Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mass Effect Andromeda: Nexus Początek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mass Effect Andromeda: Nexus Początek - ebook

Oficjalny prequel najbardziej wyczekiwanej gry 2017 roku – Mass Effect: Andromeda

Spali przez setki lat, śniąc o nowym domu gdzieś w Galaktyce Andromedy. Kiedy się obudzili, zrozumieli, że to już koniec marzeń o pokojowej egzystencji. I tak oto koloniści wielu ras – turiańskiej, salariańskiej, asari, ludzkiej i innych – stają w obliczu niewyobrażalnych zagrożeń i niezbadanych obszarów kosmosu.

Nexus to olbrzymia stacja kosmiczna, centrum dowodzenia i zarządzania kolonizacją. Kiedy jego załoga budzi się, odkrywa wszechobecne zniszczenia na statku, do którego zdążają już arki z kolonistami. Cała misja staje pod znakiem zapytania. Sloane Kelly, dyrektor do spraw bezpieczeństwa, musi zmierzyć się z niełatwym zadaniem: zaprowadzić porządek i zidentyfikować zagrożenie. Jeśli nie uda się jej tego dokonać, Inicjatywa Andromeda może zakończyć się fiaskiem.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-17-6
Rozmiar pliku: 1 009 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Nawet najgorszy kac w życiu nie zdołał zetrzeć uśmiechu z twarzy Sloane Kelly.

Stała z rękoma założonymi z tyłu, w postawie, jakiej oczekiwano od szefa ochrony, na ceremonialnym podwyższeniu, wzniesionym wewnątrz jednego z licznych doków Nexusa.

Do wczoraj jeszcze doki pełne były statków, a te – ludzi, sprzętu, robotników i personelu. Gdy zakończono wszystkie przygotowania, Sloane zebrała swoich oficerów na ostatniej już odprawie i tak długo powtarzała z nimi procedury, do których się przygotowywali, aż zyskała pewność, że będą w stanie wykonać je przez sen.

Ćwiczenia były niepotrzebne, zdawała sobie z tego sprawę. Cholernie ciężko pracowała, żeby mieć absolutną pewność, że jej ludzie sprostają żelaznym standardom Inicjatywy, a oni nie zawiedli. Kiedy już ostatni punkt na liście został odhaczony, a gigantyczna stacja kosmiczna uznana za gotową do podróży, załogi ochrony były niczym skała, tak jak sobie Sloane wymarzyła.

Lata planowania. Godziny, miesiące i w końcu lata pracy. Setki tysięcy podań i niemal tyle samo ludzi potrzebnych, by je odpowiednio posegregować. Sloane nie widziała dotąd niczego podobnego, a cała ta koncentracja, ten nieustający wysiłek, wszystko to skupiało się na jednym projekcie – Nexusie. Stacja nie dorównywała rozmiarami Cytadeli, ale jej zaawansowanie techniczne i efektywność były wręcz nieprawdopodobne. Nawet połowicznie wykończona, ze złożonymi korytarzami i ramionami, lśniąc, przyciągała wzrok wszystkich bez wyjątku. Kiedy tylko dotrą do Andromedy, budowa stacji zostanie wznowiona i wszystkie ogołocone części Nexusa zmienią się w kwitnące dystrykty i w pełni funkcjonalne doki.

Zanim jednak do tego dojdzie, musi ruszyć Inicjatywa Andromeda. I dlatego Sloane stała na podwyższeniu z uśmiechem, którego nie mogła stłumić, i łupiącym pod czaszką bólem głowy. Kac był wystarczająco dotkliwy i przez to realny, by nie musiała szczypać się ukradkiem. To nie był sen.

To był cholerny cud.

A ona została dyrektorem do spraw bezpieczeństwa. I stała przy jedynym statku, który pozostał w dokach. Ogrom pustej przestrzeni powodował niewyobrażalne wręcz echo, zamieniając szepty w krzyki, a słowa w zniekształconą falę dźwięku. Gdy tylko skończą się żegnać, Hyperion też opuści port, niosąc na swym pokładzie ludzkiego Pioniera i jego załogę.

Jien Garson, założycielka Inicjatywy Andromeda, budząca zdumienie i podziw tak samo jak jej projekt, stała o krok przed Kelly. Uścisnęła Aleca Rydera, jakby byli starymi przyjaciółmi, dokładnie tak samo, jak ściskała innych Pionierów przed ich odlotem. Przy Ryderze Garson wydawała się maleńka, głową sięgała mu zaledwie do ramienia. Nawet Sloane była wyższa, jednakże w żadnym razie nie umniejszało to wrażenia, jakie robiła osobowość Garson.

Tamtych dwoje trzymało się jeszcze za ramiona, wymieniając ostatnie słowa pożegnań i życząc sobie nawzajem powodzenia.

Z powodu grzmiącego echa Sloane nie rozumiała dokładnie, co mówią, ale doskonale widziała nadzieję i ekscytację malujące się na twarzy Garson. Oraz nieco bardziej zdystansowaną minę Rydera, chociaż u niego mogło to wynikać ze sposobu bycia. W każdym razie Sloane nie zamierzała przejmować się rezerwą Pioniera.

Z rozbawieniem obserwowała, jak się zachowują, z wyważoną dyplomacją, profesjonalni w każdym calu, całkowicie skupieni na sprawach służbowych. Zupełnie inaczej niż poprzedniego wieczora na pożegnalnym przyjęciu. Tysiące kolonistów i dwukrotnie więcej ich przyjaciół i krewnych zebrało się po raz ostatni przed rozpoczęciem misji. Ostatnia noc Anno Domini 2185. Dla tych, którzy dołączą do Inicjatywy Andromeda, była też ostatnią, jaką spędzą w granicach Drogi Mlecznej.

A kiedy Nexus dotrze do miejsca swojego przeznaczenia, wszyscy ci ludzie, ich przyjaciele i problemy toczące galaktykę od sześciuset lat będą już przeszłością.

Niesamowite, gdy się nad tym zastanowić. Przytłaczające i nieco przerażające. Nie, żeby Sloane się bała. Przeniosła ciężar ciała z jednej nogi na drugą i uświadomiła sobie, że próbuje stanąć pewniej. Nie bała się, raczej była…

Niespokojna.

Nowa galaktyka. Nowy początek. Dla nich wszystkich i dla niej. A jako dyrektor do spraw bezpieczeństwa będzie miała na wszystko o wiele większy wpływ niż szeregowy żołnierz, jakim była dotychczas. Urodzona zbyt późno, by cokolwiek zmienić, za bardzo uzależniona od starców w mundurach, pielęgnujących stare urazy.

Tym razem – pomyślała – wszystko będzie inaczej. Decyzje będą podejmowane lepiej.

Nie będzie granic wytyczonych między gatunkami. Nie będzie niekończącej się wendetty, pazernego piractwa, żadnych więcej najazdów skylliańskich. Tym razem mieli szansę zrobić wszystko, jak należy, zaczynając na stacji obsadzonej starannie wybranymi kolonistami, których jednoczyło to samo marzenie.

Sloane nie była jedyna. Wszyscy członkowie Inicjatywy, wszyscy koloniści zaciągali się z nadzieją na odmianę. Na coś lepszego. Ukrywali to za maską dumy, oddaniem pracy albo czystym entuzjazmem, ale Sloane wiedziała.

Po imprezie pożegnalnej zyskają możliwość, by skonfrontować swoje oczekiwania z rzeczywistością.

Wszyscy liczyli na niezapomniane przyjęcie. I takie im wyprawiono. Niezapomniane. Poza tymi chwilami nadmiernej euforii, o których akurat woleliby zapomnieć. Sloane zdusiła w sobie chęć pomasowania skroni, rozrywanych łupaniem tętna. Próby złagodzenia objawów kaca w dzień odlotu nie wyglądałyby zbyt profesjonalnie.

I w tym wypadku też nie jestem jedyna.

Jien Garson trzymała fason, ale jeśli i jej nie dręczyło dudnienie pod czaszką i palenie w żołądku, to Sloane była gotowa zjeść własną odznakę. Ciężko było jednak odgadnąć, co się dzieje w głowie Garson, nawet tej skacowanej. Jien puściła wreszcie ramię Rydera i zajęła miejsce u jego boku, nie było po niej widać najlżejszych nawet objawów choroby dnia wczorajszego. Spojrzała na zebrane kierownictwo stacji, stojące w szeregu za plecami Sloane, a padające z góry światło ozłociło jej wysokie kości policzkowe i śniadą skórę odcieniami czystej radości. Żadnych oznak bólu głowy czy zmęczenia albo mdłości, które mogłyby przyćmić blask inteligencji w jej otwartym spojrzeniu.

Ta kobieta kryła w sobie wiele więcej, niż było to widoczne na pierwszy rzut oka. Więcej, niż Sloane początkowo założyła. O rany, co to był za błąd. Bez względu na to, co mówiła Rada, bez względu na to, co twierdzili inwestorzy z prywatnego sektora, Inicjatywa Andromeda była przede wszystkim misją Garson. To ona opracowała koncepcję, ona przebiła się przez góry opozycji i biurokracji, by ją urzeczywistnić, i dokonała tego czystą siłą woli. Udało jej się nawet przekonać Aleca Rydera, by dołączył do grupy ludzkich Pionierów, a to stanowiło niemały wyczyn, biorąc pod uwagę jego powszechnie znaną obsesję na punkcie całego wachlarza własnych projektów. Ryder był niewątpliwie cholernie cennym nabytkiem dla każdego projektu, zanim jeszcze stracił żonę i został z dwojgiem dzieci do wychowania i pewnie całą armią demonów, z którymi musiał się zmagać.

Sloane słyszała, jak członkowie komitetu zakładali się o to, czy Ryder dołączy do projektu, czy nie. Jego status N7 miał ogromną wagę i sam Ryder też. Po kilku spotkaniach z nim Sloane zrozumiała, że tego człowieka nie można lekceważyć. Biorąc pod uwagę, że teraz stał obok Garson z miną wyrażającą coś na kształt zapału, Kelly mogła się domyślić, że kilka osób zbiedniało nieco u progu podróży. No, ale słyszała też, że dzieci Rydera dołączyły do programu. To pewnie wystarczyło, żeby go przekonać do udziału w przedsięwzięciu. A może było na odwrót? Kto wie?

Dzieci czy nie, Sloane podejrzewała, że z Ryderem nie będzie pracowało się tak łatwo, jak to sobie wyobrażali członkowie komitetu. Nie musiała być telepatką, by wiedzieć, że nie należał do cierpliwych. Te wszystkie ceremonie musiały mu działać na nerwy. „Skończmy z tym wreszcie – powtarzał przy wielu okazjach. – Żebyśmy mogli wziąć się do prawdziwej pracy”.

Nigdy nie dość prawdziwej pracy.

– No cóż. – Otrzepał ręce i jak na zawołanie dodał: – Czas ruszać! Żebyśmy mogli wziąć się do prawdziwej pracy.

Sloane uśmiechnęła się półgębkiem, na co Ryder rzucił jej zagadkowe spojrzenie – nie była pewna, czy zdarzało mu się postrzegać ją inaczej niż jako element tła – i dołożył krótkie skinięcie głową. Odpowiedziała tym samym.

Ryder jakby przypomniał sobie o uprzejmości względem pozostałych obecnych i ukłonił się w ten oszczędny sposób reszcie personelu.

– Powodzenia nam wszystkim.

Uśmiech Garson był szeroki i szczery.

– Do zobaczenia po drugiej stronie.

Ku zdumieniu Sloane, mimo zniecierpliwienia Ryder zaśmiał się krótko.

Bez względu na to, co go rozbawiało, żadne z nich nie rozwodziło się nad tym ani chwili dłużej. Pożegnania trwały jeszcze kilka minut i nagle było po wszystkim. Ryder wsiadł do ostatniego promu, który bezzwłocznie wystartował. Alec Ryder miał swoją pracę związaną z Inicjatywą, a Hyperion powinien wystartować niedługo po Nexusie.

Plan był najprostszy z możliwych. Nexus pierwszy dociera do Andromedy, gdzie następuje ostatni etap konstrukcji i stacja rozkłada się niczym origami, porzucając skompresowaną formę, jaką nadano jej na czas podróży. Pionierzy przybędą niedługo po tym i wprowadzą swoje arki do doków centralnej stacji. Kiedy Nexus zostanie ukończony i osiągnie pełną funkcjonalność, będzie służył jako centrum logistyczne i ośrodek władzy zarządzający kolonizacją nowej galaktyki; będzie Cytadelą Andromedy.

Tylko lepszą.

Garson nie lubiła, gdy nazywano tak Nexusa, i Sloane rozumiała dlaczego. Z Cytadelą wiązał się niemały bagaż, dla ludzi i innych ras w tym samym stopniu. Cała polityka, wysiłki członków Rady, by wyprowadzić w pole siebie nawzajem albo wspólnie – krogan; wszystkie brednie dotyczące tego, że rasa ludzka jest „zbyt młoda, by udźwignąć odpowiedzialność”…

Sloane potrząsnęła głową, jakby mogła w ten sposób pozbyć się irytacji. Lista powodów była zbyt długa, a liczba zgonów przypisywanych zaległościom i opóźnieniom stanowiła jeszcze dłuższy rejestr.

Nexus stanie się tym wszystkim, czego nie zdołała osiągnąć Cytadela.

Sloane patrzyła, jak brama hangaru zamyka się za promem Rydera, i przeszył ją dreszcz ekscytacji, podnosząc drobne włoski na skórze.

To był ten moment. Ostatni wylot z Nexusa, przynajmniej na długi czas. Sloane nie mogła odwrócić wzroku. Zresztą wszyscy stali nieruchomo, patrząc, jak światła odrzutu promu stają się coraz mniejsze i mniejsze. Aż wreszcie brama zamknęła się z ostatecznym, przejmującym „brzęk”.

Sloane zamrugała. Rozejrzała się ukradkiem, nie chcąc być tą osobą, która przerwie zapadłą nagle ciszę.

Garson nie miała takich oporów.

– Teraz odpoczniemy – oznajmiła radośnie, z zamierzoną nonszalancją. Zupełnie jakby wiedziała, co czuje Sloane. Co czuli wszyscy. – Już nie mogę się doczekać tej części.

– Naprawdę?

– A dlaczego nie? – Przeciągnęła się. – Pośpimy chwilę i będziemy na miejscu. Nie wiem, jak pani – dodała ze śmiechem – ale ja uważam, że zasłużyliśmy na drzemkę.

Kilkoro z jej podwładnych zaśmiało się uprzejmie. Inni potakiwali z radością. Naprawdę wyruszali. Naprawdę tego dokonali.

– Nexus gotowy do ostatniej inspekcji – rozległo się z głośników systemu komunikacyjnego. – Członkowie personelu stawią się przy swoich kapsułach.

Garson podniosła palec, jakby chciała wskazać rozbrzmiewające w powietrzu echa, powtarzające w nieskończoność gwarne nagle rozmowy, pełne ekscytacji śmiechy i nerwowe westchnienia.

– Słyszeliście? – Jej ciemne, brązowe oczy rozbłysły. – Czas udać się tam, gdzie powinniśmy być.

Sloane odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.

– Powtarzam – odezwał się ponownie bezosobowy głos. – Wszyscy członkowie personelu udadzą się niezwłocznie do swoich kapsuł. Wkrótce rozpocznie się procedura startu.

– Do nowego świata – mruknęła Sloane, tak naprawdę do siebie, ale Garson usłyszała i rzuciła Kelly rozbawione spojrzenie.

– Do lepszej galaktyki – poprawiła ją.

Taa. Okej. Ta opcja też się Sloane podobała.

Sloane wraz z innymi przywódcami wyprawy po raz ostatni przeprowadzili oficjalną inspekcję stacji. Wszystko było tak, jak być powinno, i Kelly przepełniała bezbrzeżna duma na widok dotychczasowych efektów ich ciężkiej pracy.

Wiedziała o tym od samego początku, a jednak za każdym razem gdy przemierzała te korytarze, myślała to samo: Nexus był cholernym cudem. Po części arka, po części stacja kosmiczna, ustępował jedynie Cytadeli, jeśli brać pod uwagę wielkość i ambitność projektu. Ale w przeciwieństwie do Cytadeli, będącej dlań inspiracją, Nexus został całkowicie zbudowany przez nich. I dla nich.

Dla nowej przyszłości.

Ludzie, salarianie, asari i turianie. Jedyną rasą na pokładzie Nexusa, która nie miała swego miejsca w Radzie, byli kroganie i klan Nakmor zaciągnął się, zobowiązany warunkami umowy do tego, że zapracuje na swoje prawo do udziału w tym przedsięwzięciu. W każdym razie bez względu na to, czy byli sobie równi, czy też nie, pracowali wspólnie, zjednoczeni wizją Jien Garson. I udało im się. Nexus był niemal gotowy do startu.

Sloane stanęła nieco z tyłu, gdy przywódcy podążali do wyznaczonych im kapsuł. Z nich wszystkich bliżej znała jedynie dwie osoby: Garson i kilkusetletnią asari Nuarę, która była piekielnie dobrym doradcą dla całej załogi. Bez względu na to, co robiły asari, Sloane doceniała korzyści płynące z obecności nestorki.

Jeśli to przedsięwzięcie miało się udać, potrzebowali mądrości Nuary. I – co Sloane przyznawała, śmiejąc się w duchu – jej zdolności biotycznych. Zaledwie ułamek pasażerów i załogi Nexusa posiadał zdolności biotyczne, przy tym większość biotyków wywodziła się spośród asari. Obecność Nuary poprawiała im samopoczucie. Były to pozostałości gatunkizmu, któremu wyprawa Nexusa miała położyć kres.

Teraz wszyscy jechali na jednym wózku. Nuara i Garson uścisnęły sobie dłonie, widać było, że łączy je przyjaźń, i pożegnały się, dodając sobie nawzajem otuchy.

Sloane obserwowała wszystkich uważnie, pilnując, by procedura startu została wypełniona do ostatniego punktu. Kapsuły musiały być poprawnie zamknięte i żaden z odczytów nie mógł odbiegać od normy. Garson, Nuara oraz inni czołowi przywódcy zostaną obudzeni jako pierwsi, gdy już dotrą do Andromedy. Porządek był ściśle ustalony. Najpierw dowództwo najwyższego szczebla, a wśród nich wyszkolony i odpowiednio przygotowany lekarz. Potem najważniejsza część personelu medycznego, po nich Sloane. A wtedy rozpocznie się trud kolonizacji.

Krótka drzemka, co? Sloane pokręciła głową, zdumiona tym określeniem. Sześćset lat to jednak trochę dłużej niż trwa przeciętna drzemka. Nie, żeby ktoś z nich miał to odczuć.

Czekała, aż pozostali odprowadzani do swych kapsuł wymienią wszystkie pożegnania i słowa otuchy. Zamierzała nadzorować zamykanie kapsuł, zanim sama uda się do komory, gdzie część jej załogi trwała już pogrążona w głębokim śnie.

Wkrótce zostały we dwie z Garson, która najwyraźniej nie była w stanie odejść i czekała wraz ze Sloane, aż wszystkie kapsuły zostaną zamknięte, a wszystkie kontrolki zabłysną zielenią, informując, że hibernacja przebiegła pomyślnie.

Kelly nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.

Garson nie miała z tym problemu.

– Podobała się pani moja wczorajsza przemowa? – spytała z ożywieniem.

– Eee…

Gdy uśmiech Garson stał się cierpki, Sloane wyszczerzyła się z zakłopotaniem.

– Nie słyszałam. Byłam… – Zamilkła, próbując znaleźć uczciwe wyjaśnienie, które nie brzmiałoby niegrzecznie. „Nie przepadam za przemowami” – raczej takim powodem nie było.

– W porządku, dyrektor Kelly. – Garson z wszystkowiedzącą miną postukała w nos czubkiem palca. Ciemne oczy śmiały się z Kelly otwarcie. – To była bardzo pracowita noc.

– Pracowita – powtórzyła Sloane. Jeśli Garson tak sądziła, to Kelly była hasającą na golasa quarianką. – Właśnie. Masa przygotowań. Odprawy i w ogóle.

– No cóż. – Garson weszła do swojej kapsuły. – Jeśli miałaby pani ochotę posłuchać, to w systemie jest nagranie. Na wypadek gdyby ktoś potrzebował odrobiny inspiracji w ostatniej chwili.

Sloane wzruszyła lekko ramionami, ale wiedziała już, że wysłucha przemówienia.

– Wszyscy powtarzali, że mowa była świetna – przyznała. – Chyba powinnam wiedzieć, czym się zachwycali moi ludzie.

– Dobrze. Proszę to zrobić. – Kolejny uśmiech, tym razem ten charakterystyczny, znamionujący władzę i kontrolę nad sytuacją. Niezmącony, jasny i bez cienia słabości. Tak jak Garson. Nie dotarłaby przecież tak daleko, będąc popychadłem.

Sloane to szanowała.

Garson ułożyła się w komorze, poprawiając i wygładzając uniform. Czyżby mogło jej się zrobić niewygodnie? Sloane nie była pewna, jak będzie przebiegała hibernacja, ale doszła do wniosku, że jeśli im majtki wlezą w tyłek na kilka stuleci, to będzie to jeden z paskudniejszych problemów.

Wykręciła się jakoś od większości zebrań poświęconych naukowej stronie przedsięwzięcia, ale widziała starannie wynotowane plany Garson, tak zręcznie sformułowane, że nawet laicy wśród załogi Nexusa mogli wszystko zrozumieć. Dane znano już od dawna. Planety nadające się do zamieszkania, gościnna przestrzeń, mnóstwo do odkrycia, do zbudowania, do wyhodowania.

Jako pierwsi mieli wyruszyć do innej galaktyki i na bogów, wszystko jedno jakich: dokonają tego.

Każdy z nich w to wierzył. Sloane także.

Pognieciony w kapsule uniform nie znajdował się wysoko na liście jej priorytetów. Ale jeśli Garson chciała tym sobie zaprzątać swoją pionierską głowę, to Sloane nie miała zamiaru się wtrącać.

Wtulona w wygodne wnętrze kapsuły, Garson złożyła ramiona na piersi, ponowne skupiając na sobie uwagę Sloane.

– Na drugą stronę – mruknęła bardziej do siebie niż do szefowej ochrony. – Do Andromedy. – Po czym nagle spojrzała Sloane prosto w oczy. – Co ma pani nadzieję tam znaleźć, pani dyrektor?

Sloane zamrugała zaskoczona.

– Hmm… Nie myślałam o tym zbyt wiele. – Bezczelne kłamstwo. Na widok posmutniałej nagle twarzy Garson Sloane postanowiła dodać drwiąco: – Może lekarstwo na kaca?

Odpowiedział jej wybuch śmiechu, perlisty i szczery.

– Trzeba mieć nadzieję – stwierdziła rozbawiona Garson, po czym skinęła głową. I to było to skinięcie. Oznaczające, że czas na rozmowy dobiegł końca.

Sloane dopilnowała zamknięcia kapsuły. Uśmiechnęła się do przywódczyni Inicjatywy przez niezbyt dużą okrągłą szybę, z przyzwyczajenia poklepała dwa razy pokrywę i odczekała, aż kontrolki potwierdzą, że hibernacja zakończyła się powodzeniem, a kapsuła jest stabilna.

– Na drugą stronę – powtórzyła Sloane za Garson i zabrała się do swojej prawdziwej pracy.

Próbując krótkim masażem usunąć ze skroni bolesne pozostałości dnia poprzedniego, rozpoczęła inspekcję. Ktokolwiek opracował tę procedurę, uznał, z sobie tylko znanych powodów, że dyrektor Kelly przypadnie ten dziwny zaszczyt ułożenia się do snu jako ostatniej.

To ona miała stwierdzić, że stacja jest gotowa do lotu. Była to w zasadzie tylko formalność, o czym przypominała sama sobie co chwila, ale niewielka, upojona podnieceniem część jej umysłu odpowiadała nieustannie, że to Sloane powierzono władzę zatrzymania projektu. Jeżeli cokolwiek byłoby w jej ocenie nie tak, mogła nie dopuścić do startu Nexusa.

To miało znaczenie, czyż nie?

– Nie, żeby cokolwiek mogło iść nie tak – powiedziała głośno, idąc jednym z długich korytarzy, w których teraz zostało już tylko echo.

Stację budowały najtęższe umysły w całej galaktyce. Wszystko, po najmniejsze kabelki, było efektem długich godzin pracy geniuszy. Gdyby teraz coś poszło nie tak, to niewątpliwie na skutek interwencji jakiegoś solidnie wkurzonego boga.

Sloane nie wierzyła w bogów ani w pomijanie elementów procedury. Nie wtedy, gdy stawka była tak wysoka. Ten ostatni spacer po stacji był jednym z niewielu punktów na liście zadań związanych z odlotem, przy których nie wywracała oczami.

Prawdę powiedziawszy, nie mogła się doczekać tego etapu od chwili, gdy tylko znalazł się on w planach. Kilka godzin niezmąconej ciszy i samotności w opustoszałych korytarzach stacji – jej stacji. Miejsca, którego przysięgała bronić, którego miała stać się strażniczką na czas tej niesamowitej misji. Miejsca, dla którego zostawiała Drogę Mleczną, swoje dotychczasowe życie.

Nawet jeśli nie było zbyt wiele do zostawiania. Nie miała rodziny ani zobowiązań innych niż te względem Przymierza. Niektórzy uczestnicy wyprawy porzucali o wiele, wiele więcej. Gdyby się porządnie zastanowić, to Sloane zostawiała głównie bagaż.

Bagaż wielki jak galaktyka. Stare blizny. Wrogów z dawnych frontów i oczywiście dawne urazy przeniesione na arenę polityczną. Oficerów idiotów, których bardziej interesował blask własnych medali niż fakt, że zdobywali je, idąc po trupach żołnierzy…

Wezbrał w niej stary, tak dobrze znany gniew. Zacisnęła zęby i raz jeszcze potrząsnęła głową, co tylko wzmogło nieprzyjemne objawy kaca.

Dość. Koniec. Dostała najlepszą pracę w całej galaktyce, a niedługo nawet i w dwóch galaktykach. Miała szanse zadbać, by sprawy potoczyły się, jak należy, i to teraz. No dobrze, może wybiegała myślą w przyszłość. Najpierw podróż. Potem zmiany. Co i tak było jej zdaniem duże lepsze niż los tych biednych frajerów, którzy zostawali na Drodze Mlecznej w okowach biurokracji.

Sloane sprawdzała wszystkie punkty na liście szczegółowo i z niesłabnącą koncentracją. Nie obchodziło ją, czy potrwa to sześć godzin czy sześć dni – i tak miała zamiar upewnić się, że każde drzwi zostały zamknięte, każdy pojemnik z zapasami jest odpowiednio przechowywany i żaden paskudny „wywrotowy element” nie kryje się w przewodach wentylacyjnych.

Głównie sprowadzało się to do chodzenia. Czyli był to doskonały moment, by odtworzyć przemowę Garson przy użyciu omni-klucza. Przemowa, jak i sama Garson, była z pewnością bezpośrednia i wygłoszona bez zbędnych wstępów.

„Jutro dokonamy największej ofiary, największego poświęcenia, na jakie się kiedykolwiek zdobyliśmy i zdobędziemy – zaczęła Garson. Śmiałe słowa i przepełnione cholerną pewnością siebie. – Zarazem zaczniemy największą przygodę naszego życia”.

Z tym Sloane się zgadzała. Wprawdzie sama nie była jakoś szczególnie mocno zafascynowana nieznanym, ale podobało jej się uczucie ekscytacji.

„Wielu wygłosiło swoją opinię o tym projekcie. W mediach, w plotkach, a nawet w groźbach powiedzieli więcej niż dość. – Rozłożyła ramiona, jakby chciała nimi ogarnąć te godziny spędzone na posiedzeniach wszelakich komisji i komitetów. – Niektórzy twierdzili, że tym sposobem po prostu uciekamy z galaktyki, którą przecież pomagaliśmy kształtować, zabierając bardzo kosztowne zabawki…” – Tu Garson uniosła lekko brwi.

Sloane zaśmiała się cicho.

„…którymi zamierzamy bawić się gdzie indziej. Inni krytykowali nasze plany, nazywając projekt najkosztowniejszą polisą ubezpieczeniową, jaką kiedykolwiek wymyśliły istoty rozumne”.

Sloane z przyjemnością użyłaby pięści na tych „niektórych”. Musiała jednak zadowolić się kilkoma niezbyt ładnymi wymruczanymi z pasją określeniami. Przynajmniej nikt nie słyszał, jak gada do swojego omni-klucza.

„Załodze Hyperiona powiedziałam to, co chcę teraz przekazać wam. Niedługo wyruszycie w podróż, jakiej nikt dotąd nie próbował się przedsięwziąć. I nie zapominajcie…”

Holograficzna Garson zamilkła i przez długą chwilę tylko spoglądała w kamerę. Sloane zwolniła odruchowo, czując, jak dreszcz pełznie jej w górę kręgosłupa i podnosi włosy na głowie. W czasie tej zamierzonej pauzy Jien Garson zdawała się patrzeć prosto na Sloane.

Skupiając się na niej. Jakby ją naprawdę zobaczyła.

Ją i tysiące innych uczestników wyprawy.

„To jest podróż w jedną stronę. Wszyscy ci politycy, przeciwnicy, autorzy gróźb nie rozumieją, że stanęliśmy tu, razem, ramię przy ramieniu, ponieważ wierzymy w coś, w co oni nie wierzą. Że poświęciliśmy nasze wysiłki, że pokładamy naszą wiarę w czymś, czego ci ludzie nawet nie są w stanie zrozumieć. Innymi słowy: oni się mylą” – powiedziała Garson twardo.

Sloane kiwnęła potakująco głową. Energicznie. Mocno. Tak, do cholery.

„Powody, które doprowadziły do powstania tej zachwycającej stacji, są naprawdę liczne i rozmaite, to prawda. Wszyscy w jakimś stopniu je znamy. – Garson uśmiechnęła się blado. Z żalem czy z otuchą, tego Sloane nie umiała powiedzieć. – Nikt z nas nie zna ich wszystkich, nawet ja. Jednak owe powody stanowią jedynie część równania. Wy i ja – wskazała Sloane, publiczność – jesteście jego drugą częścią”.

Sloane przyłapała się na tym, że znów potakuje. Szepcząc z mocą: „Tak, do cholery!”. Była drugą częścią. Dużą częścią. Miała plany. Idee. Garson dała jej jasno do zrozumienia, że ocenia je pozytywnie. Nowa droga dla nowej nadziei, czyż nie?

„Każdy z nas miał własne powody, by się zgłosić do tej misji – kontynuowała Garson. – I tych powodów jest naprawdę wiele. Niektórzy z nas uważają to za swój obowiązek. Inni obawiają się tego, co niesie nam przyszłość wśród światów Drogi Mlecznej. Uciekamy przed przeszłością. Poszukujemy przyszłości. Chcemy zacząć od nowa. Pragniemy odkryć niepoznane cuda i niewątpliwie nadać nowy kształt temu, co znamy. – Garson się uśmiechnęła. Zachęcająco. Ciepło. – Moim zdaniem każdy z tych powodów jest dobry, istotny, ale nie one są tu najważniejsze. Najważniejsze jest to, byście wiedzieli, byście naprawdę zrozumieli, szykując się do przekroczenia tego oceanu czasu i przestrzeni, najważniejsze jest to…” – Garson na moment wstrzymała oddech.

Sloane nie mogła jej nie podziwiać, szczególnie gdy porównała umiejętności Garson z własnymi. Przemowy Sloane były zazwyczaj krótkie i dosadne, w stylu: do roboty albo zlikwidować wszystkich. W stylu, który pozwala przekazać, co trzeba, szybko i jak największej liczbie słuchaczy.

Ale kamery kochały Jien Garson. Jej siła woli, jej wiara wręcz z niej emanowały, wypływały każdym porem.

„…że żaden z owych powodów nie będzie miał znaczenia – oznajmiła wprost, bez cienia pokory. – Nie dla nas. Bo dla mnie i dla was najważniejsze będzie, co zrobimy, gdy już dotrzemy na miejsce. Kim się staniemy, jak będziemy postępować tam, w Galaktyce Andromedy”.

Sloane zatrzymała się, wpatrując się w hologram. Tak. Tak! Garson to rozumiała. I to lepiej, niż Sloane miała nadzieję.

„Będziemy podróżować w jednym z najbardziej niesamowitych cudów, jakie stworzył nasz gatunek – przypomniała założycielka Inicjatywy. – Zbudowanym w duchu współpracy, jakiej nie oglądała dotąd nasza galaktyka. Poniesiemy ze sobą, razem, wieki kultury, tysiąclecia rządów, wierzeń, rozwoju języka i sztuki, niewyobrażalny zasób wiedzy, zdumiewające osiągnięcia nauki. Drogo opłacone zdobycze, wyniki niekończącej się pracy, niewyobrażalnego cierpienia i, co najważniejsze, wysiłków miliardów żywych istot z dziesiątków światów na przestrzeni tysiącleci. Poniesiemy to wszystko niczym wypróbowane narzędzia artysty, do naszego wielkiego, nieskazitelnego płótna. Do Andromedy. – Garson złożyła dłonie. – I tam stworzymy arcydzieło”.

Kelly oparła się o ścianę, oszołomiona mocą słów tej kobiety. To były tylko słowa, a jednak Sloane wiedziała, bez cienia wątpliwości, że gdyby Garson rozkazała jej pomaszerować na samo dno piekieł, to wykonałaby rozkaz. Bez wahania. Bo na tym właśnie polegała siła Jien Garson.

Potrafiła zawładnąć ludźmi. Zrozumieć ich. Wiedzieć, co poruszy ich serca.

Na co mają nadzieję.

Garson pozwoliła swoim słowom wybrzmieć i raz jeszcze utkwiła głębokie, rozumiejące spojrzenie w swej publiczności.

„Chcę wam zatem powiedzieć to samo, co Pionier Alec Ryder powiedział mnie”.

Jej uśmiech zdaniem Sloane mógłby zasilić Illium. Kolejna umiejętność dobrego mówcy, której Sloane nigdy nawet nie próbowała posiąść. Bo i po co, skoro ludzie tacy jak Garson mieli to w małym palcu?

„Do zobaczenia po drugiej stronie. – Pauza. Światło dotknęło wysokich kości policzkowych Garson i jej uśmiech stał się szerszy. – Żebyśmy mogli wziąć się do prawdziwej pracy”.

Nagranie dobiegło końca. Cisza, która po nim zapadła, była ciężka niczym mgła i nieruchoma jak lód. Na korytarzach powiało chłodem, który miał niepodzielnie panować na stacji przez sześćset lat. Ale Sloane nie czuła zimna.

Od dawna była żołnierzem. Tak naprawdę to przez całe życie. Słuchała wystąpień, mających uczcić zwycięstwa, potępić potworności. Tak długo kroczyła ścieżką wojen i znała jedynie żołnierskie życie, że zapomniała, co mowa o nadziei może zrobić z umysłem człowieka. Nowy początek, co?

Potrząsnęła głową i zaśmiała się głośno, a śmiech ten wrócił do niej echem z pustych korytarzy.

– Andromeda – powiedziała głośno, smakując słowo.

„Andromeda” – odpowiedziało echo.

Druga strona.

Stała tak, opierając się o jedną z miliona grodzi, nie wiedziała nawet, gdzie dokładnie się znajdowała, poświęciła zatem chwilę, by wyczuć gigantyczny statek. Posłuchać jego mechanicznego oddechu, suchego szeptu systemów obiegu powietrza. Niedługo ucichnie, nie ma potrzeby marnować mocy, skoro nikt nie musi oddychać.

Sloane też zaraz zaśnie. Na setki lat. A starannie zaprogramowany Nexus ruszy ku swemu przeznaczeniu poprzez wieczność zimnej pustki.

Sloane odepchnęła się od grodzi i podjęła obchód. Minęła hydroponiczne farmy, warsztaty, archiwum, miejsca puste i sterylne, które kiedyś zmienią się we wspaniałe place, gdy stacja przybierze swój ostateczny kształt. Miejsca, gdzie miały powstać ośrodki kulturalne i jej kwatera główna sił bezpieczeństwa. Najlepszych – pomyślała zdeterminowana Sloane – najlepszych jakie kiedykolwiek powstały.

Upewniła się, że wszystko znajduje się tam, gdzie powinno. I tak właśnie było. Doskonale pod każdym względem.

Nexus był doskonały.

Sloane odhaczyła ostatni punkt na liście i stacja uruchomiła silniki. Wystartowała. Po prostu. Tak gładko, że Sloane ledwie poczuła ten strat. Uśmiechnęła się szeroko i wróciła do magazynu załogi – tu zostawiła swój omni-klucz oraz sprzęt i przygotowała się do hibernacji. Niedługo potem stanęła przy komorze kriostatycznej numer 441. Niewielkie pomieszczenie nie różniło się niczym od innych jemu podobnych na Nexusie. Osiem kapsuł, łóżko zabiegowo-diagnostyczne do badań postkriogenicznych, terminale i to wszystko.

Ostatni krok.

Ułożyła się w kapsule i przyłapała na tym, że poprawia uniform. Zupełnie jak Garson. Prychnęła tylko i zamknęła pokrywę.

– Wdrożono procedurę kriostazy – odezwał się automat. – Śpij dobrze, kolonisto.

Drzemka, co? Sloane zamknęła oczy z uśmiechem.

Kilka minut później już spała, tak jak wszyscy na pokładzie stacji.Rozdział 1

Wychodzenie ze stanu kriostazy miało trwać. Łagodnie przechodzić kolejne etapy. Uśpione od stuleci komórki miały być powoli ogrzewane, neurony pobudzone do działania.

Syntetyczne płyny powinny zmieszać się w ściśle określonych ilościach z krwią zahibernowanych, a stosunek tych proporcji zmieniać minimalnie, przez kolejne dni, póki ciało nie przekroczy określonego progu i nie zacznie znów funkcjonować jako całość. Parametry życiowe miały osiągnąć pożądaną wartość i wtedy – tylko wtedy – zahibernowanemu powinna zostać podana ostatnia mieszanka leków, i to pod ścisłym nadzorem. Czy jakoś tak. Sloane Kelly nie pamiętała dokładnie wszystkich szczegółów. Ile czasu powinno upłynąć od rozpoczęcia tego procesu do końca – te kwestie zostawiono technikom, którzy budowali kapsuły do kriostazy. Oni wiedzieli najlepiej.

A przynajmniej powinni.

Bez względu jednak na to, jak wyglądały szczegóły wybudzania, Sloane była cholernie pewna, że nagłe przejście z głębokiej hibernacji do prawdziwego piekła na jawie nie zostało przewidziane w procedurze.

Alarm.

Światła.

Wszystko falowało. Ogłuszający hałas, coś jakby potworny pisk rozdzieranego metalu, zaatakował uszy Sloane i wstrząsnął całym jej ciałem.

Otworzyła oczy.

Porozrywane kable sypały iskrami za szybą w drzwiach komory, co zmusiło Sloane do ponownego zaciśnięcia powiek, a jej ogłupiały mózg namalował na nich powidoki. Świat zaatakował ją chaotycznym połączeniem kakofonii dźwięków, błysków światła, grzmotów ruchu i adrenaliny. Niewielka kapsuła zawirowała, pęd rzucał Sloane na boki w przyprawiający o mdłości sposób. Zaparła się obiema dłońmi o szybę pokrywy, odruchowo uniosła łokieć i uderzyła w twardy metal.

Ból pomknął w górę ramienia i pomógł obudzić zasnuty mgłą umysł. Wyjść, musiała stąd wyjść. Kapsuła przestawała działać. Najwyraźniej wyrwała się z mocowań i teraz toczyła po komorze. Na pewno. Powietrze zakłuło Sloane w nosie i w piersi, jego skład był daleki od doskonałości, temperatura stanowczo zbyt wysoka. Cuchnęło chemikaliami i starym potem.

Uderzyła zdrętwiałą stopą w pokrywę kapsuły.

– Bezpieczeństwo na wypadek awarii! – wrzasnęła w ciasnym wnętrzu kapsuły, jakby inżynierowie mogli ją usłyszeć w przeszłości i dzięki temu nie zapomnieć uwzględnić w tej cholernej metalowej trumnie dźwigni otwierania awaryjnego.

Jak na zawołanie rozległ się łagodny mechaniczny dźwięk, zupełnie niepasujący do świata chaosu, w jakim obudziła się Sloane. Pokrywa kapsuły, która chroniła Sloane w czasie podróży, teraz odblokowała się z sykiem głośnym niemal jak odgłos klaksonu, sykiem, który wdzierał się do środka przez szczelinę. Sloane poczuła gryząco zimne powietrze z zewnątrz, smakujące bezruchem i stęchlizną.

A potem nowy zapach. Popiół.

Jej wzrok powoli się stabilizował, przestała widzieć podwójnie i dotarła do niej przerażająca prawda: wokół pełno było dymu. Dostawał się z zewnątrz. Gdzieś po lewej dostrzegła błysk płomieni.

Szlag. Czyli nie tylko ja. A to znaczy…

Gwałtowne wybudzenie z kriostazy oznaczało, że ciało Sloane musiało momentalnie przypomnieć sobie swoje funkcje. Jej mózg nie dawał rady przetworzyć wszystkich danych. Chciała rzucić się do walki całą sobą, zareagować na wycie alarmów, informujących, że Nexus znalazł się pod ostrzałem, ale napływ adrenaliny do komórek sprawiał jedynie, że jej kończyny podrygiwały w gwałtownych skurczach, w miarę jak wracało do nich czucie.

Łapczywie próbując zaczerpnąć powietrza, Sloane uderzyła w przeszkloną pokrywę. Błysnęły czerwone światła.

Nexus został zaatakowany. Żadne inne wyjaśnienie nie miało sensu. Ta myśl zdołała się wreszcie uformować w przeciążonym bodźcami mózgu. I pozwoliła Sloane się skupić.

To był jedyny powód, dla którego zostałaby w taki sposób obudzona z kilkusetletniego snu. A może to było kilka lat. Do diabła, to mogły być zaledwie godziny. Nie miała jak tego stwierdzić. Jeszcze nie.

I jako osoba odpowiedzialna za bezpieczeństwo tysięcy kolonistów, jako dyrektor do spraw bezpieczeństwa samego przeklętego Nexusa musiała wziąć się w garść i sprawdzić.

Jej ciało otrzymało już polecenie. Po prostu nie najlepiej zareagowało na rozkaz. Sloane wypadła z kapsuły, zanim pokrywa otworzyła się całkowicie, jej członki były teraz plątaniną podrygującą wskutek nadmiernego mrowienia. Zaczerpnęła powietrza wypełnionego iskrami i dymem.

Paliło ją w piersi.

Zakaszlała. Oczy ją piekły, łzawiły obficie od popiołów i kwaśnego dymu płonących chemikaliów, ale nie miała tyle czasu, żeby go marnować na duszenie się w komorze. Dźwignęła się chwiejnie i zmusiła ciężkie jak ołów ciało, by ruszyło naprzód.

Niewielka kapsuła może i budziła klaustrofobiczne odczucia, ale na zewnątrz było tysiąc razy gorzej. Połowę pomieszczenia skrywał mrok, jedynie gdzieniegdzie rozjaśniany przez mdłe światełka awaryjne, migające i gasnące raz po raz.

Oświetlenie awaryjne nie powinno się tak zachowywać.

Płomienie i dym kłębiły się w zrujnowanym pomieszczeniu.

Sloane zaklęła i zatoczyła się, a właściwie prawie upadła na kapsułę obok, której wnętrze pozostawało wciąż jeszcze nienaruszone. Dlatego dokładnie widziała turiańską pięść walącą w pokrywę od wewnątrz. Kandros, jeden z jej najlepszych oficerów.

– Trzymaj się! – nakazała mu chrapliwym od dymu głosem.

Poklepała szybę dwukrotnie i wściekłe walenie ustało. Z wnętrza kapsuły rozległ się stłumiony, ledwie słyszalny głos, ale Sloane wyłapała dość, by zrozumieć przekaz.

„Pospiesz się”.

Okraszone licznymi przekleństwami.

Kapsuły w założeniu miały być otwierane automatycznie po upłynięciu wyznaczonego czasu, nie przewidywano robienia tego ręcznie. A już na pewno nie przez Sloane, która nie miała pojęcia, jak działa ta technologia, no i nie miała wielkiego wyboru, jeśli chodzi o metody. Najbliższy terminal znajdował się gdzieś za kurtyną iskier, a patrząc na poczerniałe szczątki wokół, wiedziała, że i tak pewnie nie byłoby z niego wielkiego pożytku.

Sloane nie miała też swojego omni-klucza. Zgodnie z wymaganiami procedury startowej zostawiła go w magazynie. Rzeczy osobiste miały być zwrócone właścicielom dopiero po przebudzeniu, zakończeniu badań i odprawie przeprowadzonej przez dowódców.

– Szlag – zasyczała przez zaciśnięte zęby.

Wyprostowała się i rozejrzała w poszukiwaniu jakiegokolwiek narzędzia, czegokolwiek, co pozwoliłoby jej otworzyć tę przerośniętą trumnę.

Płomienie malowały komorę na piekielnie pomarańczowy kolor, dodając tu i ówdzie trochę czerni i złota. Wśród dymu widać było sylwetki walczących o życie – członkowie personelu stacji uwięzieni w swych kapsułach gorączkowo próbowali się wydostać. Niektóre pojemniki popękały, ale czy ci, którzy w nich spali, zdołali uciec, tego Sloane nie była w stanie stwierdzić.

Liczyła się każda sekunda.

Co oznaczało, że należało mieć w dupie delikatność.

Sloane pospieszyła do powyginanych metalowych prętów i rozbitych kawałków czegoś, czego nie umiała zidentyfikować. Większość pokrywał osad z oleistej sadzy, ale część została oderwana i leżała luzem. Uderzyło w nie coś wielkiego.

Pot strumieniami spływał Kelly po twarzy, gdy wlokła ciężki pręt w stronę kapsuły.

– Trzymaj się – wychrypiała raz jeszcze, wbijając potrzaskany i osmalony koniec metalowego pręta pod krawędź pokrywy.

Gdzieś za nią ktoś krzyknął. Przenikliwie. Nieludzko.

Sloane wzdrygnęła się, napierając na prowizoryczny łom.

Metal jęknął.

Cieniutkie pęknięcia pokryły szybę niczym szron. Kapsuła pozostała jednak zamknięta.

– Cholera, no dalej! – warknęła Sloane, chwytając mocniej poszarpany metal gołymi dłońmi i napierając nań z całych sił.

Z drugiej strony trójpalczaste, zbrojne w pazury dłonie przywarły do pokrywy. Sloane usłyszała kolejny, zupełnie niezrozumiały krzyk, ale od razu pojęła, o co chodzi.

Zdumiewające – stwierdziła ponuro w duchu – jak sytuacja awaryjna potrafi usunąć barierę językową.

– Teraz! – krzyknęła, nawet jeśli tylko do siebie.

Z całej siły uwiesiła się na pręcie, podczas gdy turianin naparł na pokrywę od wewnątrz.

Zamknięcie puściło z trzaskiem tak gwałtownie, że Sloane upadła na kolana pośród szczątków, a pokrywa pękła na pół. Odłamana część poszybowała w chaos, Kandros zaś wypadł z kapsuły i z głośnym łupnięciem wylądował obok Sloane. Łapczywie wciągał powietrze i sprawiał wrażenie wstrząśniętego, ale poza tym nic mu nie dolegało. Nie bardziej niż Sloane.

– Nie ma czasu na świętowanie – oznajmiła z wysiłkiem. Uchwyciła się krawędzi zniszczonej kapsuły i wskazała pozostałe prowizorycznym łomem. – Uratuj, kogo zdołasz.

Rozkaz był prosty i stanowczy. Łagodność i serdeczność nie były w stylu Sloane. Jej ludzie byli do tego przyzwyczajeni.

– Tak jest – wykrztusił Kandros wśród kłębiącego się dymu i z wysiłkiem podniósł się na nogi.

Podobnie jak Sloane miał na sobie tylko uniform, jaki otrzymali wszyscy. Wygodny i chroniący użytkownika w czasie kilkusetletniej drzemki, ale zupełnie do niczego w warunkach zagrożenia.

Bez słowa ruszyli w przeciwnych kierunkach.

Z każdym krokiem wzmagał się niepokój Sloane. Zostali zaatakowani? Ktoś wszedł na pokład? Czy w ogóle opuścili już galaktykę?

Cerberus ich zaatakował?

Może piraci?

A jeśli tak, to co stało się z eskortą, która miała im towarzyszyć do granic Drogi Mlecznej?

I choć wszystkie te pytania były niezmiernie ważne, Sloane musiała odłożyć je na bok, przynajmniej na razie.

Podchodziła ze swym prowizorycznym otwieraczem do puszek do każdej kapsuły, jaka znalazła się w zasięgu jej wzroku, i z furią ją rozwalała. Metal jęczał przeciągle przy akompaniamencie stęknięć z wysiłku oraz okrzyków pełnych zaskoczenia, przekleństw i pytań, na które chwilowo Sloane nie miała czasu odpowiedzieć.

– Wyciągnij ich – nakazała Talini, jednej ze swych bardziej doświadczonych oficerów.

Asari oddaliła się chwiejnie na wciąż jeszcze zdrętwiałych nogach.

„Uratuj, kogo zdołasz”.

Te słowa stały się cichą mantrą, powtarzaną przez Sloane za każdym razem, gdy wyciągała kolejne osoby z kapsuł. Za mniejszą komorą znajdowała się większa, w której spali cywile i przypadkowi członkowie personelu. Czy ich życie było zagrożone, tego Sloane umiała stwierdzić. Wokół panował chaos. Deszcz iskier sypał się na asari, która odprowadzała chwiejącego się na nogach człowieka w spokojniejsze miejsce. Za nią szło jeszcze dwóch członków personelu. Jeden podtrzymywał sobie ramię wygięte pod nienaturalnym kątem.

Sloane nie była w stanie nadzorować działań ratunkowych. Zaufała swoim podkomendnym, a sama skupiała się na kapsułach, do których mogła dotrzeć. Czternaście z nich poddało się jej wysiłkom – co minutę jedna.

Tylko osiem osób się z nich wyczołgało.

Zostawiła zamkniętą pokrywę nad zmaltretowanymi szczątkami Cilliana, jednego ze swoich ludzi. Cokolwiek spowodowało tę katastrofę, zalało systemy stacji potężną, zwrotną falą energii. Wszędzie widać było wysadzone kable i dymiące, osmalone konwertery mocy. Wielu śpiących biedaków zostało usmażonych wewnątrz swoich kapsuł.

Furia spowodowała, że mięśnie szczęk Sloane drgały nerwowo. Na pokrytych sadzą dłoniach porobiły się pęcherze. Ale kipiał w niej gniew o wiele potężniejszy niż ból, wzbierało jeszcze większe przerażenie. Przelazła przez ponurą trumnę Cilliana, by dostać się do pozostałych, dławiąc się poczuciem niesprawiedliwości, świadomością, jak tragiczne było to, co się wydarzyło.

Niewielu zostało. Kandros minął ją, podpierając na wpół przytomnego człowieka. Salarianin z ponurą miną, którego nie rozpoznawała, prowadził przed sobą dwoje przerażonych nastolatków.

Grupka przestraszonych cywilów kuliła się, próbując uciec przed dymem, zasłaniając usta, nosy czy inne aparaty oddechowe, czym się dało. Dłońmi, ramionami. Paskami tkaniny wydartymi z uniformów.

Dość. Kelly skupiła się na popękanych ścianach, częściowo przesłoniętych dymem, szukając przełącznika. Żeby ręcznie uruchomić systemy przeciwpożarowe. Wypatrzyła go wreszcie, zobaczyła, jak zza panelu raz po raz tryskają snopy iskier, a poniżej, w szafce, o której Sloane całkowicie zapomniała, za przydymionym szkłem połyskuje wesoło gaśnica.

Kelly ruszyła w tamtą stronę, nie zwlekając, z całej siły kopnęła w szybę i natychmiast przypomniała sobie, że ciężkie, chroniące stopy buty nie były częścią stroju, w którym kładli się do kapsuły. Jej palec eksplodował bólem, jeszcze zanim popękane szkło sypnęło się na podłogę.

Złamane palce? Przynajmniej jeden. Super. Po prostu świetnie. Sloane zignorowała ból, wyrwała gaśnicę z uchwytu i zabrała się do roboty.

Krótki strumień na każdy płomień. Mieszanina pod ciśnieniem dławiła ogień i gasiła iskry, a za każdym naciśnięciem zaworu gaśnicy pomieszczenie stawało się nieco ciemniejsze, choć to akurat Sloane nie przeszkadzało. Wokół niej ludzie kaszleli i krzyczeli. Ktoś wrzeszczał rozdzierająco. Ktoś inny osunął się na czworaka i zwymiotował.

Z każdym syknięciem gaśnicy do Sloane docierało jednak mniej okrzyków bólu. Słyszała niepokój, przynaglenia, by zająć się tymi, którzy ucierpieli najbardziej, ale coraz mniej bólu. I każda, najdrobniejsza zmiana tonu dodawała jej otuchy i podtrzymywała determinację.

Jakimś sposobem wśród tego chaosu i jęków, zgrzytania metalu i trzasku płomieni wszyscy zebrali się w jednym miejscu. Sloane odrzuciła pustą już gaśnicę na bok.

– Trzymajcie się razem – rozkazała.

Naparła na niedziałające drzwi ramieniem, aż rozsunęły się na tyle, by mogli przejść. A gdy już ostatni z ocalonych znalazł się po drugiej stronie, pozwoliła, by zamknęły się za nią z hukiem.

Pot przylepił jej włosy do czaszki, a uniform do ciała. Od sadzy piekły ją oczy. Gdy oparła się o zamknięte drzwi, czuła ból w całym ciele. Szybkie podsumowanie pozwoliło jej stwierdzić, że ma złamany, bolący palec u nogi, niegroźne poparzenia i zadrapania, ale żadnych obrażeń na tyle poważnych, by mogły ją zatrzymać. Dobrze. Odepchnęła się od drzwi i rozejrzała. Wokół panowała cisza, jakby piekło za progiem tylko się im przyśniło. Za kolejnymi drzwiami znajdowało się wyjście. I pewnie jeszcze więcej niebezpieczeństw.

Popatrzyła po osmolonych, wykrzywionych przerażeniem twarzach otaczających ją ludzi i zrozumiała, że mniej niż połowa wyszła z kapsuł. Wielu w nich zostało. Zbyt wielu.

Teraz jednak nic już nie byli w stanie na to poradzić. Sloane mogła tylko zaprowadzić ocalałych w jakieś bezpieczne miejsce i zamknąć tę zasraną śluzę.

Później przyjdzie czas na żałobę.

Kandros otarł podbródek rozdartym rękawem uniformu, opierając się na swym prowizorycznym otwieraczu kapsuł. Metalowy pręt nie wyglądał najlepiej. Turianin też nie.

– No więc – zaczął, przekrzykując wizg alarmu – co się stało!?

Wszyscy popatrzyli po sobie, a potem na Sloane.

Chciałaby znać odpowiedzi.

– Nie wiem – przyznała, ale wiedziała, że to niczego nie zmieni, więc uniesionym kciukiem wskazała wyjście. – Dowiedzmy się, do cholery.

– Taaa. – Turianin zarzucił sobie kawał metalu na ramię. – Tak myślałem, że to pani powie.

(...)

Ciąg dalszy w pełnej wersji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: