Master - ebook
Master - ebook
Aleks Rymer, specjalista w Green Stone jest niczym cyborg, doskonale wytrenowany najemnik, który zniszczy każdego, kto stanie mu na drodze. Nigdy nie wybacza, nigdy nie zapomina. Jak mało kto opanował szatańskie zasady swego świata i niczym Bóg lub Lucyfer rozdaje karty, decydując, kto przetrwa w jego bezwzględnym świecie. Nikt nie zdoła przed nim uciec, można mu tylko zaprzedać duszę albo umrzeć.
Witamy w brutalnym świecie finansowego imperium. Witamy w korporacji.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0310-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nienawidzę mojego ojca, który mnie spłodził i na tym zakończył swoją rodzicielską misję, pozostawiając moją głupią matkę przez następnych dwadzieścia kilka lat w absurdalnym przeświadczeniu, że łączy ich związek, nieformalny wprawdzie, ale związek. Odkąd sięgam pamięcią, przez te wszystkie lata mojego dzieciństwa matka wlokła mnie po całym mieście, wybierając w najróżniejszych sklepach suknię ślubną dla siebie i miejsce, w którym odbędzie się ich wesele. Już jako dziesięciolatek uważałem, że zakochała się jak idiotka i dalej tak żyje. Mniej więcej co miesiąc udawała się do parafialnej kancelarii, aby zamówić termin ślubu. Proboszcz, z którego twarzy najlepiej zapamiętałem jego mięsiste wargi, niczym usta postaci Murzynów z kreskówek, wypowiadał pod jej adresem szereg przekleństw, twierdząc, że bez zapłaty z góry nigdy więcej nie zarezerwuje terminu ślubu w kalendarzu parafialnym. Nienawidziłem tego grubego sukinsyna, odkąd przy innych dzieciakach nazwał moją matkę wariatką. Miałem zawsze podejrzenie, że ma lubieżne myśli na mój temat i myśląc o moich niewinnych genitaliach, oblizuje swoje miękkie jak dwa pozbawione skorupy ślimaki wargi. Moja matka narzekała i płaciła mu zaliczki na ceremonię ślubną z taką regularnością, jakby płaciła rachunki. Zresztą o tych ostatnich często zapominała, co wywoływało we mnie irytację. Kiedy ni stąd, ni zowąd wyłączali nam prąd, miałem wrażenie, że stan wojenny w Polsce trwa nadal. Wiecznie pusta lodówka i bałagan w rachunkach to dwa obrazy, które nasuwają mi się, gdy wspominam nasze dwupokojowe mieszkanko w bloku na Woli, którego klatki śmierdziały stęchlizną, wyziewami gotowanych potraw, sączącymi się z mieszkań, i moczem na parterze. Tak było, dopóki nie zamontowano domofonów.
Nienawidzę domofonu. Zawsze, kiedy się przedstawiasz, następuje cisza, jakby ktoś miał trudności ze skojarzeniem tego, kim jesteś. Wystarczy ta nawet krótka chwila, abym poczuł brak szacunku dla mnie. Ona przez pierwsze tygodnie po chwili pauzy mówiła: Ach to ty. Poczekaj, zaraz otworzę. Kurwa, myślałem, poczekaj jak Jurand pod krzyżackim zamkiem, bezbronny i upokorzony. Ach to ty. A kto inny? Już czułem rozdrażnienie, już czułem zazdrość, za którą mógłbym zabić.
Wracając do mojej matki. Nienawidziłem jej. Miała szare oczy, rozedrgane, pełne egzaltacji, urodę Poli Negri, nieprzenikniony smutek na twarzy, który wywoływał lęk. Kiedy dostawała ataku histerii, próbowała sprawić, abym czuł się winny, że przez moje narodziny ojciec ją porzucił. Co tydzień powtarzała mi, że umrze na serce i wówczas przekonam się, jak mi jej będzie brakować. Nie tylko nie mogłem sobie wyobrazić, aby mi jej brakowało, ale również nie czułem swojej winy, że ten angielski palant ją zostawił. Za to czasami miałem ochotę przytrzymać jej głowę w sedesie, gdy po kolejnej antydepresyjnej dawce leków wyrzucała z siebie nadmiar toksyn. Przytrzymać, aby się utopiła we własnych wymiocinach. Ciągle połykała tony proszków, a potem, z organizmem rozdygotanym od zatrucia, wsiadała za kółko i obijała zderzaki wszystkich samochodów, które miały to nieszczęście, że ich właściciele zaparkowali w sąsiedztwie jej starego poloneza.
Kiedy jako nastolatek przeczytałem Blaszany bębenek Güntera Grassa, pożałowałem, że nie starczyło mi inwencji i stanowczości, aby doprowadzić oboje moich rodziców do śmierci. Matka zginęła w wypadku drogowym, rok przed moim powrotem do Polski. Jak zwykle po zażyciu tuzina proszków ruszyła samochodem w drogę. Wjeżdżając na nowo wybudowaną obwodnicę miejską, którą notabene już po miesiącu ponownie zamknięto, władowała się prosto pod pędzącego tira. W portfelu miała obrazek Jezusa Miłosiernego, zdjęcie ojca i moje, gdy miałem siedem lat. Nie przyjechałem na pogrzeb matki. Przed jej siostrą udałem, że podczas urlopu zapadłem na ciężką tropikalną chorobę. Wysłałem za to pokaźną sumę na pokrycie kosztów pogrzebu. Nie lubię pogrzebów. Potem od ciotki dostałem informację, że kupiła z myślą o mnie miejsce obok grobu matki, tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że egzotyczny wirus mnie pokonał.
Nienawidzę moich szkolnych czy uniwersyteckich nauczycieli i późniejszych korporacyjnych przełożonych, bo kazali mi naiwnie gapić się w gwiazdy, w tym samym czasie dymając mnie w dupę, kradnąc pomysły i odbierając nagrody za moją pracę.
Nienawidzę też Jej, bo zostawiła mnie w momencie, gdy pełen rozterek, wkraczając w dorosłe życie, najbardziej potrzebowałem przewodnika. Na mojej studniówce w liceum Norwida przekonała dyskdżokeja, aby puścił Grand Valse Brillante. Wszyscy zeszli z parkietu. Podeszła do mnie i wyciągnęła ręce, czekając, aż wezmę ją w ramiona. Moment, gdy poczułem ruch Ziemi, być może moje stopy czyniły ten ruch szybszym niż zwykle…
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca,
Świat, co w ramiona ci wpadł?
To nie był dobry poranek. Czasem, kiedy tylko otwieram powieki, mam poczucie, że jest mi niewygodnie we własnej skórze. Obok mnie spała kobieta, której nie tylko nie kochałem, ale wręcz nie znałem. Momentami brzydziłem się jej ust, jej dotyku, jej skóry. Gdyby chociaż była to zwykła prostytutka, która po przebudzeniu wypije dwoma łykami podaną jej kawę, weźmie pieniądze i ze swoim naciąganym w pośpiechu na stojąco tandetnym wyzywającym ubraniem i intensywnym zapachem mdławych perfum, ulotni się z przepełnionego grzechem mieszkania. Zamykając za nią drzwi, wraz z głębszym oddechem poczułbym ulgę i zostałoby mi jedynie rozczarowujące wspomnienie spędzonej z nią nocy. Ale ta kobieta, która spała w moim łóżku, nie była jednorazowym kontraktem. Miała prawo przebywać w nim, wałęsać się po moim mieszkaniu, nazywać mnie swoim ukochanym czy jeszcze koszmarniej. Jeśli chciałbym ją wyrzucić ze swojego życia ot tak, jak to robiłem w myślach, mówiąc do niej: „Precz!”, przekonałbym się, że to nie zwykłe „do widzenia”, ale cała kosztowna transakcja. Gdybym to zrobił, po moim mieszkaniu krzątałaby się nie tylko ona i jej chronicznie nieszczęśliwa, okaleczona tuzinem kolczyków powbijanych gdzie się da, córka, ale i jakiś śmierdzący tanią wodą prawnik z kretyńską muszką zaplątaną na jego pomarszczonym jak u jaszczura podgardlu. Zaraz potem pod domem staliby łowcy plotek, którzy śliniąc się z radości, zapełnialiby szpalty swoich tandetnych tabloidów. W tym czasie, gdy ja zarządzałbym kryzysem, do samochodu stojącego przed dworkiem gdzieś na trasie do Sandomierza, sapiąc, ładowaliby się jej rodzice. On ubrany w myśliwskie buty, krzepko dzierżyłby w dłoniach sztucer albo inne cholerstwo. Synu, skrzywdziłeś moją córusię. Nie zasługujesz, by dłużej żyć. Może trochę przerysowuję. Bawiłem się przez moment różnymi wariantami tej sceny, nie mając nawet pojęcia, że życie pisze ciekawsze scenariusze. Jasna cholera, mówił do niej „córusia”, choć miała czterdzieści kilka lat!
Kiedy uciekłem z sypialni, stąpając na palcach, upewniwszy się, że ta rozwalona w moim łóżku kobieta się nie zbudzi i nie zacznie ode mnie czegoś żądać, zrozumiałem, że straciłem kontrolę nad swoim życiem. Nienawidzę tego uczucia. Nikt nie da nam przeżyć raz jeszcze już minionych dni. Poczułem wielką solidarność z rzeszami straconych na szafocie trucicieli, którzy nie widzieli innej drogi do odzyskania wolności i decydowali się na podjęcie ryzyka otrucia swojego małżonka. Zrobiło mi się wstyd, że zabrakło mi inicjatywy i wykazałem się w tym względzie zupełną biernością. To niepodobne do mnie. Obiecałem sobie, że tuż po obiedzie oznajmię jej, że nasz związek okazał się pomyłką, którą warto sobie spokojnie wyjaśnić i pozamiatać jak najszybciej bałagan, jaki spowodowaliśmy, wchodząc w zbyt bliską relację.
Spojrzałem na zegarek. Była szósta rano. Jak w każdą sobotę miałem ochotę polecieć na dwie, może trzy godziny moim piperem. Planowałem, że udam się na północny wschód, w kierunku Mazur. Może to dawne wspomnienia Jej i naszej wyprawy na żagle, które od kilku dni wypełniały mnie smakiem pitej z metalowego kubka wódki i zapachem szumiących lekko na wietrze tataraków, w których ukryliśmy jacht, aby się kochać, sprawiły, że tak silnie tego poranka nienawidziłem tej pozostawionej w łóżku kobiety. Tęsknota za Nią potrafiła przyjść w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach i miejscach.
Piłem kawę, stojąc w kuchni oparty o blat, i zastanawiałem się, jak absurdalny impuls, związany ze śledzeniem kogoś ukrytego pod czerwonym, głębokim niczym zwiędły tulipan parasolem, spowodował ciąg wydarzeń, które w konsekwencji doprowadziły mnie do takiego rozczarowania. Zbiegi okoliczności, ciąg przypadków poza moją wolą. Nienawidzę tego. Nienawidzę tych momentów, w których wydaje mi się, że istnieje jakaś siła wyższa, która realizuje wobec mnie plan i stawia na mojej drodze kogoś, kto będzie wartością w moim życiu. Bzdura. Naiwność, która prowadziła mnie wyłącznie do utraty czujności i wplątywała w niewygodne układy. To, że nie mogłem odmienić przeszłości, wydawało mi się problemem, który piekł jak zgaga i odbierał mi o poranku spokój ducha. Ale kilka godzin później, gdy nagi, z dłońmi uwięzionymi w jakichś cholernych stalowych imadłach, z plastikową folią do pakowania kurczaków na głowie i nogami spętanymi szarą taśmą klejącą, jakiej używa się do oklejania paczek wysyłanych do rodziny na święta ze Stanów czy Anglii, zdałem sobie sprawę, że ocena osobistego komfortu jest bardzo dynamiczna i zmienna. Śniadanie z kobietą, która nadaremnie próbuje nawiązać kontakt ze swoją córką, nie jest najgorszą rzeczą, jaka może mnie spotkać. Ale to była refleksja, która przyszła dopiero później, kiedy dowiedziałem się, że mam za długie łapy, więc trzeba mnie nauczyć trzymać je przy sobie. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu ucieszyłem się, że „trzymać przy sobie” oznaczało jedynie zmiażdżenie moich dłoni w imadłach. Widocznie sądziłem, że mi je po prostu odetną. Chyba zirytowałby mnie widok mojej dłoni leżącej jak kawał mięsa gdzieś z dala ode mnie. Moje palce pracujące na komputerze, ich opuszki bawiące się pieszczeniem kobiecego ciała… Szkoda by było je stracić… Wiedziałem, że czekające mnie za chwilę miażdżenie kości niewątpliwie będzie torturą, której zapewne nie wytrzymam i zacznę wyć jak ranne zwierzę, a może nawet przekonywać moich oprawców, że powinni zmienić sposób działania, że powinniśmy negocjować, że zapłacę im dobrą kwotę „odstępnego”. Ale czułem też, że na ich miejscu nie zrezygnowałbym z przyjemności stosowania tortur i żadne pieniądze nie skusiłyby mnie do przerwania egzekucji. Ich dalsze działanie wskazywało na to, że podzielają mój punkt widzenia. Pomyślałem więc, że w końcu to tylko jakaś pieprzona chwila, która minie. Jak widok za oknem pędzącego ekspresu. Żal mi było tylko swojego ciała, które nie było zapewne czymś nadzwyczajnym, ale w końcu służyło mi przez czterdzieści lat i pozwoliło na odczuwanie niejednej życiowej przyjemności.
Tak. Wiele miłych chwil dostarczyłem moim zmysłom przez ten czas. Oczy widziały piękno kobiecego ciała, wschody słońca nad morzem, gdy o świcie przebijałem się przez chmury swoim piperem, czy szczyty nowozelandzkich Alp, w które wybrałem się pod wpływem filmów o Hobbitach. Moje podniebienie rozkoszowało się świetną orientalną kuchnią, której tajniki nie zawsze estetyczne poznałem dogłębnie w brooklyńskiej restauracji moich niedoszłych teściów. Moje usta, język i dłonie smakowały ciała kobiet, a mój członek był pieszczony z takim zaangażowaniem, jakby był przedmiotem staroskandynawskiego kultu fallicznego. Słońce całowało moją skórę, nozdrza rozkoszowały się zapachami porannej, skąpanej w rosie sawanny, morskiej bryzy na wybrzeżu Kornwalii czy słodkimi perfumami na kobiecym ciele. Byłem szczęśliwcem. Jeśli to wszystko miało się teraz skończyć, to zapragnąłem do ostatniej sekundy, w której nie zniknie moja świadomość, wbrew tchórzliwej pokusie nie popaść w rozpacz, lecz zamiast tego zachować godne milczenie umysłu.