Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mechaniczna ćma - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mechaniczna ćma - ebook

"Mechaniczna ćma" to kolejna powieść autorki "Augusta Nachta" i "Krzyku Persefony", osadzona w realiach Krakowa z przełomu XIX i XX wieku. Pisarka eksploruje w niej – wraz z czytelnikiem – tajemniczy labirynt ludzkich pragnień i obsesji oraz nieuchwytnych demonów, jakie czyhają na drodze do ich realizacji.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-588-5
Rozmiar pliku: 565 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Do Czytelnika

Noc­ne mo­ty­le. Pięk­ne, nie­sa­mo­wi­te, dla nie­któ­rych prze­ra­ża­ją­ce. Więź­nio­wie nocy tak za­pa­trze­ni w świa­tło, że go­to­wi są umrzeć, byle tyl­ko do­świad­czyć jego bla­sku. W ze­tknię­ciu z szy­bą lub inną prze­zro­czy­stą po­wierzch­nią roz­pacz­li­wie ude­rza­ją o nią skrzy­dła­mi, chcąc prze­do­stać się na dru­gą stro­nę, gdzie pa­nu­je ja­sność. Jed­nak­że naj­więk­szą tę­sk­no­tę bu­dzą w ich owa­dzich ser­cach lam­py oraz świe­ce. Pra­gnąc za wszel­ką cenę zjed­no­czyć się z nimi, ćmy lecą pro­sto w ob­ję­cia swo­ich nie­świa­do­mych za­bój­ców.

Z po­zo­ru nie tak efek­tow­ne, jak ich dzien­ne ro­dzeń­stwo, te ta­jem­ni­cze, uwo­dzi­ciel­skie owa­dy, któ­re z na­ra­że­niem ży­cia dążą do re­ali­za­cji swe­go pra­gnie­nia, to­wa­rzy­szą czło­wie­ko­wi od za­ra­nia dzie­jów. Lu­dzie ła­pią je w sie­ci, okrut­nie na­bi­ja­ją na szpil­ki, opra­wia­ją w ram­ki, wpla­ta­ją w sce­ne­rię róż­no­ra­kich ob­ra­zów i utwo­rów li­te­rac­kich, a na­wet prze­ra­bia­ją na bi­żu­te­rię.

Przy­pi­su­je­my im też róż­ne zna­cze­nia, cza­sa­mi po­zy­tyw­ne, na­pa­wa­ją­ce na­dzie­ją, a cza­sa­mi ne­ga­tyw­ne, bu­dzą­ce me­ta­fi­zycz­ną gro­zę. Jed­ni wi­dzą w nich du­sze zba­wio­ne, inni te zbłą­ka­ne, jesz­cze inni byty na wpół de­mo­nicz­ne, zwia­stu­nów śmier­ci, zdra­dziec­kich po­słań­ców cha­osu. Nie­któ­re ludy wie­rzą, że pod ich po­sta­cią kry­ją się nie­bez­piecz­ne wiedź­my czy zmo­ry.

Oso­bi­ście uwa­żam ćmy za isto­ty sym­bo­licz­ne, za znak głę­bo­kiej tę­sk­no­ty oraz de­spe­rac­kie­go po­szu­ki­wa­nia na­zna­czo­ne­go wiecz­nym nie­po­ko­jem. Ich tra­gicz­ne, Ika­ro­we pięk­no, au­to­de­struk­cyj­na po­goń za uko­cha­nym świa­tłem i sza­lo­ny, nie­skład­ny lot do­sko­na­le ilu­stru­ją stan du­cha wła­ści­wy bez wy­jąt­ku każ­de­mu czło­wie­ko­wi. Po­dob­nie jak ludz­kie ma­rze­nia, ćmy rów­nież la­ta­ją bez­sze­lest­nie.

Kra­ków, 2016

Du­sza przy­cią­ga to, co po­ta­jem­nie skry­wa; to, co ko­cha, lecz tak­że i to, cze­go się boi.

Ja­mes Al­len (1864—1912)Prolog

Był 20 lu­te­go 1875 roku. Do­cho­dzi­ła pół­noc. Ską­pa­ny w pro­mie­niach księ­ży­ca dwu­na­sto­wiecz­ny klasz­tor sióstr Nor­ber­ta­nek ma­je­sta­tycz­nie gó­ro­wał nad całą oko­li­cą. Sre­brzy­ste świa­tło wraz z cią­gną­cą od rze­ki gę­stą mgłą zda­wa­ły się ze­spa­lać w jed­ną, nie­roz­dziel­ną ca­łość, wspól­ny­mi si­ła­mi otu­la­jąc do­stoj­ną bu­dow­lę oraz są­sia­du­ją­cy z nią ob­szar, ni­czym de­li­kat­ny, wil­got­ny ko­kon.

Z ca­łej tej ulot­nej, mięk­kiej kon­struk­cji, utka­nej z nie­wi­dzial­nych czą­ste­czek po­wie­trza i wody, ema­no­wał bło­gi, pra­wie aniel­ski spo­kój. Stop­nio­wo wchła­nia­ła ona w sie­bie mniej­sze bu­dyn­ki, chłop­skie cha­ty tu­dzież ro­sną­ce przy nich bez­list­ne o tej po­rze roku drze­wa owo­co­we. Za po­tęż­ny­mi mu­ra­mi ja­kaś mnisz­ka sa­mot­nie śpie­wa­ła Psalm 50. Jej czy­sty, srebr­ny głos zda­wał się wzla­ty­wać ku nie­bu na skrzy­dłach mgły.

Po ostrej kłót­ni z jed­nym ze swych przy­ja­ciół pe­wien mło­dy czło­wiek wy­szedł z po­bli­skiej karcz­my, by ostu­dzić roz­grza­ny do czer­wo­no­ści umysł, wta­pia­jąc się w ota­cza­ją­cą ci­szę. Ocza­ro­wa­ny do­cho­dzą­cy­mi z od­da­li echa­mi urze­ka­ją­ce­go śpie­wu ano­ni­mo­wej za­kon­ni­cy, po­dą­żył w stro­nę klasz­to­ru, by móc z bli­ska na­cie­szyć się cu­dow­ną mu­zy­ką.

Gdy zna­lazł się nie­da­le­ko za­bu­do­wań, po­czuł na twa­rzy orzeź­wia­ją­ce kro­pel­ki za­wie­szo­ne w zim­nym po­wie­trzu.

— Mi­se­re­re mei, Deus se­cun­dum ma­gnam mi­se­ri­cor­diam tuam. Et se­cun­dum mul­ti­tu­di­nem mi­se­ra­tio­num tu­arum, dele in­i­qu­ita­tem meam…1

Bez­wied­nie po­wta­rza­jąc w my­ślach sły­szal­ne co­raz wy­raź­niej sło­wa psal­mu, stop­nio­wo po­zwa­lał się po­chło­nąć mgle. Wkrót­ce sre­brzy­sty ko­kon we­ssał go cał­ko­wi­cie.

Po obej­ściu do­oko­ła ca­łe­go klasz­to­ru za­pu­ścił się da­lej. Co ja­kiś czas za­ha­czał o cier­ni­ste za­ro­śla lub po­ty­kał się o ka­mie­nie, lecz nie zwa­żał na te drob­ne prze­szko­dy. Szedł przed sie­bie ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­ny, pra­wie po omac­ku, roz­ko­szu­jąc się pro­stą, czy­stą pie­śnią pły­ną­cą z wnę­trza śre­dnio­wiecz­nej bu­dow­li. Nie­daw­ny gniew i roz­go­ry­cze­nie ustą­pi­ły miej­sca me­ta­fi­zycz­ne­mu unie­sie­niu. Ni­g­dy nie czuł się tak szczę­śli­wy, jak wła­śnie te­raz.

Wtem, nie­spo­dzie­wa­nie, coś po­ru­szy­ło się z tyłu, tuż za jego ple­ca­mi. Od­wró­cił się z pręd­ko­ścią bły­ska­wi­cy, na­tych­miast przy­tom­nie­jąc. Sły­szał wy­raź­nie czyjś chra­pli­wy od­dech, któ­ry zda­wał się re­zo­no­wać pod skle­pie­niem mgli­stej ko­pu­ły nie­ba. Co­raz bli­żej i bli­żej… Za­kon­ni­ca wciąż śpie­wa­ła, lecz jej na­tchnio­ny, su­ro­wy mez­zo­so­pran znaj­do­wał się już poza za­się­giem mło­de­go czło­wie­ka. Na­gły, a za­ra­zem bar­dzo sil­ny cios ka­mie­niem w po­ty­li­cę ode­brał mu wzrok, słuch i przy­tom­ność.

Gdy na­past­nik po­spiesz­nie opróż­niał kie­sze­nie swej ofia­ry, nie­chcą­cy upu­ścił kil­ka mo­net. Zde­rzyw­szy się w lo­cie, dźwięcz­nie za­brzę­cza­ły, przez parę se­kund za­głu­sza­jąc mnisz­kę, po czym pra­wie bez­gło­śnie upa­dły na zie­mię. Nie­zna­jo­my na­tych­miast za­czął po omac­ku ba­dać za­mar­z­nię­tą gle­bę, lecz od­na­lazł je­dy­nie część z nich, gdyż więk­szość per­fid­nie za­szy­ła się pod ster­ta­mi gni­ją­cych li­ści.

Upew­niw­szy się, że poza ową dość zni­ko­mą sumą pie­nię­dzy mło­dzie­niec nie ma przy so­bie żad­nych war­to­ścio­wych przed­mio­tów, nie­zna­jo­my zła­pał go pod ra­mio­na. Char­cząc przy tym ni­czym wy­głod­nia­ła be­stia, za­wlókł nad brzeg sta­rej, wy­schnię­tej stud­ni, nie­uży­wa­nej już od po­nad pół wie­ku. Od­su­nął na bok za­kry­wa­ją­cą ją, moc­no spróch­nia­łą po­kry­wę i prze­cią­gnął cia­ło da­lej, aż gło­wa bez­wład­nie za­wi­sła nad sa­mym otwo­rem. Na­stęp­nie na­brał w płu­ca dużą ilość zim­ne­go po­wie­trza, po czym z ca­łej siły wrzu­cił nie­przy­tom­ne­go męż­czy­znę do głę­bo­kie­go na kil­ka­na­ście me­trów, omsza­łe­go dołu.

— Cor mun­dum crea in me, Deus: et spi­ri­tum rec­tum in­no­va in vi­sce­ri­bus meis…2 — nio­sło się po oko­li­cy ni­czym ża­łob­ny tren, gdy zło­czyń­ca z po­wro­tem na­su­wał gni­ją­cą po­kry­wę na stud­nię, za­sy­pu­jąc ją zie­mią oraz reszt­ka­mi mar­twych ro­ślin. Od­da­lił się szyb­kim kro­kiem, by wresz­cie roz­pły­nąć się we mgle na po­do­bień­stwo in­fer­nal­nej zja­wy.

Szkie­let od­na­le­zio­no je­de­na­ście lat póź­niej, pra­wie cu­dem, lecz przy­czy­ny zgo­nu nie uda­ło się już usta­lić. Śmierć ozna­czo­no więc w ak­tach jako „nie­wy­ja­śnio­na”. Po krót­kim okre­sie ogól­nej eks­cy­ta­cji ma­ka­brycz­nym od­kry­ciem, barw­nie opi­sa­nym przez wszyst­kie bez wy­jąt­ku ga­ze­ty (w jed­nym z dzien­ni­ków do dra­stycz­nych szcze­gó­łów do­łą­czo­no na­wet od­po­wied­nie ilu­stra­cje, wy­ko­na­ne oczy­wi­ście nie z au­top­sji, lecz z wy­obraź­ni), kra­ko­wia­nie zu­peł­nie o nim za­po­mnie­li.

1 łac. Zmi­łuj się nade mną, Boże, we­dług wiel­kie­go mi­ło­sier­dzia twe­go: a we­dług mnó­stwa li­to­ści two­ich zgładź nie­pra­wość moję (przeł. J. Wu­jek).

2 łac. Ser­ce czy­ste stwórz we mnie, Boże! i du­cha pra­we­go od­nów we wnętrz­no­ściach mo­ich (przeł. J. Wu­jek).Rozdział 1. Talizman Celiny

Zza ścia­ny do­bie­gał su­chy ka­szel Róży Dem­biń­skiej. Zima roku 1900 nie była dla niej zbyt ła­ska­wa. Po­mi­mo że wła­śnie na­stał już ma­rzec, mróz na­dal moc­no trzy­mał, a w sła­bo opa­la­nym miesz­ka­niu przy uli­cy Go­łę­biej w Kra­ko­wie pa­no­wał przej­mu­ją­cy chłód. To­wa­rzy­szą­ca mu wil­goć pe­ne­tro­wa­ła aż do szpi­ku ko­ści, co spra­wi­ło, że stan cier­pią­cej na su­cho­ty by­łej na­uczy­ciel­ki znacz­nie się po­gor­szył.

Jej przy­bra­na cór­ka Ce­li­na, rów­nie jak Róża wraż­li­wa na zim­no, moc­no na­cią­gnę­ła szal na ra­mio­na. Od­dy­cha­ła co­raz głę­biej i wol­niej. Na dość wy­so­kim, gład­kim czo­le w ko­lo­rze ja­snej ko­ści sło­nio­wej po­ja­wi­ły się kro­ple lo­do­wa­te­go potu. Bi­cie wła­sne­go ser­ca oraz gło­śny szum krwi w uszach w koń­cu za­głu­szy­ły od­głos kasz­lu, nie zdo­ła­ły jed­nak zmą­cić sil­nej kon­cen­tra­cji, gdyż wzra­sta­ła ona z każ­dą se­kun­dą.

W sa­lo­nie, i tak już nie­zbyt ja­snym, za­pa­no­wał te­raz póź­no­po­po­łu­dnio­wy, a wła­ści­wie już przed­wie­czor­ny pół­mrok. Dwa czar­ne lich­ta­rze wy­ra­sta­ły z pa­ra­pe­tów obu okien ni­czym uschłe drze­wa, wzno­sząc swe pło­ną­ce, sczer­nia­łe ko­na­ry ku sza­rze­ją­ce­mu, daw­no nie­ma­lo­wa­ne­mu su­fi­to­wi, na ścia­nach zaś po­wsta­ły róż­no­kształt­ne cie­nie — zwia­stu­ny nad­cią­ga­ją­cej ciem­no­ści.

Ce­li­na za­kry­ła twarz obie­ma rę­ko­ma, bez­wied­nie wy­pusz­cza­jąc z pra­wej dło­ni swój me­da­lion po mat­ce, któ­ry do­tych­czas moc­no ści­ska­ła. Uwol­nio­ny, wy­ko­nał w po­wie­trzu parę skocz­nych, bar­dzo nie­re­gu­lar­nych ob­ro­tów, by w koń­cu za­trzy­mać się w miej­scu, a na­stęp­nie spo­cząć na pu­ry­tań­sko su­ro­wym karcz­ku ciem­no­brą­zo­wej, moc­no już pod­nisz­czo­nej bluz­ki.

Usu­szo­ny noc­ny mo­tyl, za­to­pio­ny w szkla­nej ma­sie wie­le lat temu, wy­glą­dał w bla­sku świec nie­zwy­kle ży­wot­nie. Opa­li­zu­ją­ce krę­gi na je­dwa­bi­stych skrzy­dłach od­bi­ja­ły drżą­ce świa­tło świec ni­czym czte­ry sre­brzy­ste księ­ży­ce. Dwa więk­sze, o nie­bie­ska­wym od­cie­niu, za­wie­ra­ły w so­bie dwa mniej­sze, ciem­ne, pra­wie czar­ne. Ob­ser­wo­wa­ne z bli­ska, de­se­nie te przy­po­mi­na­ły tro­chę ludz­kie oczy.

Mar­twe­go owa­da po­grze­ba­no nie­gdyś w owym prze­zro­czy­stym sar­ko­fa­gu na spe­cjal­ne za­mó­wie­nie. Oj­ciec Ce­li­ny miał go bo­wiem po­da­ro­wać mat­ce, chcąc choć­by w ten sym­bo­licz­ny spo­sób, w przy­pły­wie wy­rzu­tów su­mie­nia, osło­dzić uko­cha­nej swe czę­ste zdra­dy oraz za­nie­dba­nia. Nie zmie­ni­ło to jed­nak fak­tu, iż od­wie­dzał ją co­raz rza­dziej, aż osta­tecz­nie za­nie­chał wi­zyt.

We­dle zdo­by­tych przez nią in­for­ma­cji, wy­je­chał do ro­dzin­ne­go Lwo­wa, gdzie w ja­kiś czas póź­niej po­ślu­bił inną ko­bie­tę. O ist­nie­niu swej cór­ki praw­do­po­dob­nie ni­g­dy się nie do­wie­dział. Wie­ko­wa do­zor­czy­ni, je­dy­na po­moc­ni­ca mat­ki Ce­li­ny, a za­ra­zem to­wa­rzysz­ka ostat­nich chwil jej ży­cia, przed­wcze­śnie zga­słe­go w wy­ni­ku in­fek­cji oko­ło­po­ro­do­wej, za­nio­sła nie­mow­lę do szpi­ta­la świę­te­go Ła­za­rza, ob­wią­zaw­szy dziew­czyn­ce nie­tu­zin­ko­wą ozdo­bę wo­kół szyi.

Całą tę smut­ną hi­sto­rię opo­wie­dzia­ła Ce­li­nie sio­stra Mał­go­rza­ta, któ­rej owa sta­rusz­ka prze­ka­za­ła ją pod opie­kę jako no­wo­rod­ka. Gdy w 1886 roku zli­kwi­do­wa­no przy­szpi­tal­ny sie­ro­ci­niec, jego ma­łych pen­sjo­na­riu­szy prze­nie­sio­no do nie­daw­no otwar­te­go domu dziec­ka przy uli­cy Pie­kar­skiej 4, pro­wa­dzo­ne­go przez Sio­stry Mi­ło­sier­dzia na kra­kow­skim Ka­zi­mie­rzu. Tam szkol­ną wy­cho­waw­czy­nią Ce­li­ny zo­sta­ła czter­dzie­sto­let­nia wów­czas Róża Dem­biń­ska.

Pło­mie­nie świec sta­wa­ły się co­raz wyż­sze i bar­dziej strze­li­ste ni­czym pi­na­kle zdo­bią­ce go­tyc­ką świą­ty­nię. Ce­li­na wciąż trzy­ma­ła twarz w dło­niach, przy­zy­wa­jąc w my­ślach zmar­łą mat­kę, nie­zna­ną so­bie na­wet z imie­nia. Upo­rczy­we proś­by, któ­ry­mi mia­ła na­dzie­ję przy­wa­bić jej du­cha do cie­ni­ste­go sa­lo­nu na Go­łę­biej, raz po raz za­kłó­ca­ły dłu­gie na­pa­dy do­cho­dzą­ce­go zza ścia­ny kasz­lu.

Od­kąd Ce­li­na się­ga­ła pa­mię­cią, Róża za­wsze ka­sła­ła. Na po­cząt­ku spo­ra­dycz­nie, póź­niej jed­nak, z bie­giem lat, co­raz czę­ściej, co­raz in­ten­syw­niej. Z po­cząt­ku nie­umyśl­nie bu­dzi­ła tym Ce­li­nę w nocy. Ona jed­nak z cza­sem przy­zwy­cza­iła się do do­la­tu­ją­ce­go zza ścia­ny rzę­żą­co-szcze­ka­ją­ce­go dźwię­ku. Za dnia i w nocy Róża za­wsze dla nie­po­zna­ki za­kry­wa­ła usta ciem­ną chu­s­tecz­ką, któ­rą no­si­ła w kie­sze­ni.

— Za­kli­nam cię, w imię Stwór­cy Wszech­mo­gą­ce­go, w imię wszyst­kie­go, co naj­święt­sze, przyjdź! Mamo, przyjdź do mnie! — po­wta­rza­ła Ce­li­na. — Przyjdź!

Je­dy­ną od­po­wie­dzią, jaką uzy­ska­ła na swe ostat­nie we­zwa­nie, był ostry, spa­zma­tycz­ny ka­szel oraz świsz­czą­cy od­dech przy­bra­nej mat­ki. Bez­gło­śnie wes­tchnę­ła, w roz­pacz­li­wym ge­ście opusz­cza­jąc dło­nie na stół. Jej dłu­gie, ko­ści­ste pal­ce cięż­ko opa­dły na drew­nia­ny blat, tak jak­by na­gle ule­cia­ło z nich całe ży­cie. Gę­sto utka­na ser­we­ta nie­co stłu­mi­ła od­głos owe­go upad­ku, na­da­jąc mu od­cień po­nu­rej głu­cho­ści.

Ce­li­na wsta­ła, gwał­tow­nie od­su­wa­jąc krze­sło. Nie pa­no­wa­ła już nad swym od­de­chem, któ­ry płyn­nie prze­szedł w nie­po­ha­mo­wa­ny szloch. Jed­nym krót­kim ge­stem po­cią­gnę­ła za kra­wędź ser­we­ty. Oba na­kry­cia, jed­no na­szy­ko­wa­ne na­prze­ciw­ko dru­gie­go, upa­dły na par­kiet. Błęd­nym, otę­pia­łym wzro­kiem pa­trzy­ła, jak por­ce­la­no­we ta­le­rze prze­ła­mu­ją się na po­łów­ki, ćwiart­ki i jesz­cze mniej­sze okru­chy, le­d­wie wi­docz­ne dla oka. W koń­cu się opa­mię­ta­ła, uklę­kła i za­czę­ła ostroż­nie zbie­rać frag­men­ty po­tłu­czo­nych na­czyń. Gdy za­mia­ta­ła pod­ło­gę, w jej gło­wie bez­ład­nie kłę­bi­ły się dźwię­ki i ob­ra­zy. Bez­zęb­ne usta daw­no nie­ży­ją­cej sio­stry Mał­go­rza­ty, za­pad­nię­te oczo­do­ły Róży, wklę­słe po­licz­ki ma­łej Ma­ry­ni z sie­ro­ciń­ca przy Pie­kar­skiej, któ­ra pew­nej nie­dzie­li na­gle wdra­pa­ła się na pa­ra­pet, by móc obej­rzeć uli­cę z lotu pta­ka. Ce­li­na do­brze pa­mię­ta­ła chwi­lę, kie­dy przy­ja­ciół­ka nie­szczę­śli­wie wy­pa­dła z okna. Na wi­dok roz­trza­sku­ją­cych się o pod­ło­gę na­kryć przy­po­mnia­ła ją so­bie po­now­nie. W bia­łej su­kien­ce, z krót­ki­mi, pło­wy­mi wło­sa­mi, Ma­ry­nia sko­ja­rzy­ła jej się wów­czas z rzecz­ną mewą w lo­cie. Za chwi­lę roz­legł się głu­chy od­głos upad­ku, po­dob­ny do tego, któ­ry wy­da­ły dło­nie Ce­li­ny, opa­da­jąc na na­kry­ty lnia­nym ob­ru­sem blat, tyl­ko dużo, dużo gło­śniej­szy. Po­tem na­sta­ła dłu­ga, mo­no­ton­na ci­sza. Prze­rwał ją do­pie­ro roz­dzie­ra­ją­cy krzyk prze­cho­dzą­cej chod­ni­kiem ko­bie­ty.

Ko­le­żan­ki oczy­wi­ście obar­czy­ły winą Ce­lin­kę. Uzna­ły bo­wiem, iż rzu­ci­ła na małą zły urok. Czę­sto uśmie­cha­ła się do Ma­ry­ni pod­czas lek­cji. By­wa­ło też, że zimą spa­ły w jed­nym łóż­ku, ogrze­wa­jąc się na­wza­jem. Wspól­nie od­ra­bia­ły za­da­nia z aryt­me­ty­ki, gdyż Ce­li­na była lep­sza z ra­chun­ków. Parę razy na­wet na­pi­sa­ła za przy­ja­ciół­kę cały spraw­dzian. Róża wszyst­ko wie­dzia­ła, ale w dro­dze wy­jąt­ku, a wła­ści­wie pre­ce­den­su, przy­mknę­ła oko na to drob­ne oszu­stwo.

W tym cza­sie mia­ła bo­wiem na gło­wie inne zmar­twie­nie. Bar­dziej niż o po­stę­pach swych ma­łych pod­opiecz­nych co­raz czę­ściej my­śla­ła o na­rze­czo­nym. Gdzie on te­raz był? Co się z nim wła­ści­wie sta­ło? Edward Ty­raw­ski, spo­ro młod­szy od niej stu­dent geo­gra­fii na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim, dość czę­sto wy­my­kał się spod jej sub­tel­ne­go nad­zo­ru, by wy­jeż­dżać w od­le­głe stro­ny w po­szu­ki­wa­niu ry­zy­kow­nych przy­gód. Pew­ne­go razu wy­brał się do Azji, by już stam­tąd nie wró­cić.

Przez pe­wien czas Róża łu­dzi­ła się, iż nie­ba­wem otrzy­ma od nie­go ja­kąś wia­do­mość. Na próż­no. Po­mi­mo że tar­gał nią nie­ustan­ny nie­po­kój, sta­ra­ła się jed­nak wy­ko­ny­wać swą pra­cę obo­wiąz­ko­wo, tak jak­by ni­g­dy nic się nie sta­ło. Ową po­zor­ną sta­bi­li­za­cję zdo­ła­ła utrzy­mać dość dłu­go. Do­pie­ro w dzie­sią­tą rocz­ni­cę fa­tal­ne­go wy­jaz­du Edwar­da pe­dan­tycz­nie po­ukła­da­ny świat Róży roz­sy­pał się w drob­ny mak. Tę­sk­no­ta, do­tąd moc­no trzy­ma­na w ry­zach, wy­bu­chła te­raz ze zdwo­jo­ną siłą, ni­czym rwą­ca rze­ka, roz­sa­dza­jąc wszyst­kie mo­zol­nie wznie­sio­ne za­po­ry że­la­znej dys­cy­pli­ny. To­nąc w od­mę­tach nie­po­skro­mio­nej roz­pa­czy, Róża sta­ła się oschła i nie­przy­stęp­na. Opusz­cza­ła lek­cje, krzy­cza­ła na dzie­ci, mie­wa­ła ostre ata­ki hi­ste­rii. Zda­rza­ły jej się na­wet chwi­lo­we za­ni­ki pa­mię­ci. Za­kon­ni­ce za­czę­ły krzy­wo na nią pa­trzeć, aż w koń­cu, po kil­ku mie­sią­cach ka­ry­god­nych nie­do­pa­trzeń, pod ja­kimś dy­plo­ma­tycz­nym pre­tek­stem po­zby­ły się opę­ta­nej przez ża­ło­bę na­uczy­ciel­ki.

W dniu, gdy zja­wi­ła się w szko­le po raz ostat­ni, mia­ło miej­sce prze­dziw­ne zda­rze­nie. Na dźwięk dzwon­ka wszyst­kie dzie­ci wy­bie­gły z kla­sy, po­zo­sta­wia­jąc ją samą. Na­gle za­uwa­ży­ła, że oprócz niej w po­miesz­cze­niu znaj­du­je się rów­nież jed­na z uczen­nic. Była to je­de­na­sto­let­nia Ce­lin­ka Sin­ger. Pew­nym kro­kiem po­de­szła do pod­wyż­szo­ne­go biur­ka, za­dar­ła gło­wę do góry i wbi­ła swe wiel­kie, sza­re oczy w ścią­gnię­tą twarz Róży.

— Wiem, gdzie jest Edward — oznaj­mi­ła.

Przez chwi­lę sta­ły nie­ru­cho­mo na­prze­ciw­ko sie­bie, tak jak­by za spra­wą ma­gicz­ne­go za­klę­cia za­mie­ni­ły się w dwa ka­mien­ne po­są­gi. „Skąd ona może wie­dzieć, gdzie jest Edward?!” — po­my­śla­ła Róża, uśmie­cha­jąc się sar­ka­stycz­nie. Je­de­na­sto­lat­ka od­wza­jem­ni­ła ten uśmiech, naj­wy­raź­niej bio­rąc go za do­brą mo­ne­tę. Jej ład­nie wy­kro­jo­ne, bla­de war­gi wy­gię­ły się ku gó­rze, na­da­jąc drob­nej dzie­cin­nej twa­rzycz­ce na wpół po­god­ny, a za­ra­zem na wpół me­lan­cho­lij­ny wy­raz.

Róża po­czu­ła na­ra­sta­ją­ce roz­draż­nie­nie. Do­pie­ro po chwi­li w peł­ni zro­zu­mia­ła sens wy­po­wie­dzia­ne­go przez dziew­czyn­kę, na po­zór bez­sen­sow­ne­go zda­nia. Wów­czas ob­la­ła ją fala go­rą­ce­go, a na­stęp­nie zim­ne­go potu. Wie­dzia­ła, że wy­da­rzy­ło się coś nie­do­bre­go.

— Nie wie­rzy mi pani — po­wie­dzia­ła z wy­rzu­tem Ce­lin­ka. — Ale się pani prze­ko­na, że mó­wię praw­dę.

W gło­wie Róży za­kło­po­ta­nie mie­sza­ło się z nie­od­par­tym przy­mu­sem po­trak­to­wa­nia tych słów po­waż­nie. Dziew­czyn­ka o ta­jem­ni­czym spoj­rze­niu zu­peł­nie bez­in­te­re­sow­nie ofe­ro­wa­ła jej roz­wią­za­nie za­gad­ki, któ­ra tra­wi­ła ją ni­czym śmier­tel­na cho­ro­ba. Dla­cze­go? I skąd mo­gła wie­dzieć, że Edward za­gi­nął? Skąd w ogó­le wie­dzia­ła, kim jest Edward? „Może sio­stra Ho­no­ra­ta ma ra­cję i w tej ma­łej rze­czy­wi­ście coś sie­dzi?” — prze­mknę­ło Róży przez myśl. Jej cia­ło prze­biegł gwał­tow­ny dreszcz.

— Nikt nie wie, gdzie jest Edward — ucię­ła, z tru­dem kon­tro­lu­jąc wy­buch emo­cji. — Na­wet po­li­cja, na­wet jego wła­sna mat­ka!

— Ja wiem, pro­szę pani — od­rze­kła spo­koj­nie dziew­czyn­ka.

— Skąd ty to mo­żesz wie­dzieć? — za­py­ta­ła Róża. — Prze­cież nie wi­dzia­łaś tego czło­wie­ka na oczy!

Brwi Ce­lin­ki lek­ko się ścią­gnę­ły, zdra­dza­jąc, że wy­chwy­ci­ła sar­kazm w jej gło­sie.

— Nie po­tra­fię pani wy­tłu­ma­czyć, skąd ja to wiem — przy­zna­ła. — Ale przy­się­gam, że to praw­da. Przy­się­gam to pani na du­szę mo­jej mamy. I na tatę.

Róża się prze­że­gna­ła.

— Nie wol­no przy­się­gać! — zga­ni­ła ją. — To grzech śmier­tel­ny!

Od­wró­ci­ła gło­wę i wzię­ła głę­bo­ki od­dech, sta­ra­jąc się w ten spo­sób utrzy­mać pa­no­wa­nie nad sobą.

— To, że prze­padł jak ka­mień w wodę, jesz­cze ni­cze­go nie do­wo­dzi… — po­wie­dzia­ła po chwi­li. — Może rze­czy­wi­ście wy­je­chał do Azji? Może znu­dzi­ła go tu­tej­sza mo­no­to­nia i po­sta­no­wił zwie­dzić świat?

Oczy Ce­lin­ki po­ciem­nia­ły.

— Pani na­rze­czo­ny ni­g­dy nie wy­je­chał z Kra­ko­wa — oświad­czy­ła nie­mal uro­czy­ście.

— Po­wiedz, co się z nim sta­ło! — roz­ka­za­ła gwał­tow­nie Róża, chwy­ta­jąc ją za ra­mio­na swy­mi lo­do­wa­ty­mi pal­ca­mi o ob­gry­zio­nych do krwi pa­znok­ciach.

— Edward nie żyje — od­par­ła ści­szo­nym gło­sem dziew­czyn­ka. — Za­pro­wa­dzę pa­nią w to miej­sce.

W tej sa­mej chwi­li Róża za­nio­sła się kasz­lem. Pu­ści­ła małą i wsta­ła, jed­no­cze­śnie szyb­ko wy­do­by­wa­jąc z kie­sze­ni swą ciem­ną chu­s­tecz­kę, któ­rą pod­nio­sła do ust. Ni­g­dy nie ka­sła­ła tak dłu­go. Ce­lin­ka za­uwa­ży­ła, że sta­ran­nie wy­cie­ra war­gi i pod­bró­dek.

— Czy do­brze się pani czu­je? — za­py­ta­ła.

— To tyl­ko ka­szel — brzmia­ła od­po­wiedź.

Po­szły pro­sto na Mi­ko­łaj­ską 32, do sie­dzi­by C.K. Dy­rek­cji Po­li­cji, moc­no trzy­ma­jąc się za ręce. Na­ów­czas (jesz­cze tyl­ko) nad­ko­mi­sarz Karl Gu­stav von Klo­ster­berg, do któ­re­go ga­bi­ne­tu za­pro­wa­dził je mło­dy funk­cjo­na­riusz, bez­par­do­no­wo wy­śmiał opo­wie­dzia­ną przez nie hi­sto­rię. Wspar­ty o blat swe­go biur­ka, przy­glą­dał im się z uśmiesz­kiem peł­nym po­li­to­wa­nia. Wte­dy Ce­lin­ka chwy­ci­ła go za ma­syw­ną, tłu­stą dłoń i moc­no po­cią­gnę­ła ku so­bie.

— Co ty wy­pra­wiasz, jun­ge Dame3? Cóż to za skan­da­licz­ne ma­nie­ry? — obu­rzył się po­li­cjant.

— Pro­szę jej wy­słu­chać — po­wie­dzia­ła sta­now­czo Róża. — Ist­nie­je spo­re praw­do­po­do­bień­stwo, że mówi praw­dę.

Nad­ko­mi­sarz von Klo­ster­berg dźwi­gnął swe ol­brzy­mie, zwa­li­ste ciel­sko z wy­god­ne­go, obi­te­go skó­rą krze­sła.

— Le­karz ka­zał mi się wię­cej ru­szać, więc dziś wy­bio­rę się z pa­nia­mi na spa­cer — wy­sa­pał le­ni­wie.

Na wska­za­ne przez Ce­lin­kę miej­sce do­tar­li pie­szo. Znaj­do­wa­ło się ono na te­re­nie Pół­w­sia Zwie­rzy­niec­kie­go, bar­dzo bli­sko klasz­to­ru Nor­ber­ta­nek. Zgod­nie z in­struk­cja­mi od­na­le­zio­no tam wy­schnię­tą stud­nię, a w niej — ludz­ki szkie­let. Na ten wi­dok Róża uklę­kła, roz­dzie­ra­ją­co szlo­cha­jąc. Z oba­wy, że może się rzu­cić do szy­bu, von Klo­ster­berg moc­no chwy­cił ją za ra­mio­na i prze­mo­cą usi­ło­wał pod­nieść. Nie zdą­ży­ła już się­gnąć po swą chu­s­tecz­kę. Kil­ka kro­pel wy­ka­sła­nej przez nią ja­sno­czer­wo­nej krwi pry­snę­ło na no­gaw­kę spodni nad­ko­mi­sa­rza.

Na to wspo­mnie­nie Ce­li­na za­mknę­ła oczy. Za­re­je­stro­wa­ne dzie­cię­cym wzro­kiem ob­ra­zy po­wra­ca­ły do niej bo­wiem wie­lo­krot­nie, nie­kie­dy we śnie, a nie­kie­dy na ja­wie, gdy osła­bio­ny bez­sen­no­ścią oraz wy­cień­czo­ny zmar­twie­nia­mi or­ga­nizm pod­da­wał się bez wal­ki po­tęż­ne­mu od­dzia­ły­wa­niu pa­mię­ci. Po ja­kimś cza­sie wró­cił też sam Edward. Dru­gi raz od­wie­dził Ce­li­nę mniej wię­cej po czte­rech la­tach, do­kład­nie w dniu jej pięt­na­stych uro­dzin, póź­niej zaś jego wi­zy­ty sta­ły się co­raz częst­sze i co­raz bar­dziej na­tręt­ne.

Jesz­cze tego sa­me­go dnia Róża za­bra­ła swą byłą wy­cho­wan­kę z sie­ro­ciń­ca do miesz­ka­nia, któ­re od nie­daw­na wy­naj­mo­wa­ła po oka­zyj­nej ce­nie w ka­mie­ni­cy przy uli­cy Go­łę­biej. Z cza­sem, nie bez kło­po­tu, zdo­ła­ła zmie­nić na­zwi­sko ma­łej z Sin­ger na wła­sne — Dem­biń­ska, by w ten spo­sób sym­bo­licz­nie wzmoc­nić swą więź z dziew­czyn­ką. Po­mi­mo że ta ni­g­dy nie po­wie­dzia­ła do niej „mamo”, ko­cha­ła ją nie­mal na rów­ni z ro­dzo­ną, utra­co­ną mat­ką.

Po­cząt­ko­wo Róża za­ra­bia­ła na swą nową, dwu­oso­bo­wą ro­dzi­nę ko­re­pe­ty­cja­mi z nie­miec­kie­go, ła­ci­ny i ra­chun­ków. Okres ten nie trwał jed­nak zbyt dłu­go, gdyż wkrót­ce Ce­li­na sama za­czę­ła pra­co­wać w po­dob­nym cha­rak­te­rze, osią­ga­jąc co­raz lep­sze wy­ni­ki oraz zjed­nu­jąc so­bie wiel­ką sym­pa­tię dzie­ci. Szyb­ko sta­ła się rów­nież ulu­bie­ni­cą ich ma­tek, któ­re po­le­ca­ły jed­na dru­giej ową miłą, cier­pli­wą i rze­tel­ną mło­dą na­uczy­ciel­kę.

Re­ko­men­do­wa­li ją so­bie jed­nak­że nie tyl­ko tro­skli­wi ro­dzi­ce. Gdy pew­ne­go li­sto­pa­do­we­go wie­czo­ru po­mo­gła pew­nej zroz­pa­czo­nej ko­bie­cie na­wią­zać kon­takt ze zmar­łym bra­tem, o jej nie­zwy­kłych zdol­no­ściach wkrót­ce do­wie­dzia­ło się co naj­mniej pół Kra­ko­wa, dama ta pro­wa­dzi­ła bo­wiem bo­ga­te ży­cie to­wa­rzy­skie. W efek­cie kil­ka bo­go­boj­nych ro­dzin zre­zy­gno­wa­ło z ofe­ro­wa­nych przez nią usług edu­ka­cyj­nych, lecz w miej­sce daw­nych po­ja­wi­li się nowi klien­ci: lu­dzie pra­gną­cy za wszel­ką ceną po­ro­zu­mieć się z utra­co­ny­mi bli­ski­mi.

Pa­ra­dok­sal­nie je­dy­ną oso­bą, któ­rej Ce­li­na nie była w sta­nie po­móc, była ona sama. Tra­gicz­na, a za­ra­zem ta­jem­ni­cza po­stać zmar­łej pani Sin­ger sta­ła się jej wiel­ką ob­se­sją. Nie było ty­go­dnia, w któ­rym co naj­mniej dwa razy nie usi­ło­wa­ła na wszel­kie moż­li­we spo­so­by przy­wo­łać du­cha mat­ki. Wszyst­ko na dar­mo. Ani żar­li­we mo­dli­twy, ani okul­ty­stycz­ne ry­tu­ały nie przy­no­si­ły po­żą­da­ne­go skut­ku.

Tym­cza­sem Róża ka­sła­ła co­raz moc­niej i co­raz ob­fi­ciej plu­ła krwią.

3 niem. Mło­da damo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: