Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Matka Polka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Matka Polka - ebook

Paweł Potoroczyn rozmawia z Anne Applebaum, jedną z najwybitniejszych współczesnych dziennikarek, laureatką Pulitzera za książkę "Gułag, zajmującą się totalitaryzmem, II wojną światową i historią ZSRR. Urodzona w Waszyngtonie, na drugą ojczyznę wybrała sobie Polskę. W 1992 roku poślubiła Radka Sikorskiego. Wspólnie zamieszkali w Chobielinie pod Bydgoszczą. W książce „Matka Polka” Applebaum po raz pierwszy opowiada o swoich życiowych wyborach, fascynacji Rosją, stosunku do Polski i Polaków.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66275-02-7
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

.

Czy pamiętasz, kiedy i w jakich okolicznościach pierwszy raz w życiu usłyszałaś słowo ”Poland”? Ile miałaś lat, kiedy dowiedziałaś się, że istnieje jakaś Polska?

Próbuję sobie przypomnieć, kiedy był ten naprawdę pierwszy raz...

Globus? Mapa? Lekcja geografii w szkole?

Chyba wczesną jesienią 1980 roku, byłam jeszcze w szkole średniej. Ale nie w szkole usłyszałam, w amerykańskiej szkole średniej nie zajmują się Polską. W telewizji. Wszystkie trzy wielkie stacje – ABC, CBS i NBC – zaczęły mówić o Polsce, o strajkach, o związkach zawodowych, o prawach człowieka. CNN już wtedy istniał, ale myśmy chyba jeszcze nie mieli kabla, więc Polska musiała do mnie dotrzeć z głównych programów newsowych wielkiej trójki. Pokazywali mapę na czerwono i jakieś relacje telewizyjne słabej technicznie jakości w ciemnych, ponurych kolorach, najpierw pełne dojmującego poczucia zagrożenia, potem jakiegoś namacalnego niebezpieczeństwa, potem jeszcze zmęczenia, a w końcu euforii. Miałam szesnaście lat i jestem niemal pewna, że nie bardzo wiedziałam, co to jest strajk, co to są związki zawodowe, dlaczego to takie ważne, żeby były niezależne. Poza tym już w szkole czytałam książki na temat Holocaustu...

W szkole?

...zaczęłam od Anne Frank. To wprawdzie Holandia, ale gdzieś tam też pojawiła się Polska, może w przedmowie, może w przypisach, gdzieś w tle...

Czy to znaczy, że kiedy już potrafiłaś zlokalizować Polskę na mapie, to pierwsze spontaniczne skojarzenie ze słowem „Polska” to Holocaust?

Nie. Muzyka.

Proszę! Jak to?

W szkole śpiewałam w chórze prowadzonym przez niezwykłą kobietę. Wykonywaliśmy Haendla, Bacha, Beethovena, wielkie dzieła muzyki chóralnej. Naszą chórmistrzynię, pannę Frances Cleaver, małą, pulchną kobietę, bardzo poruszyła Solidarność, a potem stan wojenny. Była bardzo przedsiębiorcza i bardzo kreatywna. Zdobyła gdzieś partytury dawnej polskiej muzyki, chyba jeszcze renesansowej, była z tego bardzo dumna, bo w Waszyngtonie przed internetem to nie mogło być łatwe.

Pamiętasz tych kompozytorów?

Jeśli mi podrzucisz kilka nazwisk, z pewnością sobie przypomnę...

Renesans to pewnie Gomółka lub Wacław z Szamotuł? Późny renesans to pewnie Zieleński. Jeszcze trochę później Gorczycki... Nie było ich zbyt wielu, za życia chyba nie otarli się o wielką sławę i dopiero teraz tak naprawdę ich odkrywamy, wykonujemy i nagrywamy. Na polskim dworze wówczas wykonywano głównie Włochów...

Dlatego panna Cleaver była taka dumna, bo nie tylko poprowadziła chór, ale wykonała drobiazgową pracę badawczą. Chopin, Moniuszko czy Szymanowski pewnie byliby łatwiej dostępni. Dzisiaj znajdziesz wszystkie możliwe nuty w okamgnieniu w sieci. Czterdzieści lat temu to wymagało korespondencji z bibliotekami muzycznymi, prawdopodobnie uniwersyteckimi.

Śpiewałaś w łacinie czy po polsku?

Na pewno po polsku, fonetycznie. Mieliśmy coacha, który nas do tego przygotował. To nie była współczesna polszczyzna, to nie był język, którym dzisiaj rozmawiamy. To była poezja pełna archaizmów, słów, których dzisiaj nie używam, nie słyszę i których pewnie nawet bym nie zrozumiała. Ale zobacz, jak trwałe wspomnienie zostało.

Myślisz, że panna Cleaver miała polityczne motywy?

Tak. Z pewnością był to gest polityczny wobec Polski, w której działo się coś wielkiego, dlatego w naszym repertuarze obok Bacha i Beethovena znaleźli się kompozytorzy z Polski.

To musiała być dobra, otwarta i wrażliwa szkoła, skoro...

To była dobra szkoła. Nadal jest. Sidwell Friends School.

...skoro chórmistrzyni uznała, że może sobie pozwolić na taki gest.

To była bardzo oryginalna i ciekawa postać, wtedy nie umiałam tego docenić. Ona uczyła nas nie tylko śpiewu, ale współpracy, integralności, wyrażania emocji i odwagi w ich wyrażaniu. Uczyła różnorodności świata. Przecież parę lat wcześniej w chórze dziecięcym Sidwell śpiewałam Requiem Kabalewskiego.

Tego Kabalewskiego? Dymitra Borysowicza? Tego od Nagrody Stalinowskiej, Orderu Lenina, Bohatera Pracy Socja-listycznej?

Osobiście dyrygował własny utwór z tekstem Rożdżest-wieńskiego. Kolosalny, głęboko pacyfistyczny utwór. Orkiestra w podwójnym składzie. Osiemdziesięcioosobowy chór dziecięcy. Amerykańska premiera w Kennedy Center.

To musiał być naprawdę dobry chór. Do Kennedy Center zapraszają najlepszych z najlepszych.

Tam śpiewaliśmy po rosyjsku, znów fonetycznie. Wtedy nikt nie czytał po rosyjsku i trzeba było każde słowo transliterować i nadpisać w nutach fonetycznie, żebyśmy mogli to zaśpiewać.

Nieźle. Jako dziewczynka wystąpiłaś w Kennedy Center. Śpiewałaś po polsku i po rosyjsku, zanim nauczyłaś się polskiego i zanim nauczyłaś się rosyjskiego. Rozumiem, że nuty czytasz do dzisiaj?

Tak, potrafię czytać nuty, ale nie jestem specjalnie utalentowana.

To musiało być naprawdę ciekawe środowisko, skoro chórmistrzyni pozwalała sobie na gesty otwarcie polityczne i ani rodzice nie byli tym zdziwieni, ani dzieci nie były tym znudzone.

Właśnie odwrotnie, wszyscy byli za, to dla młodzieży było bardzo ciekawe. To szkoła założona i prowadzona przez kwakrów od końca XIX wieku. Ta liberalna formacja ma długą tradycję w edukacji na Wschodnim Wybrzeżu, zwłaszcza w okolicach Filadelfii. Co ciekawe, waszyngtońska placówka na samym początku mieściła się w sąsiedztwie Białego Domu.

Teraz rozumiem.

Co?

Syn prezydenta Roosevelta. Córki Nixona i Clintona. Obie córki Obamy.

Kiedy ja tam chodziłam, nie miałam wrażenia, że to szkoła dla uprzywilejowanych – normalna, wyluzowana szkoła, nie tak stresująca. Ojciec mojej najlepszej przyjaciółki był psychiatrą, ojciec innej pracował dla rządu. Teraz to są nowe budynki, wszystko dużo ładniejsze niż wtedy. Ameryka się bardzo zmieniła i szkoła też się bardzo zmieniła.

Mundurek nosiłaś?

W podstawówce tak. Później już nie.

Zdjęcie masz?

Gdzieś pewnie mam. Na lekcjach to były sukienki, bordowo-szare. W plisowanych spódniczkach grałyśmy w hokeja. Hokeja na trawie.

Nie nudziłaś się w tej szkole.

Kiedy ja do niej uczęszczałam, była koedukacyjna, liberalna (w światopoglądowym i obyczajowym sensie tego słowa), wyzwolona, z lekką skłonnością do bohemy. Kwakrzy zawsze byli pacyfistami, a to było tuż po Wietnamie. Nauczyciele nosili jeansy, a nie tweedy i muszki. W kwakierskich szkołach nie klasyfikuje się uczniów, bo to byłoby wbrew jednemu z filarów doktryny, wbrew Świadectwu Równości, a to przecież trafnie ilustruje idee z tamtych lat. To była końcówka lat siedemdziesiątych z wciąż odczuwalną atmosferą hippie. Hippisów w niej nie było, hippisów widywało się w Waszyngtonie tylko na demonstracjach antywojennych, ale nastrój lat sześćdziesiątych był w szkole wyczuwalny.

Też byłaś trochę hippie?

Nie, byłam za młoda.

Musiał być jakiś młody przystojny nauczyciel, w którego byłaś zapatrzona, którym byłaś zauroczona i który był hippie.

Nie.

Nie byłaś zakochana w żadnym nauczycielu?

Chyba nie. Moim ulubionym nauczycielem był profesor literatury, niski i grubawy, w małych, okrągłych okularkach, pan Hersher. W ostatniej klasie uczniowie mieli przywilej wybrania sobie przedmiotów. Pan Hersher uczył literatur świata i ja sobie ten przedmiot wybrałam. W wieku osiemnastu lat czytałam Prousta, Sartre’a, Hessego, Camus. Oczywiście, w przekładach. To nie był regularny zestaw lektur obowiązkowych. Takiego programu nie miała chyba żadna szkoła w Stanach. To był wyjątek i pan Hersher był wyjątkowy. Zdecydowanie mój ulubiony nauczyciel.

Daleko mieszkałaś od szkoły?

Nie, nie bardzo daleko. Jeździłam na rowerze.

Nie takim żółtym, fajnym autobusem?

Jak byłam mała, to tak. Do przedszkola i szkoły podstawowej jeździłam żółtym autobusem, tak jak w filmach.

I miałaś lunchbox.

Nie, mieliśmy lunch w szkole. Szkoła miała swoją kuchnię i wszyscy jedli to samo.

Twój ulubiony nauczyciel wykładał literaturę. A twój najbardziej znienawidzony nauczyciel? Jakiego przedmiotu nie cierpiałaś? Musiał być ktoś, kto cię prześladował. Każdy ma takiego nauczyciela.

Nie cierpiałam fizyki. W siódmej klasie, czyli tak jakby w gimnazjum, była nauczycielka social studies, co po polsku raczej nazywałoby się „historia”, którą z trudem znosiłam, ale już dziś nie pamiętam za co. Jakoś dziwnie mówiła, dziwnie się zachowywała.

Byłaś buntownikiem i liderem w szkole?

Liderem chyba nie, ale buntownikiem trochę tak.

Chodziłaś na wagary?

Co to są wagary?

Jak nielegalnie opuszczasz zajęcia.

Nie. Tego naprawdę nikt nie robił w Sidwell. Moja szkoła była też akademicko bardzo ambitna i wszyscy chcieli się dostać do najlepszych uniwersytetów, więc nawet ci, którzy w weekend popijali czy palili trawę, w poniedziałek twardo szli do szkoły.

Nosiłaś kolorowe sukienki i kwiaty we włosach?

Nie, jak miałam piętnaście–szesnaście lat, to już był koniec lat siedemdziesiątych i początek lat osiemdziesiątych. Hippies byli starsi i dla nas to już były figury trochę śmieszne, to już przeszło.

A jakiej muzyki wtedy słuchałaś?

Mieszanka muzyki z lat sześćdziesiątych i muzyka z siedemdziesiątych. Bruce Springsteen, Rolling Stones. Neil Young to był wtedy big deal. Potem jeszcze David Bowie. A, no i oczywiście Grateful Dead. Wiesz, o czym mówię?

Dawno, dawno temu, jak byłem pierwszy raz w Stanach, dzięki ówczesnej kuratorce Pacific Film Archive poznałem Jerry’ego Garcię. Sfinansował restaurację Rękopisu znalezionego w Saragossie.

Pytam, ponieważ Polacy słuchali wtedy innej muzyki.

Nie wszyscy. „Trójka” grała nowości, a słuchacze je nagrywali, najpierw na szpule, potem na kasety. Mieliśmy na Żoliborzu giełdę płytową, tak zwany Wolumen. Każdy nowy album można było tam kupić trzy dni po premierze.

Ciekawe za ile?

Drogo. Za równowartość średniej miesięcznej wypłaty.

A ile kosztował magnetofon?

Przyzwoity mniej więcej tyle samo. Miałaś oczywiście adapter i winyle?

Tak.

I miałaś ulubione, takie kompletnie zdarte, że już nie dało się ich słuchać, tak trzeszczały.

Born to Run, Darkness on the Edge of Town, Comes a Time, Young Americans... Pewnie nadal gdzieś je mam...

Czy twoja szkoła uczyła języków obcych? Których i na jakim poziomie?

Był wybór: francuski i hiszpański. Wybrałam francuski.

Do dzisiaj mówisz po francusku?

Nie mogę powiedzieć, że nauczyłam się mówić dobrze, ale uczyłam się i spędziłam mój pierwszy wyjazd do Europy, właśnie między jedenastą a dwunastą klasą, znaczy wakacje między przedostatnim a ostatnim rokiem szkoły, we Francji, na takim letnim kursie. Mieszkałam z francuską rodziną w Paryżu.

Czytasz po francusku?

Czytam po francusku, tak.

Czytasz po francusku, po rosyjsku, po polsku, po niemiecku.

Nie bardzo po niemiecku. Później w życiu próbowałam nauczyć się niemieckiego, miałam trochę lekcji i jakby orientuję się w niemieckim i mogę powiedzieć, o co w ogóle chodzi w jakimś tekście, ale tak naprawdę nie czytam po niemiecku.

Musiałaś być dobrą uczennicą, skoro cię przyjęto do świetnego uniwersytetu.

I was really good, yeah.

To rodzice musieli być bardzo dumni.

Chyba tak.

Nagradzali cię?

Skończyłam szkołę jako najlepsza absolwentka. Były dwie nagrody: dla najlepszego ucznia i dla najlepszej uczennicy. Ja byłam ta najlepsza.

I jaka była nagroda?

Nie było specjalnych nagród. Dostałam plakietkę lub coś takiego.

To od szkoły, a od rodziców nie dostałaś wycieczki do Europy w nagrodę albo samochodu?

Nie, nigdy nie dostałam samochodu od rodziców. Teraz moda się zmieniła, bo wtedy nie dawało się dzieciom samochodu, znaczy w moim środowisku. Pierwszy samochód, który miałam, kupiłam w Polsce. W Stanach czasem jeździłam samochodem rodziców. Na uniwersytecie nie miałam samochodu, bo nikt nie miał samochodu. Nie pamiętam, żebym dostała jakiś prezent od rodziców na zakończenie szkoły. Największą rzeczą, jaką rodzice dla mnie zrobili, była właśnie ta szkoła i potem uniwersytet, to najcenniejsze prezenty.

Złożyłaś papiery do Yale. Przychodzi odpowiedź. Pamiętasz ten moment?

Mój chór jak co roku śpiewał koncert bożonarodzeniowy, Mesjasz Haendla. Dostałam tę wiadomość, wychodząc z domu na koncert. W Stanach możesz aplikować wcześniej na uniwersytet pierwszego wyboru, a potem ewentualnie na inne. Ja aplikowałam do Yale i tam się dostałam. Ale okazało się, że moi rodzice wiedzieli wcześniej.

Mieli kontakty na uczelni...

Mój ojciec pochodzi z małego miasteczka w Alabamie, był pierwszym członkiem rodziny, który skończył wyższe studia. Dostał się do Yale w 1952 roku i to odmieniło jego życie. Zawsze był superzdolny i błyskotliwy, ale Yale w latach pięćdziesiątych to był dla niego szok kulturowy, bo to był inny uniwersytet niż dzisiaj, wciąż jeszcze mocno nadęty, arystokratyczny, old money. A on był Żydem z Południa, kompletnym outsiderem, tylko że bardzo dobrze sobie radził na studiach i pozostał związany z uczelnią przez całe życie aż do dziś – nie jako jakiś hojny darczyńca, ale jako bardzo aktywny członek wspólnoty absolwentów. Znał kogoś w Admission Committee i tak się dowiedział, że mnie przyjęli. Ale nie powiedział mi, musiałam poczekać na formalny list. Tak samo zrobili, kiedy moja siostra ubiegała się o przyjęcie.

Miałaś do nich o to pretensje?

Nie.

Ja bym miał.

Nie, to był jeden dzień różnicy, może dwa dni. Oni chcieli, żebym dostała ten list tak jak wszyscy inni.

Komu powiedziałaś pierwszemu? Mamie, tacie, siostrom? Boyfriendowi?

W pamięci mam tylko tyle, że dostałam list i z tym listem w ręku poszłam śpiewać z moim chórem.

Musiałaś szczególnie entuzjastycznie śpiewać Hallelujah w Mesjaszu... Prawdopodobnie przyjąłby cię każdy inny uniwersytet, Harvard, Princeton, Columbia. Dlaczego akurat Yale? Bo ojciec?

Wtedy bym się do tego nie przyznała, ale z perspektywy czasu – oczywiście. W Ameryce, jak decydujesz, na który uniwersytet chcesz pójść, wybierasz się na college tours (dni otwarte – przyp. PP). Ja też zabrałam moich synów na te tours. W czasie mojego tour spędziliśmy pół dnia w Harvardzie, pół godziny w Tufts, Wellesley oglądaliśmy przez okno i trzy dni w Yale. To było stronnicze, zostałam popchnięta w tym kierunku. Nie miałam wyjścia i to było nawet dość komfortowe. Nie aplikowałam nigdzie indziej. Złożyłam papiery do Yale i dostałam się do Yale.

Od kiedy wiedziałaś, co chcesz studiować?

To był większy problem, niż dostać się na studia. Nie potrafiłam zdecydować od razu, na pierwszym roku, więc zapisałam się na Directed Studies.

Wyjaśnij to, proszę. Nasze systemy akademickie bardzo się różnią.

Directed Studies to roczny kurs składający się z filozofii, literatury i filozofii politycznej. Platon, Arystoteles, Tukidydes, Homer, Arystofanes, Eurypides. Grecja, Rzym, średniowiecze, odrodzenie, aż do współczesności. Wielka literatura, wielkie idee, wielcy pisarze. Na niektórych uniwersytetach taki program nazywa się Great Book Course albo History of Civilization. Cały rok zorientowany wokół kultury europejskiej, śródziemnomorskiej czy judeochrześcijańskiej, jakkolwiek chcesz to nazwać. Unikalne doświadczenie jak na amerykańskiego studenta, który raczej nie styka się z Ajschylosem czy Sofoklesem. Te trzy przedmioty w Yale były merytorycznie ściśle zintegrowane, przenikały się, powiedziałabym, że się wzajemnie widziały. Do tego wybrałam sobie jeszcze język rosyjski. Słyszałam o Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Nie znam szczegółów, ale wygląda na to, że to jest podobny koncept.

Czyli dopiero w ciągu tego pierwszego roku Directed Studies zdecydowałaś się, co chcesz robić dalej.

Długo nie mogłam się zdecydować między historią i literaturą, a w końcu studiowałam i to, i to. Plus rosyjski. Tak zwane „double major”.

I zostałaś pisarzem-historykiem. A mając fonetyczną znajomość rosyjskiego dzięki Kabalewskiemu na studiach nauczyłaś się tego języka i zostałaś ekspertem od Rosji.

Tak.

Trudny, słowiański język. Nawet alfabet inny. Kiedy zaczęłaś swobodnie czytać literaturę rosyjską?

Zajęło mi to kilka lat, ale alfabet nie był wcale najtrudniejszy, alfabetu uczysz się szybko. Najtrudniejsza jest gramatyka, kompletnie inna od angielskiej, akurat dość podobna do polskiej, te wszystkie wyjątki, te deklinacje, których my nie mamy, te wszystkie double verbs w czasownikach opisujących ruch. Pewnie sobie nawet z tego nie zdajesz sprawy. Jechać i jeździć. Iść i pójść. Nie uczysz się jednego czasownika, ale od razu dwóch albo i więcej, a każdy znaczy coś innego, innego rodzaju działanie, innego rodzaju ruch, a nawet inną intencję i miejsce w czasie. Już idę. To ja już sobie pójdę.

I zaczęłaś na studiach czytać rosyjską literaturę w oryginale.

Nie od razu, to mi zajęło cztery lata. Najpierw były dwa lata nauki na uniwersytecie, potem między drugim a trzecim rokiem studiów był letni obóz językowy w Vermont, później między trzecim a czwartym rokiem pojechałam do Związku Sowieckiego.

W którym roku był ten obóz językowy w Vermont?

Obroniłam się w 86, w Rosji byłam w 85, czyli to musiał być 84.

Czy przypadkiem wtedy w Vermont nie mieszkał Sołżenicyn? Nie chciałaś wpaść do niego w ramach zajęć z konwersacji?

Były nawet rozmowy o nim, wiedzieliśmy, że mieszka w Vermont. Ale nie zdobyłam się na to. Może byłam nieśmiała? Jak mogłaby przebiegać rozmowa jakiejś amerykańskiej studentki z wielkim rosyjskim pisarzem w jego własnym języku? Może jeszcze nie byłam zbyt pewna mojego rosyjskiego? Sprawdziłam go dopiero rok później, kiedy spędziłam całe lato w Leningradzie.

To pewnie wtedy pierwszy raz wyświetliłaś się na radarach KGB.

Ta podróż zrobiła na mnie niesamowite wrażenie.

Tymczasem kończysz Yale i zastanawiasz się, co dalej.

No właśnie. Napisałam dysertację z historii, obawiam się, że okropnie pretensjonalną, o rewolucji rosyjskiej i transformacji języka. I to było częściowo o historii, a częściowo o literaturze.

Czyli już na studiach twoja znajomość rosyjskiego pozwalała ci analizować język rewolucji i propagandy?

Jako źródeł użyłam autobiografii napisanych w tamtym czasie. Z perspektywy czasu myślę, że to było skrajnie pretensjonalne, trochę teorii literatury i trochę historii. Mam to pewnie gdzieś w piwnicy albo na poddaszu.

Najwidoczniej było wystarczająco dobre, żeby dostać B.A. (licencjat) Yale. Obroniłaś się. Co dalej?

Nie wiedziałam dokładnie, co dalej, ale udało się uniknąć tego problemu, bo dostałam stypendium Marshalla (Marshall Scholarship). Najpierw spędziłam rok w London School of Economics, a potem rok w Oxfordzie. W LSE studiowałam stosunki międzynarodowe. Nigdy wcześniej się tym nie zajmowałam. Nic nie wiedziałam o Unii Europejskiej, a właściwie wtedy jeszcze o Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, w Stanach mało kogo to interesowało. Uzupełniłam luki w kwestii współczesnej polityki europejskiej. Tam zrobiłam master degree (magisterium), pisałam o teorii stosunków międzynarodowych, nic ciekawego. Za to moim opiekunem naukowym był bardzo ciekawy uczony, Fred Halliday, bardzo lewicowy, właściwie marksista. Zajmował się ruchami rewolucyjnymi, pisał o Etiopii, Iranie. Studiowałam u niego historię rewolucji. To stypendium zapłaciło za studia i magisterium w LSE oraz rozpoczęty doktorat w Oxfordzie, w sumie dwa i pół roku. Nie dokończyłam tego stypendium i tego doktoratu, bo na trzecim roku wyjechałam do Polski.

Siedzisz sobie w Oxfordzie, piszesz doktorat, aż tu nagle puka do drzwi redaktor z „The Economist” i proponuje, żebyś pisała dla nich.

To nie było tak. Zawsze chciałam podróżować i zaczęłam podróżować. I miałam taki pomysł, żeby za te podróże płacić pisaniem. To znaczy, żeby pisanie zarabiało na podróże. Miałam już za sobą dyplom w LSE ze stosunków międzynarodowych, a mój doktorat w Oxfordzie miał być o dysydentach w Europie Wschodniej i ich współpracy. Zanim się jeszcze poważnie zabrałam do doktoratu, uznałam, że powinnam pojechać w te miejsca i poznać tych ludzi. W 1987 pojechałam do Polski, poznałam tych wszystkich niezwykłych ludzi, którzy tworzyli historię, wróciłam i napisałam artykuł. Jeszcze przed wyjazdem przez znajomego skontaktowałam się z redaktorem działu europejskiego w „The Economist”, który powiedział, że jak już coś ciekawego napiszę, to żeby mu wysłać, a on to poogląda. Wysłałam mu artykuł o nowych ruchach dysydenckich w Polsce, między innymi o Pomarańczowej Alternatywie. Myślę, że to był pierwszy artykuł po angielsku o tym zjawisku. Redaktor pooglądał i wydrukowali to. Potem opublikowali jeszcze kilka moich artykułów i tak zostałam dziennikarzem freelancerem „The Economist”.

Rzuciłaś doktorat w Oxfordzie po to, żeby zostać reporterem i pisać o ludziach zmagających się z totalitarnym reżimem?

Jakoś nigdy nie myślałam serio o tym doktoracie. Nie chciałam go skończyć z różnych powodów. Nie lubiłam Oxfordu, nie miałam tam ciekawych profesorów. Do dzisiaj niespecjalnie lubię Oxford. Ładne budynki, piękne korty tenisowe i pustka intelektualna.

Brutalne...

Jest jakiś powód, dla którego najlepsi stamtąd wyjeżdżają. Ale też jest prawdą, że miałam pecha do złych profesorów. Mój tutor, który specjalizował się w historii Czech, w ogóle nie był zainteresowany mną ani moim projektem. Jak już znalazł dla mnie czas, to na tutoring meetings opowiadał o archiwum Marleny Dietrich, a nie o moim doktoracie. Głównym intelektualistą od Europy Wschodniej był wtedy w Oxfordzie Archie Brown, specjalista od Gorbaczowa. I on mi powiedział, żebym dała sobie spokój z Europą Wschodnią, że powinnam studiować Rosję. Taką miał dla mnie radę główny oksfordzki ekspert od Europy Wschodniej! Ale dzisiaj trochę żałuję, że nie mam doktoratu, bo nieco mnie krępuje, że nie mam, a ludzie myślą, że mam.

No masz, nawet dwa.

Honorowe. Z Georgetown University i Uniwersytetu w Kijowie.

Jak zapada taka decyzja? Że przyjrzysz się raczej biednej i upośledzonej części Europy terroryzowanej przez Moskwę niż jakiejś bardziej przyjaznej i miłej dla oka geografii? Dlaczego chciałaś zajrzeć za żelazną kurtynę?

Trudno to wytłumaczyć. Ciągle jestem o to pytana. To splot kilku okoliczności. Po pierwsze, zaczęłam się uczyć rosyjskiego w chwili, gdy Reagan objął władzę, kiedy po krótkim odprężeniu nadciągała druga zimna wojna, a poczucie zagrożenia stało się wszechobecne. Wojna, taka regularna wojna z powrotem wchodziła do języka, czyli stawała się częścią rzeczywistości. Po drugie, nadciągały wtedy dramatyczne wieści z Polski, chwilami piękne, chwilami straszne. Byłam świadkiem stawania się Historii, takiej przez duże H. Odwaga, niezgoda i upór, jak u Herberta, tylko że nie w wierszu, a w prawdziwym życiu. I wokół odważni, piękni ludzie, którzy rzucili wyzwanie okrutnemu systemowi, bez względu na osobiste ryzyko, w imię wolności, godności i praw człowieka. Przecież to są najbardziej fascynujące historie dla każdego autora! Na początku naszej kultury Dawid walczył z Goliatem, a tutaj Wałęsa pogrzebał Związek Sowiecki. Triumf dobra nad złem. Ta figura jest trwale osadzona w naszej cywilizacji i w naszej zbiorowej wyobraźni. Duża część kultury amerykańskiej wywodzi się z tego mitu, zobacz chociażby westerny. Miałam więc unikalną szansę zobaczyć tę figurę w akcji na własne oczy. Powiada się, że dobra literatura jest o miłości albo o śmierci. A ja myślę, że XX wiek dodał jeszcze jeden wielki temat – wolność. Po trzecie w końcu, to był zakazany temat – całe bezwzględne imperium starało się, żeby nikt nie wiedział, co się dzieje po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Przecież dla dociekliwego, młodego człowieka to jest fascynujące, superciekawe. Nie wiem, czy to się da zrozumieć z dzisiejszej perspektywy. A na to wszystko nakłada się lato 1985, które spędziłam w Leningradzie, a właściwie ta niesamowita różnica między Polską z Związkiem Sowieckim, między Polakami a Rosjanami.

Nazwiesz te różnice?

Polska była bardziej otwarta, zbuntowana, kompletnie inna. I tu, i tu spotkałam interesujących ludzi, ale wielu Rosjan zachowywało się dziwnie i sztucznie, cudzoziemców traktowali jak zagrożenie albo potencjalną korzyść. Ktoś ci proponuje małżeństwo, żeby tylko się wydostać... Podczas gdy Polacy byli po prostu Europejczykami, nie wydawali się jacyś inni.

W Za żelazną kurtyną wytykasz błąd Hannah Arendt, która uznała, że historia tej części Europy jest po prostu nudna, że tu się nic nie dzieje. A tu przychodzi młoda Amerykanka, która mówi: Hannah Arendt się myli. Najciekawsza historia drugiej połowy XX wieku dzieje się właśnie tu.

Ona w różnych rzeczach się myliła. Dla mnie to było po prostu fascynujące. Związek Sowiecki znałam z literatury, jeszcze zanim tam pierwszy raz pojechałam, znałam dość dobrze historię Rosji. Znałam Puszkina, Dostojewskiego, Turgieniewa, Tołstoja, Gogola, Czechowa i Bułhakowa. A Polski nie znałam. Znaczy, oprócz jakiejś ogólnikowej wiedzy o Solidarności, o emocjach panny Cleaver i z relacji telewizyjnych – prawie nic. Literatury polskiej nie znałam wcale, a historię Polski bardzo słabo. Byłam wcześniej we Lwowie niż w Warszawie. W drodze z Leningradu do Budapesztu mój pociąg zatrzymał się na sześć godzin we Lwowie i pozwolili nam wyjść z wagonów. Ktoś mi powiedział, nie pamiętam kto, że bardzo ciekawy jest cmentarz, no więc poszliśmy ze stacji na cmentarz Łyczakowski. I to była dla mnie rewelacja. Wtedy to była dżungla, groby polskie, niemieckie, austriackie, węgierskie, ukraińskie i tatarskie. Cała ta mieszanka była dla mnie imponująca. Polska zawsze była niespodzianką w pozytywnym sensie. Była mniej kontrolowana i mniej skomunizowana, i mniej sowiecka, niż się spodziewałam. Bo my mieliśmy takie wrażenie, że od Berlina Wschodniego po Władywostok wszystko jest takie samo, że nie ma jakiejś większej różnicy między Polską a Rosją. I po dwóch miesiącach w Leningradzie Polska okazała się zaskoczeniem, bo była tak otwarta i relatywnie bogata, na pewno odważniejsza i nawet weselsza.

Do Warszawy dotarłaś w 87.

Znany filozor Roger Scruton i dziennikarz Timothy Garton Ash byli mocno zaangażowani we wspieranie podziemnej Solidarności. Zbierali pieniądze dla represjonowanych i dla podziemnych wydawnictw. Rekrutowali studentów, głównie z Oxfordu, aby zawozili gotówkę dla opozycji demokratycznej w Polsce.

Byłaś przemytnikiem.

Tak. To było kilka tysięcy dolarów.

Wtedy to dużo pieniędzy. Wyjaśnijmy to młodszym czytelnikom: za dziesięć dolarów można było dość przyzwoicie utrzymać się przez miesiąc. Kawalerka w Warszawie na wolnym rynku kosztowała koło półtora tysiąca dolarów. I komu to oddałaś?

Miałam dwa nazwiska i adresy.

Może zapłaciłaś za mojego adwokata?

Możliwe, bardzo możliwe. Zabrałam te pieniądze do Polski i wydaje mi się, że oni zapłacili za mój pociąg. Przez NRD. Pociągi wtedy były straszne, potwornie obskurne, wszystko się lepiło od brudu, siadasz ze wstrętem, że już się nie odlepisz. A potem ci celnicy. Najpierw niemiecka kontrola, w parę minut potem polska; i jedni, i drudzy bardzo agresywni i aroganccy.

Przeszukali cię?

Tamtym razem nie, ale kiedyś dokładnie mnie sprawdzili i nawet znaleźli jakiś magnetofon, który zabrali. Ale wtedy tych dolarów nie znaleźli. I niespecjalnie pamiętam, żebym jakoś bardzo się ich bała. Wysiadłam w Warszawie i przeżyłam szok. Miałam poczucie, że wojna dopiero się skończyła. Ciemno, mokra, zimna jesień, swąd palonego węgla, brud, brud, brud, żółtawe światło ulicznych latarni ni to we mgle, ni to w smogu.

I nie pomyślałaś przez chwilę: co ja tu robię? Mogłabym być korespondentem na Lazurowym Wybrzeżu albo w Kalifornii...

Słuchaj, ja dopiero później na to wpadłam. (śmiech) Można było, wiesz, na przykład studiować historię Włoch... Mam znajomego, który zaczął karierę jako historyk II wojny światowej, nazizmu, Holocaustu, a w pewnym momencie psychicznie już nie mógł, zajął się historią faszyzmu włoskiego, która jest o wiele lżejsza. Już nie mógł dalej w tych niemieckich archiwach siedzieć i potem zdecydował, że nie, że teraz pomieszka w Rzymie, tam będzie przyjemniej.

Czy to znaczy, że też planujesz zająć się czymś innym, odejść od zbrodni, od stosu trupów, tragedii na skalę narodów?

Plan w tej chwili jest taki, żeby więcej o Stalinie nie pisać.

Odchorowałaś.

Ja już nie mogę z nim, I don’t want to spend anymore time with him. Nie chcę czytać jego listów do Kaganowicza. Chcę z tym już skończyć. Pewnie to zrozumiesz. Też pisałeś o Stalinie i nigdy do tego nie wróciłeś.

Nie znasz jeszcze polskiego, masz misję, dwa adresy i małą fortunę schowaną w plecaku. Wysiadasz na dworcu w Warszawie... Tak mógłby zaczynać się film sensacyjny. Albo komedia. Główna bohaterka cudownym sposobem wychodzi z wszelkich opresji...

Nie było cudów. Pomogła mi sztuka.

Słucham?!

Przed wyjazdem zaproponowałam magazynowi „Art Forum” tekst o polskiej sztuce współczesnej. Pisywałam dla nich już wcześniej i oni się zainteresowali. W Nowym Jorku poznałam malarza Włodka Zakrzewskiego, przyjaciel mojej mamy był jego marszandem. Włodek dał mi kontakt do swojego przyjaciela, też malarza Tomka Ciecierskiego. Na Centralnym wsiadłam w taksówkę, z kierowcą rozmawiałam po rosyjsku, wtedy ludzie mówili trochę po rosyjsku, teraz już nie. Wystarczyło powiedzieć: „przepraszam, jestem Amerykanką, nie znam polskiego, ale mówię po rosyjsku”. I okazywało się, że każdy mówi po rosyjsku. Ale jak zaczynałam bez tego wstępu, to nikt nie chciał ze mną rozmawiać po rusku. I tak gawędząc z warszawskim taksówkarzem po rosyjsku, dotarłam do Ciecierskich, zadzwoniłam do drzwi i mówię: „Can I stay with you?”. And they said: „Yes”. Dzięki nim poznałam środowisko artystyczne, a potem dysydenckie, bo te środowiska się przenikały.

Przyjmowanie gości było wtedy dość trudne, zwłaszcza z zagranicy.

Spałam na materacu na poddaszu u Ciecierskich na Starym Mieście. Oni do dzisiaj mieszkają w tym samym miejscu. Wydawało mi się to czarujące. To wszystko było europejskie, to mógłby być apartament w Paryżu czy Wiedniu, obrazy gospodarza na ścianach i malarstwo jego przyjaciół, atmosfera cyganerii. Nie widziałam dużej różnicy kulturowej między Polską a Europą. To też było zaskoczenie. A może bohema wszędzie jest trochę podobna, podobnie mieszka, ma podobne obrazy na ścianach, jakiś wspólny kod kulturowy? Później często zatrzymywałam się u innych znajomych. Poznałam wielu artystów, czasami o nich pisywałam i nadal pisuję, nawet całkiem ostatnio o Sasnalu. Chodziłam po galeriach, robiłam zdjęcia, odżywiałam się zapiekankami i piłam czystą wódkę, jak wszyscy.

Był jakiś przepis nakazujący cudzoziemcom, którzy nie mieszkają w hotelach, rejestrować się na Milicji Obywatelskiej. Zarejestrowałaś się?

Był. Ciecierscy mi o nim powiedzieli, ale nie mieli zamiaru go przestrzegać, bo uważali, że jest głupi. Uznali, że prawo, którego nikt nie przestrzega, nie jest prawem, jest fikcją. I to było moje rzeczywiste wprowadzenie do teorii życia w prawdzie Havla, o której czytałam mniej więcej w tym samym czasie. Jeśli prawo jest głupie i nie będziemy go przestrzegać, to ono traci swoją siłę i już nic nie reguluje. I zignorowanie obowiązku meldowania cudzoziemców na milicji było tego pierwszym konkretnym przykładem. Sama władza ignorowała ten przepis, przy wyjeździe z Polski nikt mnie nie pytał, gdzie mieszkałam, u kogo się zatrzymałam.

Myślisz, że bezpieka już wtedy za tobą chodziła? Miałaś takie poczucie, że jesteś śledzona?

Miałam poczucie, nie wiem, czy słusznie, czy nie, że wtedy bezpieka już przestała się interesować jakimś przypadkowym cudzoziemcem, że rok 87 to już nie był ten reżim, że komuna była miękka, w powietrzu wisiała jakaś apatia i bezpiece udzieliło się to rozleniwienie. Pewnie też było ich za mało, żeby kontrolować całą rzeczywistość, dysydentów, konspiratorów i jeszcze cudzoziemców. Później, gdy zostałam korespondentką w Warszawie, miałam poczucie, że ci ludzie trochę mnie śledzą. Ale za pierwszym czy drugim pobytem wcale ich nie zauważałam. Podobno mam teczkę w IPN, ktoś to oglądał i mówił mi, że tam nie ma nic ciekawego. Na stałe przyjechałam do Polski w 88, to już był koniec tego wszystkiego, władza miała co innego na głowie, moja teczka w IPN nie zdążyła się rozrosnąć. A może po prostu nie byli tak skuteczni, jak wszyscy dookoła sądzili?

O Polsce dowiedziałaś się poprzez muzykę. Do Polski trafiłaś przez sztukę. Twoja mama całe lata pracowała w waszyngtońskiej Corcoran Gallery, więc pewną wrażliwość na sztukę wyniosłaś z domu. Umiesz widzieć i słyszeć kulturę. Przyjeżdżając tu pierwszy raz, miałaś jakieś wyobrażenie o naszym kraju i wkrótce skonfrontowałaś je z rzeczywistością. Czego poprzez polską kulturę dowiedziałaś się o Polsce i Polakach?

Rzeczywiście, sztuką interesowałam się dużo wcześniej. Słuchaj, znowu wszystko jest w kontekście politycznym. Po leningradzkim doświadczeniu spodziewałam się dużej dozy socrealizmu, a tu kolejna niespodzianka. Przyjeżdżam i widzę świeże, ciekawe i nowe. Widzę sztukę, która nie powstała dla rynku, dla aukcji, dla kolekcjonerów, ale z prawdziwej potrzeby niezgody i dla ważnej prawdy swojego czasu. Ewidentnie niekomercyjna i to jest szalenie interesujące. Nie wiem, czy lepsze, czy gorsze, ale wiem na pewno, że inne. Artyści tworzyli własny język i własny, alternatywny świat. Próbowali stworzyć coś dla siebie i swojego najbliższego otoczenia i w tym była jakaś moc. Nie poznałam zbyt wielu pisarzy osobiście, ale zaczęłam czytać Miłosza, zaczęłam czytać Konwickiego. Na początku po angielsku, Mała apokalipsa, Kompleks polski. Borowski, This Way to the Gas, Ladies and Gentlemen. Zaczęłam też oglądać polskie filmy, jeszcze w Oxfordzie oglądałam filmy Wajdy i nie na VHS, ale z kopii filmowych, bo w Oxfordzie mieli ambitny festiwal filmowy.

Z lektury Konwickiego, Miłosza i Borowskiego, z filmów Wajdy wyłania się obraz kraju, który niekoniecznie jest fajny, przyjazny i kreatywny, ale raczej głęboko przetrącony, chory i smutny.

No, był smutny i chory, ale jakoś zawsze mi imponował. Imponowali mi ludzie, którzy mimo że wszystko było smutne i chore, próbowali coś z tego zbudować. Ich energia mi imponowała i mnie inspirowała. Niedawno byłam na konferencji w Rockefeller Foundation, gdzie poznałam wielu społeczników z Indii, Afryki, Ameryki Południowej, którzy robią niesamowite rzeczy dla swoich wspólnot. Budują szkoły, szpitale, bronią praw kobiet i środowiska naturalnego. I wyszło mi na to, że najpiękniejsi ludzie pochodzą z najbardziej przetrąconych miejsc na świecie. W takiej Skandynawii wszystko pięknie działa, wszystko jest perfect, ale kogo to interesuje? Nieustannie fascynuje mnie ta idea – jak zrobić coś z niczego?

Czy to jakiś rodzaj adrenaliny? Uzależnienia? Poza wszystkimi innymi niedogodnościami życia codziennego Warszawa nie była wtedy najbezpieczniejszym miejscem. Przypuszczam, że trzeba cię było eskortować wieczorem, z miejsca A do miejsca B, bo nie wiedziałaś, które części miasta są po prostu niebezpieczne. Nie odczuwałaś takiego zagrożenia?

Nie odczuwałam zagrożenia, a może to źle.

Ta przekora, ten ruch pod prąd to bardzo polskie. A może ty po prostu jesteś Polką? Nie z miejsca urodzenia, ale z wyboru, czyli z przekory?

Umówmy się, że w Polsce w 87 roku aż takiego zagrożenia nie było, znaczy, nie było przemocy tutaj. Prawda, zamordowano Popiełuszkę, ale oprócz tego na ulicach nie było jakiejś szalonej przestępczości. Nie było tak, że rządziły jakieś gangi, bo jedynym gangiem była władza. W Leningradzie ludzie na ulicy bali się ze mną rozmawiać. W Polsce tego nie doświadczyłam, wręcz przeciwnie, ludzie byli otwarci, wszyscy chcieli się spotkać i rozmawiać. Okazywali zainteresowanie przybyszem, mieli niezwykłe historie do opowiedzenia i odwagę, żeby je opowiedzieć. To po pierwsze. Po drugie, nie miałam żadnych traumatycznych doświadczeń z milicją czy w ogóle z administracją. Może podsłuchiwali, może zrobili parę zdjęć, ale nikt mi nie przebijał opon w samochodzie. Niedawno rozmawiałam z młodą angielską dziennikarką, która mówiła, że mi zazdrości, bo jak zaczynałam karierę, wystarczyło wyjechać do Europy Wschodniej, żeby było ciekawie, politycznie istotnie, z dreszczykiem i adrenalinką, ale bez realnej grozy i namacalnego niebezpieczeństwa. Dzisiaj, jak chcesz mieć karierę w tym zawodzie, musisz jechać, nie wiem, do Syrii, do Kurdystanu albo Iranu, gdzie naprawdę jest wojna, terror, przemoc. Bombardowania, porwania, więzienie, tortury. Prawdziwe niebezpieczeństwo. W Warszawie tymczasem była duża grupa zachodnich korespondentów, dzisiaj ich już nie ma, bo Polska znormalniała, nie tyle wróciła ze Wschodu na Zachód, co przesunęła się na Północ, i nie bardzo jest o czym pisać, więc regionalne biura największych gazet i agencji są dziś w Berlinie albo w Wiedniu. Ale wtedy przebywała tu spora grupa amerykańskich dziennikarzy, przyjaźniłam się z nimi i to też dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo skoro tutaj mieszkają i nie mają żadnych problemów, no to nie jest tak źle. A potem, kiedy już skończyłam z free lance i sama zostałam regularną korespondentką, zaczęłam mieć kontakty z amerykańskimi dyplomatami, i to też było uspokajające. Bez żadnych obaw poruszałam się po Warszawie, a wkrótce po całym kraju. Pamiętam pierwszą wizytę w Krakowie. Dotarłam bardzo rano i poszłam na Rynek. Tylko jedna kawiarnia była otwarta. Poprosiłam o kawę i dostałam kawę po turecku. Tego się nie dało pić. Pamiętasz, jakie to było okropne?

Wchodziło między zęby...

Dzisiaj wielu moich amerykańskich przyjaciół, którzy pierwszy raz zobaczyli Kraków, mówi, że mają wrażenie, jakby się przenieśli na północ Włoch, w dwie godziny czystym i komfortowym pociągiem z Warszawy. Kraków mógłby być w Austrii, mógłby być we Włoszech, ale ja zawsze lubiłam Warszawę. To poczucie historii. Kiedy warszawiacy oprowadzają gości po swoim mieście, zawsze mówią, jak to miejsce wyglądało kiedyś, przed wojną albo w czasie wojny. I ja teraz już mam to samo. Pokazywali mi te wszystkie znaki i tablice: tu była barykada, tu egzekucja, tu mieszkał poeta. I ja teraz też to robię. To jest miasto, które żyje swoją historią cały czas. Fascynujące. W Warszawie, a może nawet w całej Polsce, musisz być kind of a visual archeologist. Jak to wyglądało kiedyś? Dlaczego tak wygląda teraz? Dlaczego Stare Miasto tak wygląda? Jak się odtwarza substancję miasta na podstawie przedwojennych pocztówek i obrazów olejnych z XVIII wieku, bo wszystkie plany zostały z premedytacją zniszczone? Dlaczego Marszałkowska? Dlaczego Pałac Kultury? Skąd? Jak? Architektura i jej znaczenie zawsze mnie fascynowały. O tym też kiedyś pisywałam. Budynki znaczą, w sensie, że są znakami, a nie tylko układanką cegieł, betonu i stali. Wiem, że nie wszystkie te znaki są piękne, ale nie o to chodzi. Warszawa mnie zafascynowała od pierwszej wizyty i tak mi już zostało przez trzydzieści lat.

I trzydzieści lat temu zapuściłaś tu korzenie...

...Miałam dwadzieścia kilka lat...

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: