Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Martwy blues - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Martwy blues - ebook

Poruszająca opowieść o obsesji śmierci, zmaganiu się z uzależnieniem od alkoholu, o męce samotności i trudności życia we wspólnocie. Bohater powieści spotyka dziewczynę młodszą o co najmniej pokolenie, która podobnie jak niegdyś on próbuje popełnić samobójstwo. Wykorzystując swoje doświadczenia, usiłuje udaremnić tę próbę. To wywołuje w nim falę wspomnień i przeżyć, które w jakiś sposób zbliżają go do dziewczyny.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-073-6
Rozmiar pliku: 831 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Czu­ję się, jak­bym był mar­twy. Szcze­gól­nie czę­sto o tej po­rze. Po­środ­ku nocy. Sie­dzę przy biur­ku, pa­trzę na ma­szy­nę do pi­sa­nia, łu­dzę się, że wkrę­cę w nią czy­stą bia­łą kart­kę. Gdy idę uli­cą i ja­kiś liść opa­da bli­sko mo­jej gło­wy, to wła­śnie czu­ję się jak ten liść, jak ten mar­twy liść. A prze­cież nie­zwy­kle pięk­ne są je­sien­ne li­ście, tak czę­sto zno­szo­ne do domu, by zro­bić z nich bu­kiet, by oży­wić dom, dać mu tro­chę cie­pła. Tym­cza­sem ten liść prze­la­tu­ją­cy obok mo­jej gło­wy jest ta­kim mar­twym mną. Na pew­no nie umiem tego do­kład­nie wy­tłu­ma­czyć, ale on jest zim­nym mną. Je­sień za­wsze wpły­wa­ła na mnie po­nu­ro i aby z tym wal­czyć, pró­bo­wa­łem na­mó­wić sa­me­go sie­bie na pi­sa­nie je­sie­nią książ­ki, po­wie­dzia­łem so­bie kie­dyś, la­tem nad mo­rzem, gdy parę go­dzin bie­ga­łem pla­żą, po­wie­dzia­łem so­bie, że owszem, lato jest pięk­ne, owszem, je­sień jest do pi­sa­nia ksią­żek, żeby je­sień nie była samą chan­drą, de­pre­sją, żeby w tym było coś na za­sa­dzie: „Co au­tor chciał przez to po­wie­dzieć?”. Jak już ro­bić za­ba­wę z sie­bie, z li­te­ra­tu­ry, fik­cję, to oży­wić ją jak na do­brym balu i ro­bić to je­sie­nią, prze­pi­sać je­sień, prze­pi­sać zimę, zbu­dzić się wio­sną, gdy bu­dzi się ży­cie, gdy dzień nie jest krót­szy, ale co­raz dłuż­szy, gdy wszyst­ko zie­le­nie­je, a nie ma­to­wie­je, gdy chce się żyć, gdy mniej lu­dzi umie­ra, bo szko­da na wio­snę umie­rać, a przy­najm­niej tak mi się wy­da­je. Mniej lu­dzi po­win­no umrzeć. Te­raz zno­wu jak­by nie­ocze­ki­wa­nie prze­sko­czył mnie sier­pień, spę­dzo­ny mar­two, i jest śro­dek wrze­śnia, tak zim­ny, pa­skud­ny śro­dek wrze­śnia, że wy­da­je mi się to póź­ną je­sie­nią, Świę­tem Zmar­łych, Za­dusz­ka­mi. Je­sień sło­necz­na jest pięk­na, moż­na się oszu­ki­wać, moż­na się cie­szyć ko­lo­ra­mi, zło­ce­nia­mi, ba­bi­mi nit­ka­mi, pa­ję­czyn­ka­mi, za­cho­da­mi słoń­ca tuż za oknem. Ta je­sień jest po­nu­ra i z pew­no­ścią taką po­zo­sta­nie. Nie wi­dzę jej przez okno, moje okno wy­cho­dzi na za­chód, wi­dzę parę brył wy­so­ko­ściow­ców i tyl­ko jed­no za­pa­lo­ne w oknie świa­tło, świa­tło u tego idio­ty pali się co noc, ja­rze­nio­we świa­tło, z pew­no­ścią w kuch­ni, bo z tej stro­ny musi być kuch­nia, noc w noc, gdy sie­dzę przy biur­ku, wi­dzę to świa­tło. Je­śli jesz­cze ja­kiś kre­tyn na na­szym osie­dlu ob­ser­wu­je pa­lą­ce się świa­tła, to wie, że palą się tyl­ko dwa, u tego cym­ba­ła na ostat­nim dzie­sią­tym pię­trze, i u mnie bla­de świa­tło, nie­kie­dy świecz­ka, na pierw­szym pię­trze, od za­cho­du.

My­ślę poza tym, że je­stem szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Mam ele­ganc­ką żonę, któ­ra wca­le nie wy­glą­da na swo­je czter­dzie­ści pięć lat, do­ro­słą cór­kę i na szczę­ście nie je­stem dziad­kiem, bo Ma­ry­na nie chce mieć dzie­ci. Nie ogra­ni­cza­ło­by mnie to zresz­tą zbyt­nio, bo ma wła­sne miesz­ka­nie o ki­lo­metr stąd. Mam też przed sobą ko­rek­tę książ­ki, na­ma­cal­ny do­wód tego, że je­stem pi­sa­rzem. Leży to od trzech ty­go­dni i do­sta­łem już dwa te­le­gra­my z wy­daw­nic­twa z proś­bą o zwrot. Im za­wsze się tak spie­szy, a mnie nie chce się tego ro­bić. Jest to po­wieść, któ­rą na­pi­sa­łem pięć lat temu i do­pie­ro te­raz ma się uka­zać. Jest to książ­ka mar­twa. Nie­praw­dzi­wa. Książ­ka nie­ma­ją­ca ni­cze­go wspól­ne­go ze mną. Na­pi­sa­łem ją wła­ści­wie tyl­ko dla­te­go, że usil­nie i z wdzię­kiem na­ma­wia­ła mnie Elż­bie­ta. By­li­śmy dwa lata po ślu­bie, a ja by­łem rok po sa­na­to­rium dla ner­wi­cow­ców. Moja ko­cha­na żona wy­obra­ża­ła so­bie, że to moje pi­sa­nie to taka te­ra­pia za­ję­cio­wa. Sam czę­sto czu­łem się, jak­bym wy­pla­tał ko­szy­ki albo tkał go­be­lin. Pi­sa­łem tę bzdu­rę przez pół roku, na dzi­ko, z to­na­mi kawy, mi­lio­na­mi pa­pie­ro­sów. Gdy skoń­czy­łem, wdzięcz­nie za­de­dy­ko­wa­łem Elż­bie­cie. Mimo że nie mia­ło to z nią nic wspól­ne­go. Ja nie mam te­raz cza­su na tę książ­kę. Ode­ślę wy­daw­cy, niech sami zro­bią ko­rek­tę, naj­wy­żej za­pła­cę ja­kiejś so­lid­nej pani.

Na­praw­dę mnie to nie ob­cho­dzi. Na­praw­dę mnie to nie cie­szy. Mam to gdzieś.

Ale ta książka mogłaby świadczyć o sukcesie zawodowym. Gdy wyjdzie drukiem, dostanę sporo pieniędzy, bo dali mi wysoki nakład, więc wezmę z kasy, co się należy, i moja żona będzie szczęśliwa. Kupimy sobie jakiś obraz, pewnie tylko jeden, bo już właściwie nie ma gdzie wieszać, a może położymy parkiet. Baju, baju, na parkiet raczej nie zarobię przy obecnych stawkach. Poza tym samochód już nie jest najmłodszy i w ogóle łapię się na tym, że chciałbym mieć toyotę, bo jest bardziej miękka, wygodniejsza niż polonez, który zawsze kojarzył mi się z czołgiem. Jeśli jeszcze raz wznowią mi Psią ścież­kę, to może zrealizuję ten pomysł. Na poloneza zarobiłem tym literackim hitem wznawianym sześciokrotnie, poczytnym ponoć jak Ba­śnie Andersena. Sam nie wiem, jak to się stało. Pisałem książkę w uniesieniu, przekonany o jej kameralności, a okazała się czytadłem. Przetłumaczyli mi nawet to czytadło na Zachodzie i dlatego mogłem kupić Marynie mieszkanie, szczęśliwym trafem, na sąsiednim osiedlu.

Ma­ry­na to moje ko­cha­ne dziec­ko z pierw­sze­go mał­żeń­stwa. Jej mat­ka żyje so­bie gdzieś w Hisz­pa­nii czy na Ma­jor­ce, a Ma­ry­na wró­ci­ła do kra­ju.

Cóż, jestem profesjonalistą i należałoby coś robić. Rok w rok w księgarniach straszy Psia ścież­ka i dopiero teraz niebawem wyjdzie nowa rzecz. Nie kładę się spać wcześniej niż przed świtem, przed tym blaskiem, który zwiastuje świt. Elżbieta zasuwa szczelnie kotary i w naszej sypialni jest taka ciemność, że się boję. Boję się do czasu, aż będzie trochę jasno. Więc czekam na tę jasność. Powinienem pisać właśnie jesienią i zimą również dlatego, że ta jasność przychodzi coraz później, teraz jeszcze o piątej, ale potem o szóstej, siódmej. I te moje noce spędzone przy biurku będą coraz dłuższe. Potem budzę się koło południa, piję kawę, czekam na pocztę. Ela wraca z pracy, a ja pytam: Co nowego, kochanie?

Chy­ba nie ma nocy, że­bym nie za­da­wał so­bie py­ta­nia, dla­cze­go nie czy­tam. Dla­cze­go, do dia­bła, nie czy­tam? Wszyst­kie ścia­ny mo­je­go po­ko­ju, któ­ry Ela na­zy­wa ga­bi­ne­tem, oprócz miejsc wy­dzie­lo­nych na ob­ra­zy, od pod­ło­gi po su­fit zaj­mu­ją pół­ki z książ­ka­mi. Na­wet przed­po­kój jest cały w książ­kach. Pół­ki za­wie­szo­ne, gdzie tyl­ko się da. Cią­gle od­kła­dam w jed­no miej­sce książ­ki, któ­re pra­gnę prze­czy­tać, i leżą, pię­trzą się, pęcz­nie­ją, ro­sną, po­tem stop­nio­wo wyj­mu­ję je od dołu i wkła­dam w od­po­wied­nie miej­sca na re­ga­łach. A na wierz­chu po­ja­wia­ją się ko­lej­ne no­wo­ści albo coś eks­tra zdo­by­te­go w an­ty­kwa­ria­cie. Ja wiem, że książ­ki nie są dla mnie do czy­ta­nia, jed­na, dwie na rok, książ­ki są po­trzeb­ne do ży­cia. Nie wy­obra­żam so­bie ży­cia bez ksią­żek. Gdy­by nie daj Boże pło­nę­ły, a ja był­bym w Ham­bur­gu albo w Ko­pen­ha­dze, to z pew­no­ścią też za­czął­bym pło­nąć jak ob­la­ny ben­zy­ną. Albo umarł­bym w inny spo­sób. Prze­cię­ła­by mnie bły­ska­wi­ca.

Mam kom­pleks. Kom­pleks, któ­ry nadal mnie drę­czy. Tyle razy w ży­ciu wy­prze­da­wa­łem swo­ją bi­blio­te­kę, aby mieć na wód­kę albo na ży­cie. Nie­kie­dy ku­po­wa­łem książ­kę po to, aby po dniu i ty­go­dniu za­nieść ją do an­ty­kwa­ria­tu. Chcę nad­ro­bić te bra­ki. Gdy­bym ani razu w ży­ciu nie po­zbył się żad­nej książ­ki, to miał­bym w tej chwi­li dwa­dzie­ścia ty­się­cy to­mów, a tak mu­szę się za­do­wo­lić tymi kil­ko­ma, ty­sią­ca­mi. Książ­ka jest jak czło­wiek, ale wiem, że czy­ta­nie by­ło­by lo­gicz­niej­szym wyj­ściem niż ga­pie­nie się w za­ku­rzo­ną do­szczęt­nie ma­szy­nę. Od cza­su do cza­su wy­cią­gam też małe pu­deł­ko ma­gne­tycz­nych sza­chów i gram z sobą za­zwy­czaj już od sa­me­go po­cząt­ku znu­dzo­ny par­tią.

Tak wygląda moje życie tego roku. Książka, której trzysta kilkadziesiąt stron mam w korekcie przed sobą, nosi tytuł Boże Na­ro­dze­nie. Piękny tytuł, przyznaję. Rzecz dzieje się na wsi zwanej pięknie Kalwaria Górna. Jest to moja pierwsza książka o wsi. Opowiada o przygłupku, który żyje cytatami z Biblii i prowadzi swoisty pojedynek wiary z miejscowym proboszczem. W dzień Bożego Narodzenia, z galopującym zapaleniem płuc, ucieka w głębokim śnie przez pola, aby znaleźć się jak najbliżej swego Boga. Pomylona książka. Pomylona i ateistyczna, Kościół mnie za to wyklnie. Mam to w nosie. Oczywiście, to nie jest całkiem tak. Jeśli mnie pamięć nie myli, to bardziej jest to powieść o starej kobiecie i jej samotności, przywiązaniu do ziemi. Przyznam się, że jest to powieść o mojej babce. Chciałbym jechać na jej grób. Ma piękny marmurowy grobowiec, który zdążyli jej postawić moi bogaci rodzice, zanim nie opanował ich duch chciwości. Spędziłem w tej wsi kilka lat. Napisałem tam parę książek.

Jesz­cze je­den druk leży przede mną na biur­ku. Dziw­ny list, któ­ry otrzy­ma­łem w so­bo­tę po po­łu­dniu. Za­pro­sze­nie na ślub Ja­nu­sza Lu­te­go z Kiy­ori Ta­ka­ha­shi dnia 21 wrze­śnia. „Księ­życ w peł­ni przy przej­ściu zna­ku Pan­ny w znak Wagi wró­ży ra­dość wiecz­ną. Po­dróż po­ślub­na z za­pro­szo­ny­mi go­ść­mi od­bę­dzie się stat­kiem po rze­ce Od­rze. Data prze­si­le­nia jest naj­szczę­śliw­sza dla na­szych ho­ro­sko­pów. Zbie­ra­my się w po­łu­dnie w ho­te­lu »Mo­no­pol«. By­ło­by nie­źle zo­ba­czyć się ra­zem”.

Tak, to może być coś. Jest ty­dzień do 21 wrze­śnia. Wy­rwę się stąd i po­ja­dę na ślub Ja­nu­sza. Ja­nusz, ten Ksią­żę Po­etów! Boże, ileż to lat! Prze­cież to był mój „opie­kun”, gdy za­czy­na­łem swo­ją dro­gę pi­sar­ską, na­le­żał już do Związ­ku i prze­cha­dzał się po Em­pi­ku z błęd­nym wzro­kiem za gru­by­mi szkła­mi, praw­dzi­wy król po­etów dla młod­szej cy­ga­ne­rii. Ile to Ja­nusz ma lat? Może 55. I zde­cy­do­wał się na tę Ja­pon­kę swa­ta­ną mu przez wuja. A Ja­po­necz­ka po­dob­no za­ska­ku­ją­co pięk­na. Sta­ry ka­wa­ler – Ja­nusz Luty. Ja­kie będą jego nowe wier­sze, mał­żeń­skie? Ja­poń­skie?

Kiy­ori Ta­ka­ha­shi. Też nie­źle. By­waj, Kiy­ori!

Ja­nusz Luty. To epo­ka. Miał parę lat temu w na­szym mie­ście spo­tka­nie au­tor­skie i za­pro­si­li­śmy go po­tem do nas, no­co­wał. Był już z in­nej epo­ki, ale był w nim tak­że i ślad tam­tej mło­do­ści. Mo­jej mło­do­ści.

Zno­wu parę lat prze­le­cia­ło. Sie­dzie­li­śmy wte­dy na­prze­ciw­ko sie­bie i po­wie­dział, że umarł mistrz Adam, po­wa­lił go wy­lew, zna­le­zio­no go w miesz­ka­niu po paru dniach. A ja nie po­tra­fię uj­rzeć Em­pi­ku in­ne­go niż z mi­strzem Ada­mem oto­czo­nym wia­nusz­kiem wy­znaw­ców i uczniów. Umar­ła też Ania, żona Ka­zia Fur­ma­na, i Ka­zio roz­pa­czał, że roz­wiódł się przed jej śmier­cią, że to przez nie­go umar­ła tak mło­do, iro­nicz­nie, na gry­pę. Za­wsze żar­to­wa­łem, że bije Ka­zia. Była bar­dzo ener­gicz­ną dziew­czy­ną, bała się nas, po­etów-pi­ja­ków, ale była ostra i chro­ni­ła Ka­zia, jak mo­gła, przed nami. Umar­ła ma­jąc 37 lat.

A ja od ja­kie­goś cza­su mam w gło­wie tyl­ko te swo­je daw­ne mło­de lata. Jak­bym cof­nął się o ćwierć wie­ku i żył tam­tym cza­sem. Czu­ję to szcze­gól­nie ostro przed za­śnię­ciem lub wła­śnie no­ca­mi, albo wte­dy, gdy za­pa­da zmierzch i ja­koś nie wia­do­mo, co ro­bić. Wte­dy czło­wiek po­grą­ża się w so­bie. A ja w tych daw­nych la­tach. Przy­po­mi­na mi się to, jak­by dzia­ło się obok. Wy­da­je mi się, że roz­ma­wiam z re­dak­to­rem mo­ich wier­szy i kłó­cę się o każ­de sło­wo, a kie­dy sło­wo „wschód” mu­szę za­stą­pić sło­wem „pół­noc”, zbie­gam z siód­me­go pię­tra wy­daw­nic­twa w dół, ku­pu­ję w spo­żyw­czym skle­pie beł­ta, wy­pi­jam w bra­mie, wra­cam i go­dzę się na sło­wo „pół­noc”. Za to mój re­dak­tor, szczę­śli­wy, da­ru­je mi wszyst­kie plu­ga­stwa, kur­wy i sper­my, któ­rych peł­no w tych wier­szach. Albo wi­dzę, jak piję wód­kę z bu­tel­ki na pla­cu koło no­we­go Pa­ła­cy­ku.

Dobrze byłoby napisać książkę o tych latach i zacząć ją dzisiaj, tej nocy. W bibliotece, w dużym pokoju, leżą sterty starych zeszytów moich pamiętników z tamtego okresu. Pamiętników mojej młodości ciemnej. Chciałem po nie sięgnąć już dawno, ale czułem lęk, jakbym bał się do nich zaglądać, żeby tęsknota za tym, co tak dawno uleciało, nie wzmogła się, abym potrafił żyć na tej płaszczyźnie, na jakiej jestem. Zdarzało się, że zaglądałem ukradkiem i szybko odkładałem zeszyt. Czułem ból. Myślałem wtedy, że jeszcze nie czas, że jeszcze przecież nie jestem aż tak stary, żeby sięgać po dawne zapiski i pogrążać się w tym. To tak jak niektórzy lubią czytać gazety sprzed wojny. Nie chciałem być stary. Jeszcze jestem przecież młodym facetem.

Ale zro­bię to te­raz. Przy­nio­sę tu te po­ob­dzie­ra­ne to­mi­ska i po­czy­tam, po­prze­glą­dam. Może ta lek­tu­ra da mi bo­dziec do czy­ta­nia w ogó­le i za­cznę czy­tać. Prze­czy­tam wte­dy od góry do dołu wszyst­kie moje kil­ka ty­się­cy to­mów.

Wsta­ję więc, od­su­wam fo­tel, idę przez dłu­gi, pe­łen ksią­żek po­kój. Wcho­dzę do przed­po­ko­ju. W ko­szu śpi Aza, to na­sza zło­ta per­ła, spa­niel­ka. Na wi­kli­no­wym ko­szu prze­cią­ga się bia­ło-czar­ny kot, to nasz ary­sto­kra­ta Ma­ciek, ro­man­tycz­no-neu­ro­tycz­ny osob­nik. – Cześć, zwie­rząt­ka! – mó­wię. Idę do kuch­ni zro­bić kawę. Wy­da­je mi się, że z sy­pial­ni do­cho­dzi ja­kiś od­głos. Kie­ru­ję się tam. Po ci­chu otwie­ram drzwi. Nad­słu­chu­ję. Elż­bie­ta od­dy­cha. To do­brze. Boję się o nią. Boję się, że zo­sta­nę sam. Ma nie­wiel­ką aryt­mię ser­ca i po­win­na brać pro­pra­no­lol, tym­cza­sem nie zno­si żad­nych le­ków. Nie­kie­dy pije car­diol. Boję się o jej ser­dusz­ko. Nie jest już naj­młod­sza. Obo­je nie je­ste­śmy naj­młod­si. Aza też już nie jest szcze­niacz­kiem. Pra­gnę po­ca­ło­wać moją śpią­cą żonę, ale mógł­bym ją zbu­dzić, stwier­dzi­ła­by wte­dy ła­god­nie, że nie śpię, a ja od­po­wie­dział­bym: jesz­cze nie, ko­cha­nie. Za­py­ta­ła­by, czy pra­cu­ję, a ja bym coś mruk­nął i wy­szedł z po­ko­ju. De­li­kat­nie za­my­kam drzwi. Wra­cam do kuch­ni i ro­bię moc­ną kawę. Po­tem szyb­ko prze­cho­dzę do du­że­go po­ko­ju i bio­rę pod pa­chę wszyst­kie ze­szy­ty z dol­nej pół­ki bi­blio­te­ki. Aza po­szcze­ku­je przez sen. Pa­trzę w otwar­te, wiel­kie oczy Mać­ka.2.

By­łem u Tad­ka. W dro­dze po­wrot­nej bie­giem. Za cho­le­rę nie mogę dać so­bie rady ze swo­ją hi­ste­rią, ner­wi­cą – czy tym, co mi wła­ści­wie jest. Wy­da­wa­ło mi się, że nig­dy nie do­bie­gnę do domu. Wcią­ga­ły mnie wi­try­ny skle­pów. Te­raz też je­stem cho­ler­nie roz­trzę­sio­ny.

Dzi­siaj wy­no­szę się z domu. Mat­ka ma mi dać ty­siąc zło­tych. I do wi­dze­nia. Nie chcę o tym wszyst­kim pi­sać. W po­nie­dzia­łek rano po­sta­no­wi­łem je­chać do Wro­cła­wia. Ko­niec z pi­jań­stwem. Dzi­siaj jesz­cze się spi­ję (mu­szę!), ale na tym koń­czę. Jak dam so­bie radę bez al­ko­ho­lu? Z tym cho­ler­nym prze­ra­że­niem?

Nie­ste­ty, Ma­rek wy­jeż­dża na week­end. Wła­śnie dzi­siaj, kie­dy tak bar­dzo na nie­go li­czy­łem. Nie wiem, gdzie się po­dzie­ję do po­nie­dział­ku. Za­dzwo­nię do Zyg­mun­ta.

Cho­le­ra wie, co mi jest. Zresz­tą mniej­sza z tym. Ta­dek być może do mnie wpad­nie. Będę się pa­ko­wał. O szó­stej ma przyjść mat­ka. We­zmę te pie­nią­dze i dam jej list. List wy­ja­śnia­ją­cy. Dwie czy­ste kart­ki pa­pie­ru.

Dzi­siej­szą pół­li­trów­ką wód­ki skoń­czę z al­ko­ho­lem. Zu­peł­na abs­ty­nen­cja. Ko­niec z że­brac­twem. Albo zgni­ję, albo zwa­riu­ję tak zu­peł­nie na­ma­cal­nie, albo dam so­bie radę z re­ali­zo­wa­niem tego, co po­sta­no­wi­łem wczo­raj i dzi­siaj w nocy.

Opusz­czam więc dom. Tym ra­zem de­fi­ni­tyw­nie. Co naj­mniej na trzy lata. Do uzy­ska­nia wy­wal­czo­nej szan­sy.

Po­pa­li­łem wszyst­kie zbęd­ne rze­czy. Zdję­cia, fil­my, wszyst­ko, pla­ny wier­szy tak­że. Zo­sta­je po mnie jed­na szu­fla­da w biur­ku ze sta­ry­mi swe­tra­mi, któ­rych nie mia­łem su­mie­nia wy­rzu­cić, pły­ta­mi i in­ny­mi du­pe­re­la­mi. Tyl­ko ta jed­na szu­fla­da. I parę bzdur­nych na­pi­sów przy mo­jej ka­na­pie, pi­sa­nych wte­dy, gdy była jesz­cze ze mną Na­ta­sza.

„Bert, gdy po­znasz Praw­dę, przyjdź – na­uczę Cię ko­chać!”.

Dłu­go bym mu­siał pi­sać, chcąc co­kol­wiek tłu­ma­czyć. Je­dy­nie ja w tym domu po­zo­sta­łem uczci­wy. Dla­te­go mu­szę odejść. Tym ra­zem to nie jest dzie­ci­na­da. To taka drob­na oso­bi­sta tra­ge­dia. Ale mniej­sza z tym. Uspo­ka­jam się po­wo­li. Po­cią­gam z bu­tel­ki. Spa­ku­ję się. Wszyst­ko jest przy­go­to­wa­ne. Że­bym tyl­ko…

Za­czy­nam ży­cie. Będę po­le­gał tyl­ko na so­bie. Sam, ab­so­lut­nie sam. Czy dam radę?

Przed sobą mam usta­wio­ne lu­stro, spo­glą­dam w nie i wi­dzę swo­ją twarz. Wy­da­je mi się dziw­na. Cho­ler­nie się po­grą­ży­łem w tym ca­łym bru­dzie. Ale być może jest mi to po­trzeb­ne. Pod wa­run­kiem, że sta­nę na wła­snych no­gach w tym sen­sie, jaki so­bie na­kre­śli­łem.

Na­pi­sa­łem wiersz.

Ju­tro mi­nie dwa ty­go­dnie pra­cy. Okrop­nie wy­glą­da ta pra­ca. Z re­gu­ły bez­na­dziej­nie się czu­ję. Je­stem tępy. Nie wi­dzę sen­su. Prze­żu­wam tę swo­ją nę­dzę, pa­ro­dię ro­bo­ciar­skiej eg­zy­sten­cji. Dzi­siaj do­cho­dzi­ło do za­ła­ma­nia. Mam ja­kieś głu­pie za­kłó­ce­nia rów­no­wa­gi. Czy­ści­łem pa­ra­pe­ty. Przy­bo­ry do czysz­cze­nia – mło­tek, szpa­chla, szczot­ka i rę­ka­wi­ce – ukra­dli mi. Nie wiem kto, mniej­sza z tym. Czy­ści­łem po­ży­czo­ną szpa­chlą. Do­cho­dzi­ło do za­ła­ma­nia, wte­dy gdy za­py­ta­łem kie­row­ni­ka, czy do­sta­nę ja­kieś pie­nią­dze, za­licz­kę. Po­wie­dział, że nie. Zo­sta­nę więc bez gro­sza. Mam 10 zł. To wszyst­ko.

Wczo­raj wrzu­ci­łem do skrzyn­ki list. Do mat­ki. List la­ko­nicz­ny, pra­wie urzę­do­wy. Te­raz to so­bie wy­rzu­cam.

Je­stem za­ła­ma­ny tym wszyst­kim. Czy to nie jest pro­fa­na­cja? Chcę ucie­kać, ale do­sko­na­le wiem, że nie mam gdzie. Nie ma miej­sca. Śmierć – nie­kie­dy my­ślę, ale tak ści­śle dla sie­bie, dla uspo­ko­je­nia. Nie za­bi­ję się. Będę się mę­czył, we­ge­to­wał. Może zmie­ni się to. Może wy­trwam. Chcę tyl­ko za­ro­bić pie­nią­dze, aby wy­je­chać do Wro­cła­wia, wy­na­jąć po­kój. Pój­dę do re­dak­cji i dam swo­je wier­sze. Więc mu­szę wy­trwać.

Mam praw­do­po­dob­nie po­cząt­ki świerz­bu. Swę­dzi mnie cia­ło. Sy­no­wie go­spo­da­rza całe łapy mają w bli­znach i stru­pach po świerz­bie. Brud. Dra­pię się. Za de­li­kat­ną mam skór­kę – do ja­snej cho­le­ry! Pa­znok­cie mam brud­ne. Na rę­kach ro­bią mi się ja­kieś bro­daw­ki. Cho­ler­nie przy­gnę­bia­ją­ce to wszyst­ko, je­śli pa­trzeć bez oszu­ki­wa­nia sie­bie.

Nie mogę wró­cić do domu. To w ogó­le nie­moż­li­we. Nie my­ślę na­wet o tym. Nie­kie­dy od­czu­wam żal. Gdy­bym po­tra­fił nie­na­wi­dzić, spra­wa by­ła­by za­ła­twio­na. Ale ja nie po­tra­fię nie­na­wi­dzić. Cią­gle wie­rzę w coś nie – re­al­ne­go. Oszu­ku­ję sie­bie do ab­sur­du.

Po­grą­ży­łem się w świa­do­mo­ści tra­ce­nia sie­bie. Tra­cę sie­bie. Chcę wy­trwać przez pół roku, pra­co­wać, odło­żyć pie­nią­dze, a po­tem wy­je­chać do Wro­cła­wia, uczyć się fo­to­gra­fii, skoń­czyć szko­łę, ale przede wszyst­kim pi­sać wier­sze, co­raz lep­sze wier­sze, dru­ko­wać wier­sze. Za­po­mnieć o tym, co było. Do domu nie wró­cę. Może za­wi­tam na Boże Na­ro­dze­nie. Zresz­tą sam nie wiem, jak to bę­dzie. Do­brze my­śleć i ma­rzyć o tym, co bę­dzie za pół roku. Ale ży­cie dzień po dniu, li­cze­nie go­dzin w pra­cy, mę­cze­nie się na każ­dym kro­ku, prze­ko­na­nie o swo­jej bez­war­to­ści, tę­po­cie, o nie­wy­ko­rzy­sta­nej, prze­gra­nej in­te­li­gen­cji, o pro­fa­na­cji i za­gu­bie­niu sie­bie, o nie­re­al­no­ści – to jest prze­ra­ża­ją­ce. Czy wy­trwam? A je­że­li się pod­dam – czy bę­dzie to po­raż­ka? Czy je­stem ska­za­ny na prze­gry­wa­nie?

Sła­by je­stem. Bar­dzo sła­by. Nig­dy z pew­no­ścią nie na­bio­rę cwa­niac­twa i pew­no­ści. Nie­na­wi­dzę tego. Nie im­po­nu­je mi cham­skość. Lu­dzie zbyt kul­tu­ral­ni i grzecz­ni bra­ni są w tym kra­ju za idio­tów.

Wy­da­je mi się, że znaj­du­ję się w ja­kimś punk­cie kul­mi­na­cyj­nym. Może je­stem ja­kimś nie­uda­nym ni­hi­li­stą. Mój ni­hi­li­stycz­ny bunt do­cho­dzi do mo­men­tu kul­mi­na­cyj­ne­go. Albo uni­ce­stwie­nie się (nie­ko­niecz­nie w sen­sie osta­tecz­nym), albo opa­mię­ta­nie się.

Nie jest non­sen­sem wy­zna­cza­nie so­bie ter­mi­nów zmia­ny w moim przy­pad­ku. Jest mi to po­trzeb­ne. To mi po­zwa­la prze­trwać. Jak zwy­kle je­stem świę­cie prze­ko­na­ny, że od pierw­sze­go sierp­nia coś zmie­nię. Będę się sta­rał. To bę­dzie nowy mie­siąc. Czwar­tek (uro­dzi­łem się w czwar­tek, 22 lata ukoń­czę w czwar­tek). Jest w tym ja­kaś sym­bo­li­ka. Mam 21 lat. Obie­cy­wa­łem so­bie, że od tej daty coś zmie­nię. Za­kła­dam, że mia­łem dwu­mie­sięcz­ny okres prób­ny. Od 1 sierp­nia za­czy­nam na nowo 21 lat, lub wstęp do 22 lat. Mu­szę coś zmie­nić, bo nie po­stę­pu­ję tak, jak po­wi­nie­nem. Mę­czę się tym. Mam ty­dzień cza­su do swo­jej zmia­ny. Je­stem doj­rza­ły doj­rza­ło­ścią, z któ­rą nie mogę so­bie po­ra­dzić. Roz­dar­cie. Może nie­po­trzeb­nie czy­ty­wa­łem Do­sto­jew­skie­go w wie­ku 14 lat. Może nie­po­trzeb­nie pi­sa­łem wier­sze. Może po­wi­nie­nem tak jak Ko­tu­niu i cała ban­da gnoj­ków uczest­ni­czyć w „ró­żo­wych ba­le­tach”. Z woj­sko­wym pa­sem ka­zać „pa­nien­kom” tań­czyć na sto­le. Cią­gnąć dru­ta. Może po pro­stu po­wi­nie­nem się ze­świ­nić, sto­czyć, splu­ga­wić do­sta­tecz­nie, by zo­stać świ­nią. Te­raz za póź­no. Nie­na­wi­dzę lu­dzi. Wpa­trzo­ny je­stem w sie­bie. Ale nie po­tra­fię sie­bie ko­chać. Nie je­stem taki, jaki chciał­bym być. Mu­szę, jed­nak mu­szę coś zmie­nić. Mu­szę sta­rać się prze­kro­czyć pro­gi, któ­re so­bie usta­no­wi­łem.

Być może cze­ka mnie te­raz bie­da. Nę­dza w ostat­nim pra­wie sta­dium. Czy prze­trzy­mam tę nę­dzę? Je­śli nikt mi nie przy­śle pie­nię­dzy, będę do 15 sierp­nia bez gro­sza. Mam jed­nak na­dzie­ję, że będę pra­co­wał. Dzi­siaj w pra­cy ro­bot­ni­cy je­dli kieł­ba­sę i po­mi­do­ry, a ja by­łem nie­sa­mo­wi­cie głod­ny, krom­kę chle­ba zja­dłem o wpół do szó­stej rano. Za­zdro­ści­łem tym ro­bot­ni­kom. Nie po­tra­fię się opa­no­wać. We­wnętrz­nie że­brzę. Ma­rzę o no­wym ter­mi­nie.

Czy­tam „Dom, scha­dzek” – Ala­in Rob­be-Gri­let­ta. Mnó­stwo rze­czy mam brud­nych do pra­nia. Może ju­tro się do tego we­zmę. Ostat­nio mam ocho­tę je­dy­nie na pi­sa­nie. Je­dy­nie pi­sa­nie daje mi coś. Spo­kój. Wia­rę.

Zmie­rzy­łem tem­pe­ra­tu­rę. Mam za­le­d­wie 37. W nocy mia­łem dresz­cze. Spa­łem od czwar­tej wczo­raj­sze­go po­po­łu­dnia. Dzi­siaj rano ser­ce nie­sa­mo­wi­cie mi wa­li­ło. Tęt­no 120 albo i wię­cej. Ale to wszyst­ko to jest za­ła­ma­nie.

Po­psu­ło się coś de­fi­ni­tyw­nie. Te­raz, w domu, tro­chę le­piej. Mogę pi­sać, a więc le­piej. Ostry stan mi­nął. Ale jed­nak coś się de­fi­ni­tyw­nie po­psu­ło. A wła­śnie od dzi­siaj mia­łem być inny i wszyst­ko mia­ło być in­a­czej.

Gdy od­czu­wam ja­kieś za­bu­rze­nia psy­chicz­ne, wy­da­ją mi się one naj­cięż­sze, naj­ostrzej­sze. Wy­da­je mi się, że nig­dy do­tych­czas nie czu­łem się tak fa­tal­nie, tak okrop­nie.

Wczo­raj po­ło­ży­łem się po po­łu­dniu i spa­łem. Obu­dzi­łem się oko­ło siód­mej, gdy wy­cho­dził Ko­tu­niu, po­tem oko­ło dzie­wią­tej, gdy Ko­tu­niu wra­cał. Zno­wu spa­łem. Pró­bo­wa­łem wstać, ale nie mo­głem cho­dzić. Spa­łem całą noc. Było mi zim­no. Mia­łem dresz­cze. W na­szym po­ko­ju jest cho­ler­na wil­goć. Rano by­łem spo­co­ny. Mia­łem wra­że­nie, że wszyst­ko jest prze­po­co­ne, ko­szu­la, spodnie, wszyst­ko, co na sie­bie kła­dłem. Za­ta­cza­łem się, mia­łem za­wro­ty gło­wy. Ze wzro­kiem też nie w po­rząd­ku. Jak śle­piec sze­dłem uli­cą. A w pra­cy był kry­zys jak rzad­ko kie­dy.

Mie­wa­łem już coś ta­kie­go. Na przy­kład w woj­sku, pa­mię­tam, dzia­ły się ze mną dzi­wacz­ne rze­czy, gdy wkła­da­łem wyj­ścio­wy mun­dur i sze­dłem do kan­ty­ny po pa­pie­ro­sy. Wy­da­wa­ło mi się, że zni­kam. Po­tem z re­gu­ły kła­dłem się i dłu­go spa­łem. Po obu­dze­niu mia­łem wra­że­nie, że wa­riu­ję. W woj­sku zda­rza­ło mi się to dość czę­sto. Wte­dy gdy w izbie cho­rych cze­ka­łem na orze­cze­nie le­kar­skie. Ale to było coś in­ne­go. Wte­dy moja cho­ro­ba za­czę­ła się 10 wrze­śnia, trzy lata temu, gdy na­gle wy­bie­głem ze szko­ły. A te­raz za­ostrze­nie lub też coś in­ne­go, ja­kaś inna od­mia­na, inna cho­ro­ba, za­czę­ła się 26 maja tego roku, gdy wy­krzy­wi­ło mnie i spa­ra­li­żo­wa­ło w domu, a le­kar­ka po­go­to­wia wy­cią­ga­ła mnie z wan­ny mó­wiąc, że to wy­czer­pa­nie ner­wo­we. Ta inna cho­ro­ba do­szlu­so­wa­ła do po­przed­niej z 10 wrze­śnia. A więc te­raz jest coś in­ne­go. Za­zdrosz­czę so­bie sie­bie sprzed 26 maja.

Ten cały obłęd za­czął się wczo­raj. W pra­cy by­łem pod­nie­co­ny. I za cho­le­rę nie mo­głem od­two­rzyć so­bie świa­ta, uwie­rzyć w sens pra­cy, w struk­tu­rę spo­łe­czeń­stwa, nie mo­głem uwie­rzyć w to, co na­cho­dzi mnie nie­kie­dy. Pra­ca, ży­cie, więź­nio­wie – sens? Nie po­tra­fię tego tłu­ma­czyć, a ści­ślej mó­wiąc mu­siał­bym być o wie­le bar­dziej spo­koj­ny, by móc to tłu­ma­czyć. W każ­dym ra­zie wczo­raj w pra­cy za­drę­cza­łem się bez­sen­sow­ny­mi, prze­ra­ża­ją­cy­mi, ner­wi­co­wy­mi my­śla­mi. Może to rze­czy­wi­ście ner­wi­ca na­tręctw? Chcia­ło mi się spać.

Wczo­raj ko­bie­ty ze spół­dziel­ni „Czy­stość” czy­ści­ły szy­by okien­ne. Po­dob­no są tam ka­pi­tal­ne wa­run­ki za­rob­ko­we. Fa­cet, któ­ry rów­nież coś tam czy­ścił, za­ro­bił 5 pa­ty­ków. Skoń­czy­ło się na tym, że wy­sze­dłem wcze­śniej z pra­cy i po­je­cha­łem z tym fa­ce­tem, aby za­ła­twić nową ro­bo­tę. My­śla­łem też o pra­cy jako roz­wo­zi­ciel mle­ka. Sza­le­nie od­po­wia­da­ło­by mi roz­wo­że­nie mle­ka. Był­bym szczę­śli­wy z ta­kiej pra­cy. Wca­le nie prze­sa­dzam. By­łem bar­dzo pod­nie­co­ny tym wszyst­kim. Już w po­cią­gu za­czy­na­łem czuć się bez­na­dziej­nie.

Mnó­stwo więź­niów. Więź­nio­wie pra­cu­ją na to­rach, straż­nik z pi­sto­le­tem ma­szy­no­wym, mnó­stwo więź­niów na ca­łej pra­wie tra­sie; pa­trzą na prze­jeż­dża­ją­cy po­ciąg, ja w oknie pa­trzę na nich, wie­lu wy­da­je mi się in­te­li­gent­nych, przy­najm­niej mają in­te­li­gent­ne twa­rze. W tym po­cią­gu bar­dzo ostro od­czu­wa­łem coś, co mógł­bym okre­ślić jako ob­se­sję kra­dzie­ży. Chcia­łem coś ukraść. Wy­da­wa­ło mi się, że szu­kam miej­sca dla sie­bie wśród tych oglą­da­nych więź­niów. Do­cho­dzi­ło do zu­peł­ne­go za­ni­ku lo­gicz­ne­go ro­zu­mo­wa­nia. Gdy w koń­cu wy­sia­dłem z po­cią­gu, za cho­le­rę nie mo­głem się opa­no­wać. Chcia­łem biec, gdzieś ucie­kać. Nie mo­głem dać so­bie rady z sobą. My­śla­łem, żeby ko­goś… (Je­że­li miał­bym pro­wa­dzić ten dzien­nik tak zu­peł­nie szcze­rze, opi­su­jąc wszyst­kie swo­je my­śli, czy nie moż­na by tego dia­riu­sza na­zwać „dzien­ni­kiem schi­zo­fre­ni­ka?”!) Za­wró­ci­łem z alei przez park i sze­dłem szyb­ko uli­cą. Co­raz szyb­ciej. My­śla­łem o tym, że nie ma dla mnie ra­tun­ku. I do­sze­dłem do gma­chu szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. To był ja­kiś gest de­spe­rac­kiej od­wa­gi, że po­pro­si­łem o wi­dze­nie z le­ka­rzem dy­żur­nym. Pod­szedł do mnie ja­kiś star­szy pan i po­pro­sił do ga­bi­ne­tu. Spy­tał o co cho­dzi. Ale, ja nie po­tra­fi­łem ode­zwać się, bą­ka­łem coś, nie pa­mię­tam co, na pew­no mało lo­gicz­ne­go. Za­czą­łem się bać, że mnie zo­sta­wi w tym szpi­ta­lu, że we­zmą mnie w ka­ftan i będą da­wać za­strzy­ki. Le­karz spoj­rzał na mnie prze­ni­kli­wie, czu­łem, jak cały pą­so­wie­ję, na­pi­sał coś na kart­ce i po­dał re­cep­tę. Mam za­ży­wać per­na­zy­nę trzy razy dzien­nie. Le­karz opu­ścił mnie bez sło­wa, a ja za­czą­łem ucie­kać z tego domu wa­ria­tów. Do­wlo­kłem się do domu.

Nic mi się nie chce. Czu­ję, że nie je­stem sobą (lub coś po­dob­ne­go), że ab­so­lut­nie nie bio­rę udzia­łu w ni­czym, co ro­bię. Pod­no­szę szklan­kę z her­ba­tą i nie czu­ję tego. Pi­szę – nie czu­ję. Może za­sta­na­wiać mnie i prze­ra­żać wła­sna dłoń, któ­rą przed sobą wi­dzę. Je­stem ja­kiś dziw­nie zauto­ma­ty­zo­wa­ny. Nie, żeby ktoś mną kie­ro­wał, broń Boże, tak mi się nie wy­da­je. Ale je­stem dzi­wacz­nie obo­jęt­ny, otę­pia­ły, a jed­no­cze­śnie – boję się.

Spał­bym. Spał­bym dłu­go. Chciał­bym obu­dzić się, czu­jąc się le­piej. Móc pra­co­wać, bo mam pra­cę, gdzie mogę do­brze za­ro­bić. Dziw­ne to mi się wy­da­je. Czu­ję, że po­krę­ci­ło się we mnie wszyst­ko. Zno­wu my­ślę o tym szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym. Tak tro­chę po­cie­szam się tą my­ślą. Ale my­ślę rów­nież i po­waż­nie. Wczo­raj ten le­karz po­trak­to­wał mnie chy­ba jak cho­re­go psy­chicz­nie. Po­ka­za­łem Ko­tu­nio­wi re­cep­tę, za­śmiał się i po­wie­dział, że­bym wy­rzu­cił i szedł z nim na piwo. Ale ja nie piję. Je­dy­nie czu­ję głód. Jadł­bym i jadł. Od rana zja­dłem osiem bu­łek. Wy­da­je mi się, że czu­ję za­pach śle­dzi. Mam ocho­tę na śle­dzie. Czu­ję się zu­peł­nie obłęd­nie.

Czwar­ta pięt­na­ście. Bu­rza, deszcz. Ja­kieś obe­rwa­nie chmu­ry, czy coś po­dob­ne­go. Przed se­kun­dą pio­run ude­rzył gdzieś bar­dzo bli­sko. Błysk-trzask jak wy­strzał z ka­pi­szo­na i grzmot jak cho­le­ra. Świa­tła nie ma. Już chy­ba od dwóch go­dzin tak wali. Wpierw spa­łem. Zno­wu kry­zys. Czu­ję się po­dob­nie jak kie­dyś, parę ty­go­dni temu, gdy spa­łem czter­na­ście go­dzin.

Kry­zys nie po­zwo­lił mi pra­co­wać. O dzie­sią­tej po­sze­dłem do domu. Mnó­stwo szyb wy­sta­wo­wych mam do my­cia. Gdy­by nie deszcz, to może po­szedł­bym i mył te szy­by po po­łu­dniu. By­ło­by idio­tycz­ne, gdy­bym pod­padł. Prze­cież pra­cu­ję je­dy­nie dla sie­bie, nie wiem, cze­mu oba­wiam się tak bar­dzo o swo­ją opi­nię. Kie­dy pra­cu­ję i jak pra­cu­ję, to moja spra­wa, a je­że­li ktoś się do mnie przy­cze­pi, to po­wi­nie­nem ra­dy­kal­nie kop­nąć tego ko­goś w ty­łek. Prze­glą­dam zle­ce­nia. Dużo tego jest, ale na szczę­ście szy­by nie­wiel­kie. Trzy pie­cząt­ki już mam, jesz­cze osiem kart do pod­bi­cia. Mu­siał­bym ju­tro pra­co­wać cały dzień, żeby ja­koś dać so­bie z tym radę. Do­sta­nę prze­cież nowe zle­ce­nia. My­śla­łem, że uspo­ko­ję się ja­koś, chcia­łem prze­cze­kać ten kry­zys, ale tym ra­zem to było coś ostrzej­sze­go. Le­d­wie uda­ło mi się umyć szy­by w skle­pie mię­snym. Do­sta­łem kieł­ba­sę. Ja­dłem po­tem tę kieł­ba­sę w domu z pię­cio­ma, a po­tem jesz­cze z dwo­ma buł­ka­mi. Kry­zys nie mi­nął. Cały się trzą­słem. Za cho­le­rę nie mo­głem w tym sta­nie pra­co­wać. Mu­sia­łem iść do domu. Za­sną­łem. Mam kupę ro­bo­ty do od­ro­bie­nia. Je­śli ju­tro nie bę­dzie le­piej, to nie dam so­bie rady. Po­wi­nie­nem jesz­cze skoń­czyć czy­ścić pół pię­tra na bu­do­wie. Ju­tro będę pra­co­wał od pią­tej rano, je­śli będę w sta­nie, oczy­wi­ście. Może ja­koś zdą­żę z tym wszyst­kim.

Pie­nię­dzy za pra­cę na bu­do­wie nie do­sta­nę. To mnie po­twor­nie za­sko­czy­ło. Przez to po­psu­ło się wszyst­ko w tym moim głu­pim świat­ku. Kie­dy od­zy­skam – do cho­le­ry! – rów­no­wa­gę du­cha? Rów­no­wa­gę du­cha??? Ra­czej wy­zio­nę du­cha z gło­du. Nie za­twier­dzi­li mnie w dy­rek­cji jako pra­cow­ni­ka do­ryw­cze­go, kie­row­nik od­cin­ka mó­wił, że do­sta­nę pie­nią­dze 15 wrze­śnia. Mo­głem krzy­czeć na nie­go, mo­głem wy­dzie­rać się i py­sko­wać, może do­pro­wa­dził­bym do tego, że wy­jął­by wła­sne pie­nią­dze z port­fe­la. A może nie do­pro­wa­dził­bym do ni­cze­go. To jest świń­stwo. Nor­mal­ne, cho­ler­ne świń­stwo. A ja jak zwy­kle chcia­łem za­ła­twić wszyst­ko w grzecz­ny, kul­tu­ral­ny spo­sób. Za­ła­ma­ło mnie, że nie do­sta­nę pie­nię­dzy. Wła­śnie to mnie za­ła­ma­ło. Po­czu­łem się fa­tal­nie. Na­ra­sta­ło we mnie fa­tal­ne sa­mo­po­czu­cie. Sie­dzia­łem na ław­ce.

Wie­czo­rem. Prze­trwa­łem – o ile rze­czy­wi­ście prze­trwa­łem – ten oskar­ża­ją­cy mnie sa­me­go cha­os, to zu­peł­ne nie­zro­zu­mie­nie – de­pre­sja. Było kry­tycz­nie. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić. Nie mo­głem ni­cze­go po­sta­no­wić. Sprzą­ta­łem w po­ko­ju, po­tem ro­bi­łem prze­pier­kę, po­sta­no­wi­łem je­chać do bab­ci, ale wie­dzia­łem, że nie po­wi­nie­nem je­chać do bab­ci. Spa­łem, cięż­ki, mę­czą­cy sen, po obu­dze­niu nie wie­dzia­łem do­kład­nie, co i jak, gdzie się wła­ści­wie znaj­du­ję. Oko­ło czwar­tej przy­szedł Ko­tu­niu, dwie go­dzi­ny le­że­li­śmy w łóż­kach, ga­da­li­śmy, czu­łem się fa­tal­nie. Gdy wsta­wa­łem, czu­łem się zu­peł­nie fa­tal­nie. W koń­cu po­sta­no­wi­łem – rzu­cam pra­cę. Sko­ro mę­czę się, to mu­szę ra­dy­kal­nie coś zmie­nić. Koń­czę z czysz­cze­niem szyb, ju­tro za­ła­twię zwol­nie­nie. Po­ja­dę do bab­ci, a po­tem, gdy od­bio­rę pie­nią­dze, do Wro­cła­wia. Po­sta­ram się tam za­ła­twić miesz­ka­nie. Po­sta­ram się za­ła­twić pra­cę. Mu­szę pra­co­wać w za­wo­dzie, któ­ry mnie in­te­re­su­je. Wszyst­ko inne jest nie­waż­ne. Czysz­cze­nie szyb nie ma sen­su, jest stra­tą cza­su.

Tro­chę jed­nak za­czy­nam w sie­bie wie­rzyć. Nie mogę czy­ścić szyb. Od­po­wia­da­ła­by mi ta pra­ca, ale nie mogę. Może we Wro­cła­wiu, do­ryw­czo, bę­dąc za­trud­nio­ny w za­kła­dzie fo­to­gra­ficz­nym. Tyl­ko fo­to­gra­fia mnie in­te­re­su­je. Po­dob­no ro­bię świet­ne zdję­cia. I pi­szę wier­sze. Ale z wier­szy nie wy­ży­ję. Przede wszyst­kim, fo­to­gra­fia. Ju­tro zwal­niam się ze spół­dziel­ni. Jesz­cze jed­na nie­uda­na pra­ca. Nie mogę za­sta­na­wiać się, czy do­brze ro­bię. Po pro­stu po­sta­no­wi­łem.

Noc. Nie mogę spać. Chy­ba za bar­dzo je­stem pod­nie­co­ny. Wsta­łem i za­sło­ni­łem ża­rów­kę, żeby świa­tło nie pa­da­ło na Ko­tu­nia. Przy oka­zji kop­nę­ło mnie, dość moc­no po­trzą­snę­ło, w lewą rękę. I ska­le­czy­łem się – zno­wu – wier­cąc scy­zo­ry­kiem otwór w ga­ze­cie.

Wro­cław. My­ślę o Wro­cła­wiu. Wy­da­je mi się, że tam cze­ka na mnie Ewa. A prze­cież być może był to za­le­d­wie epi­zod z wa­ka­cji sprzed roku. Sta­ło się to dla mnie ob­se­sją. Wy­da­je mi się, że zmie­ni coś ten Wro­cław. Wy­da­je mi się, że po­ko­cham to mia­sto i sie­bie w tym mie­ście, że będę wie­dział, iż po­stę­pu­ję do­brze. Wy­da­je mi się, że będę żył we Wro­cła­wiu. Że tam wresz­cie za­cznę żyć. Czy się łu­dzę?

Nie po­tra­fię zro­zu­mieć sie­bie. Nie po­tra­fię być sobą. Mam wiecz­ne pro­ble­my, idio­tycz­ne, głu­pa­we wła­sne pro­ble­my. Wiecz­nie je­stem ja­kiś inny.

Sze­dłem rano do mia­sta i tuż przede mną sa­mo­chód po­trą­cił psa. Pies wy­padł zza domu, go­nił kota, kot uciekł, a pies zna­lazł się pod sa­mo­cho­dem. Nie­du­ży kun­del. W każ­dym ra­zie ten pies le­żał na środ­ku szo­sy, na boku, i nie ru­szał się. Lu­dzie ga­pi­li się. Jak zwy­kle – ko­men­to­wa­li. Ja­kaś ko­bie­ta po­wie­dzia­ła, że pies go­to­wy. Mó­wi­ła to ze śmie­chem. Pod­sze­dłem i wzią­łem psa za sierść. Po­ło­ży­łem go na tra­wie. Lu­dzie pa­trzy­li. Nie wiem, czy psi­sko mia­ło coś po­ła­ma­ne, chy­ba nie, może był tyl­ko prze­stra­szo­ny. Le­żał na boku i nie ru­szał się. Pa­trzył na mnie. Po­gła­ska­łem go po łbie. Od­sze­dłem. Dwie ko­bie­ty na rogu pa­trzy­ły na mnie. Nie mo­głem się czuć tak, jak po­wi­nie­nem. Wszyst­ko wy­ol­brzy­miam. Po­tem od­wró­ci­łem się. Nad psem po­chy­lał się ja­kiś męż­czy­zna.

Nie wiem, dla­cze­go opo­wia­dam o tym psie. Tak so­bie. Wła­ści­wie nic przez to nie chcia­łem wy­ra­zić. Naj­wy­żej sie­bie.

Idę uli­cą i my­ślę o tym, że będę pi­sał. Opo­wia­dam so­bie, co będę pi­sał. Pro­wa­dzę ten dia­riusz w my­ślach. Re­la­cjo­nu­ję sie­bie. Wszyst­ko bym chciał na­pi­sać. A nie na­pi­szę nic. To, co pi­szę, jest bzdu­rą. To wszyst­ko jest zu­peł­ną bzdu­rą.

Nie wy­grze­ba­łem się z chan­dry. Dłu­go jesz­cze to po­trwa. Nie wiem, jaki mam być. Wszyst­ko mnie mę­czy.

Mam głu­pi pro­blem z pra­cą. Od ty­go­dnia się nie po­ka­za­łem. Kie­dy iść i po­wie­dzieć, że nie będę pra­co­wał? Jak to za­ła­twić? Je­śli mam być szcze­ry, to jest coś w ro­dza­ju wsty­du. Ku­pi­łem ner­wo­sol.

Punkt kul­mi­na­cyj­ny dna. Aż wstyd pi­sać w tym ze­szy­cie. Trzy dni nie­sa­mo­wi­te­go pi­jań­stwa. Je­stem bez gro­sza. Prze­pi­łem wszyst­ko. Ru­ina. Sta­ram się zła­pać cho­ciaż tro­chę opty­mi­zmu. Nie­wie­le bra­ku­je, że­bym wło­żył swój głu­pi łeb do pie­cy­ka ga­zo­we­go. To zna­czy – mu­szę pil­no­wać się, że­bym tego nie zro­bił.

Pi­jań­stwo było wy­jąt­ko­wo sa­mo­bój­cze. Te­raz le­czy­my kaca w miesz­ka­niu Ko­tu­nia. W domu się nie po­ka­żę. Nie wiem, co da­lej. W ogó­le nie wiem, czym to się skoń­czy. Do­sze­dłem w każ­dym ra­zie do tego dna, któ­rym tak bar­dzo gar­dzi­łem.

Ra­chu­nek nr 2952 za po­byt i usłu­gi w Izbie Wy­trzeź­wień.

FRAG­MENT ŻY­CIA

Ob­ra­zy roz­wie­sza­łem zu­peł­nie tak samo

jak majt­ki prze­ście­ra­dła na obi­tym po­dwó­rzu

przez oso­by do­ro­słe płci żeń­skiej ży­la­ste

na sznu­rze – tak samo

Mia­łem lat sie­dem­na­ście

zbyt wcze­śnie za­pu­ści­łem bro­dę

Ob­ra­zy roz­wie­sza­łem nie ob­ra­zy ma­lo­wi­dła

lecz ob­ra­zy sny

a śni­łem

pięt­na­ście go­dzin na dobę a gdy wsta­wa­łem

chcia­ło mi się spać

Lecz cóż – mia­łem lat dzie­więt­na­ście

zbyt wcze­śnie wy­plu­łem ser­ce

przez to chy­ba

Te­raz ob­ra­zy sny roz­wie­sza

sta­ry Żyd na mu­rach do­mów

A ja śpię

dwa­dzie­ścia trzy go­dzi­ny na dobę

a przez go­dzi­nę

cze­kam zmar­twych­wsta­nia i oglą­dam

oko­licz­ne krzy­że
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: