Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mayflower - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
22 sierpnia 2018
Ebook
47,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
47,90

Mayflower - ebook

"Żywy i niezwykle świeży ... Philbrick przekształcił Pielgrzymów na wieki" - The New York Times Book Review

 

Finalista Nagrody Pulitzera

 

W roku 1620 purytańscy osadnicy na statku Mayflower pożeglowali ku Nowemu Światu, uciekając przed religijnymi prześladowaniami w rodzimej Anglii. Wylądowali pod Plymouth Rock w Massachusetts. Pomimo głodu i wyczerpania los im sprzyjał - zaprzyjaźnieni Indianie nauczyli ich wysiewu zbóż i pomogli uczcić pierwsze Święto Dziękczynienia. Z tego obiecującego zalążka rozwinęły się Stany Zjednoczone.

Taki mityczny przekaz jest utrwalony w powszechnym odbiorze.

W rzeczywistości Indianie i angielscy koloniści nie żyli w tak idyllicznym stanie wzajemnej pomocy. Pierwsze półwiecze kontaktów wypełniały rywalizacja i kompromisy. W kolejnym pokoleniu  ten kruchy pokój przerodził się w jedną z najkrwawszych wojen stoczonych na amerykańskiej ziemi, dając początek trwającej dwa wieki eksterminacji rdzennej ludności. Marzenia o stworzeniu idealnego świata szybko zderzyły się z brutalną rzeczywistością, a po nieudanej próbie zniewolenia Indian sięgnięto po niewolników z Afryki.

Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki  to wyjątkowa i niezwykle wciągająca książka o odwadze, wspólnocie i walce. Daleko w niej od utartych stereotypów, a poplątane losy głównych bohaterów dramatu: Williama Branforda - pierwszego gubernatora kolonii, Benjamina Churcha – walecznego pogromcy tubylców, Massasoita i Króla Filipa - nieszczęsnych wodzów Indian, są tego najlepszym dowodem.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-013-8
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP. DWIE WYPRAWY

Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, jak to było na początku. Od Wielkiego Wybuchu, przez ogród Eden, po okoliczności naszych własnych narodzin, pragniemy powrócić do tego odległego czasu, gdy wszystko było nowe i możliwe. Jak sobie wmawiamy, być może w ten sposób zdołamy zacząć dostrzegać sens w ogarniającym nas dzisiaj chaosie.

Jednakże początki rzadko kiedy są tak wyraźne, jak byśmy sobie tego życzyli. Weźmy na przykład wydarzenie, które większość Amerykanów wiąże z początkiem Stanów Zjednoczonych: wyprawę żaglowca „Mayflower”.

Każdy z nas kiedyś słyszał którąś z wersji tej historii. Jak w roku 1620 Pielgrzymi pożeglowali do Nowego Świata w poszukiwaniu wolności religijnej, jak po spisaniu Mayflower Compact wylądowali pod Plymouth Rock i zaprzyjaźnili się z miejscowymi Wampanoagami, którzy nauczyli ich uprawy zboża i których wódz (sachem) imieniem Massasoit pomógł im uczcić pierwsze Święto Dziękczynienia. Te inspirujące wydarzenia stały się zalążkiem Stanów Zjednoczonych.

Tak jak wielu Amerykanów, gdy dorosłem, przyjmowałem ten mit o narodzinach kraju pełen wątpliwości. Pielgrzymi, w kapeluszach z wielkim rondem i klamerkach przy trzewikach, pojawiali się na świątecznych paradach i w wiktoriańskich wierszydłach. Uważałem, że próżno by szukać czegoś bardziej odmiennego od wieloznacznej rzeczywistości współczesnych Stanów Zjednoczonych niż Pielgrzymi i „Mayflower”.

Jak jednak później odkryłem, historia Pielgrzymów nie kończy się wraz z pierwszym Świętem Dziękczynienia. Gdy dzisiaj przyglądamy się, jak Pielgrzymi i ich dzieci żyli przez ponad 50 lat w pokoju z Wampanoagami i jak nagle pokój ten przerodził się w jedną z najkrwawszych wojen kiedykolwiek stoczonych na amerykańskiej ziemi, dzieje kolonii Plymouth stają się czymś zupełnie nowym. Są bogate, skomplikowane i niepokojące. Zamiast historii dobrze znanej, stają się historią, którą należałoby poznać.

W roku 1676, 56 lat po wyruszeniu „Mayflowera”, z brzegów Nowej Anglii wypłynął statek o podobnej nazwie, lecz znacznie mniej znany – „Seaflower”. Tak jak jego poprzednik wiózł na pokładzie ludzi. Tym razem jednak nie było to 102 przyszłych kolonistów; „Seaflower” zmierzał na Karaiby z ładunkiem 180 indiańskich niewolników.

Gubernator kolonii Plymouth, Josiah Winslow – syn przybyłych na pokładzie „Mayflower” Edwarda i Susanny Winslowów – wystawił kapitanowi „Seaflowera” niezbędne dokumenty. Na certyfikacie opatrzonym jego oficjalną pieczęcią Winslow poświadczył, że ci tubylcy – mężczyźni, kobiety i dzieci – wzięli udział w powstaniu przeciwko Kolonii, a poza tym byli winni „wielu złowrogich a okrutnych mordów, zabójstw i rozbojów”. Dlatego też ci „pogańscy złoczyńcy” zostali skazani na dożywotnią niewolę.

„Seaflower” był jednym z szeregu statków z Nowej Anglii, które przewoziły miejscowych niewolników do Indii Zachodnich. Jednakże w roku 1676 właściciele plantacji na Barbados i Jamajce nie chcieli u siebie niewolników, którzy już raz dowiedli swej zdolności do buntu. Nie zachowały się źródła, dzięki którym moglibyśmy poznać los Indian uwięzionych na „Seaflower”, jednakże wiemy, że kapitan innego amerykańskiego statku niewolniczego tułał się aż do brzegów Afryki, zanim udało mu się pozbyć ładunku. Tak oto, pół wieku po rejsie „Mayflowera”, statek z Nowej Anglii przebył Atlantyk w zupełnie innym celu.

Bunt, o którym wspomina Winslow w certyfikacie wystawionym dla „Seaflowera”, historycznie określany jest jako „wojna króla Filipa”. Filip był synem Massasoita, wodza Wampanoagów, tego samego, który w roku 1621 witał Pielgrzymów. W roku 1675, 54 lata później, syn Massasoita poszedł na wojnę. Słabe więzy, które w ciągu dziesięcioleci po rejsie „Mayflowera” łączyły Indian i Anglików, zostały nieodwołalnie zerwane.

Wojna króla Filipa trwała jedynie 14 miesięcy, jednakże całkowicie odmieniła oblicze Nowej Anglii. Po ponad pół wieku pokoju drogi życiowe miejscowych i Anglików poplątały się tak bardzo, że Indianie znaleźli się, jak określił to jeden z ówczesnych kronikarzy, „w swego rodzaju labiryncie i nie wiedzieli, co począć”. Niektórzy Indianie postanowili wesprzeć Filipa; inni przyłączyli się do sił kolonialnych; jeszcze inni usiłowali trzymać się z dala od konfliktu. Przemoc rozprzestrzeniała się szybko, aż wreszcie cały kraj został ogarnięty przerażającą wojną. Trzecia część z około setki osiedli w Nowej Anglii została spalona i porzucona. Proponowano nawet wzniesienie barykady wokół centralnych osiedli Massachusetts i przekazanie miejscowości znajdujących się poza nimi w ręce Filipa i jego sprzymierzeńców.

Siły kolonialne ostatecznie odniosły zwycięstwo, jednakże cena była straszliwa. W chwili wybuchu walk w Nowej Anglii znajdowało się około 70 tysięcy ludzi. Do zakończenia wojny zginęło około 5000; trzy czwarte strat stanowili rdzenni Amerykanie. Pod względem odsetka ofiar śmiertelnych, wojna króla Filipa była ponaddwukrotnie bardziej krwawa od wojny secesyjnej i co najmniej siedmiokrotnie od amerykańskiej wojny o niepodległość. Statystyki te nie obejmują setek rdzennych Amerykanów, którzy – jak pasażerowie „Seaflowera” – po zakończeniu wojny stali się niewolnikami. W ciągu 56 lat wolnościowe dążenie jednego ludu zakończyło się podbojem i zniewoleniem innego.

To właśnie Filip doprowadził mnie do Pielgrzymów. Badałem dzieje mojego przybranego domu, wyspy Nantucket, gdy w archiwum miejskim natknąłem się na wzmiankę o wodzu Wampanoagów. Starałem się znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego Filip, którego siedziba znajdowała się w miejscu obecnego miasta Bristol w stanie Rhode Island, przemierzył ponad 56 mil drogą wodną na Nantucket. Zrozumiałem w końcu, że odpowiedzi muszę szukać w losach ojca Filipa, Massasoita, oraz Pielgrzymów.

Moje pierwsze rozważania na temat dziejów tego okresu skrępowane były dwoma sprzecznymi założeniami: starodawną tradycją, w której Pielgrzymi stanowią symbol wszystkiego, co dobre w Ameryce, oraz równie ugruntowaną legendą, jak źli Europejczycy wyniszczyli niewinnych rdzennych Amerykanów. Wkrótce zrozumiałem, że prawdziwi siedemnastowieczni Indianie i Anglicy byli zbyt sprytni, zbyt szczodrzy, zbyt chciwi, zbyt odważni – czyli zbyt ludzcy – by ich zachowania odpowiadały tym założeniom.

Bez pomocy Massasoita Pielgrzymi nie przetrwaliby pierwszego roku; do samego końca popierali wodza. Sam Massasoit od początku miał świadomość, że jego własny los jest związany z losem Anglików. Pod tym względem wyświechtana opowieść o Pierwszym Święcie Dziękczynienia nadal kryje w sobie zaskakująco wiele prawdy.

Jednakże Indianie i Anglicy z kolonii Plymouth nie żyli wciąż w idyllicznym stanie wzajemnej pomocy. W rzeczywistości te 56 lat wypełniały rywalizacja i kompromisy. Był to dynamiczny, a często bolesny proces dawania i brania. Dopóki obydwie strony rozumiały, że są sobie potrzebne, panował pokój. Jednakże kolejne pokolenia postrzegały tę kwestię już inaczej.

Gdy w czerwcu 1675 r. wojownicy Filipa uderzyli, to stało się tak nie dlatego, że bezosobowe, nieodparte siły historii nie dały Indianom innego wyboru. Siły te istniały od samego początku. Nową Anglię ogarnęła wojna, ponieważ dwaj przywódcy – Filip i Brytyjczyk Josiah Winslow – dopuścili do jej wybuchu. Ani z perspektywy Indian, ani z perspektywy Anglików wojna króla Filipa nie była nieunikniona. Jej wybuch był zaskoczeniem niemal dla wszystkich.

Gdy społeczeństwo ogarnie przemoc i strach, istnieje niemal nieodparta pokusa do demonizowania wroga. Zważywszy na bezmiar cierpienia i śmierci podczas tej wojny, pokusa ta była szczególnie wielka. Nie dziwi zatem, że zarówno Indianie, jak i Anglicy zaczęli postrzegać swoich niegdysiejszych sąsiadów jako podludzi. Zadziwia natomiast fakt, że nawet w samym środku jednej z najbardziej morderczych wojen w dziejach Ameryki po obu stronach wciąż znajdowali się tacy, którzy nie uważali swych przeciwników za zło wcielone. To właśnie coraz silniej dochodząca do głosu wiara w ludzkość doprowadziła wreszcie do zakończenia wojny. To oni są bohaterami tej opowieści.

Kolejne pokolenia mieszkańców Nowej Anglii tworzyły nostalgiczną, podnoszącą na duchu legendę stanowiącą rdzeń dorocznych obchodów Święta Dziękczynienia. Jak dowiemy się dalej, Pielgrzymi mieli ważniejsze rzeczy na głowie niż rozważania, kto jako pierwszy postawił stopę na skale Plymouth.

Jest prawdą, że większość zachowanych przekazów o siedemnastowiecznej Nowej Anglii pochodzi od Anglików. Jednakże w ostatnich dziesięcioleciach dzięki pracy archeologów, antropologów i etnologów nasza wiedza na temat ówczesnej kultury rdzennych Amerykanów znacznie się poszerzyła. Nie zmienia to faktu, że każda narracja dotycząca tego okresu musi w większości opierać się na ówczesnych kronikach, wspomnieniach, listach, dokumentach i wierszach napisanych przez Anglików i Angielki.

Skupiłem się na dwóch postaciach, jednej bardziej znanej, innej mniej: gubernatorze Plymouth Williamie Bradfordzie i Benjaminie Churchu, stolarzu i uczestniku walk z Indianami, którego dziadek po kądzieli przypłynął na pokładzie „Mayflower”. Bradford i Church nie mogliby się bardziej różnić – jeden pobożny i krzepki, drugi zuchwały i dumny – obaj jednak pisali wiele na temat swego życia w Nowym Świecie. Razem stworzyli sagę o 56 latach odkryć, dostosowywania się, wspólnoty i wojny – swego rodzaju schemat, który wielokrotnie powtarzał się wraz z ekspansją Stanów Zjednoczonych na zachód, a następnie na świat.

Jest to opowieść równie fundamentalna, co nieznana, a rozpoczyna się na pokładzie statku zagubionego w środku wielkiego i burzliwego morza.ROZDZIAŁ 1. WIEDZIELI, ŻE SĄ PIELGRZYMAMI

Przez 65 dni „Mayflower” żeglował, zmagając się ze sztormami i przeciwnymi wiatrami. Dno statku pokrywała futrzasta skorupa osadów i wodorostów, a przez dziurawe pokłady słona woda skapywała na pobożne głowy pasażerów. Było ich stu dwoje – sto czworo, jeśli doliczyć dwa psy: spaniela i ogromnego, powolnego mastiffa. Większość prowiantu i wyposażenia znajdowała się pod ich stopami w ładowni, głównym magazynie statku. Pasażerowie znajdowali się na międzypokładzie – zatęchłej, dusznej przestrzeni długiej na 22 metry i wysokiej na mniej niż półtora – która rozdzielała ładownię od głównego pokładu. Międzypokład nadawał się bardziej do pełzania niż do mieszkania, a poczucie klaustrofobii zwiększały jeszcze wysiłki pasażerów celem zapewnienia sobie namiastek prywatności. Wzniesiono przepierzenia tworzące ciąg kajut, wypełnionych po brzegi ludźmi i ich dobytkiem: kuframi ubrań, beczkami z prowiantem, krzesłami, poduszkami, kocami i wszechobecnymi nocnikami. Była tam nawet łódź, podzielona na części, która tymczasowo odgrywała rolę łóżka.

Upływał dziesiąty tydzień rejsu, który miał się zakończyć w ciepłych dniach letnich. Wyruszyli jednak zbyt późno, i nastał listopad; zima była za pasem. Zapasy drewna na opał dawno się skończyły, a w beczkach z wodą pitną zaczęło przebłyskiwać oślizłe dno. Jeszcze większą obawę budziły kończące się zapasy piwa. Z powodu chronicznie złej jakości wody pitnej w siedemnastowiecznej Anglii piwo było uznawane za niezbędny składnik zdrowej diety. Wraz z racjonowaniem piwa pojawiły się pierwsze nieomylne oznaki szkorbutu: krwawienie z dziąseł, ruchomość zębów i cuchnący oddech. Dotychczas zmarły tylko dwie osoby – marynarz i młody sługa – jeśli jednak rejs miałby potrwać dłużej, liczba zgonów musiała wkrótce wzrosnąć.

W drogę wyruszyły z nimi trzy ciężarne kobiety: Elizabeth Hopkins, Susanna White i Mary Allerton. Elizabeth urodziła syna, któremu nadano odpowiednie do okoliczności imię Oceanus. Susanna i Mary oczekiwały rozwiązania.

Była to okropna podróż. Na środku oceanu wysoka fala uderzyła w burty starego żaglowca, naruszając drewniane bale, aż jeden z pokładników trzasnął jak zapałka. Szyper „Mayflowera”, Christopher Jones, rozważał powrót do Anglii. Jones musiał jednakże oddać sprawiedliwość pasażerom. Choć nie wiedzieli prawie nic o morzu ani o dzikich brzegach, do których zmierzali, to jednak ich determinacja była niewzruszona. Mimo tylu cierpień – nieznośnych opóźnień, choroby morskiej, chłodu oraz niechęci i drwin marynarzy – ze wszystkich sił pomagali cieśli naprawić pęknięte wręgi. Wieźli ze sobą podnośnik śrubowy – urządzenie mechaniczne przeznaczone do unoszenia dużych ciężarów – który miał im pomóc we wznoszeniu domów w Nowym Świecie. Z jego pomocą podnieśli strzaskaną belkę, a gdy cieśla podbił ją kołkiem, „Mayflower” mógł kontynuować rejs.

Była to niezwykła grupa jak na kolonistów. Zamiast szlachciców, rzemieślników i sług – jak w przypadku założycieli Jamestown w Wirginii – były to w większości rodziny: mężczyźni, kobiety i dzieci, gotowi przecierpieć dosłownie wszystko w imię wolności wyznania. Motywacja do rejsu nadeszła ze zboru około 400 angielskich purytanów, mieszkających w holenderskiej Lejdzie. Jak wszyscy purytanie, ci angielscy wygnańcy wierzyli, że Kościół Anglii musi zostać oczyszczony ze swych licznych ekscesów i nadużyć. Byli to jednak purytanie radykalni. Zamiast działać na rzecz zmiany istniejącego Kościoła, postanowili oddzielić się od Kościoła Anglii – co w czasach Stuartów było wbrew prawu. W roku 1608 zdecydowali się uczynić to samo, co uczyniły przed nimi liczne grupy angielskich dysydentów: wyemigrować do bardziej tolerancyjnej religijnie Holandii.

Osiedlili się ostatecznie w Lejdzie, uniwersyteckim mieście, którego okolice tak bardzo różniły się od pagórkowatych pastwisk rodzinnej Anglii. Lejda była ceglanym labiryntem ciasnych uliczek i kunsztownie zbudowanych kanałów, przepełnionym uchodźcami z całej Europy. Pod wodzą swego charyzmatycznego pastora Johna Robinsona zbór powiększył swą liczebność ponadtrzykrotnie. Ponownie jednak nadszedł czas na odejście.

Jako obcy w Holandii, wielu musiało ciężko pracować w manufakturach tekstylnych, co odbijało się na stanie zdrowia. Mimo że Holandia cieszyła się opinią państwa tolerancyjnego, nie uniknęła religijnego kryzysu. Spory wśród czołowych teologów wywołały niepokoje społeczne, a niekiedy uciekano się do przemocy. Ledwie rok wcześniej członek zboru został niemal ukamienowany przez rozjuszony tłum. Co gorsza, rozejm między Holandią a Hiszpanią miał wkrótce wygasnąć. Obawiano się, że Lejda niebawem może znaleźć się w oblężeniu, podobnym do tego z poprzedniego wieku, w wyniku którego śmierć poniosła połowa mieszkańców miasta.

Jednakże największe obawy dotyczyły dzieci, które stopniowo i nieuchronnie holandyzowały się. Zbór wprawdzie wyrzekł się Kościoła Anglii, ale ogromna większość jego członków nadal czuła się dumnymi Anglikami. Wyruszając do Nowego Świata, mieli nadzieję na odtworzenie angielskiego życia wiejskiego, którego brak im tak bardzo doskwierał, a jednocześnie na uwolnienie się spod władzy króla Jakuba i jego biskupów.

Była to niesłychanie zuchwała idea. Nie licząc Jamestown, dotychczas wszystkie próby założenia angielskich kolonii na kontynencie północnoamerykańskim zawiodły. Samo założone w 1607 r. Jamestown trudno było uznać za sukces. Siedemdziesięciu spośród 108 kolonistów zmarło przed upływem roku. Kolejna zima przyniosła „czas głodu”, gdy w ciągu zaledwie sześciu miesięcy pogrzebano 440 z 500 kolonistów. Jak się okazało, najcięższe lata dla Jamestown miały dopiero nadejść. W latach 1619–1622 Kompania Wirgińska miała wysłać do kolonii prawie 3600 osób, z których w ciągu tych trzech lat zmarły 3000.

Poza głodem i chorobami, istniało niebezpieczeństwo napadu Indian. W Bibliotece Uniwersyteckiej w Lejdzie znajdowały się sensacyjne opowieści wcześniejszych odkrywców i kolonistów o Indianach, „rozkoszujących się torturowaniem mężczyzn w najbardziej krwawy sposób: jednych obdzierano żywcem ze skóry za pomocą muszli, innym obcinano członki i stawy po kawałku i przypiekano na węglach”. Jacy rodzice świadomie narażaliby swoje dzieci na taki los?

Ostatecznie wszelkie spory, czy odpłynąć do Ameryki, czy nie, rozstrzygnęło przekonanie, że tego pragnie Bóg. Wierzyli, że świat znajdował się u progu nowego millenium – tysiącletnich rządów świętych przepowiadanych w Apokalipsie. W roku 1618 nad Europą zabłysła kometa, zapowiadając zdaniem wielu ostateczne starcie między dobrem a złem. Rzeczywiście, to, co miało zostać nazwane wojną trzydziestoletnią, ogarnęło wówczas kontynent. Walczące ze sobą ugrupowania katolickie i protestanckie zmieniły znaczną jego część w wypalone, usiane trupami pobojowisko. Anglia dotychczas unikała zaangażowania w ten konflikt, a wszyscy bogobojni angielscy purytanie wierzyli, że ich kraj został wybrany przez Boga, by poprowadzić Jego zastępy do zwycięstwa. Może zatem nie w Europie, ale w Ameryce, kontynencie wcześniej zdominowanym przez katolickie mocarstwa Hiszpanii i Francji, Bóg przewidział dla zreformowanych protestantów miejsce osiągnięcia doskonałości. Wszyscy Anglicy słyszeli o zbrodniach, jakie żądni złota Hiszpanie popełnili na amerykańskich Indianach. Anglia, jak przewidywał Richard Hakluyt, kronikarz brytyjskiej eksploracji Ameryki, miała postępować inaczej. Patriotycznym i duchowym obowiązkiem wygnańców z Lejdy było zasianie bogobojnego, angielskiego ziarna na glebie Nowego Świata. „Szczerze wierzymy i ufamy, że Pan jest z nami – pisali – i że łaskawie pozwoli rozkwitnąć naszym dziełom dzięki skromności naszych serc”.

Ich życie w Lejdzie, zrozumieli, było jedynie próbą przed prawdziwym wyzwaniem. „Wszyscy jesteśmy wykarmieni słodkim mlekiem naszej matki Anglii – pisali – i uodpornieni na trudy obcego kraju, które w wielkiej mierze przezwyciężyliśmy, będąc cierpliwymi”. Co jednak ważniejsze, połączyła ich „w jedno ciało najściślejsza i najświętsza więź”.

Byli tkaczami, gręplarzami, krawcami, szewcami i drukarzami. Niemal nikt nie posiadał umiejętności niezbędnych dla wyrąbania sobie miejsca w amerykańskiej głuszy. Mimo to jednak, z powodu niezwykłego związku duchowego wykształconego na wygnaniu w Lejdzie, a nawet wcześniej, byli gotowi na wszystko, co mogło ich czekać. „y nie jesteśmy jak inni – twierdzili – których drobne rzeczy zniechęcić mogą, czy błahe niewygody skłonić do powrotu”. Jak napisał później jeden z nich, trzydziestoletni barchaniarz William Bradford, „wiedzieli, iż są Pielgrzymami”.

Wzorem Bradforda, dzisiaj nazywamy ich Pielgrzymami, które to określenie przystaje do ludzi, którzy niemal nieustannie są w ruchu – nawet wówczas, gdy udało im się rzekomo znaleźć nowy dom w Ameryce. Gdyby nie stabilne, często autorytarne przywództwo Bradforda, wątpliwe, by kiedykolwiek udało im się założyć kolonię. Bez jego Of Plymouth plantation (O plantacji Plymouth), z pewnością najwspanialszej książki napisanej w Ameryce połowy XVII w., nie mielibyśmy niemal żadnych informacji na temat wyprawy, od której wszystko się zaczęło. Dla Williama Bradforda jednakże prawdziwa podróż rozpoczęła się niemal dwadzieścia lat wcześniej.

Bradford urodził się w maleńkim rolniczym miasteczku Austerfield w Yorkshire, głęboko na północy Anglii, gdzie rzeczą najbliższą głuszy był leżący na południu Las Sherwood. Nieopodal biegła Wielka Droga Północna, wiodąca z Londynu do Edynburga (przypominająca bardziej błotnistą wstęgę niż prawdziwy trakt). Jednakże niewielu mieszkańców Austerfield kiedykolwiek zapuszczało się dalej od domów.

Choć pochodził z rodziny zamożnych, zakorzenionych od pokoleń farmerów, Bradford doświadczył aż nazbyt wielu przesiedleń i strat. Zanim skończył dwanaście lat, stracił nie tylko ojca, matkę i siostrę, ale także dziadka, który go wychowywał. Wkrótce po przeprowadzeniu się do swych dwóch stryjów dotknęła go tajemnicza choroba, która uniemożliwiła mu pracę w polu. Bradford twierdził później, że „długa choroba” uchroniła go przed „pokusami młodości, i uczyniła go silniejszym wobec tego, co czekało go później”. Co jednak najważniejsze, choroba dała mu czas na czytanie.

Samotny i inteligentny, szukał pocieszenia i rady w Biblii. Dla chłopca poszukującego swej drogi Biblia genewska, przetłumaczona w poprzednim wieku przez niewielką grupę angielskich pastorów i zaopatrzona w pomocne komentarze i objaśnienia, nadawała się idealnie. Była też Book of Martyrs (Księga Męczenników) Johna Foxe’a, poruszająca i niezwykle popularna opowieść o męczeństwie protestantów z ręki „Krwawej Marii”, czyli katolickiej poprzedniczki królowej Elżbiety. Twierdzenie Foxe’a, iż Anglia, jak przed nią Izrael, była narodem wybranym przez Boga, wywarło głęboki i trwały wpływ na Bradforda. Jak to ujął z okrutną szczerością Foxe, bycie bogobojnym Anglikiem niekiedy wymagało zgody na najwyższą ofiarę.

U progu XVII w. i na długo wcześniej kwestią sporną było odkrycie właściwej drogi chrześcijanina do Boga. Katolicy i konserwatywni protestanci uważali, że kościelne tradycje to ważne i powszechnie uznawane dopełnienie treści zawartych w Biblii. Zważywszy na upadłą naturę człowieka, nikt nie mógł ważyć się na kwestionowanie starodawnych, uświęconych prawd, których powiernikiem były Kościoły instytucjonalne.

Jednakże purytanom chodziło właśnie o grzeszną naturę człowieka. Trzeba było jedynie przyjrzeć się typowej niedzielnej mszy w Anglii – w której parafianie patrzyli się tępo na kapłana mamroczącego pod nosem niezrozumiałe wersy z Book of Common Prayer (Powszechnego Modlitewnika) – by zrozumieć, jak odległa i obca była większości ludzi prawdziwa więź ze słowem Bożym.

Purytanin wierzył, że by odkryć Bożą prawdę, należało wrócić do absolutnych początków chrześcijaństwa, zanim Kościół uległ zepsuciu na skutek stuleci nadużyć i słabości. Tę podróż w czasie umożliwić miała Biblia; Nowy Testament był jedynym wiarygodnym świadectwem życia Chrystusa na Ziemi, podczas gdy Stary Testament stanowił obfity rezerwuar podstawowych prawd. Jeśli czegoś nie było w Piśmie, a było elementem życia chrześcijan, to znaczyło, iż człowiek sprzeniewierzył się Bożym zamiarom. Purytanie, jako jednocześnie radykałowie i skrajni konserwatyści, postanowili porzucić tysiące lat tradycji na rzecz tekstu, który dawał im bezpośrednią i osobistą więź z Bogiem.

Dla purytanina bezużyteczna okazała się Book of Common Prayer Kościoła Anglii, jako że zmieniała ona pierwotne znaczenie Biblii i powstrzymywała spontaniczność, niezbędną ich zdaniem dla uzyskania prawdziwego spojrzenia na opatrzność. Także pieśni uznawano za zniekształcenie słowa Bożego. Purytanin czytał Biblię i śpiewał psalmy przetłumaczone słowo w słowo, w których treść miała znaczenie większe niż rymy i metrum. Jako zdeklarowani „prymitywiści”, purytanie nie klękali podczas przyjmowania komunii, jako że nie było żadnych dowodów na to, by apostołowie klękali podczas ostatniej wieczerzy. Nie znaleziono też żadnej biblijnej wzmianki o czynieniu znaku krzyża przy wymawianiu imienia Chrystusa. Co jeszcze ważniejsze, w Piśmie nie było mowy o hierarchii biskupów, która kierowała Kościołem Anglii. Jedyną usankcjonowaną biblijnie jednostką organizacyjną było zgromadzenie wiernych.

Purytanie wierzyli, że zgromadzenie rozpoczęło się od przymierza (określenie zaczerpnęli z Biblii) pomiędzy grupą wiernych a Bogiem. Jako stworzony oddolnie i niezależny byt, zgromadzenie wybierało wykształconego na uniwersytecie pastora, a także odwoływało go w głosowaniu, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Purytanie używali też koncepcji „przymierza” na opisanie relacji między pojedynczym człowiekiem i Bogiem. Od Upadku, gdy Adam złamał swe przymierze z Bogiem, człowiek zasługiwał na wieczne potępienie. Od tego czasu Bóg zawarł przymierze z Chrystusem. Po jego wypełnieniu Bóg ukazał przymierze łaski tylko niewielkiej mniejszości ludzi, których nazywano Świętymi.

Purytanie wierzyli, że Święci zostali już dawno wybrani przez Boga. Oznaczało to, że żaden ludzki czyn nie mógł przynieść człowiekowi zbawienia. Ta wiara jednak, zwana wiarą w predestynację, zamiast pognębiać, stanowiła silną motywację do działania. Nikt nie mógł być pewien, czy jest jednym z wybranych, jednak tak na wszelki wypadek każdy z natury żył bogobojnie. Purytanie nieustannie porównywali swe czyny do innych, wierząc, że dzięki godnemu życiu dostąpią zbawienia. Za tym dążeniem do doskonałości kryło się indywidualne sumienie, które jeden z wiernych nazwał „głosem Boga w człowieku”.

Purytanów nauczano rozpoznawania ważnych etapów wiary, a doświadczanie każdego z nich dawało im poczucie pewności zbawienia. Pierwszym była silna reakcja na „głoszenie słowa”, przez które Bóg objawiał, do czego człowiek powinien aspirować, jeśli pragnie łaski. Potem następowała głęboka świadomość bycia niegodnym i stan rozpaczy, które stanowiły wstęp do „zbawczej łaski”, jeśli wierny był predestynowany do bycia wybranym. Dla Williama Bradforda, który utracił niemal wszystkich, których kochał, to głęboko emocjonalne poszukiwanie zbawienia miało przynieść pewność co do odkupienia nie tylko własnego, ale także rodziny, której nigdy nie poznał.

Bradford miał ledwie dwanaście lat, gdy przestała mu odpowiadać forma kultu uprawianego w Austerfield. Tak jak niemal w każdej angielskiej wiosce, w Austerfield znajdował się mały kamienny kościółek, wzniesiony tuż po podboju Anglii przez Normanów w XI w. Jednakże kościół w Austerfield, zwany kościołem św. Heleny, był – i jest nadal – niezwykły. Nad wejściem znajduje się prymitywna kamienna rzeźba, znacznie starsza od kościoła, przedstawiająca węża z otwartym pyskiem. Można się zastanawiać, czy to właśnie ta dziwaczna, nieomal runiczna podobizna przekonała Bradforda co do słuszności twierdzeń purytanów, iż Kościół Anglii został zatruty „przez Szatana, tego starodawnego węża”. Musiał więc szukać zgromadzenia podobnie myślących wiernych i czcić Boga zgodnie z naukami płynącymi z Biblii.

Znalazł to, czego szukał, w Scrooby, jeszcze mniejszej wiosce leżącej o kilka mil od Austerfield. W starym dworze, który od wyburzenia dzieliło tylko kilkadziesiąt lat, żył miejscowy poczmistrz William Brewster. To właśnie tam co niedziela gromadziła się grupa dysydentów, by w tajemnicy czcić Boga pod kierunkiem dwóch pastorów. Jednym z nich był młody John Robinson.

Biorąc za przykład napomnienie św. Pawła: „wyjdźcie spośród nich i odłączcie się od nich”, separatyści wśród purytanów uznali, że Kościół Anglii nie jest prawdziwym Kościołem Chrystusowym. Jeśli zatem mieli pozostać wierni swojej wierze, musieli utworzyć Kościół tzw. widzialnych świętych: Kościół, którego członkowie wspierali się wzajemnie we właściwej formie oddawania czci Bogu. Gdy ktoś z jego członków schodził z właściwej drogi, był upominany. Jeśli nie zmienił swego postępowania, wykluczano go z grona wiernych. Usunąwszy spomiędzy siebie bezbożników, separatyści nabrali ogromnego przeświadczenia o swojej racji, które przenikało każdy aspekt życia.

Separatyści wierzyli w dyscyplinę duchową, wierzyli też jednak w spontaniczność. Gdy duchowny kończył kazanie, członków zgromadzenia zachęcano do „prorokowania”. Zamiast jednak spoglądać w przyszłość, prorokowanie wiązało się z improwizowaniem. Bardziej wykształceni członkowie zgromadzenia mieli przemawiać – niekiedy krótko, niekiedy długo – o prawdach wiary. W ciągu trwającego szereg godzin nabożeństwa całe zgromadzenie brało udział w gorączkowym poszukiwaniu prawdy objawionej.

Duchową więź spajającą separatystów ze Scrooby pogłębiał fakt, że ich działalność była nielegalna. W poprzednim wieku wielu separatystów zostało uwięzionych, a nawet straconych za wiarę. Od czasu koronacji króla Jakuba w roku 1603 rosła presja na podporządkowanie się Kościołowi Anglii. Z perspektywy władcy wszyscy purytanie byli wichrzycielami, którzy zagrażali duchowej jedności królestwa. Na zgromadzeniu czołowych duchownych w pałacu Hampton Court król gniewnie oznajmił: „Wygnam ich z kraju!”. W kolejnych latach, po deklaracjach króla w Hampton Court, coraz większą liczbę mężczyzn i kobiet przeciwnych Kościołowi Anglii poddawano sankcjom prawnym. Separatyści w Scrooby naruszali zarówno prawo kościelne, jak i cywilne. Wszyscy bez wątpienia zdawali sobie sprawę, że zainteresowanie władzy ich działalnością było jedynie kwestią czasu.

Któregoś miesiąca roku 1607 biskup Yorku dowiedział się o spotkaniach w domu Brewstera. Niektórzy członkowie zgromadzenia znaleźli się w więzieniu. Inni zorientowali się, że ich domy są obserwowane. Nadszedł czas, by opuścić Scrooby. Mimo iż król Jakub poprzysiągł „wygnać” purytanów z Anglii, nie zezwalał im uczynić tego legalnie. By udać się na kontynent europejski, każdy potrzebował oficjalnej zgody. Władze niekiedy odmawiały udzielenia takiej zgody religijnym dysydentom, takim jak separatyści ze Scrooby. Jeśli więc planowali udać się do Holandii, musieli to uczynić w tajemnicy.

Dla grupy rolników i rzemieślników, którzy rzadko, jeśli w ogóle, zapuszczali się poza granice Yorkshire i Nottinghamshire, perspektywa takiej podróży była przytłaczająca. Jednakże siedemnastoletni Bradford nie miał większego wyboru, gdyż wszyscy jego duchowi opiekunowie udawali się do Holandii. Mimo głośnych protestów przyjaciół i bliskich, którzy podnosili fakt, że po ukończeniu 21. roku życia otrzyma znaczny spadek, Bradford postanowił popłynąć wraz z Johnem Robinsonem i Williamem Brewsterem do nowego kraju.

Ucieczka z Anglii nie przebiegła pomyślnie. Pierwszy wynajęty kapitan okazał się złodziejem i zdrajcą – wydał ich władzom miasta Boston w Lincolnshire. Separatyści, gdy ich przywódcy zostali po kilku miesiącach uwolnieni, spróbowali ponownie. Tym razem najęli godnego zaufania holenderskiego szypra, który miał spotkać się z nimi na południowym brzegu rzeki Humber, nieco powyżej miasteczka Grimsby. Zanim jednak na pokładzie znaleźli się wszyscy mężczyźni oraz kobiety i dzieci, pojawiła się miejscowa milicja. Kapitan, obawiając się konsekwencji, natychmiast odpłynął do Amsterdamu, pozostawiając szlochające kobiety i dzieci, przyglądające się swym mężom i ojcom, bezsilnym, na pokładzie oddalającego się statku. Rodziny miały połączyć się w Holandii dopiero po kilku miesiącach.

Przybywszy do Amsterdamu, separatyści ze Scrooby znaleźli się w samym środku konfliktów. Byli dysydentami, którzy określali się poprzez sprzeciw wobec istniejącej władzy, toteż nie umieli się odnaleźć w holenderskiej wolności wyznania. Pozbawieni ograniczeń doktrynalnych duchowni kilku zborów angielskich separatystów zaczęli głosić prawdy sprzeczne z oczekiwaniami ich własnych trzódek. Pastor angielskiego zboru z Gainsborough (odległego o parę mil od Scrooby) postanowił odrzucić chrzest niemowląt. Inny próbował wyciszyć szereg skandali, twierdząc, że on oraz starszyzna zboru dzierżą pełnię władzy w kongregacji. Separatyści ze Scrooby, będąc Anglikami, nie mogli uniknąć wmieszania się w te spory, pozostając w Amsterdamie. John Robinson, dowodząc swego zdecydowania, wrażliwości i trzeźwości sądów, które miały charakteryzować jego działalność w kolejnych latach, wyprowadził większość wiernych do pobliskiego miasta Lejda, gdzie mieli zorganizować swoje życie na własnych warunkach.

W Lejdzie Robinson zamieszkał niedaleko od Pieterskerk, jednego z największych kościołów w mieście. W ogrodzie za domem Robinsona wzniesiono miniaturową wioskę liczącą niemal tuzin domów. Mimo że około połowy zboru mieszkało w innych częściach miasta, osiedle Robinsona nazywane De Groene Poort, czyli „zielona droga” lub „aleja”, miało stać się wzorem idealnej społeczności chrześcijańskiej, ku której mieli dążyć do końca życia.

William Bradford wkrótce stał się jednym z przywódców zgromadzenia. W roku 1611, ukończywszy 21 lat, sprzedał odziedziczoną posiadłość w Austerfield, wykorzystując uzyskane środki do nabycia niewielkiego domu. Zdobył zawód barchaniarza, w roku 1612 otrzymał obywatelstwo Lejdy w uznaniu jego pozycji w społeczności miejskiej. W roku 1613 poślubił Dorothy May, i po czterech latach urodził im się syn John. Jednakże życie Bradforda w Lejdzie nie było usłane różami. W którymś momencie w wyniku błędów utracił znaczną część swego spadku. Przyjął to po purytańsku, uznając za „pokutę zesłaną przez Boga (…) za pewne ubytki w wewnętrznej pobożności”.

Od początku Pielgrzymów cechowały wszelkie zalety i słabości grupy spajanej „najściślejszą i świętą więzią”. Gdy okoliczności zwracały się przeciwko nim, wykazywali się niezwykłą odwagą i wytrzymałością. Przeciwności losu zdawały się wręcz wzmacniać ich przypominający klan związek. Gdy osiedlili się w Lejdzie, zyskali poczucie celu – pomimo, a może właśnie z powodu trudów wygnania.

Lejda była wówczas kwitnącym, czterdziestotysięcznym miastem, ale też ośrodkiem przemysłowym, którego mieszkańcy musieli pracować w tempie stanowiącym szok dla rolników z Nottinghamshire i Yorkshire. Życie rolnicze wiązało się niekiedy z intensywną pracą, jednakże rytm pór roku narzucał także długie okresy względnej bezczynności. W Lejdzie tymczasem od mężczyzn, kobiet i dzieci oczekiwano pracy od zmierzchu do świtu przez sześć dni w tygodniu; rozpoczęcie i zakończenie pracy ogłaszał dzwon ze wznoszącej się nad targiem nicianym dzwonnicy. Mijały lata wypełnione nieprzerwaną pracą. Dzieci Pielgrzymów zaczęły tracić łączność ze swym angielskim dziedzictwem. Pielgrzymi postanowili więc, że nadszedł czas, by rozpocząć gdzieś nowe życie.

Członkowie zgromadzenia Robinsona doskonale znali się nawzajem, natomiast jeśli chodziło o świat zewnętrzny, niekiedy wpadali w kłopoty. Byli nazbyt skupieni na własnym życiu wewnętrznym, by móc zauważyć subtelności charakteru, co pomogłoby im zrozumieć rzeczywiste motywy kierujące tymi, którzy nie podzielali ich przekonań religijnych. Podczas przygotowań do wyprawy do Ameryki Pielgrzymi wykazali się niebywałym wręcz talentem do przyciągania oszustów.

Zaczęło się źle, gdy William Brewster wzbudził gniew brytyjskiego rządu. W Lejdzie założył drukarnię, którą prowadził z pomocą dwudziestotrzyletniego Edwarda Winslowa. W roku 1618 obaj opublikowali traktat religijny krytykujący angielskiego króla i jego biskupów. Król Jakub rozkazał uwięzić Brewstera; gdy w Holandii pojawili się ludzie królewscy z rozkazem ujęcia starszego z Pielgrzymów, Brewster musiał zacząć się ukrywać. Stało się to akurat wtedy, gdy przygotowania do wyprawy wkroczyły w decydującą fazę.

Brewster był jedynym spośród Pielgrzymów, który posiadał doświadczenie polityczne i dyplomatyczne. W młodości służył jako asystent sekretarza stanu królowej Elżbiety, Williama Davisona. Rodząca się kariera dyplomatyczna Brewstera upadła, gdy królowa wykorzystała Davisona jako kozła ofiarnego, obwiniając go o stracenie Marii Stuart. Gdy jego mentor znalazł się w więzieniu, Brewster musiał powrócić do rodzinnego Scrooby, gdzie objął odziedziczone po ojcu stanowisko poczmistrza.

Poza dobrym rozeznaniem na najwyższych szczeblach władzy politycznej, Brewster charakteryzował się też niezwykłą empatią. „Był miękkiego serca i miłosierny dla każdego w potrzebie – pisał Bradford – szczególnie zaś dla tych, którzy, niegdyś zamożni i poważani, popadli w nędzę”. Starszy Brewster bardziej niż ktokolwiek inny – może poza pastorem Robinsonem – pełnił w zgromadzeniu rolę przewodnika i opoki. Teraz, gdy musieli pokonywać niezliczone trudności związane z planowaniem wyprawy do Ameryki, Brewster przynajmniej chwilowo nie mógł udzielić im żadnego wsparcia.

Na początku XVII w. stało się jasne, że kolonizacja Ameryki Północnej stanowi niezbędny warunek przyszłego dobrobytu Anglii. Francja, Holandia, a zwłaszcza Hiszpania korzystały już ze zdawałoby się niewyczerpanych zasobów Nowego Świata. Jednakże koronie brytyjskiej brakowało środków na samodzielne sfinansowanie masowej kolonizacji. Znalazła się jednak grupa brytyjskich arystokratów – z Londynu i z Plymouth – gotowa wyłożyć środki na budowę brytyjskich osiedli za oceanem, widząc w tym szansę na powiększenie swych i tak już wielkich majątków. W roku 1606 król Jakub powołał Kompanię Wirgińską. Gdy jednak wysiłki grupy z Plymouth, zmierzające do założenia kolonii na terenie dzisiejszego stanu Maine, zakończyły się całkowitym fiaskiem, a Jamestown nie okazało się finansowym sukcesem, obie gałęzie Kompanii Wirgińskiej uznały, że także i im brakuje środków na skolonizowanie Ameryki. Arystokraci postanowili zatem firmować powstanie kolejnych osiedli poprzez wydawanie patentów „szczególnych” dla tych, którzy pragnęli założyć plantację. Te warunkowe patenty dawały osadnikom prawo do podjęcia próby założenia kolonii w czasie pięciu–siedmiu lat, po którym to czasie mogli ubiegać się o kolejny patent, który nadawał im prawo własności do zasiedlonej ziemi.

Jako że Brewster się ukrywał, w imieniu Pielgrzymów z urzędnikami w Londynie negocjował diakon John Carver, który miał około trzydziestu kilku lat, oraz czterdziestojednoletni Robert Cushman. Do czerwca 1619 r. Carverowi i Cushmanowi udało się uzyskać patent od Kompanii Wirgińskiej. Jednakże przygotowania wciąż jeszcze były dalekie od ukończenia. Patent już mieli, ale jak dotąd nie udało im się pozyskać źródeł finansowania całego przedsięwzięcia. Jednakże wiara Williama Bradforda w powodzenie wyprawy była tak wielka, że wiosną 1619 r. sprzedał swój dom.

Wkrótce potem z Londynu nadeszły niepokojące wieści. Robert Cushman pisał, że niedługo wcześniej podobną do nich grupę 180 separatystów spotkała katastrofa. Wyruszyli z Emden w Holandii pod wodzą niejakiego pana Blackwella do Wirginii. Zanim ich statek osiągnął brzegi Ameryki, zmarło 130 pasażerów, w tym sam Blackwell. „Byli ściśnięci jak śledzie – pisał Cushman. „Zapanowała wśród nich biegunka, a także brakowało im słodkiej wody, toteż należy się dziwić, że aż tylu zdołało przeżyć, a nie, że aż tylu zmarło”. Mimo to wieści te były na tyle niepokojące dla separatystów z Lejdy, że wielu z nich zaczęło się wahać, czy udawać się do Ameryki. Nawet Cushman musiał przyznać, że sam – będąc kupcem warzywnym i zgrzeblarzem – czuł się przytłoczony trudnościami i odpowiedzialnością związaną z organizacją podróży. „Trapi mnie to często – pisał – gdy myślę, że w potrzebie tej wszyscy jesteśmy uczniami, nikt zaś nauczycielem”.

Mniej więcej w tym czasie przedstawiciele Holandii, usłyszawszy o zamiarze Pielgrzymów udania się do Ameryki, „złożyli im szczodre propozycje” dotyczące możliwego osiedlenia się. Pielgrzymi jednak odmówili. Niemożliwe byłoby utrzymanie angielskiej tożsamości na terenie holenderskiej kolonii. Jak się zdaje, nie wzięli pod uwagę niebezpieczeństwa wiążącego się z odrzuceniem tej akurat propozycji. Holendrzy, którzy dopiero za kilka lat mieli założyć swą kolonię na Manhattanie, prawdopodobnie zakulisowo blokowali późniejsze próby Pielgrzymów osiedlenia się na tej strategicznie położonej wyspie.

Zamiast korzystać z pomocy holenderskiej, Pielgrzymi zdecydowali się powierzyć swe losy złotoustemu londyńskiemu kupcowi nazwiskiem Thomas Weston. Reprezentował on grupę inwestorów zwanych „Kupcami Awanturnikami” – około 80 kupców z Londynu, którzy postrzegali kolonizację Ameryki zarówno jako okazję do inwestycji, jak i sposób na „zaszczepianie religii”. Większość z nich zdawała się podzielać duchowe przekonania purytanów, choć niektórzy wyraźnie dystansowali się od radykalizmu separatystów. Mimo że Pielgrzymom udało się już rok wcześniej zdobyć patent, Kupcy Awanturnicy zyskali też własny, dający prawo osiedlenia się w północnej części Wirginii u ujścia rzeki Hudson.

Początkowo Weston wydawał się darem niebios – człowiekiem podzielającym religijne cele Pielgrzymów, który dysponował środkami umożliwiającymi spełnienie ich życiowych marzeń. Kupiec proponował wspólne utworzenie spółki akcyjnej. Większość kapitału wyłożyć mieli Awanturnicy. Oczekiwano, że wkrótce po osiedleniu się Pielgrzymi osiągną spore zyski, głównie z połowu dorszy i handlu futrami. Każdy z przybyłych miał otrzymać udział w spółce wyceniony na dziesięć funtów. Przez kolejne siedem lat Pielgrzymi mieli pracować cztery dni w tygodniu na rzecz spółki, dwa dni zaś na własny rachunek; niedzielę należało poświęcić religii. Po siedmiu latach kapitał i zyski miały zostać podzielone pomiędzy udziałowców; Pielgrzymi staliby się właścicielami swoich domów i ziemi, bez żadnych obciążeń czy zobowiązań.

Gdy zbliżała się wiosna 1620 r., wielu postanowiło poczekać, aż drogę przetrą im członkowie „pierwszej fali”. Jeszcze inni, jak Bradford, sprzedali już swoje domy i od dawna byli gotowi wyruszyć. Spis członków zgromadzenia ujawnił, że do Nowego Świata wyruszy jedynie około 125 osób (jedna trzecia). Pozostali mieli popłynąć wkrótce. Postanowiono zatem, że pastor Robinson pozostanie na razie w Lejdzie z większością swoich wiernych; potrzebami religijnymi osadników amerykańskich zająć miał się starszy Brewster.

Gdy wiosną 1620 r. Pielgrzymi przygotowywali się do podróży, zaczęła się ujawniać prawdziwa natura Westona. Kupiec stwierdził, że zmienione okoliczności zmuszają do skorygowania pierwotnej umowy. Miał nadzieję uzyskać dla osiedla monopol rybacki, stało się jednak jasnym, że będzie to niemożliwe. Twierdził, że wielu z jego wspólników kupców zamierza się wycofać. Warunkiem uzyskania kredytu od londyńczyków było zobowiązanie się Pielgrzymów do poświęcenia całego czasu na pracę dla kompanii. Zamiast dwóch dni na własne potrzeby mieli oto cały czas pracować dla Awanturników. Robinson i Pielgrzymi zdecydowanie odmówili, mówiąc, że nowe warunki są „zdatniejsze dla rabusiów i niewolników za długi, nie zaś dla uczciwych ludzi”. Co gorsza, Robert Cushman zgodził się na zmiany zaproponowane przez Westona, nie konsultując tego z pozostałymi separatystami w Lejdzie.

W czerwcu odkryli, że Weston nie zorganizował jeszcze statku na podróż do Ameryki. Jeśli mieli nadzieję dotrzeć do ujścia rzeki Hudson przed zimą, musieli wyruszyć tak szybko, jak to możliwe. Podczas gdy Weston poszukiwał statku w Londynie, Pielgrzymi postanowili zakupić samodzielnie niewielki żaglowiec w Holandii. Miał on posłużyć przewiezieniu części z nich przez Atlantyk, po czym być wykorzystywany do połowu ryb oraz do badania wybrzeży. Gdyby zaś sprawy przybrały zły obrót, ocalali mogliby powrócić nim do Anglii.

Rosnący niepokój Pielgrzymów potęgowany był faktem, że Awanturnicy nalegali, by na pokładzie znalazło się też kilka wyznaczonych przez nich osób spoza grona separatystów. Niektórzy mieli silne związki z grupą w Lejdzie, innych jednakże nie znano zupełnie. Kwestia przyszłych stosunków z tymi „Obcymi” budziła głębokie obawy, zwłaszcza że jeden z nich, imieniem Christopher Martin, już dowiódł, że ma skrajnie trudny charakter. Awanturnicy uczynili Martina agentem; wraz z Cushmanem i Carverem zaczął zatem gromadzić zapasy: piwo, wino, suchary, soloną wołowinę i wieprzowinę, suszony groch, sprzęt rybacki, muszkiety, pancerze, ubrania, narzędzia, towary przeznaczone na handel z Indianami, oraz podnośnik śrubowy, który przydał się jeszcze przed przybyciem do Ameryki.

Martin, zarozumiały i uparty, nie chciał uzgadniać swoich planów z Carverem i Cushmanem. Podczas gdy przedstawiciele Pielgrzymów robili zapasy w Londynie i Canterbury, Martin działał według własnego uznania w Southampton, dużym portowym mieście na południu Anglii. Wkrótce nikt już nie wiedział, jaki jest stan zapasów żywności. „Jesteśmy skłonniejsi do swarów niż do wyruszenia w drogę” – żalił się Cushman 10 czerwca.

Mimo chaosu i konfliktów towarzyszących przygotowaniom w Anglii Pielgrzymi w Lejdzie działali konsekwentnie. Nabyli sześćdziesięciotonowy statek, który nazwali „Speedwell”. Długi na niecałe 50 stóp, uznany został za dostatecznie duży, by przebyć Atlantyk. Wcześniejsze wyprawy pokonywały tę trasę statkami mniejszymi o połowę od „Speedwella”. Pielgrzymi zatrudnili szypra i załogę, która zgodziła się pozostać w Ameryce co najmniej rok i która bez wątpienia nadzorowała wyposażenie statku w dwa nowe, wyższe maszty. Przebudowa „Speedwella” mogła wydawać się wówczas mało znaczącą sprawą. Jak się jednak okazało, ten niefortunnie nazwany statek i jego kapitan, znany jako „Pan Reynolds”, mogli stać się katastrofalnym zagrożeniem dla planowanej podróży.

W końcu lipca Pielgrzymi wraz z licznymi krewnymi i przyjaciółmi udali się do Delfshaven, niewielkiego holenderskiego portu, w którym stał „Speedwell”. Plan zakładał rejs do Southampton, na spotkanie ze statkiem zakupionym przez Westona w Londynie. „Weszli na pokład, z nimi zaś ich przyjaciele – pisał Bradford. – Prawdziwie smutne i łamiące serce było ich pożegnanie. Ileż szlochów, jęków i modlitw zabrzmiało między nimi, ileż łez popłynęło ze wszystkich oczu, jak wzruszające mowy przeszyły wszystkie serca”.

Dla Bradforda i jego żony Dorothy pożegnanie w Delfshaven było szczególnie bolesne. Postanowili pozostawić w Holandii swego trzyletniego syna, Johna – zapewne z rodzicami Dorothy w Amsterdamie. Tak było z pewnością bezpieczniej dla chłopca, jednakże emocjonalne przeżycia, zwłaszcza dla matki, miały stać się niezwykle trudne do zniesienia. Świadomie czy nie, Bradford skazywał syna na swój własny los w dzieciństwie: przez jakiś czas przynajmniej John miał być, ogólnie rzecz biorąc, sierotą.

Wraz ze sprzyjającym pływem nadszedł czas na wyjście w morze. Pastor Robinson padł na kolana na pokładzie „Speedwella”, za jego przykładem uczynili to samo pozostali. „Ze łzami na policzkach polecił ich w żarliwej modlitwie Bogu i Jego błogosławieństwu”. Była to niezwykle poruszająca demonstracja „miłości, której próżno by szukać na ziemi”. Wiele lat później mieszkańcy Delfshaven nadal wspominali wypłynięcie Pielgrzymów w lipcu 1620 r.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Przekład za Biblią Tysiąclecia, 2 Kor 6, 17. Wszystkie cytaty z Biblii z wydania: Biblia Tysiąclecia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, wyd. 3 popr., Poznań–Warszawa 1980 (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: