je spisywać.

Skinęła do wnuczki, która jak zwykle przycupnęła przed nią na podnóżku, tak blisko, że mogłaby się oprzeć o jej kolana.

Oliwia dawno zauważyła, że jej teściowa i córka uwielbiają kontakt fizyczny i często go szukają. Kiedyś Klaudia z powagą wyjaśniła matce, że dzięki temu czuje, jak jej energia łączy się i zlewa w jeden strumień z energią babki.

Tymczasem Marlene kontynuowała przemowę:

– Postanowiłam, że książka zostanie wydana dopiero po mojej śmierci. Nie dlatego, żebym obawiała się reakcji opinii publicznej czy dziennikarzy, którzy z pewnością rzucą się na mnie jak stado hien, ale dlatego, że pragnę chronić swoją rodzinę. Nie chcę, żeby moi bliscy zamartwiali się o mnie. Nigdy nie bałam się mówić tego, co myślę, i teraz też nie zamierzam niczego ukrywać. Prawda nie zawsze jest piękna, a najczęściej okazuje się nieprzyjemna, ale właśnie na tym zasadza się jej moc. Nieważne, jak brutalna siła chciałaby ją zdeptać, nieważne, z jakich powodów próbowano by ją zagłuszyć, pozostaje niewzruszona i trwała. Albowiem prawdy nie da się ukryć. Ona zawsze znajdzie drogę ku światłu. Część mojego życia niektórzy z tu obecnych znają z zapisków mojej przyjaciółki Debory, które kończą się zaraz po wojnie. Zwłaszcza dla jej brata Wolfganga – Marlene ciepło ukłoniła się profesorowi – duża część moich wspomnień nie będzie niczym nowym, jako że już dawno stał się on częścią mojego życia. Podobnie jak Deborah robiłam rzeczy, z których nie jestem dumna. O wielu z nich przez długi czas próbowałam zapomnieć. Lecz im bardziej zanurzałam się w przeszłość, im dłużej wertowałam stare dokumenty i zapiski, z tym większą natarczywością te tłumione wspomnienia domagały się, bym je dopuściła do głosu. Wspomnienia są bowiem niczym żarłoczne zwierzę i kiedy je spisywałam, aż nazbyt często czułam się bezbronna wobec burzy kipiących we mnie uczuć. Moja mała wnuczka stwierdziła, że to starość i powoli staję się sentymentalna. Gdybyż to była prawda… W ostatnich miesiącach często rozmawiałam telefonicznie z moją przyjaciółką Trudi, niestety zmarłą niedawno, która pomogła mi nie tylko zrekonstruować dużą część przeszłości, ale też uświadomiła mi, że zapomnienie i wyparcie stanowiły część naszej strategii przetrwania. Chroniłyśmy się w ten sposób, by pośród otaczającego nas szaleństwa samemu nie popaść w obłęd. Żyłyśmy niejako z godziny na godzinę, nie wiedząc, kiedy otworzą się drzwi i któraś z nas zostanie zabrana. Niemal każdego dnia traciłyśmy przyjaciół. Spotykałyśmy na swojej drodze mnóstwo ludzi, w tym wielu takich, których nie warto wspominać. Byli jednak wśród nich również tacy, którzy potrafili dać odpór złu tego świata. Moja historia rozpoczyna się 21 lipca 1944 roku, dzień po nieudanym zamachu Stauffenberga. Wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałam. W tamtym czasie wieści nie rozchodziły się po świecie lotem błyskawicy. Monachium przeżywało w tamtych dniach najstraszliwsze jak dotąd naloty Amerykanów. Spędziłam trzy dni w schronie przeciwlotniczym, a kiedy w końcu pozwolono nam wyjść na powierzchnię, natychmiast udałam się do domu przy Prinzregentenplatz 10, w którym mieszkali moja przyjaciółka Deborah i jej braciszek Wolfgang. A raczej nie tyle mieszkali, ile byli prywatnymi więźniami Albrechta Brunnmanna. Przyjechałam do Monachium, by im pomóc w ucieczce. Jednak dom został doszczętnie zniszczony przez bomby, a miejscowy kierownik obrony przeciwlotniczej poinformował mnie, że schron w piwnicy również się zawalił i nikt z mieszkańców nie przeżył. Uznałam zatem, że moi przyjaciele zginęli, i postanowiłam zrealizować swój wcześniejszy plan: przyłączyć się do francuskiego ruchu oporu. Jednak życie pokrzyżowało również te plany…4

Monachium, lipiec 1944 roku

Marlene wróciła na gruzowisko i stanęła nad żałosnymi resztkami czegoś, co kiedyś było domem przy Prinzregentenplatz 10. Trwała wojna i do tej pory widziała już śmierć wielu ludzi. Śmierć była wręcz wszechobecna. Marlene widziała ją, czuła jej zapach, nienawidziła jej.

Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że się modli. Ale od dnia, gdy ostatni raz się modliła, upłynął szmat czasu. Odwróciła się od Boga, tak jak On odwrócił się od ludzi, wydawszy ich na pastwę szatana. Nie modliła się, lecz na swój sposób żegnała z mieszkańcami tego domu: Deborą i Ottilie oraz Wolfgangiem, którego nie było jej dane poznać. Chociaż od dziewięciu lat żyła pośród nazistowskiego terroru, wciąż nie umiała pojąć, jak ludzie mogą być zdolni do takiego bestialstwa. Dom pełen śmiechu, miłości i życia w ciągu kilku sekund został starty z powierzchni ziemi. Ludzie produkowali bomby i zrzucali je na innych ludzi. Przyjaciel czy wróg, zabijano ich w imię zbrodniczej ideologii, wbrew odwiecznemu prawu. Albowiem żaden człowiek nie ma prawa odebrać życia drugiemu człowiekowi. Jej również to dotyczyło. A mimo to zabiła. Wiedziała, że będzie musiała dźwigać to brzemię do końca życia.

Wszędzie walały się odłamki szkła, powyrywane drzwi i okiennice, zwęglone fragmenty mebli i sprzętów. Jeden dzień! Jeden dzień i zdołałaby uratować Deborę i jej braciszka. Cóż znaczy jeden dzień wobec pięciu lat wojny?! Że też właśnie tego dnia opuściło ją szczęście. W Krakowie cudem przeżyła zamach na Cyganerię. Została ciężko ranna, lecz siłą woli zdołała odzyskać siły, a potem dotrzeć do Berlina i Monachium. I po co to wszystko? Po to, żeby stanąć nad stertą osmalonych gruzów? Czuła, jak wzbiera w niej gniew. A zarazem radość, że wciąż coś czuje. Gdziekolwiek spojrzała, napotykała otępiałe, zrezygnowane twarze ludzi, którzy zbyt wiele razy widzieli śmierć i dawno już uznali ją za swoją nieodłączną towarzyszkę. Wiedziała, że ona sama nigdy nie oswoi się ze śmiercią.

Nagle poczuła, że ktoś ją obserwuje. Zbyt długo już stała nad tymi gruzami. Odwróciła się i wpadła wprost w ramiona zastępu Hitlerjugend, garstki nieświadomych niczego gołowąsów w mundurach, skazanych przez swych przełożonych na śmierć.

– Heil Hitler! – wrzasnął dowódca oddziału.

Marlene z trudem się opanowała. Niewiele brakowało, a wzdrygnęłaby się z obrzydzeniem, zamiast odwzajemnić pozdrowienie. Nie mniej wysiłku kosztowało ją ukrycie myśli kłębiących się jej w głowie na widok czternastoletniego chłopca. W jego oczach skrzył się fanatyzm. Niestraszne mu były bomby i terror. Przecież stał po właściwej stronie, po stronie dobra, a dobro musi zwyciężyć! Jeśli wszystko musi się obrócić w perzynę i lec w gruzach, to niech tak będzie. Bo tak chce Führer! Po zwycięstwie wszystko zostanie odbudowane. Większe, piękniejsze, potężniejsze. Trzecia Rzesza w pełnej chwale. Nowy Rzym. Tak myśleli ci młodzi chłopcy wychowani w brunatnej ideologii. Nieżyjący już dziadek Marlene wyjaśnił jej kiedyś, że pokusy przyoblekają się w najrozmaitsze szaty. Dzieci uwierzą w każdą bzdurę, nieważne, czy chodzi o wielkanocnego zajączka, czy o wyższość aryjskiej rasy. Tę łatwowierność wykorzystują ci, którzy nie mają na uwadze dobra, lecz wyłącznie własny interes i władzę, jaką mogą w ten sposób zdobyć. I tak oto świat raz po raz rzuca się w otchłań nieszczęścia. Marlene przyspieszyła kroku, by znaleźć się jak najdalej od tego chłopca i jego potępieńczego zastępu.

W bombardowaniu straciła niemal wszystkie ubrania. Została tylko, z tym, co miała na sobie. Na szczęście w małej torebce pod suknią ukryła to, co najważniejsze: fałszywe dokumenty i trochę pieniędzy. Dostała je – wraz z kontaktem w zachodniej części Monachium – od Haliny, swojej łączniczki w berlińskim ruchu oporu.

Minęło dziesięć dni od jej wyjazdu ze stolicy Rzeszy. Po straszliwym nalocie musiała się liczyć z tym, że pod adresem, który otrzymała, ostała się jedynie kupa gruzu. Poza tym brunatny reżim wzmógł walkę „na froncie wewnętrznym”. Im większe obszary Wehrmacht i Waffen-SS traciły na froncie, tym brutalniej gestapo, SA i inni fanatycy występowali przeciwko obywatelom Rzeszy. Wszędzie wietrzono spisek i zdradę, denuncjowano sąsiadów, przeprowadzano masowe aresztowania, a tortury i groźby rozwiązywały niejeden język. Każdego dnia szeregi ruchu oporu topniały, lecz mimo to garstka nieustraszonych bojowników nadal próbowała zmienić bieg wojny.

Po ponaddwugodzinnej pieszej wędrówce dotarła wreszcie pod wskazany adres i kolejny raz tego dnia stanęła nad czymś, co jeszcze niedawno było kamienicą.

Czuła, jakby wszystko sprzysięgło się przeciw niej. Kręciło się jej w głowie, a ciało miała tak obolałe, jakby całą noc przespała na kamieniach, co w gruncie rzeczy nie było dalekie od prawdy. W dodatku dopiero co wyszła z ciężkiej choroby i wciąż nie odzyskała pełni sił, a przez ostatnie trzy dni, które spędziła w schronie, nie mogła wykonywać wzmacniających ćwiczeń, które w Krakowie pokazał jej dobry doktor Hondl. Prawdą jest, że w pionie, bardziej niż tak silny niegdyś organizm, utrzymywała ją żelazna wola, lecz nawet ona nie była w stanie pokonać głodu i pragnienia. Gardło wyschło jej tak bardzo, że z trudem przełykała ślinę. Całe miasto było spowite jedną wielką chmurą pyłu, która zdawała się dusić wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Marlene musiała jak najszybciej znaleźć miejsce, gdzie mogłaby spędzić noc, odzyskać siły i obmyślić plany. Tylko gdzie? Nie znała tu nikogo, a tego dnia tysiące monachijczyków szukały dachu nad głową. Powrót do schronu nie wchodził w grę. Przypomniała sobie, że w połowie drogi mijała kościół, w którym zgromadzili się potrzebujący schronienia rozbitkowie. Jak przez mgłę przypomniała sobie, że widziała tam chyba flagę Czerwonego Krzyża. To by oznaczało, że w tym miejscu opatruje się rannych oraz rozdziela jedzenie i wodę. Rozejrzała się i spostrzegła wieżę kościoła, która wyłaniała się z chmury, wskazując na niebo, jakby chciała przypomnieć miastu o Bogu.

Marlene znów poczuła, że jest obserwowana. Próbowała dyskretnie przyjrzeć się otoczeniu, lecz nie odkryła niczego podejrzanego – tylko tłum pozbawionych dachu nad głową ludzi, błądzących niczym szare widma i z wolna zaczynających się już organizować. Wokół wykrzykiwano imiona, przetrząsano ruiny w poszukiwaniu żyjących, wymieniano się informacjami, kto kogo i gdzie widział; matki próbowały uspokajać dzieci, sanitariusze biegali z noszami, a miejscowy dowódca obrony przeciwlotniczej wykrzykiwał przez megafon rozkazy. A wszystko, niczym niewidzialny woal, spowijała wojna i jej atrybuty: śmierć, żałoba, rozpacz i gniew.

Marlene ruszyła z powrotem tą samą drogą, która wszelako teraz wydawała się jej dalece uciążliwsza niż poprzednio. Raz po raz upewniała się, czy nikt jej nie śledzi, ale nie zauważyła nikogo podejrzanego. W końcu dotarła do celu. Mimo powybijanych okien i popękanych ścian świątynia sprawiała wrażenie solidnej. Co ciekawe, była to jedyna budowla w okolicy, która pozostała prawie nienaruszona, i Marlene pomyślała, że to, co sama określała jako łut szczęścia, inni mogli postrzegać jako cud. Cud czy przypadek, było jej wszystko jedno, najważniejsze, że miała dach nad głową.

Tak jak ona myślało zapewne wielu, gdyż kościół był niemiłosiernie przepełniony. Obdarty ksiądz, kręcący się niczym w transie między szukającymi schronienia, w czasach pokoju zapewne mógł tylko pomarzyć o takiej frekwencji na nabożeństwach. Marlene bezceremonialnie torowała sobie drogę przez ludzką masę. Ludzie, którzy wyglądali równie żałośnie jak ona, niechętnie robili miejsce i bronili każdego centymetra zajmowanej przez siebie przestrzeni. Tu po raz pierwszy usłyszała o nieudanym zamachu na Hitlera dokonanym przez pułkownika wojsk zapasowych. Poznała hrabiego von Stauffenberga w domu swego dziadka, gdyż ów oficer kilka razy odwiedził barona von Dürkheima. Marlene pamiętała, że Stauffenberg był eleganckim młodym mężczyzną i że jako podlotek kochała się w nim bez pamięci.

W jednej z bocznych naw urządzono prowizoryczny lazaret. Marlene przedarła się tam i zdołała wybłagać kawałek suchego chleba i kubek herbaty, bezcenne dary rozdzielane przez siostry z Czerwonego Krzyża. Zaspokoiwszy nieco głód i pragnienie, upewniła się, że torebka z cenną zawartością jest na swym miejscu pod suknią, niczym jeż zwinęła się w kłębek i mimo otaczających ją hałasów i odoru roztaczanego przez stłoczone w ciasnym pomieszczeniu setki ludzi próbowała się zdrzemnąć. Ukryty w dłoni scyzoryk, jej jedyna broń, musiał wystarczyć, by się obronić przed złodziejami. Nie czuła się jednak zagrożona, gdyż otaczały ją bezsilne i żałosne postacie tak jak ona szukające schronienia i ukojenia. Widziała, że ludzie ci osiągnęli stadium, w którym mają już dość wojny i niesionych przez nią tragedii. W obliczu realnej grozy wojennej triumfalna ideologia wielkiego podboju straciła swój dawny blask. Tak było od zarania dziejów – prędzej czy później wojna zawsze zaczyna pożerać własny ogon. Ludzie w końcu zaczynają tęsknić za dobrem i pięknem i budzi się to, co stanowi o człowieczeństwie: silniejszy zaczyna pomagać słabszemu, ten, kto ma wiele, dzieli się z tym, który nie ma już nic. Marlene czuła, że ta metamorfoza już się zaczęła.

Patrzyła, jak siostry z troską opatrują rannych, jak ksiądz niestrudzenie stąpa między śpiącymi, słowem i gestem pocieszając zrozpaczonych, jak jakiś mężczyzna oddaje swój koc matce, by ta okryła córeczkę. Ludzie zgromadzeni pod tym dachem wiele razy stawiali czoło śmierci i wiedzieli już, że jest ona owocem zła, które zawładnęło ich krajem. Zła, któremu chcieli w końcu postawić tamę.

Ona sama dawno przezwyciężyła strach. Śmierć to śmierć – i nikt nie zabroni jej zbierać krwawego żniwa. Na wojnie nie ma zwycięzców, a jej kres widzieli jak dotąd jedynie ci, co zginęli.Odpryski wojny

Aby powstrzymać osobliwą turystykę karmioną żądzą sensacji, funkcjonariusze NSDAP rozlepiają plakaty z zarządzeniem, w którym władze „zakazują ciekawskim podróżowania do miast dotkniętych bombardowaniami!”.

RAF i US Air Force często używają bomb burzących z chemiczno-mechanicznymi zapalnikami o opóźnionym działaniu, które najczęściej wybuchają kilka godzin po bombardowaniu. Mają one utrudnić gaszenie pożarów i odgruzowywanie, a przy okazji zastraszyć ludzi, którzy dopiero co wyszli ze schronów przeciwlotniczych.

Do dziś dyskutuje się, czy użycie tej broni nosi znamiona zbrodni przeciwko ludzkości.

Sąd Okręgowy w Zweibrücken skazał młodą kobietę na rok ciężkiego więzienia. Przestępstwo jej polegało na tym, że podarowała kanadyjskiemu jeńcowi pomarańczę.5

– Jezusie Nazareński, jak to wygląda! – Ottilie bezradnie stanęła na schodach prowadzących do schronu, rozglądając się z niedowierzaniem.

Jak okiem sięgnąć śmierć i zniszczenie.

Jej dom, miejsce, w którym spędziła dwadzieścia pięć lat życia, gdzie kochała, cierpiała, a ostatnio trwała ze względu na dzieci świętej pamięci pana doktora, nie istniał. Nic już nie przypominało dumnych kamienic spod numerów od drugiego do dziesiątego. Zostało tylko dymiące morze gruzów, z którego wystawało kilka ceglanych szkieletów przywodzących na myśl wraki rozbitych statków. To i owo oparło się wszechogarniającemu zniszczeniu, tworząc teraz dziwaczne konstrukcje w rodzaju samotnej futryny z drzwiami czy kawałka nienaruszonej ściany, na której wciąż wisiał portret Hitlera w pozłacanej ramie. Był to posępny krajobraz, spowity w kurz i dym, które połykały dzienne światło, czyniąc obraz mrocznym i rozmywając kontury. Zupełnie jakby ludzkość została uwięziona w jakiejś złowrogiej mgle.

Serce Ottilie ścisnęło się z bólu. Życie zadało jej już wiele ran, z których każda kolejna była głębsza od poprzedniej, i za każdym razem chwytała się myśli, że gorzej już być nie może, że dobry Pan Bóg do tego nie dopuści, a potem okrutna wojna uderzała ponownie i rozwiewała złudne nadzieje. Najwyraźniej Pan Bóg i wojna szli ręka w rękę. I jeszcze ten smród! Potworny smród! Ottilie instynktownie sięgnęła do kieszeni fartucha po chusteczkę, lecz przypomniała sobie, że dała ją siedzącej obok staruszce, która zalewała się łzami. Trzy dni i trzy noce przesiedziały w schronie. Wokół spadały bomby, trzęsły się ściany, z pęknięć sypał się pył, a wszyscy w schronie nie przestawali się modlić. Najwyraźniej na niewiele się te modlitwy zdały. Ottilie powoli zaczynała wątpić w Boga, który najpierw zabrał pana doktora, najlepszego człowieka, jakiego spotkała w życiu, potem jej Hansa, a wreszcie piękną i dobrą panią Elisabeth. Biedną Deborę zaś wydał w łapy tego rozpustnego nazisty. A teraz ta przeklęta wojna zniszczyła dom! Tymczasem ledwie tydzień temu proboszcz mówił z ambony, że Pan Bóg daje każdemu człowiekowi taki krzyż, by ten mógł go unieść. Ottilie uznała, że już dość. Nie miała już ani sił, ani chęci dźwigać coraz cięższego krzyża. Niech Pan Bóg sam sobie go niesie. A mimo to jej oczy mimowolnie skierowały się na wschód, ku wieży kościoła. Najwyraźniej świątynia wciąż stała na swoim miejscu. W każdym razie wieża sterczała pośród gruzów niczym wyciągnięty ku niebu palec. Może powinna tam pójść i zobaczyć, czy ktoś z jej okolicy ocalał? Nie! Po krótkim namyśle zdecydowała, że pojedzie do swojej rodziny, do Strasslach. Przez chwilę zmagała się z myślą, że nie warto już żyć na tym przeklętym świecie, który najwyraźniej nawet Pan Bóg porzucił.

Potem jednak uznała, że w tym życiu ma do spełnienia jeszcze jedno zadanie: była odpowiedzialna za to młode życie, które jej powierzono. Była to winna swoim państwu, panu doktorowi i pani Elisabeth.

– Idźcież no, dobra kobieto, blokujecie przejście! – krzyknął ze złością stojący za nią mężczyzna, wchodząc jej niemal na plecy.

– Gdzie się pchasz! – prychnęła na niego Ottilie, chwytając za rączkę stojącego obok niej chłopca. – Chodź maleńki, pojedziemy do mojego brata, tam dostaniesz mleka i weźmiesz kąpiel. Wyglądasz jak szary skrzat, trzeba cię będzie porządnie wyszorować.6

Marlene wstała wcześnie rano, wyprosiła u jednej z sióstr kubek kawy zbożowej i wyruszyła w drogę. Nie miała właściwie żadnego planu, zamierzała po prostu iść w stronę wyznaczonego celu, do Francji.

Jeszcze raz poszła pod wskazany adres. Chociaż nie miała takiego zamiaru, przystanęła.

W ruinach byli jeszcze żywi ludzie, w każdym razie grupka mężczyzn i kobiet najwyraźniej miała taką nadzieję, ponieważ zaczęła usuwać gruzy. Utworzono ludzki łańcuch i zaczęto sukcesywnie przerzucać cegły na stertę obok. Jedna z cegieł zakołysała się i spadła prosto pod stopy dziewczyny. Marlene odskoczyła przestraszona. Potknęła się i zamachała rękami, lecz nie zdołała utrzymać równowagi.

– Ojojoj! Nic się panience nie stało?! – krzyknęła do niej starsza kobieta, która stała ostatnia w szeregu i rzucała gruz na stertę.

Marlene popatrzyła na swoje poobcierane dłonie, pokręciła głową i z trudem wstała. Kobieta zeszła z rumowiska.

– Przepraszam, nie widziałam panienki. Chce się panienka napić?

– Chętnie…

Nieznajoma machnęła na chudego wyrostka, który z wyraźnym ociąganiem podszedł, rzucił ukradkowe spojrzenie spod zatłuszczonej żołnierskiej czapki, zdjął plecak, wyjął z niego manierkę i podał Marlene.

Ta pociągnęła łyk i oddała ją chłopakowi. W tych dniach woda była na wagę złota.

– Dziękuję.

– Skądże panienka idzie? – spytała kobieta.

– Z Prinzregentenplatz – odrzekła Marlene, wskazując niewyraźnie za siebie.

– Mój stary mówi, że tam mocno rąbnęło. Gdzie teraz?

Marlene wzruszyła ramionami.

– Do krewnych, na wieś.

– I ja bym tak chciała. Kto ma gdzie, ten ucieka z miasta. Tu wszystko się wali. Burzą wszystko do szczętu, a ludzie mrą jak muchy. – Kobieta gwałtownie przytknęła dłoń do ust i rozejrzała się dokoła, czy aby nikt nie usłyszał tego, co powiedziała. – Mój stary mówi, że za dużo gadam i że w końcu napytam se biedy. Mało brakło. Mój stary mówi, że powinnam trzymać język za zębami…

– Ma rację – odrzekła Marlene i posłała gadatliwej kobiecie konspiracyjny uśmiech. – Proszę się nie obawiać. Przyjdzie czas, kiedy będzie pani mogła się wygadać do woli.

– Daj Boże, panienko! – westchnęła kobieta. – Ino się boję, że wpierw zrównają tu wszystko z ziemią.

– Erno! – krzyknął starszy mężczyzna stojący na stercie gruzu. Na głowie miał brudny bandaż. – Co ty tam znowu robisz?

Marlene pożegnała się. Nie uszła jednak daleko, gdy spostrzegła, że ktoś za nią idzie. A więc jednak! Przy najbliższej okazji skręciła w wąską, zasypaną zwałami gruzu uliczkę i ukryła się za krzywo zwisającymi na zawiasach drzwiami. Wkrótce zza rogu wyłonił się człowiek, który ją śledził. Był to ów chudy chłopak z plecakiem. Marlene uznała, że nic jej nie grozi. Domyśliła się, że prawdopodobnie wysłała go tamta gadatliwa kobieta, sposobem bycia przypominająca nieco Ottilie. Chłopak się zbliżył. W jego ruchach było coś znajomego. Marlene miała niejasne wrażenie, że kogoś jej przypomina. I nagle stanął jej przed oczami tamten wrześniowy dzień 1939 roku, kiedy chodziła po ulicach Krakowa u boku Jakuba, odbierając pierwsze lekcje w szpiegowskim fachu. Chłopak poruszał się dokładnie tak, jak ją samą uczył Jakub: uważnie i dyskretnie, badając otoczenie. Czego od niej chciał? Dlaczego ją śledził? Był już bardzo blisko. Marlene wykorzystała moment zaskoczenia. Wyskoczyła zza drzwi, chwyciła chłopaka za ramię i nim ten się obejrzał, pchnęła go na mur, przystawiając nóż do gardła.

– Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? – syknęła mu prosto w ucho.

– Pani jest Marlene? – wydusił z siebie chłopak.

– Kto to jest Marlene? – odpowiedziała pytaniem, nie luzując uchwytu.

– Szpieg z Berlina.

– Ciekawe. A ty kim jesteś?

– Ja też jestem szpiegiem – odparł z dumą wyrostek.

Marlene przewróciła oczami. Dumni agenci nie żyją długo.

– Chyba jesteś trochę za młody na szpiega, nie sądzisz?

– Lepiej być młodym i niedoświadczonym niż starym tchórzem.

Marlene z trudem powstrzymała cisnący się jej na usta uśmiech. Głos tego – bądź co bądź – jeszcze dziecka brzmiał dziwnie. Był zbyt niski i nie pasował do jego mikrej postury. Poluźniła uchwyt.

I to był błąd, bo chłopak niczym piskorz wyśliznął się z jej uścisku i również wyciągnął nóż. Marlene zaklęła i przyjęła postawę do walki.

Chłopak uśmiechnął się, podniósł ręce w pojednawczym geście i nie spuszczając Marlene z oczu, powoli opuścił nóż. Jego wielkie zielone oczy lśniły w wychudzonej i osmalonej twarzy niczym szmaragdy.

– Czekaliśmy na panią – powiedział z ożywieniem. – Wiedzieliśmy, że pani przyjdzie.

Marlene wyczekiwała, wciąż ściskając nóż w dłoni. Dla niej niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Wprawdzie chłopak znał jej imię, ale nie podał ustalonego hasła. To mogła być pułapka. A jeśli tak, to nie przyszedł sam. Marlene nastawiła uszu i skupiwszy się na najbliższym otoczeniu, nasłuchiwała podejrzanych odgłosów, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki.

Chłopak bacznie obserwował Marlene. Coś w jego twarzy mówiło jej, że miałby ochotę zadać jej pytanie, lecz brak mu śmiałości. Jakby obawiał się jej reakcji.

– Przysłała cię matka? – Marlene postanowiła pociągnąć go za język.

– Nie. Moja matka nie żyje – odparł chłopak, wciąż badawczo wpatrując się w twarz Marlene.

– Chcesz mi coś powiedzieć?

Chłopak zebrał się na odwagę.

– Słyszała pani o zamachu na Führera?

– Taak… – odparła Marlene ostrożnie.

Od jej odpowiedzi zależało, czy chłopak uzna ją za zdrajcę i wroga narodu niemieckiego. W gruncie rzeczy powinna była z miejsca wyrazić oburzenie z powodu haniebnego i podstępnego zamachu, ale nie była w stanie się przemóc. Wciąż pamiętała panującą w kościele atmosferę przygnębienia, które kazało jej podejrzewać, że większość tam zgromadzonych żałuje, iż Stauffenbergowi się nie udało. Oczywiście nikt nie odważył się tego powiedzieć głośno, strach przed donosicielami i represjami już dawno stał się drugą naturą mieszkańców Rzeszy, którzy nauczyli się zachowywać pozory. Wciąż bowiem byli wśród nich fanatycy, którzy niezachwianie dzierżyli w dłoni nazistowski sztandar, głośno sławiąc Boga za to, że pozwolił ich Führerowi wyjść z zamachu bez szwanku, jakby to była ich osobista zasługa. Tym razem jednak gorliwcy zamilkli szybciej niż zwykle, uciszeni ponurą, wręcz wrogą atmosferą panującą wśród znużonych wojną rodaków.

– I co o tym sądzisz? – Marlene postanowiła rzucić chłopakowi wabik.

Ten zrazu spojrzał na nią posępnie i raz jeszcze upewnił się, że są sami, a potem cicho odparł:

– Żałuję, że Stauffenberg nie załatwił drania. – Usta drżały mu od tłumionego gniewu. Jego nienawiść była prawdziwa, czegoś takiego nie mógłby zagrać.

Marlene uwierzyła mu, odetchnęła nieco i odważyła się na następny krok:

– Znasz Horchera?

To on miał być jej kontaktem w Monachium.

– Znam.

– I? – Marlene wciąż czekała na hasło.

Chłopak przez chwilę sprawiał wrażenie zdezorientowanego, lecz zaraz uśmiechnął się, przez co wydał się jeszcze młodszy. Marlene pomyślała, że ma najwyżej trzynaście lat. Toż to dziecko! A potem zaniemówiła, gdy chłopiec z powagą obwieścił:

– To ja jestem Horcher! – Kiedy zaś Marlene wciąż wpatrywała się w niego z pytaniem w oczach, uderzył się w czoło. – Do diaska! Oczywiście! – Nachylił się ku niej i szepnął: – Biały kruk.

To było uzgodnione hasło. Marlene odetchnęła głęboko.

– Gdzie masz kryjówkę? – spytała, po czym zaraz dodała: – Nie możemy tu stać w nieskończoność.

– Oczywiście, chodź! – Horcher ruszył przodem i poprowadził ją przez ruiny.

W tej części miasta szczególnie wyraźnie widać było rozmiary zniszczeń. Okolica sprawiała upiorne wrażenie, jakby ją żywcem wyjęto z kart Apokalipsy. Na długości kilku przecznic ciągnął się pas zniszczeń – po jednej stronie wszystko zostało zrównane z ziemią, podczas gdy po drugiej domy pozostały niemal nienaruszone. Tylko zaślepione deskami i kartonami okna oraz pęknięcia na fasadach świadczyły o tym, że cudem uniknęły zagłady. Życie od śmierci dzieliło zaledwie kilka metrów.

Po długim i forsownym marszu zeszli pod ziemię. Marlene podążała za Horcherem ciemnym, wijącym się niczym labirynt korytarzem, po czym znów wyszli na powierzchnię, minęli podwórze i ponownie zanurzyli się w podziemia złożone z rozgałęziających się korytarzy. Po obu stronach raz po raz widać było piwnice, w których ciasno stłoczeni mieszkańcy koczowali w słabym blasku świec. Niektórzy z dorosłych mieli na głowach dziwaczne hełmy z kuchennych garnków, które wymoszczono poduszkami. Marlene była wstrząśnięta widokiem małych dzieci, którym przyszło dorastać w tak strasznych czasach i które przez całe swoje krótkie życie nie poznały innego świata niż ten, w którym toczy się wojna. Piwnice wypełniał wszechobecny, duszący pył wzbijany w powietrze przez każdy krok i każde poruszenie. Ze wszystkich zakamarków dobiegały odgłosy kaszlu.

Kiedy znów wyszli na powierzchnię, znaleźli się w dzielnicy niemal nietkniętej przez bomby. Tu, w pobliżu uniwersytetu, toczyło się normalne życie – o ile w tych strasznych czasach w ogóle można było mówić o normalności. Marlene znowu zauważyła, że ludzie poruszają się w charakterystyczny dla wojennych czasów sposób: pospiesznie i z głową wciśniętą między ramiona, jakby obawiali się, że w każdej chwili może na nich spaść bomba, co skądinąd wcale nie było tak znów mało prawdopodobne. Przed kilkoma otwartymi sklepami tłoczyli się klienci. Nie widać było zbyt wielu mundurów, za to tu i ówdzie przemykał ktoś ze swastyką na ramieniu, założoną prawdopodobnie na znak łączności – szczerej bądź udawanej – z cudem ocalałym Führerem.

Również Horcher sięgnął do plecaka, wyjął dwie takie opaski i podawszy jedną nich Marlene, polecił, by ją założyła. Potem wciągnął ją do domu ze spalonym dachem. W górze ziała czarna otchłań i Marlene nie mogła się pozbyć wrażenia, że ta ciemność lada chwila połknie również resztę domu. O dziwo, jednak niższe piętra nie ucierpiały za bardzo, a w niektórych mieszkaniach nawet nie wyleciały szyby. Weszli na cuchnącą kiszoną kapustą klatkę schodową i wdrapali się po wydeptanych schodach na trzecie piętro.

Gdy chłopak zapukał w umówiony sposób, drzwi otworzyły się z impetem i rozległ się zagniewany męski głos:

– Gdzie, do diabła, włóczysz się tak długo? – Jakaś ręka chwyciła młodego towarzysza Marlene i gwałtownie wciągnęła go do środka.

Dopiero wtedy mężczyzna spostrzegł nieznajomą kobietę. Stała nieco z boku, by w razie czego mieć możliwość ucieczki. Gospodarz bez ceregieli również ją chwycił za ramię i wciągnął za drzwi, rzucając uprzednio nieufne spojrzenie na klatkę schodową.

– Nikt mnie nie śledził – powiedział Horcher.

W jego głosie pobrzmiewały zarazem duma i przekora. Najwyraźniej przywykł do tego, że z racji młodego wieku musi znosić takie traktowanie. Mężczyzna, którego połowę twarzy pokrywała siatka blizn przywodząca na myśl popękaną szybę, zwrócił się do chłopaka i potrząsnął nim tak mocno, że prawie urwał mu głowę.

– Co ty sobie myślisz? Dlaczego nie było cię tyle czasu? Od wczoraj czekamy na wiadomość od ciebie! Twoja ciotka zrobiła mi istne piekło!

Wściekły atak sprawił, że Horcherowi zsunęła się czapka i na plecy opadł mu długi platynowy warkocz.

– Tak myślałam! Jesteś dziewczyną! – wyrwało się Marlene.

W jej głosie słychać było nutę uznania. Zmylił ją niski, niemal chrapliwy głos konspiratora.

Dziewczyna zwinnym ruchem uwolniła się z rąk mężczyzny i rzuciwszy mu gniewne spojrzenie, szybko schyliła się po czapkę. Założyła ją i energicznie wsunęła pod nią warkocz.

– Gdzie ciotka? – spytała, nie tracąc rezonu.

– Poszła coś kupić, a raczej zorganizować. Co to za kobieta? – Mężczyzna groźnie zbliżył się do Marlene, tak że mogła wyczuć zapach jego potu.

– To na nią czekaliśmy! – odparła Horcher.

Podeszła do pojemnika na chleb i uniosła wieko, pod którym ziała przeraźliwa pustka. Poślinionym palcem wygarnęła ostatnie okruchy i włożyła go w usta.

– Nazwisko i hasło – powiedział szorstko mężczyzna, zwracając się do Marlene.

– Najpierw pan.

Marlene stała tak blisko mężczyzny, że gdy hardo wysunęła brodę, niemal dotykała nią jego piersi. Chciała mu pokazać, że nie tak łatwo ją zastraszyć i to on pierwszy ma podać hasło. Poza tym nie w smak było jej tak bezceremonialne traktowanie.

Przez kilka sekund ich spojrzenia krzyżowały się niczym szpady; następnie mężczyzna cofnął się i splótłszy ramiona na piersi, zlustrował Marlene od stóp do głów. Uważnie przyjrzał się uwalanym w sadzy rozczłapanym trzewikom, brudnej sukni i znużonej twarzy.

Marlene odruchowo poprawiła włosy kobiecym gestem. Kurz, który zgromadził się w nich przez ostatnie dni, sprawił, że były sztywne jak słoma. Od czterech dni nie myła się ani nie czesała. Wody brakowało nawet do picia, nie mówiąc już o toalecie. Podejrzewała, że pachnie wcale nie lepiej niż stojący przed nią mężczyzna.

Pozwoliła, by na chwilę zawładnął nią nastrój, którego doświadczyła w kościele oraz podczas wędrówki ulicami zniszczonego Monachium: poczucie, że ma dość tej wojny i nieustannej walki.

Odczuwała nieprzepartą tęsknotę za normalnością, marzyła, by spokojnie przespać noc i obudzić się w miękkim łóżku. Zapragnęła kąpieli i filiżanki herbaty. Nocy wolnej od strachu. Wygodnego pokoju.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: