Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Matka: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Matka: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 333 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MAT­KA

PO­WIEŚĆ

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

War­sza­wa – Kra­ków – Lu­blin – Łódź

Po­znań – Wil­no – Za­ko­pa­ne

Druk W. L. An­czy­ca i Spół­ki w Kra­ko­wie.

W po­wie­ści, któ­rej druk za­czy­na­my, Au­tor­ka daje na po­cząt­ku ob­raz, po­czerp­nię­ty z pra­sta­rych dzie­jów. Prze­pro­wa­dzi ona póź­niej ana­lo­gią ko­bie­ty z doby dzi­siej­szej, mat­ki, ro­dzi­ciel­ki, za­pa­trzo­nej w prze­zna­cze­nie swe­go ist­nie­nia na zie­mi, z ową ko­bie­tą z za­mierz­chłych dni. W jaki spo­sób współ­cze­sna »mat­ka« poj­mie swój obo­wią­zek, czy bę­dzie ty­pem osa­mot­nio­nym w spo­łe­czeń­stwie, czy ogól­niej­sze no­sić bę­dzie pięt­no – osą­dzi­cie same, Sz. Czy­tel­nicz­ki.NIE­GDYŚ.

Był po­ra­nek let­ni, ro­si­sty i pach­ną­cy. Słoń­ce jesz­cze nie we­szło. Tyl­ko zo­rza ró­żo­wa ma­lo­wa­ła się na nie­bie i ró­ża­mi ob­rzu­ca­ła zmarsz­czo­ne fale je­zio­ra.

Spał jesz­cze zwierz po swych le­go­wi­skach. Spa­li i lu­dzie w ja­ski­niach. Tyl­ko pta­ki za­wio­dły już po ga­łę­ziach swo­ją ran­ną pieśń – i gwar­no już było wśród krza­ków i pną­czów pra­sta­re­go lasu.

I pra­sta­ry las szu­miał i śpie­wał tak­że. Po wierz­choł­kach jego drzew prze­la­ty­wał wiatr, a wte­dy ga­łę­zie coś gło­śno i dłu­go ga­da­ły. A od­po­wia­da­ły im z dołu krze­wy, i tra­wy splą­ta­ne, i na­wet małe kwiat­ki przy­ziem­ne.

A ga­da­ły wszyst­kie nie­tyl­ko szu­mem swych li­ści i ga­łę­zi sze­le­stem – lecz i fa­la­mi woni, któ­re so­bie wy­sy­ła­ły wza­jem­nie. I cały las pra­sta­ry był, jak roz­ko­ły­sa­na ka­dziel­ni­ca, z któ­rej w nie­bo pły­nie mo­dli­tew­ny aro­mat.

Kwia­ty wiel­kie, pur­pu­ro­we i zło­te spa­da­ły ci­cho z wy­so­ko­ści na ak­sa­mit traw.

Wzdy­cha­jąc, wody je­zio­ra kła­dły się na pia­sku nad­brzeż­nym – od­pły­wa­ły – i wra­ca­ły zno­wu, sre­brem bra­mo­wa­ne – per­li­ste – chłod­ne – li­żąc ka­my­ki i ko­ły­sząc trzci­na­mi u brze­gu – i tak­że coś ga­wo­rząc i snu­jąc dłu­gą, nie skoń­czo­ną nig­dy opo­wieść.

Słoń­ce wsia­wa­ło zwol­na.

A czło­wiek jesz­cze spał.

Lecz oto z otwo­ru ja­ski­ni, za­rzu­co­ne­go kol­cza­ste­mi ga­łęź­mi w obro­nie przed zwie­rzę­ciem dzi­kiem, wy­su­nę­ła się głów­ka. Dwie rącz­ki, ciem­ną skó­rą po­kry­te, za­czę­ty uważ­nie i szyb­ko roz­su­wać kol­cza­ste ga­łę­zie i to­ro­wać so­bie dro­gę. I po chwi­li, na ko­la­nach i na dło­niach się opie­ra­jąc, wy­peł­zła z otwo­ru cała po­stać ludz­ka.

Mło­da Ewa pierw­sza po­wi­tać szła wscho­dzą­ce słoń­ce i ode­tchnąć let­nim po­ran­kiem.

Wy­peł­zła przed ja­ski­nię. Przez chwi­lę mru­ży­ła po­wie­ki przed świa­tłem. Aż wy­pro­sto­wa­ła się i sta­nę­ła. Naga była zu­peł­nie – drob­na i chu­da. Zło­ta­wy me­szek po­kry­wał jej cia­ło i jak­by le­ciut­ką sza­tą je przy­sła­niał. Z gło­wy spły­wał splą­ta­ny, lecz buj­ny i dłu­gi po pas, włos ja­sny.

Prze­cią­gnę­ła się roz­kosz­nie – oczy dłoń­mi prze­tar­ła – spoj­rza­ła do­ko­ła sie­bie – spoj­rza­ła w górę, na nie­bo. – I na­raz, nową ja­kąś my­ślą tknię­ta, biec za­czę­ła w dół, ku wo­dom je­zio­ra. Bie­gła szyb­ko i lek­ko stro­mą ście­ży­ną, bose sto­py swe sta­wia­jąc bez wa­ha­nia na ka­my­kach i ga­łąz­kach. Aż nad samą wodę przy­bie­gł­szy, za­trzy­ma­ła się przez chwi­lę, ro­zej­rza­ła się do­ko­ła – i z wy­so­kie­go brze­gu śmia­ło do je­zio­ra wsko­czy­ła.

Plu­snę­ło. Iskra­mi do góry wy­strze­li­ła srebr­na fala. Sze­ro­kie­mi krę­gi roz­la­ły się bar­wy ró­żo­we i zło­te po wo­dzie – za­trzę­sły się trzci­ny u brze­gu. Gro­mad­ka ja­skó­łek ze­rwa­ła się i z krzy­kiem pierzch­nę­ło. – A ja­sna gi­lo­wa i para ra­mion sil­nych mknę­ły już da­le­ko po je­zio­rze, zo­sta­wia­jąc tyl­ko za sobą błysz­czą­cą, mi­go­tli­wa smu­gę.

Co rano od nie­ja­kie­go cza­su mło­da Ewa wy­my­ka­ła się z ma­cie­rzy­stej ja­ski­ni i bie­gła na brzeg je­zio­ra. Gna­ła ją tu ja­kaś dziw­na po­nę­ta. Ta woda chłod­na i czy­sta tak mile łech­ta­ła jej cia­ło! Taki roz­kosz­ny w niem wzbu­dza­ła dreszcz! A po skoń­czo­nej ką­pie­li, ta tra­wa zie­lo­na, mięk­ka, pach­ną­ca, kwia­ta­mi usia­na – ja­kąż nie­zrów­na­ną a co­dzień nową spra­wia­ła przy­jem­ność! Wy­cią­gnię­ta na niej, wtu­lo­na w nią, le­ża­ła Ewa go­dzi­na­mi, su­sząc się w słoń­cu – roz­le­ni­wio­na ja­kaś – i szczę­śli­wa. A po­tem, zry­wa­ła się zno­wu, i po­chy­lo­na nad wodą w ci­chej za­to­ce, mię­dzy ska­ła­mi, gdzie wiatr nig­dy nie do­cho­dził i toń była, jak zwier­cia­dło, gład­ka – dłu­go, dłu­go pa­trza­ła na swe od­bi­cie.

Lu­bo­ścią przej­mo­wał ją wi­dok tego bru­nat­ne­go, od pro­mie­ni słoń­ca spa­lo­ne­go cia­ła – roz­kosz­nie uśmie­cha­ła się do sie­bie, bły­ska­jąc ostre­mi ząb­ka­mi – roz­kosz­nie pie­ści­ła swe bio­dra strze­li­ste. – I dziw­na ją wte­dy ogar­nia­ła tkli­wość. Cza­sem pła­kać chcia­ła… Cza­sem ro­ze­śmia­ła się gło­śno, prze­cią­gle… A śmiech ten po­wta­rza­ło echo skal­ne. I dźwię­czał on dłu­go nad je­zio­rem.

Od nie­ja­kie­go też cza­su za­czę­ła się stro­ić. Zę­ba­mi i pa­zu­ra­mi rwa­ła so­bie ga­łę­zie lian zie­lo­nych i wiła z nich prze­pa­ski na bio­dra swo­je. Zbie­ra­ła kwia­ty szkar­łat­ne, i ni­żąc je na źdźbła traw cie­niut­kich, zdo­bi­ła nie­mi szy­ję, jak wspa­nia­ła kol­ją. A gdy, cho­dząc po le­sie, uj­rza­ła uro­nio­ne piór­ko pa­pu­gi lub dzi­kie­go go­łę­bia, wpi­na­ła je so­bie w splą­ta­ne wło­sy. 1 bie­gła do ci­chej za­to­ki, znów od­bi­cie swe (po­dzi­wiać. I zno­wu śmia­ła się – śmia­ła się dłu­go.

A cza­sem za­pła­kać chcia­ła.

Słoń­ce wzbi­ło się wiel­kie i zło­te na prze­czy­stem nie­bie. Pta­ki w le­sie uci­chły nie­co, gdyż roz­le­cia­ły się szu­kać żeru dla sie­bie i dla pi­skląt swo­ich. Las ro­ze­brz­miał in­nam ży­ciem. Szły po nim szme­ry, ci­che stą­pa­nia, cza­sem trzask ga­łę­zi – cza­sem peł­ne tę­sk­no­ty wo­ła­nie. W gó­rze wiatr szu­miał. U dołu, wśród gę­stwi­ny, na łup czy­ha­li już zwierz zbu­dzo­ny. Szedł i czło­wiek na łowy.

Mło­da Ewa wy­pły­nę­ła z ką­pie­li na zie­lo­ny brzeg. Sta­nę­ła w słoń­cu i wło­sy swe roz­trzą­sa­jąc na ra­mio­nach, i sy­piąc z nich iskra­mi kro­pe­lek, su­szy­ła się.

Ob­ję­ły ją całą pro­mie­nie cie­płe, i piły z niej wodę, i ró­żo­wą bar­wą jej skó­rę ma­lo­wa­ły. A ona prze­cią­ga­ła się w nich z lu­bo­ścią, pod­da­jąc się ich piesz­czo­cie – szczę­śli­wa.

Aż tu na­gle – po­sy­pa­ły się z urwi­ste­go brze­gu żwir i ka­my­ki, czy­jąś sto­pą strą­co­ne. I jak sęp spa­da z ob­ło­ków na upa­trzo­ną so­bie pta­szy­nę – tak ze ska­ły wy­so­kiej, z wrza­skiem trium­fu, z roz­wia­nym wło­sem, z wy­cią­gnię­te­mi ra­mio­ny, spadł w pod­sko­kach mło­dy, sil­ny i nagi męż­czy­zna.

I biegł ku dziew­czy­nie. Ogień pa­lił mu się w źre­ni­cach – z ust rwa­ły się bez­ład­ne wy­ra­zy, dźwię­ki zgrzy­tli­we, okrzy­ki i tyki, do ryku zwie­rząt po­dob­ne. – Ręce wy­cią­gnię­te już, już po­rwać były go­to­we upa­trzo­ną zdo­bycz – po­rwać i zdu­sić w ob­ję­ciu – i wtu­lić w cia­ło swe spra­gnio­ne – i po­siąść.

Lecz mło­da Ewa nie cze­ka­ła. Na wi­dok męż­czy­zny i z jej oczu strze­li­ły bły­ska­wi­ce – z ust wy­padł śmiech gło­śny, prze­cią­gły. – I po­rwa­ła się do uciecz­ki Brze­giem wody, po­przez tra­wy i ka­mie­nie, szpar­ko, lek­ko, pra­wie nie do­ty­ka­jąc zie­mi sto­pa­mi – po­mknę­ła.

. A za nią ro­ze­brz­mia­ły ska­ły i drze­wa jej śmie­chem ostrym, prze­cią­głym, ku­szą­cym.

I bie­gli tak obo­je. Ona na­przód wciąż, wło­sy na wiatr pu­ściw­szy, su­nę­ła, jak strza­ła, wy­pusz­czo­na z cię­ci­wy. On w po­tęż­nych su­sach, w pod­sko­kach, wy­wi­ja­jąc rę­ka­mi dłu­giem!, dy­sząc i char­cząc, beł­ko­cząc sło­wa… gnie­wu – biegł za nią i biegł.

Cza­sem już, już jej do­się­gał. Już za­krzy­wio­ne jego pal­ce ima­ły się oprzeć na jej ra­mie­niu. Lecz wte­dy wła­śnie wy­ry­wał się znów z jej pier­si śmiech gło­śny, prze­cią­gły. Na­głym ru­chem rzu­ca­ła się w bok. – I bie­gła da­lej, nie­stru­dzo­na.

Cza­sem kry­ła się za stu­let­nim pniem, lub wpa­da­ła w krza­ki splą­ta­ne i ni­kła mu z oczu. Lecz wnet śmiech jej ostry i wy­zy­wa­ją­cy prze­ci­nał po­wie­trze. – I zno­wu mknę­ła na­przód, nie­uchwyt­na, wa­bią­ca.

Jak wid­mo po­nęt­na. – Jak po­ku­sa.

Bie­gli tak dłu­go. Głąb lasu otwar­ła się przed nimi, jak ol­brzy­mi ko­ściół o po­tęż­nym i ma­to­wa­nym stro­pie. W go­rą­cym pół­cie­niu, jaki tam pa­no­wał, za­czę­ły cia­ła ich ocie­kać stru­ga­mi potu. Nogi po­ty­ka­ły się o ko­rze­nie i plą­ta­ły w peł­za­ją­cych pną­czach. Aż on za­chwia­li się. Mu­siał się za­trzy­mać.

Oparł się o pień drze­wa i dy­szał cięż­ko. Gniew go po­ry­wał – i na­mięt­ne, co­raz gwał­tow­niej­sze po­żą­da­nie. A do­go­nić jej nie mógł.

I te­raz ona, wa­dząc, że po­ścig ustał, tak­że zwol­ni­ła bie­gu. I lek­ka, zgrab­na, uro­cza wśród zie­le­ni drzew, ta­necz­nym kro­kiem, w plą­sach, po­dry­gach i uśmie­chach cafe, za­czę­ła za­ta­czać do­ko­ła sta­ją­ce­go mło­dzień­ca sze­ro­kie krę­gi, i w dło­nie klasz­cząc, tro­chę urą­gli­wie a bar­dziej jesz­cze za­czep­nie, za­wio­dła ja­kąś pio­sen­kę. I śmia­ła się – śmia­ła się.

Jego ogar­niał co­raz więk­szy gniew. Bez­sil­nym był wo­bec tej dziew­czy­ny. A po­żą­dał jej. Co­raz ostrzej, co­raz bo­le­śniej tar­ga­ła nim żą­dza. Krew biła do skro­ni, za­le­wa­ła mu oczy. W uszach dźwię­czał jej śmiech.

Na­raz po­chy­lił się, po­rwał le­żą­cy u stóp spa­dły owoc w twar­dej, kol­cza­stej łu­pi­nie – i ci­snął nim z ca­łej siły w dziew­czy­nę.

Z ostrym świ­stem prze­le­ciał po­cisk i ugo­dził w jej ra­mię. Krzyk­nę­ła z bólu i sta­nę­ła. On już był przy niej. Już po­chwy­cił ją w ra­mio­na. Już uniósł z zie­mi – i tu­ląc do pier­si, niósł. Z gar­dła rwa­ły mu się te­raz okrzy­ki za­do­wo­le­nia, ci­che po­mru­ki szczę­śli­we­go zwie­rzę­cia. I nie dbał już o to, że się ona bro­ni­ła jesz­cze, że pa­zu­ra­mi pierś mu dar­ła, że zę­ba­mi wpi­ła się w jego dłoń. Nie dbał już o to i nie czuł bólu. Bo już ją miał i wie­dział, że mu się nie wy­mknie. Już upo­lo­wał swą zdo­bycz i uno­sił łup.

A ona bro­ni­ła się jesz­cze, lecz nie­dłu­go. Tak sil­ne ra­mio­na ją ob­ję­ły, tak po­tęż­ną była ta pierś, do któ­rej wła­sną pier­sią przy­lgnę­ła. – Tak ja­koś słod­ko się zro­bi­ło – i dziw­nie – i miło. – I ja­kieś uczu­cie roz­kosz­ne roz­la­ło się po jej człon­kach – uczu­cie po­dzi­wu dla tego pana i wład­cy, co zle­ciał na nią jak­by z ob­ło­ków – jak pio­run – jak orzeł na pta­szy­nę. – I wziął – i po­rwał – i oto ją nie­sie – oto ją ma.

I na­gle obu rę­ka­mi szy­ję jego ob­ję­ła i usta­mi wpi­ła się w jego usta…

……………………….

I od­tąd pod strze­li­ste­mi fi­la­ra­mi le­śne­go ko­ścio­ła, pod jego ma­lo­wa­nym stro­pem pło­nął ogień po­tęż­nej, ży­wio­ło­wej mi­ło­ści. Wśród zwie­rzę­cych sta­deł i pta­sich gniazd zna­la­zła się para ludz­ka. I szła, trzy­ma­jąc się za ręce, po zie­lo­nym ak­sa­mi­cie traw, i spo­czy­wa­ła na: mięk­kich mchach i na kwia­to­wych pu­chach, i plu­ska­ła się w ja­snych wo­dach je­zio­ra, i ukła­da­ła się do snu pod; ko­na­ra­mi sta­rych drzew.

I ko­cha­ła się sil­nie, go­rą­co.

Let­nie słoń­ce lało na ich dwoj­ga gło­wy pro­mie­nie swe upal­ne, krew ich sy­ci­ło pło­mie­niem. Go­rzał świat do­ko­ła. Go­rze­li i oni.

W dzi­kim le­sie, roz­brzmia­łym śpie­wa­mi pta­ków, roz­szep­ta­nym mi­ło­sne­mi po­mru­ka­mi zwie­rząt, roz­ko­ły­sa­nym fa­ła­mi aro­ma­tów i zdo­bią­cym się co­dzień w kró­lew­ski, kwia­ta­mi utka­ny płaszcz – mi­łość tej ludz­kiej pary była jak­by naj­wyż­szą nutą w akor­dzie – naj­go­ręt­szym pło­mie­niem w ogni­sku – naj­ja­śniej­szą w niem iskrą.

…………………………

Ale mi­nę­ło lato. Prze­mi­nę­ła: mi­łość

Przy­szły desz­cze i sło­ty. Kró­lew­ski płaszcz lasu zmie­nił się w zmo­kłą, sza­rą płach­tę.

Przy­szła za­po­wiedź ma­cie­rzyń­stwa – i pięk­ne cia­ło Ewy sta­ło się cięż­kie, gru­be, ob­wi­słe. Już nie bu­dzi­ło po­żą­da­nia. Już i samo nie szu­ka­ło piesz­czot. I my­śli jej zwró­ci­ły się w inną stro­nę. Za­tro­ska­ły się nad przy­szło­ścią, za­fra­so­wa­ły o dach, o po­karm, o mięk­kie po­sła­nie dla tego, któ­ry miał przyjść. I roz­ko­cha­ne jej do­tąd oczy obo­jęt­nie za­czę­ły się od­wra­cać od męż­czy­zny – a wzrok ich stał się bar­dziej we­wnętrz­ny, bar­dziej za­to­pio­ny w so­bie i w tej przy­szło­ści, co z niej wy­ra­sta­ła, jak kie­łek świa­tła spra­gnio­ny wy­ra­sta z na­sie­nia. Słu­cha­ła tego ży­cia no­we­go, co z niej szło. Przed tym nie­zna­nym pa­nem kle­ka­ła w po­ko­rze i go­to­wa­ła się na przy­ję­cie jego. I co­raz mniej uwa­gi zwra­cać była zdol­na na tego, któ­ry do­tych­czas pa­nem jej był. Już go nie po­trze­bo­wa­ła. Speł­nił on już w niej za­da­nie swe. Mógł so­bie iść.

I po­szedł. Wró­cił do to­wa­rzy­szów swo­ich, na łowy, na wał­ki, na roz­bo­je i na ży­cie sze­ro­kie. Wy­szedł z pół­cie­nia le­śne­go, i na wiel­kie wody wy­pły­nął, i na bez­kre­śne pola za zdo­by­czą się wy­pu­ścił. Otrzą­snął się z mi­ło­sne­go odrę­twie­nia – i sil­niej­szy, dziel­niej­szy, niż przed­tem – rzu­cał się na dro­gi nowe i na nowe ży­cie.

Ona zo­sta­ła. Nie sama. Bo tro­ska była z nią cią­gle i szła za nią krok w krok. Tro­ska i fra­su­nek. O ja­ski­nię su­chą i prze­stron­ną. – O za­pas mchu mięk­kie­go na le­go­wi­sko. – O ziar­na po­żyw­ne i ko­rze­nie ja­dal­ne, o ryby i mię­cza­ki. – O po­karm wszel­ki na pod­trzy­ma­nie sił wła­snych dziś, gdy były one tak po­trzeb­ne. – Wresz­cie, o za­tle­nie ognia świę­te­go i o jego utrzy­ma­nie. Bu­do­wa­ła w po­cie i w zno­ju ten dom swój ro­dzin­ny, ścią­ga­ła doń za­pa­sy i bo­gac­twa wszel­kie, ota­cza­ła go kol­cza­ste­mi ga­łęź­mi, za­my­ka­ła ka­mien­ną za­wa­łą. – I na pro­gu jego czu­wa­ła, jak pies wier­ny a zły.

A gdy z jej roz­dar­te­go łona wy­ło­ni­ła się wresz­cie isto­ta nowa, drob­na, sła­ba, lecz peł­na już de­spo­ty­zmu, na ni­ko­go nie bacz­na i z ni­czem się nie li­czą­ca – gdy w pierś jej się wpi­ły ma­lut­kie, lecz żar­łocz­ne ustecz­ka, któ­re ży­cio­wy na­pój z niej ssa­ły łap­czy­wie, po­śpiesz­nie – gdy wzię­ła w ra­mio­na i przy­tu­li­ła do sie­bie to ciał­ko dzie­cię­ce, któ­re było jej wła­snem cia­łem – uczu­ła w so­bie siłę nad wszyst­ko po­tęż­ną, silę zdol­ną świat cały po­ru­szyć, za­po­ry wszel­kie znisz­czyć, naj­więk­sze tru­dy znieść i naj­więk­szych dzieł do­ko­nać. Po­czu­ła w każ­dej krwi kro­pel­ce, w każ­dym ner­wie roz­kosz z ni­czem nie­zrów­na­ną, wo­bec któ­rej bla­dły owe za­pa­ły mi­ło­sne do męż­czy­zny, daw­niej za­zna­ne – mi­ło­ści do ja­kiejś in­nej, ob­cej isto­ty – do ja­kie­goś dzi­kie­go pana, talk od niej się róż­nią­ce­go. Wów­czas, gdy te­raz była to mi­łość sie­bie sa­mej, swej wła­snej krwi, swe­go wła­sne­go ży­cia – w tem dzie­cię­ciu, co wy­szło z niej i przez nią je­dy­nie żyć mo­gło. Było to za­ko­cha­nie się w swej wła­snej, roz­dwo­jo­nej isto­cie – ubó­stwie­nie sie­bie i roz­mo­dle­nie się przed wła­snym ob­ra­zem – za­chwyt nad dzie­łem swo­jem – na­mięt­ny kult dla sie­bie w niem. Było to ma­je­sta­tycz­ne roz­ra­do­wa­nie twór­cy wo­bec two­ru swe­go.

I roz­ra­do­wa­nie to było trwa­le. Po­mi­mo cięż­kie­go tru­du i wy­sił­ków nad­ludz­kich, ja­kich wy­ma­ga­ło wy­cho­wa­nie dziec­ka i utrzy­ma­nie dlań ogni­ska do­mo­we­go, Ewa-mat­ka szła przez ży­cie w szczę­śli­wo­ści wiel­kiej.

Wal­czy­ła, bie­dzi­ła się, za­bie­ga­ła o wie­le rze­czy, trosz­czy­ła się o byt na dziś i o za­pew­nie­nie bytu na ju­tro, wzro­kiem wy­bie­ga­ła w przy­szłość i ob­li­cza­ła wszel­kie szan­se i moż­li­wo­ści, prze­wi­dy­wa­ła, ra­cho­wa­ła. Chci­wą dłoń wy­cią­ga­ła po łup, pod­stę­pem, chy­tro­ścią, a gdy trze­ba było, to i od­wa­gą zdo­by­wa­ła bo­gac­two, ścią­ga­ła je do ja­ski­ni swej i za­zdro­śnie a czuj­nie go strze­gła. Nie­ustan­ną i nie­zmor­do­wa­ną pra­cą utrzy­my­wa­ła ów do­mo­wy, świę­ty znicz. Prę­ży­ła wolę swą ku no­wym wciąż za­bo­rom – kie­ro­wa­ła całą po­tę­gę si­we­go umy­słu ku no­wym wy­na­laz­kom – za­pusz­cza­ła by­stre swe oko i chci­wą dłoń w co­raz to nowe dzie­dzi­ny – utwier­dza­ła się co­raz sil­niej i sze­rzej w pa­no­wa­niu swo­jem – i ota­cza­ła ro­sną­cą Przy­szłość co­raz to więk­szem bez­pie­czeń­stwem i co­raz mę­dr­szą opie­ką.

Była twór­cą i pa­nem. I w tem była jej szczę­śli­wość wiel­ka.

Dzie­ci przy­by­wa­ło. Prze­stron­na ja­ski­nia, su­chym pia­skiem wy­sy­pa­na, ogrza­na pło­mie­niem pa­lą­ce­go się u pro­gu ogni­ska, roz­brzmie­wa­ła wciąż krzy­kiem, śmie­chem, pła­czem i szcze­bio­tem dzie­cię­cym. Kto te dzie­ci ro­dził? Mat­ka. O oj­ców nie py­ta­no wca­le. Nikt ich nie znał, nikł znać nie chciał. Było to ja­kieś da­le­kie, ode­rwa­ne nie­ja­ko od rze­czy­wi­sto­ści po­ję­cie. Rze­czy­wi­sto­ścią, ko­niecz­nym ży­cia wa­run­kiem była mat­ka. Ona była tą rolą ży­zną i do­bro­tli­wą, w któ­rej kieł­ku­je na­sie­nie, z któ­rej wy­ra­sta w kwiat i któ­ra mu wciąż po­kar­mu do­star­cza. Ona była tą gle­bą rod­ną – tym po­wsze­dnim chle­bem.

Męż­czy­zna-oj­ciec, był to pio­run, co spa­dał z ja­kie­goś da­le­kie­go nie­ba na zie­mię – roz­dzie­rał jej łono – ogień w niej za­pa­lał – i zni­kał.

Nie tę­sk­nio­no do nie­go przy ja­ski­nio­nem ogni­sku, w ro­dzin­nej gro­mad­ce. Lę­ka­no się na­wet tro­chę owe­go zja­wi­ska.

Ona tyl­ko – Ewa – za­pra­gnę­ła nie­kie­dy jego uści­śnień, gdy wez­bra­na w niej sita po­trze­bo­wa­ła jego iskry twór­czej, aby nowy wy­dać z sie­bie płód. Gdyż on był owym cza­ro­dzie­jem, co otwo­rzyć umiał wro­ta jej skarb­ca. On był ową, kro­plą wody ży­wią­cej, któ­ra z nie­zna­nych by­tów wy­wo­ły­wa­ła nowy twór.

Ży­cie pły­nę­ło. Mi­ja­ły lała. Ro­sła ro­dzi­na pod opie­ką mat­ki. Ro­sła, roz­wi­ja­ła się, na­bie­ra­ła sił, roz­po­czy­na­ła pra­cę i wal­kę na wła­sną już rękę. Sy­no­wie pró­bo­wa­li na ło­wach sił swo­ich i zmyśl­no­ści – cór­ki po­ma­ga­ły mat­ce w do­mo­wej pra­cy. Mło­de umy­sły za­czy­na­ły za­glą­dać w dal­szy świat, chwy­ta­ły wia­do­mo­ści za­sły­sza­ne, cie­ka­wie wy­chy­la­ły się z pod mat­czy­nych skrzy­deł i z tę­sk­no­tą pa­trzy­ły wdal.

Dłu­go jed­nak, bar­dzo dłu­go umia­ła je mat­ka utrzy­mać pod swą wła­dzą. Że­la­zną ręką dzier­ży­ła swe ber­ło ro­dzin­ne. Do­bra była dla po­słusz­nych i kor­nych – lecz su­ro­wo ka­ra­ła wszel­kie za­chcian­ki bun­tow­ni­cze – i go­ni­ła precz wszel­kie no­win­ki.

Wy­sił­kiem ol­brzy­mim, pra­cą ży­cia ca­łe­go, po­świę­ce­niem sie­bie zbu­do­wa­ła to gniaz­do swo­je – po­wo­ła­ła do ży­cia tę ro­dzi­nę ludz­ką. Dała jej wszyst­ko, co tyl­ko dać mo­gła. Na nic wię­cej zdo­być się nie mo­gła – i nie czu­ła po­trze­by ani zmia­ny żad­nej, ani po­stę­pu. Trwa­nie było jej ce­lem. Żad­nych in­nych nie uzna­wa­ła. Wszel­kie za­tem prą­dy nowe, my­śli z ze­wnątrz pły­ną­ce, ma­rze­nia o po­pra­wie bytu, cie­ka­wo­ści i dą­że­nia do cze­goś lep­sze – go – wy­da­wa­ły się jej zbrod­nią – a przedew­szyst­kiem, ubli­że­niem dla niej sa­mej. Jak­to! więc dzie­ciom nie wy­star­cza­ło to, czem ona je ob­da­rzy­ła? Nie wy­star­cza­ło to ży­cie, dane im wśród bó­lów i mąk, a utrzy­my­wa­ne co­dzien­nem po­świę­ce­niem? Nie wy­star­cza­ła ta ja­ski­nia ro­dzin­na – i to mięk­kie le­go­wi­sko – i to ogni­sko tak we­so­ło pło­ną­ce – i te smacz­ne mię­cza­ki i ryb­ki, z ta­kim tru­dem ło­wio­ne – i te ko­rzon­ki słod­kie, któ­rych za­pas mia­ła za­wsze tam, w ja­mie? Nie wy­star­cza­ło już to ży­cie wspól­ne nad brze­giem je­zio­ra, pod sta­re­mi drze­wa­mi, co pieśń od­wiecz­ną nad ich gło­wa­mi szu­mia­ły!

– Tam, za wodą, żyją lu­dzie w cha­tach, z chró­stu wy­ple­cio­nych a po­kry­tych pal­mo­we­mi li­ść­mi! mó­wi­ły dzie­ci. Tam już umie­ją mię­so opie­kać przy ogniu i su­ro­we­go nie je­dzą! Tam ziar­na mię­dzy ka­mie­nia­mi roz­cie­ra­ją i otrzy­mu­ją mękę bia­łą i smacz­ną! Tam kro­wy dzi­kie już oswo­ili so­bie i mają co­dzien­nie słod­kie mle­ko do pi­cia! Tam strze­la­ją z łu­ków do zwie­rząt i mogą pta­ka za­bić w lo­cie! Tam in­a­czej żyją, niż my tu! Tam są szczę­śli­wi!

Sło­wa ta­kie były dla mat­ki no­żem, co się w jej ser­cu ob­ra­cał. Nie­na­wi­dzi­ła tych, co tam za wodą żyli in­a­czej i le­piej. Nie chcia­ła wie­dzieć, nie chcia­ła sły­szeć o nich. Dzie­ciom su­ro­wo wzbra­nia­ła wszel­kie­go z nimi sto­sun­ku. Na każ­de­go przy­by­sza z ob­cych stron rzu­ca­ła się roz­ju­szo­na i bro­ni­ła mu przy­stę­pu do swej ja­ski­ni. Stró­żo­wa­ła przy niej, jak pies, war­cząc i zęby szcze­rząc na wszyst­ko, co nowe.

Lecz nie mo­gła za­bro­nić wia­tro­wi, co wiał, przy­no­sić ze sobą szme­rów i dźwię­ków z od­da­li Nie mo­gła zga­sić pro­mie­nia, co się przez małą szpa­rę do ja­ski­ni wsu­wał i oświe­tlał jej na­gie, ciem­ne, brud­ne ścia­ny – a ba­jał pięk­ną baj­kę o cza­ro­dziej­skich pa­ja­cach. Nie mo­gła uwię­zić tego skrzy­dla­te­go du­cha, co się skła­niał nad gło­wa­mi jej dzie­ci i szep­tał im do ucha: – Mło­do­ści, ty na­przód idź!

I roz­po­czę­ła się do­ko­ła ro­dzin­ne­go ogni­ska wal­ka. Strasz­na, za­żar­ta, ży­wio­ło­wa i okrut­na wal­ka dwóch wiecz­nych wro­gów – wstecz­nic­twa i po­stę­pu. Wal­ka mię­dzy dniem wczo­raj­szym, któ­re­go słoń­ce już za­cho­dzi­ło – a tą jutrz­nią nową, co nę­ci­ła ró­ża­ne­mi tory i zło­te­mi bla­ski, i otwie­ra­ła da­le­kie, ja­sne wid­no­krę­gi, i wa­bi­ła, i cza­ro­wa­ła – na­dzie­ją.

Wal­ka trwa­ła dłu­go. Zra­zu ci­cha, skry­ta, peł­na pod­stę­pów i ta­jem­nic. Po­tem wy­bu­cha­ją­ca co­raz gło­śniej… sze­mi wy­mów­ka­mi, urą­ga­niem i gnie­wem. Wresz­cie do­szła do otwar­te­go bun­tu i do gwał­tów. Dzie­ci od­mó­wi­ły sta­now­czo po­słu­szeń­stwa. One chcia­ły iść tam, do kra­ju no­we­go – one chcia­ły żyć le­piej – chcia­ły być szczę­śli­we po swo­je­mu. Ja­ski­nia ro­dzin­na im nie wy­star­cza­ła – gar­dzi­ły tym nędz­nym by­tem, gar­dzi­ły tą mat­ką, co nie umia­ła nic lep­sze­go im dać, od­trą­ca­ły ją, jako nie­po­trzeb­ny już im grat sta­ry – i szły jed­no po dru­giem – w świat.

Zra­zu sy­no­wie. Otwar­cie, groź­nie, z gniew­ne­mi sło­wy, z peł­ne­mi dłoń­mi zra­bo­wa­nych mat­ce skar­bów, rzu­ca­li dom ro­dzin­ny.

Za nimi, ukrad­kiem, wy­my­ka­ły się cór­ki. Bie­gły ci­cho, szyb­ko brze­giem je­zio­ra – bie­gły na spo­tka­nie doli no­wej – wa­biąc ją i ku­sząc śmie­chem sre­brzy­stym i pa­ła­ją­cem spoj­rze­niem. I ni­kły.

Ja­ski­nia sta­wa­ła się pu­stą.

Nad­szedł dzień, że naj­młod­sze, naj­uko­chań­sze, naj­bar­dziej wy­piesz­czo­ne dzie­cię, le­d­wie pod­ra­sta­ją­ca, ślicz­ną Czar­not­kę, zwa­bił w za­ro­śla ja­kiś męż­czy­zna nie­zna­ny, przy­bysz z za wody, z tego no­we­go kra­ju – i po­rwał. I dała mu się po­rwać Czar­not­ka ze śmie­chem we­so­łym – bez żalu za ro­dzin­nym do­mem, bez jed­nej my­śli smut­nej o sa­mot­nej mat­ce. Po­szła – i tak jak inne – już nie wró­ci­ła.

Mat­ka szu­ka­ła jej dłu­go – dłu­go – tu­ła­ła się po le­sie i na wy­brze­żu, za­glą­da­jąc za ska­ły, ba­da­jąc śla­dy, hu­ka­jąc gło­śno, ile jej star­czy­ło sił.

Zro­zu­mia­ła na­ko­niec.

Zro­zu­mia­ła, że dzie­ci – wszyst­kie jej dzie­ci – te z niej zro­dzo­ne, krew jej krwi, cia­ło z jaj cia­ła, kar­mio­ne jej mle­kiem, no­szo­ne w ob­ję­ciach, tu­lo­ne do ser­ca, piesz­czo­ne i mi­ło­wa­ne – że te jej dzie­ci po­rzu­ci­ły ją na za­wsze. Że dla nich ni­czem były jej trud, jej męki, jej łzy i jaj bóle – bo one my­śla­ły o so­bie – a o nią nie dba­ły, gdyż nie była im już po­trzeb­na.

Wró­ci­ła, chwie­jąc się na sta­rych no­gach, do ro­dzin­nej ja­ski­ni. Lecz wejść do niej nie mia­ła od­wa­gi Wie­dzia­ła, że pu­sta jest i zim­na te­raz, i już nie roz­brzmie­wa­ją­ca, jak daw­niej, krzy­kiem, śmie­chem i szcze­bio­tem. Ogni­sko wy­ga­sło – roz­rzu­co­ne sprzę­ty – za­bra­ne wszel­kie bo­gac­twa.

I w jej wła­snej isto­cie była rów­nież pust­ka bo­le­sna – jak­by za­krwa­wio­na rana po wy­dar­tych wnętrz­no­ściach. Za­miast ser­ca, co biło tak rów­no, sil­nie, ra­do­śnie – ka­mień zim­ny. Za­miast krwi w ży­łach – mroź­ny dreszcz śmier­ci.

Nie we­szła Ewa do ro­dzin­nej ja­ski­ni. Na jej pro­gu upa­dła bez sił. I jęk – jęk prze­cią­gły, ostry, do wy­cia sta­rej wil­czy­cy po­dob­ny, roz­darł jej pierś.

Le­żąc u wy­ga­słe­go ogni­ska, wyła. Wyła z żalu za; mi­nio­nem szczę­ściem, z bólu nad swą roz­dar­tą isto­tą – z tę­sk­no­ty za tą krwią wła­sną, któ­rej już nie sta­ło – ze stra­chu przed sa­mot­no­ścią okrop­ną – z roz­pa­czy nad sobą.

Wyła u pro­gu pu­stej ja­ski­ni, któ­ra była ko­leb­ką jej dzie­ci – no­wych lu­dzi.

A nad fa­la­mi je­zio­ra, echo po­da­wa­ło so­bie płacz jej od ska­ły do ska­ły.

I szła skar­ga, mat­ki w świat da­le­ki.

Lecz nie do­szła do uszu jej dzie­ci…

……………………………………..I.

– Ach, moja dro­ga! Dziś mój pierw­szy wy­stęp, mó­wi­ła Ewe­lin­ka do ku­zyn­ki swej, Iny Ró­żań­skiej, wy­cią­gnię­tej ma szez­lon­gu z ga­ze­tę w ręku. – Nie uwie­rzysz, jak mi strasz­no! Ale ra­zem we­so­ło i miło. I same nogi rwą się do tań­ca. A su­kien­kę mam… – jak ma­rze­nie! Ró­żo­wą – le­ciuch­ną – i tu, tu, do­ko­ła gor­su, gir­land­ka z drob­nych ró­ży­czek. Chy­ba bę­dzie mi do twa­rzy-

Ewe­lin­ka spoj­rza­ła na sie­bie w lu­strze i, za­do­wo­lo­na, umil­kła. Tak, mo­gła być spo­koj­na, że jej bę­dzie do twa­rzy, bo twa­rzycz­kę mia­ła ład­ną i wdzięcz­ną – z tych, co to "i na co­dzień i na świę­to", jak mó­wi­ły ko­le­żan­ki.

Po­pra­wi­ła spa­da­ją­ce na czo­ło wło­sy – i spy­ta­ła jesz­cze w za­my­śle­niu:

– Czy le­piej mi ucze­sać się do góry – o, tak? Czy może z prze­dzia­łem?

Ale ku­zyn­ka nic na to nie od­po­wie­dzia­ła. Za­sło­nię­ta ogrom­nym ar­ku­szem ga­ze­ty, sie­dzia­ła za­czy­ta­na

– E, z tobą, Ino, nie moż­na o ni­czem po­roz­ma­wiać – mruk­nę­ła nie­za­do­wo­lo­na Ewe­lin­ka. Nie za­gnie­wa­ła się jed­nak, i wy­jąw­szy z szu­flad­ki pil­nicz­ki, szczo­tecz­ki i pro­szek, za­czę­ła pa­znog­cie swe po­le­ro­wać.

Ina czy­ta­ła da­lej, za­ab­sor­bo­wa­na i o ni­czem nie wie­dzą­ca. Aż na­gle rzu­ci­ła na zie­mię ga­ze­tę, sko­czy­ła z miej­sca i wy­buch­nę­ła: – Cóż to za głup­cy, ci wasi po­ity­cy z »Opo­ki«! Chcą chy­ba za­trzy­mać świat na miej­scu, czy co, – na miły Bóg! Co oni pi­szą – co oni wy­ga­du­ją na nas! na mło­dzież! A sami co zro­bi­li? Sa­mo­lu­by! ugo­dow­cy! pa­si­brzu­chy! bur­żu­je! I oni śmią nam – nam, mło­dym, na­rzu­cać swój »wy­traw­ny po­gląd«, »wy­ro­bie­nie spo­łecz­ne«, »pra­cę u pod­staw«! Nie ro­zu­miem – nie ro­zu­miem do­praw­dy, jak moż­na ta­kie pi­śmi­dło obrzy­dli­we wpusz­czać do domu!

– Mama mówi, że sza­nu­ją­cy się dom po­wi­nien trzy­mać tyl­ko »Opo­kę«. To jest pi­smo przy­zwo­ite – pi­szą tam księ­ża i lu­dzie do­brze my­ślą­cy, a nie żad­ne cy­ga­ny.

– Jak ty mo­żesz, Ewe­lin­ko, po­wta­rzać ta­kie bzdur­stwa! – par­sk­nę­ła Ina. – Prze­cież to…

– Ależ, moja dro­ga, nie krzycz na mnie. Ja tej »Opo­ki« nig­dy do rąk nie bio­rę. Mnie wszyst­ko jed­no, czy ona taka czy owa­ka – od­par­ła Ewe­lin­ka tak spo­koj­nie, że obu­rze­nie Iny roz­wia­ło się w jed­nej chwi­li.

Uśmiech­nę­ła się. – Ach, praw­da! Ty za­wsze ta sama – nie­win­na owiecz­ka! słod­kie ja­gnię! Żeby świat cały prze­wra­cał się do góry no­ga­mi, to to­bie nic.

– Nie wiem, coby było ze mną w ta­kim ra­zie. Ale świat nie prze­wra­ca się do góry no­ga­mi. A sama po­wiedz, czy to moja rzecz pil­no­wać, aby »Opo­ka« tak pi­sa­ła, jak to­bie się po­do­ba? A niech pi­sze, co so­bie chce! Co to mnie może ob­cho­dzić?

Ina wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Z po­gar­dą kop­nę­ła jesz­cze nu­mer na zie­mi le­żą­cy i prze­szła się po po­ko­ju.

– Z cie­bie nig­dy nic nie bę­dzie – zde­cy­do­wa­ła po chwi­li, sta­jąc przed za­ję­tą swe­mi pa­znog­cia­mi Ewe­lin­ką.

Ewe­lin­ka ła­god­nie się obu­rzy­ła: – O! A dla­cze­go? Jak ty mo­żesz mó­wić ta­kie rze­czy! Ty, Ino, za­wsze…

– A tak. Bo ty już je­steś z uro­dze­nia nie czło­wiek, a baba. Uro­dzo­na baba! Dziś cie­bie ob­cho­dzi je­dy­nie bal, gir­land­ka, locz­ki, fiocz­ki. A po­tem, będą smocz­ki i pie­lusz­ki. A po­za­łem nic. Po­coś ty się fa­ty­go­wa­ła pen­sję koń­czyć i pa­tent zdo­by­wać? To do­praw­dy nie wiem.

– A jed­nak zdo­by­łam. I to z od­zna­cze­niem.

– Naco ci to po­trzeb­ne? Ład­na je­steś – i tak­byś zna­la­zła ama­to­ra.

– Jak­to, naco? Za­wsze le­piej mieć pa­tent Dziś – taka moda.

– Chy­ba, że dla mody. Bo pra­co­wać chy­ba nie bę­dziesz?

– Czy ja wiem? Może… Je­śli pręd­ko nikt się nie tra­fi… Wiesz prze­cie, że my wca­le nie je­ste­śmy bo­ga­ci. Ta­tuś za­ra­bia do­brze – to praw­da – i ży­je­my przy­zwo­icie. Ale jest nas czwo­ro – chłop­cy już w szko­łach – to nie­ma­ło kosz­tu­je. I Ma­nię wkrót­ce wy­pad­nie od­dać na pen­sję. – A i ja te­raz, jako pan­na…

– Na wy­da­niu – wtrą­ci­ła Ina.

– A na wy­da­niu – po­twier­dzi­ła spo­koj­nie Ewe­lin­ka. Otóż pan­na na wy­da­niu musi mieć ład­ne suk­nie i by­wać i jeź­dzić. – A to kosz­tu­je. Ma­mu­sia jest bar – dzo prak­tycz­na, ale chcąc mieć sa­lon ele­ganc­ki, lo­ka­ja i fik­sy – to le­d­wie, le­d­wie koń­ce zwią­zu­je. Albo i nie zwią­zu­je. A ja wiem, że w po­sa­gu będę mia­ła… ten… zna­ny do­brze… świe­ży… owoc..

– Więc czyż­by nie było roz­sąd­niej?…

– Co? Po­sta­rać się o lek­cje i za­cząć bie­gać od domu do domu? Albo wziąć miej­sce ka­sjer­ki, bu­chal­ter­ki, czy coś po­dob­ne­go? Nie, moja dro­ga! Dzię­ku­ję za la­skę! A któż­by ra­nie po­tem wziął? Na to za­wsze bę­dzie pora…

– A ja­bym sto razy to wo­la­ła. Ja sar­nia – wiesz – wzię­łam na lato kon­dy­cję, za­ro­bi­łam so­bie sto ru­bli – no, i mam na wy­jazd do uni­wer­sy­te­tu. Od ro­dzi­ców nic nie we­zmę, bo i tam mam na­dzie­ję, że so­bie ja­koś dam radę sama. A czyż to nie przy­jem­nie być sa­mo­dziel­ną!…

– E, ja łam o to nie dbam. I tak, naj­czę­ściej to ro­bię, co sama chcę, – za­śmia­ła się Ewe­lin­ka. Wolę być w domu – i po­ba­wić się tro­chę.

Za­mil­kły obie. Ina sta­ła przy pie­cu, grze­jąc wiecz­nie zim­ne dło­nie. Ewe­lin­ka skoń­czy­ła ro­bo­tę oko­ło pa­znog­ci i coś ukła­da­ła na tu­alet­ce. Ru­chy jej były spo­koj­nie, umiar­ko­wa­ne.

Na­gle Ina się po­ru­szy­ła, wzię­ła ka­pe­lusz i za­czę­ła go so­bie przy­pi­nać na gło­wie.

– Idziesz już? Cze­mu? Zo­stań! Za­raz da­dzą śnia­da­nie – pro­si­ła Ewe­lin­ka.

Ina nie od­po­wie­dzia­ła wca­le na za­pro­sze­nie.

– Może być – za­czę­ła po­wo­li, wcią­ga­jąc na pal­ce bar­dzo zu­ży­tą rę­ka­wicz­kę – może być, że i ta­kie są po­trzeb­ne. Osta­tecz­nie, ktoś musi dzie­ci ro­dzić, kuch­ni pil­no­wać, ce­ro­wać poń­czo­chy, su­szyć pie­lusz­ki – ktoś musi to ro­bić – bo świat­by sła­nął na miej­scu. No! ale dzię­ku­ję za ta­kie ży­cie! Mnie­by to nie wy­star­czy­ło.

– Ależ, Ino, i ja wca­le nie my­ślę przez całe ży­cie tyl­ko kuch­ni pil­no­wać i ce­ro­wać poń­czoch. Ale, na­tu­ral­nie, że gdy będę mia­ła swój dom, to zaj­mę się go­spo­dar­stwem. To prze­cie nasz obo­wią­zek. Mów so­bie, co chcesz, a Pan Bóg nie stwo­rzył ko­bie­ty na to, aby się zaj­mo­wa­ła po­li­ty­ką i ta­kie­mi rze­cza­mi – ale na to, aby pil­no­wa­ła domu. W jej ręku szczę­ście do­mo­we­go ogni­ste…

– Ach, Boże! Już jest i obo­wią­zek ko­bie­ty – i do­mo­we ogni­sko! Ga­dasz, jak wła­sna mat­ka. Nie, ja się wy­no­szę. Do wi­dze­nia

– Ro­bisz się śmiesz­na, Ino, z tą swo­ją eman­cy­pa­cją.

I Ewe­lin­ka za­pe­rzy­ła się na jed­no mgnie­nie oka.

– Może ja śmiesz­na. Może ja eman­cy­po­wa­na. Ale już mam po­tąd tych mo­ra­łów! Wy­no­szę się. Baw się we­so­ło na balu – i złap so­bie pręd­ko ja­kie­go męża – do­da­ła jesz­cze Ina z za drzwi. I zni­kła.II.

Na balu u me­ce­na­so­stwa było bar­dzo we­so­ło. Ślicz­ny był sa­lon, ja­sno pło­nę­ły świe­ce w ży­ran­do­lach, to­a­le­ty pań od­zna­cza­ły się wy­kwint­nym sma­kiem, twa­rzycz­ki prze­waż­nie mło­dziut­kich tan­ce­rek uśmie­cha­ły się w ob­ra­mie­niu ja­snych lub ciem­nych lo­ków, tan­ce­rzy, a na­wet epu­ze­rów – było do­syć, wo­dzi­rej był naj­lep­szy w ca­łej War­sza­wie, mu­zy­ka grzmia­ła za­ma­szy­stym ma­zu­rem, lub ko­ły­sa­ła śpiew­nym wal­cem, ko­la­cja za­po­wia­da­ła się wy­śmie­ni­ta, a bu­fet był za­sta­wio­ny tak smacz­ne­mi prze­ką­ska­mi, tak pysz­ną sta­rą wó­decz­ką i tak mi­ster­nie skom­po­no­wa­nym kru­szo­nem, że ob­lę­że­nie ani na chwi­lę nie fol­go­wa­ło, a tyl­ko co­raz więk­sza bło­gość i zu­peł­ne za­do­wo­le­nie roz­le­wa­ło się pod wy­kroch­ma­lo­ne­mi gor­sa­mi mę­skich ko­szul i wy­stę­po­wa­ło na za­ru­mie­nio­ne twa­rze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: