Mechaniczna ćma - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Mechaniczna ćma - ebook
"Mechaniczna ćma" to kolejna powieść autorki "Augusta Nachta" i "Krzyku Persefony", osadzona w realiach Krakowa z przełomu XIX i XX wieku. Pisarka eksploruje w niej – wraz z czytelnikiem – tajemniczy labirynt ludzkich pragnień i obsesji oraz nieuchwytnych demonów, jakie czyhają na drodze do ich realizacji.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-588-5 |
Rozmiar pliku: | 565 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do Czytelnika
Nocne motyle. Piękne, niesamowite, dla niektórych przerażające. Więźniowie nocy tak zapatrzeni w światło, że gotowi są umrzeć, byle tylko doświadczyć jego blasku. W zetknięciu z szybą lub inną przezroczystą powierzchnią rozpaczliwie uderzają o nią skrzydłami, chcąc przedostać się na drugą stronę, gdzie panuje jasność. Jednakże największą tęsknotę budzą w ich owadzich sercach lampy oraz świece. Pragnąc za wszelką cenę zjednoczyć się z nimi, ćmy lecą prosto w objęcia swoich nieświadomych zabójców.
Z pozoru nie tak efektowne, jak ich dzienne rodzeństwo, te tajemnicze, uwodzicielskie owady, które z narażeniem życia dążą do realizacji swego pragnienia, towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. Ludzie łapią je w sieci, okrutnie nabijają na szpilki, oprawiają w ramki, wplatają w scenerię różnorakich obrazów i utworów literackich, a nawet przerabiają na biżuterię.
Przypisujemy im też różne znaczenia, czasami pozytywne, napawające nadzieją, a czasami negatywne, budzące metafizyczną grozę. Jedni widzą w nich dusze zbawione, inni te zbłąkane, jeszcze inni byty na wpół demoniczne, zwiastunów śmierci, zdradzieckich posłańców chaosu. Niektóre ludy wierzą, że pod ich postacią kryją się niebezpieczne wiedźmy czy zmory.
Osobiście uważam ćmy za istoty symboliczne, za znak głębokiej tęsknoty oraz desperackiego poszukiwania naznaczonego wiecznym niepokojem. Ich tragiczne, Ikarowe piękno, autodestrukcyjna pogoń za ukochanym światłem i szalony, nieskładny lot doskonale ilustrują stan ducha właściwy bez wyjątku każdemu człowiekowi. Podobnie jak ludzkie marzenia, ćmy również latają bezszelestnie.
Kraków, 2016
Dusza przyciąga to, co potajemnie skrywa; to, co kocha, lecz także i to, czego się boi.
James Allen (1864—1912)Prolog
Był 20 lutego 1875 roku. Dochodziła północ. Skąpany w promieniach księżyca dwunastowieczny klasztor sióstr Norbertanek majestatycznie górował nad całą okolicą. Srebrzyste światło wraz z ciągnącą od rzeki gęstą mgłą zdawały się zespalać w jedną, nierozdzielną całość, wspólnymi siłami otulając dostojną budowlę oraz sąsiadujący z nią obszar, niczym delikatny, wilgotny kokon.
Z całej tej ulotnej, miękkiej konstrukcji, utkanej z niewidzialnych cząsteczek powietrza i wody, emanował błogi, prawie anielski spokój. Stopniowo wchłaniała ona w siebie mniejsze budynki, chłopskie chaty tudzież rosnące przy nich bezlistne o tej porze roku drzewa owocowe. Za potężnymi murami jakaś mniszka samotnie śpiewała Psalm 50. Jej czysty, srebrny głos zdawał się wzlatywać ku niebu na skrzydłach mgły.
Po ostrej kłótni z jednym ze swych przyjaciół pewien młody człowiek wyszedł z pobliskiej karczmy, by ostudzić rozgrzany do czerwoności umysł, wtapiając się w otaczającą ciszę. Oczarowany dochodzącymi z oddali echami urzekającego śpiewu anonimowej zakonnicy, podążył w stronę klasztoru, by móc z bliska nacieszyć się cudowną muzyką.
Gdy znalazł się niedaleko zabudowań, poczuł na twarzy orzeźwiające kropelki zawieszone w zimnym powietrzu.
— Miserere mei, Deus secundum magnam misericordiam tuam. Et secundum multitudinem miserationum tuarum, dele iniquitatem meam…1
Bezwiednie powtarzając w myślach słyszalne coraz wyraźniej słowa psalmu, stopniowo pozwalał się pochłonąć mgle. Wkrótce srebrzysty kokon wessał go całkowicie.
Po obejściu dookoła całego klasztoru zapuścił się dalej. Co jakiś czas zahaczał o cierniste zarośla lub potykał się o kamienie, lecz nie zważał na te drobne przeszkody. Szedł przed siebie niczym zahipnotyzowany, prawie po omacku, rozkoszując się prostą, czystą pieśnią płynącą z wnętrza średniowiecznej budowli. Niedawny gniew i rozgoryczenie ustąpiły miejsca metafizycznemu uniesieniu. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwy, jak właśnie teraz.
Wtem, niespodziewanie, coś poruszyło się z tyłu, tuż za jego plecami. Odwrócił się z prędkością błyskawicy, natychmiast przytomniejąc. Słyszał wyraźnie czyjś chrapliwy oddech, który zdawał się rezonować pod sklepieniem mglistej kopuły nieba. Coraz bliżej i bliżej… Zakonnica wciąż śpiewała, lecz jej natchniony, surowy mezzosopran znajdował się już poza zasięgiem młodego człowieka. Nagły, a zarazem bardzo silny cios kamieniem w potylicę odebrał mu wzrok, słuch i przytomność.
Gdy napastnik pospiesznie opróżniał kieszenie swej ofiary, niechcący upuścił kilka monet. Zderzywszy się w locie, dźwięcznie zabrzęczały, przez parę sekund zagłuszając mniszkę, po czym prawie bezgłośnie upadły na ziemię. Nieznajomy natychmiast zaczął po omacku badać zamarzniętą glebę, lecz odnalazł jedynie część z nich, gdyż większość perfidnie zaszyła się pod stertami gnijących liści.
Upewniwszy się, że poza ową dość znikomą sumą pieniędzy młodzieniec nie ma przy sobie żadnych wartościowych przedmiotów, nieznajomy złapał go pod ramiona. Charcząc przy tym niczym wygłodniała bestia, zawlókł nad brzeg starej, wyschniętej studni, nieużywanej już od ponad pół wieku. Odsunął na bok zakrywającą ją, mocno spróchniałą pokrywę i przeciągnął ciało dalej, aż głowa bezwładnie zawisła nad samym otworem. Następnie nabrał w płuca dużą ilość zimnego powietrza, po czym z całej siły wrzucił nieprzytomnego mężczyznę do głębokiego na kilkanaście metrów, omszałego dołu.
— Cor mundum crea in me, Deus: et spiritum rectum innova in visceribus meis…2 — niosło się po okolicy niczym żałobny tren, gdy złoczyńca z powrotem nasuwał gnijącą pokrywę na studnię, zasypując ją ziemią oraz resztkami martwych roślin. Oddalił się szybkim krokiem, by wreszcie rozpłynąć się we mgle na podobieństwo infernalnej zjawy.
Szkielet odnaleziono jedenaście lat później, prawie cudem, lecz przyczyny zgonu nie udało się już ustalić. Śmierć oznaczono więc w aktach jako „niewyjaśniona”. Po krótkim okresie ogólnej ekscytacji makabrycznym odkryciem, barwnie opisanym przez wszystkie bez wyjątku gazety (w jednym z dzienników do drastycznych szczegółów dołączono nawet odpowiednie ilustracje, wykonane oczywiście nie z autopsji, lecz z wyobraźni), krakowianie zupełnie o nim zapomnieli.
1 łac. Zmiłuj się nade mną, Boże, według wielkiego miłosierdzia twego: a według mnóstwa litości twoich zgładź nieprawość moję (przeł. J. Wujek).
2 łac. Serce czyste stwórz we mnie, Boże! i ducha prawego odnów we wnętrznościach moich (przeł. J. Wujek).Rozdział 1. Talizman Celiny
Zza ściany dobiegał suchy kaszel Róży Dembińskiej. Zima roku 1900 nie była dla niej zbyt łaskawa. Pomimo że właśnie nastał już marzec, mróz nadal mocno trzymał, a w słabo opalanym mieszkaniu przy ulicy Gołębiej w Krakowie panował przejmujący chłód. Towarzysząca mu wilgoć penetrowała aż do szpiku kości, co sprawiło, że stan cierpiącej na suchoty byłej nauczycielki znacznie się pogorszył.
Jej przybrana córka Celina, równie jak Róża wrażliwa na zimno, mocno naciągnęła szal na ramiona. Oddychała coraz głębiej i wolniej. Na dość wysokim, gładkim czole w kolorze jasnej kości słoniowej pojawiły się krople lodowatego potu. Bicie własnego serca oraz głośny szum krwi w uszach w końcu zagłuszyły odgłos kaszlu, nie zdołały jednak zmącić silnej koncentracji, gdyż wzrastała ona z każdą sekundą.
W salonie, i tak już niezbyt jasnym, zapanował teraz późnopopołudniowy, a właściwie już przedwieczorny półmrok. Dwa czarne lichtarze wyrastały z parapetów obu okien niczym uschłe drzewa, wznosząc swe płonące, sczerniałe konary ku szarzejącemu, dawno niemalowanemu sufitowi, na ścianach zaś powstały różnokształtne cienie — zwiastuny nadciągającej ciemności.
Celina zakryła twarz obiema rękoma, bezwiednie wypuszczając z prawej dłoni swój medalion po matce, który dotychczas mocno ściskała. Uwolniony, wykonał w powietrzu parę skocznych, bardzo nieregularnych obrotów, by w końcu zatrzymać się w miejscu, a następnie spocząć na purytańsko surowym karczku ciemnobrązowej, mocno już podniszczonej bluzki.
Ususzony nocny motyl, zatopiony w szklanej masie wiele lat temu, wyglądał w blasku świec niezwykle żywotnie. Opalizujące kręgi na jedwabistych skrzydłach odbijały drżące światło świec niczym cztery srebrzyste księżyce. Dwa większe, o niebieskawym odcieniu, zawierały w sobie dwa mniejsze, ciemne, prawie czarne. Obserwowane z bliska, desenie te przypominały trochę ludzkie oczy.
Martwego owada pogrzebano niegdyś w owym przezroczystym sarkofagu na specjalne zamówienie. Ojciec Celiny miał go bowiem podarować matce, chcąc choćby w ten symboliczny sposób, w przypływie wyrzutów sumienia, osłodzić ukochanej swe częste zdrady oraz zaniedbania. Nie zmieniło to jednak faktu, iż odwiedzał ją coraz rzadziej, aż ostatecznie zaniechał wizyt.
Wedle zdobytych przez nią informacji, wyjechał do rodzinnego Lwowa, gdzie w jakiś czas później poślubił inną kobietę. O istnieniu swej córki prawdopodobnie nigdy się nie dowiedział. Wiekowa dozorczyni, jedyna pomocnica matki Celiny, a zarazem towarzyszka ostatnich chwil jej życia, przedwcześnie zgasłego w wyniku infekcji okołoporodowej, zaniosła niemowlę do szpitala świętego Łazarza, obwiązawszy dziewczynce nietuzinkową ozdobę wokół szyi.
Całą tę smutną historię opowiedziała Celinie siostra Małgorzata, której owa staruszka przekazała ją pod opiekę jako noworodka. Gdy w 1886 roku zlikwidowano przyszpitalny sierociniec, jego małych pensjonariuszy przeniesiono do niedawno otwartego domu dziecka przy ulicy Piekarskiej 4, prowadzonego przez Siostry Miłosierdzia na krakowskim Kazimierzu. Tam szkolną wychowawczynią Celiny została czterdziestoletnia wówczas Róża Dembińska.
Płomienie świec stawały się coraz wyższe i bardziej strzeliste niczym pinakle zdobiące gotycką świątynię. Celina wciąż trzymała twarz w dłoniach, przyzywając w myślach zmarłą matkę, nieznaną sobie nawet z imienia. Uporczywe prośby, którymi miała nadzieję przywabić jej ducha do cienistego salonu na Gołębiej, raz po raz zakłócały długie napady dochodzącego zza ściany kaszlu.
Odkąd Celina sięgała pamięcią, Róża zawsze kasłała. Na początku sporadycznie, później jednak, z biegiem lat, coraz częściej, coraz intensywniej. Z początku nieumyślnie budziła tym Celinę w nocy. Ona jednak z czasem przyzwyczaiła się do dolatującego zza ściany rzężąco-szczekającego dźwięku. Za dnia i w nocy Róża zawsze dla niepoznaki zakrywała usta ciemną chusteczką, którą nosiła w kieszeni.
— Zaklinam cię, w imię Stwórcy Wszechmogącego, w imię wszystkiego, co najświętsze, przyjdź! Mamo, przyjdź do mnie! — powtarzała Celina. — Przyjdź!
Jedyną odpowiedzią, jaką uzyskała na swe ostatnie wezwanie, był ostry, spazmatyczny kaszel oraz świszczący oddech przybranej matki. Bezgłośnie westchnęła, w rozpaczliwym geście opuszczając dłonie na stół. Jej długie, kościste palce ciężko opadły na drewniany blat, tak jakby nagle uleciało z nich całe życie. Gęsto utkana serweta nieco stłumiła odgłos owego upadku, nadając mu odcień ponurej głuchości.
Celina wstała, gwałtownie odsuwając krzesło. Nie panowała już nad swym oddechem, który płynnie przeszedł w niepohamowany szloch. Jednym krótkim gestem pociągnęła za krawędź serwety. Oba nakrycia, jedno naszykowane naprzeciwko drugiego, upadły na parkiet. Błędnym, otępiałym wzrokiem patrzyła, jak porcelanowe talerze przełamują się na połówki, ćwiartki i jeszcze mniejsze okruchy, ledwie widoczne dla oka. W końcu się opamiętała, uklękła i zaczęła ostrożnie zbierać fragmenty potłuczonych naczyń. Gdy zamiatała podłogę, w jej głowie bezładnie kłębiły się dźwięki i obrazy. Bezzębne usta dawno nieżyjącej siostry Małgorzaty, zapadnięte oczodoły Róży, wklęsłe policzki małej Maryni z sierocińca przy Piekarskiej, która pewnej niedzieli nagle wdrapała się na parapet, by móc obejrzeć ulicę z lotu ptaka. Celina dobrze pamiętała chwilę, kiedy przyjaciółka nieszczęśliwie wypadła z okna. Na widok roztrzaskujących się o podłogę nakryć przypomniała ją sobie ponownie. W białej sukience, z krótkimi, płowymi włosami, Marynia skojarzyła jej się wówczas z rzeczną mewą w locie. Za chwilę rozległ się głuchy odgłos upadku, podobny do tego, który wydały dłonie Celiny, opadając na nakryty lnianym obrusem blat, tylko dużo, dużo głośniejszy. Potem nastała długa, monotonna cisza. Przerwał ją dopiero rozdzierający krzyk przechodzącej chodnikiem kobiety.
Koleżanki oczywiście obarczyły winą Celinkę. Uznały bowiem, iż rzuciła na małą zły urok. Często uśmiechała się do Maryni podczas lekcji. Bywało też, że zimą spały w jednym łóżku, ogrzewając się nawzajem. Wspólnie odrabiały zadania z arytmetyki, gdyż Celina była lepsza z rachunków. Parę razy nawet napisała za przyjaciółkę cały sprawdzian. Róża wszystko wiedziała, ale w drodze wyjątku, a właściwie precedensu, przymknęła oko na to drobne oszustwo.
W tym czasie miała bowiem na głowie inne zmartwienie. Bardziej niż o postępach swych małych podopiecznych coraz częściej myślała o narzeczonym. Gdzie on teraz był? Co się z nim właściwie stało? Edward Tyrawski, sporo młodszy od niej student geografii na Uniwersytecie Jagiellońskim, dość często wymykał się spod jej subtelnego nadzoru, by wyjeżdżać w odległe strony w poszukiwaniu ryzykownych przygód. Pewnego razu wybrał się do Azji, by już stamtąd nie wrócić.
Przez pewien czas Róża łudziła się, iż niebawem otrzyma od niego jakąś wiadomość. Na próżno. Pomimo że targał nią nieustanny niepokój, starała się jednak wykonywać swą pracę obowiązkowo, tak jakby nigdy nic się nie stało. Ową pozorną stabilizację zdołała utrzymać dość długo. Dopiero w dziesiątą rocznicę fatalnego wyjazdu Edwarda pedantycznie poukładany świat Róży rozsypał się w drobny mak. Tęsknota, dotąd mocno trzymana w ryzach, wybuchła teraz ze zdwojoną siłą, niczym rwąca rzeka, rozsadzając wszystkie mozolnie wzniesione zapory żelaznej dyscypliny. Tonąc w odmętach nieposkromionej rozpaczy, Róża stała się oschła i nieprzystępna. Opuszczała lekcje, krzyczała na dzieci, miewała ostre ataki histerii. Zdarzały jej się nawet chwilowe zaniki pamięci. Zakonnice zaczęły krzywo na nią patrzeć, aż w końcu, po kilku miesiącach karygodnych niedopatrzeń, pod jakimś dyplomatycznym pretekstem pozbyły się opętanej przez żałobę nauczycielki.
W dniu, gdy zjawiła się w szkole po raz ostatni, miało miejsce przedziwne zdarzenie. Na dźwięk dzwonka wszystkie dzieci wybiegły z klasy, pozostawiając ją samą. Nagle zauważyła, że oprócz niej w pomieszczeniu znajduje się również jedna z uczennic. Była to jedenastoletnia Celinka Singer. Pewnym krokiem podeszła do podwyższonego biurka, zadarła głowę do góry i wbiła swe wielkie, szare oczy w ściągniętą twarz Róży.
— Wiem, gdzie jest Edward — oznajmiła.
Przez chwilę stały nieruchomo naprzeciwko siebie, tak jakby za sprawą magicznego zaklęcia zamieniły się w dwa kamienne posągi. „Skąd ona może wiedzieć, gdzie jest Edward?!” — pomyślała Róża, uśmiechając się sarkastycznie. Jedenastolatka odwzajemniła ten uśmiech, najwyraźniej biorąc go za dobrą monetę. Jej ładnie wykrojone, blade wargi wygięły się ku górze, nadając drobnej dziecinnej twarzyczce na wpół pogodny, a zarazem na wpół melancholijny wyraz.
Róża poczuła narastające rozdrażnienie. Dopiero po chwili w pełni zrozumiała sens wypowiedzianego przez dziewczynkę, na pozór bezsensownego zdania. Wówczas oblała ją fala gorącego, a następnie zimnego potu. Wiedziała, że wydarzyło się coś niedobrego.
— Nie wierzy mi pani — powiedziała z wyrzutem Celinka. — Ale się pani przekona, że mówię prawdę.
W głowie Róży zakłopotanie mieszało się z nieodpartym przymusem potraktowania tych słów poważnie. Dziewczynka o tajemniczym spojrzeniu zupełnie bezinteresownie oferowała jej rozwiązanie zagadki, która trawiła ją niczym śmiertelna choroba. Dlaczego? I skąd mogła wiedzieć, że Edward zaginął? Skąd w ogóle wiedziała, kim jest Edward? „Może siostra Honorata ma rację i w tej małej rzeczywiście coś siedzi?” — przemknęło Róży przez myśl. Jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz.
— Nikt nie wie, gdzie jest Edward — ucięła, z trudem kontrolując wybuch emocji. — Nawet policja, nawet jego własna matka!
— Ja wiem, proszę pani — odrzekła spokojnie dziewczynka.
— Skąd ty to możesz wiedzieć? — zapytała Róża. — Przecież nie widziałaś tego człowieka na oczy!
Brwi Celinki lekko się ściągnęły, zdradzając, że wychwyciła sarkazm w jej głosie.
— Nie potrafię pani wytłumaczyć, skąd ja to wiem — przyznała. — Ale przysięgam, że to prawda. Przysięgam to pani na duszę mojej mamy. I na tatę.
Róża się przeżegnała.
— Nie wolno przysięgać! — zganiła ją. — To grzech śmiertelny!
Odwróciła głowę i wzięła głęboki oddech, starając się w ten sposób utrzymać panowanie nad sobą.
— To, że przepadł jak kamień w wodę, jeszcze niczego nie dowodzi… — powiedziała po chwili. — Może rzeczywiście wyjechał do Azji? Może znudziła go tutejsza monotonia i postanowił zwiedzić świat?
Oczy Celinki pociemniały.
— Pani narzeczony nigdy nie wyjechał z Krakowa — oświadczyła niemal uroczyście.
— Powiedz, co się z nim stało! — rozkazała gwałtownie Róża, chwytając ją za ramiona swymi lodowatymi palcami o obgryzionych do krwi paznokciach.
— Edward nie żyje — odparła ściszonym głosem dziewczynka. — Zaprowadzę panią w to miejsce.
W tej samej chwili Róża zaniosła się kaszlem. Puściła małą i wstała, jednocześnie szybko wydobywając z kieszeni swą ciemną chusteczkę, którą podniosła do ust. Nigdy nie kasłała tak długo. Celinka zauważyła, że starannie wyciera wargi i podbródek.
— Czy dobrze się pani czuje? — zapytała.
— To tylko kaszel — brzmiała odpowiedź.
Poszły prosto na Mikołajską 32, do siedziby C.K. Dyrekcji Policji, mocno trzymając się za ręce. Naówczas (jeszcze tylko) nadkomisarz Karl Gustav von Klosterberg, do którego gabinetu zaprowadził je młody funkcjonariusz, bezpardonowo wyśmiał opowiedzianą przez nie historię. Wsparty o blat swego biurka, przyglądał im się z uśmieszkiem pełnym politowania. Wtedy Celinka chwyciła go za masywną, tłustą dłoń i mocno pociągnęła ku sobie.
— Co ty wyprawiasz, junge Dame3? Cóż to za skandaliczne maniery? — oburzył się policjant.
— Proszę jej wysłuchać — powiedziała stanowczo Róża. — Istnieje spore prawdopodobieństwo, że mówi prawdę.
Nadkomisarz von Klosterberg dźwignął swe olbrzymie, zwaliste cielsko z wygodnego, obitego skórą krzesła.
— Lekarz kazał mi się więcej ruszać, więc dziś wybiorę się z paniami na spacer — wysapał leniwie.
Na wskazane przez Celinkę miejsce dotarli pieszo. Znajdowało się ono na terenie Półwsia Zwierzynieckiego, bardzo blisko klasztoru Norbertanek. Zgodnie z instrukcjami odnaleziono tam wyschniętą studnię, a w niej — ludzki szkielet. Na ten widok Róża uklękła, rozdzierająco szlochając. Z obawy, że może się rzucić do szybu, von Klosterberg mocno chwycił ją za ramiona i przemocą usiłował podnieść. Nie zdążyła już sięgnąć po swą chusteczkę. Kilka kropel wykasłanej przez nią jasnoczerwonej krwi prysnęło na nogawkę spodni nadkomisarza.
Na to wspomnienie Celina zamknęła oczy. Zarejestrowane dziecięcym wzrokiem obrazy powracały do niej bowiem wielokrotnie, niekiedy we śnie, a niekiedy na jawie, gdy osłabiony bezsennością oraz wycieńczony zmartwieniami organizm poddawał się bez walki potężnemu oddziaływaniu pamięci. Po jakimś czasie wrócił też sam Edward. Drugi raz odwiedził Celinę mniej więcej po czterech latach, dokładnie w dniu jej piętnastych urodzin, później zaś jego wizyty stały się coraz częstsze i coraz bardziej natrętne.
Jeszcze tego samego dnia Róża zabrała swą byłą wychowankę z sierocińca do mieszkania, które od niedawna wynajmowała po okazyjnej cenie w kamienicy przy ulicy Gołębiej. Z czasem, nie bez kłopotu, zdołała zmienić nazwisko małej z Singer na własne — Dembińska, by w ten sposób symbolicznie wzmocnić swą więź z dziewczynką. Pomimo że ta nigdy nie powiedziała do niej „mamo”, kochała ją niemal na równi z rodzoną, utraconą matką.
Początkowo Róża zarabiała na swą nową, dwuosobową rodzinę korepetycjami z niemieckiego, łaciny i rachunków. Okres ten nie trwał jednak zbyt długo, gdyż wkrótce Celina sama zaczęła pracować w podobnym charakterze, osiągając coraz lepsze wyniki oraz zjednując sobie wielką sympatię dzieci. Szybko stała się również ulubienicą ich matek, które polecały jedna drugiej ową miłą, cierpliwą i rzetelną młodą nauczycielkę.
Rekomendowali ją sobie jednakże nie tylko troskliwi rodzice. Gdy pewnego listopadowego wieczoru pomogła pewnej zrozpaczonej kobiecie nawiązać kontakt ze zmarłym bratem, o jej niezwykłych zdolnościach wkrótce dowiedziało się co najmniej pół Krakowa, dama ta prowadziła bowiem bogate życie towarzyskie. W efekcie kilka bogobojnych rodzin zrezygnowało z oferowanych przez nią usług edukacyjnych, lecz w miejsce dawnych pojawili się nowi klienci: ludzie pragnący za wszelką ceną porozumieć się z utraconymi bliskimi.
Paradoksalnie jedyną osobą, której Celina nie była w stanie pomóc, była ona sama. Tragiczna, a zarazem tajemnicza postać zmarłej pani Singer stała się jej wielką obsesją. Nie było tygodnia, w którym co najmniej dwa razy nie usiłowała na wszelkie możliwe sposoby przywołać ducha matki. Wszystko na darmo. Ani żarliwe modlitwy, ani okultystyczne rytuały nie przynosiły pożądanego skutku.
Tymczasem Róża kasłała coraz mocniej i coraz obficiej pluła krwią.
3 niem. Młoda damo.
Nocne motyle. Piękne, niesamowite, dla niektórych przerażające. Więźniowie nocy tak zapatrzeni w światło, że gotowi są umrzeć, byle tylko doświadczyć jego blasku. W zetknięciu z szybą lub inną przezroczystą powierzchnią rozpaczliwie uderzają o nią skrzydłami, chcąc przedostać się na drugą stronę, gdzie panuje jasność. Jednakże największą tęsknotę budzą w ich owadzich sercach lampy oraz świece. Pragnąc za wszelką cenę zjednoczyć się z nimi, ćmy lecą prosto w objęcia swoich nieświadomych zabójców.
Z pozoru nie tak efektowne, jak ich dzienne rodzeństwo, te tajemnicze, uwodzicielskie owady, które z narażeniem życia dążą do realizacji swego pragnienia, towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. Ludzie łapią je w sieci, okrutnie nabijają na szpilki, oprawiają w ramki, wplatają w scenerię różnorakich obrazów i utworów literackich, a nawet przerabiają na biżuterię.
Przypisujemy im też różne znaczenia, czasami pozytywne, napawające nadzieją, a czasami negatywne, budzące metafizyczną grozę. Jedni widzą w nich dusze zbawione, inni te zbłąkane, jeszcze inni byty na wpół demoniczne, zwiastunów śmierci, zdradzieckich posłańców chaosu. Niektóre ludy wierzą, że pod ich postacią kryją się niebezpieczne wiedźmy czy zmory.
Osobiście uważam ćmy za istoty symboliczne, za znak głębokiej tęsknoty oraz desperackiego poszukiwania naznaczonego wiecznym niepokojem. Ich tragiczne, Ikarowe piękno, autodestrukcyjna pogoń za ukochanym światłem i szalony, nieskładny lot doskonale ilustrują stan ducha właściwy bez wyjątku każdemu człowiekowi. Podobnie jak ludzkie marzenia, ćmy również latają bezszelestnie.
Kraków, 2016
Dusza przyciąga to, co potajemnie skrywa; to, co kocha, lecz także i to, czego się boi.
James Allen (1864—1912)Prolog
Był 20 lutego 1875 roku. Dochodziła północ. Skąpany w promieniach księżyca dwunastowieczny klasztor sióstr Norbertanek majestatycznie górował nad całą okolicą. Srebrzyste światło wraz z ciągnącą od rzeki gęstą mgłą zdawały się zespalać w jedną, nierozdzielną całość, wspólnymi siłami otulając dostojną budowlę oraz sąsiadujący z nią obszar, niczym delikatny, wilgotny kokon.
Z całej tej ulotnej, miękkiej konstrukcji, utkanej z niewidzialnych cząsteczek powietrza i wody, emanował błogi, prawie anielski spokój. Stopniowo wchłaniała ona w siebie mniejsze budynki, chłopskie chaty tudzież rosnące przy nich bezlistne o tej porze roku drzewa owocowe. Za potężnymi murami jakaś mniszka samotnie śpiewała Psalm 50. Jej czysty, srebrny głos zdawał się wzlatywać ku niebu na skrzydłach mgły.
Po ostrej kłótni z jednym ze swych przyjaciół pewien młody człowiek wyszedł z pobliskiej karczmy, by ostudzić rozgrzany do czerwoności umysł, wtapiając się w otaczającą ciszę. Oczarowany dochodzącymi z oddali echami urzekającego śpiewu anonimowej zakonnicy, podążył w stronę klasztoru, by móc z bliska nacieszyć się cudowną muzyką.
Gdy znalazł się niedaleko zabudowań, poczuł na twarzy orzeźwiające kropelki zawieszone w zimnym powietrzu.
— Miserere mei, Deus secundum magnam misericordiam tuam. Et secundum multitudinem miserationum tuarum, dele iniquitatem meam…1
Bezwiednie powtarzając w myślach słyszalne coraz wyraźniej słowa psalmu, stopniowo pozwalał się pochłonąć mgle. Wkrótce srebrzysty kokon wessał go całkowicie.
Po obejściu dookoła całego klasztoru zapuścił się dalej. Co jakiś czas zahaczał o cierniste zarośla lub potykał się o kamienie, lecz nie zważał na te drobne przeszkody. Szedł przed siebie niczym zahipnotyzowany, prawie po omacku, rozkoszując się prostą, czystą pieśnią płynącą z wnętrza średniowiecznej budowli. Niedawny gniew i rozgoryczenie ustąpiły miejsca metafizycznemu uniesieniu. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwy, jak właśnie teraz.
Wtem, niespodziewanie, coś poruszyło się z tyłu, tuż za jego plecami. Odwrócił się z prędkością błyskawicy, natychmiast przytomniejąc. Słyszał wyraźnie czyjś chrapliwy oddech, który zdawał się rezonować pod sklepieniem mglistej kopuły nieba. Coraz bliżej i bliżej… Zakonnica wciąż śpiewała, lecz jej natchniony, surowy mezzosopran znajdował się już poza zasięgiem młodego człowieka. Nagły, a zarazem bardzo silny cios kamieniem w potylicę odebrał mu wzrok, słuch i przytomność.
Gdy napastnik pospiesznie opróżniał kieszenie swej ofiary, niechcący upuścił kilka monet. Zderzywszy się w locie, dźwięcznie zabrzęczały, przez parę sekund zagłuszając mniszkę, po czym prawie bezgłośnie upadły na ziemię. Nieznajomy natychmiast zaczął po omacku badać zamarzniętą glebę, lecz odnalazł jedynie część z nich, gdyż większość perfidnie zaszyła się pod stertami gnijących liści.
Upewniwszy się, że poza ową dość znikomą sumą pieniędzy młodzieniec nie ma przy sobie żadnych wartościowych przedmiotów, nieznajomy złapał go pod ramiona. Charcząc przy tym niczym wygłodniała bestia, zawlókł nad brzeg starej, wyschniętej studni, nieużywanej już od ponad pół wieku. Odsunął na bok zakrywającą ją, mocno spróchniałą pokrywę i przeciągnął ciało dalej, aż głowa bezwładnie zawisła nad samym otworem. Następnie nabrał w płuca dużą ilość zimnego powietrza, po czym z całej siły wrzucił nieprzytomnego mężczyznę do głębokiego na kilkanaście metrów, omszałego dołu.
— Cor mundum crea in me, Deus: et spiritum rectum innova in visceribus meis…2 — niosło się po okolicy niczym żałobny tren, gdy złoczyńca z powrotem nasuwał gnijącą pokrywę na studnię, zasypując ją ziemią oraz resztkami martwych roślin. Oddalił się szybkim krokiem, by wreszcie rozpłynąć się we mgle na podobieństwo infernalnej zjawy.
Szkielet odnaleziono jedenaście lat później, prawie cudem, lecz przyczyny zgonu nie udało się już ustalić. Śmierć oznaczono więc w aktach jako „niewyjaśniona”. Po krótkim okresie ogólnej ekscytacji makabrycznym odkryciem, barwnie opisanym przez wszystkie bez wyjątku gazety (w jednym z dzienników do drastycznych szczegółów dołączono nawet odpowiednie ilustracje, wykonane oczywiście nie z autopsji, lecz z wyobraźni), krakowianie zupełnie o nim zapomnieli.
1 łac. Zmiłuj się nade mną, Boże, według wielkiego miłosierdzia twego: a według mnóstwa litości twoich zgładź nieprawość moję (przeł. J. Wujek).
2 łac. Serce czyste stwórz we mnie, Boże! i ducha prawego odnów we wnętrznościach moich (przeł. J. Wujek).Rozdział 1. Talizman Celiny
Zza ściany dobiegał suchy kaszel Róży Dembińskiej. Zima roku 1900 nie była dla niej zbyt łaskawa. Pomimo że właśnie nastał już marzec, mróz nadal mocno trzymał, a w słabo opalanym mieszkaniu przy ulicy Gołębiej w Krakowie panował przejmujący chłód. Towarzysząca mu wilgoć penetrowała aż do szpiku kości, co sprawiło, że stan cierpiącej na suchoty byłej nauczycielki znacznie się pogorszył.
Jej przybrana córka Celina, równie jak Róża wrażliwa na zimno, mocno naciągnęła szal na ramiona. Oddychała coraz głębiej i wolniej. Na dość wysokim, gładkim czole w kolorze jasnej kości słoniowej pojawiły się krople lodowatego potu. Bicie własnego serca oraz głośny szum krwi w uszach w końcu zagłuszyły odgłos kaszlu, nie zdołały jednak zmącić silnej koncentracji, gdyż wzrastała ona z każdą sekundą.
W salonie, i tak już niezbyt jasnym, zapanował teraz późnopopołudniowy, a właściwie już przedwieczorny półmrok. Dwa czarne lichtarze wyrastały z parapetów obu okien niczym uschłe drzewa, wznosząc swe płonące, sczerniałe konary ku szarzejącemu, dawno niemalowanemu sufitowi, na ścianach zaś powstały różnokształtne cienie — zwiastuny nadciągającej ciemności.
Celina zakryła twarz obiema rękoma, bezwiednie wypuszczając z prawej dłoni swój medalion po matce, który dotychczas mocno ściskała. Uwolniony, wykonał w powietrzu parę skocznych, bardzo nieregularnych obrotów, by w końcu zatrzymać się w miejscu, a następnie spocząć na purytańsko surowym karczku ciemnobrązowej, mocno już podniszczonej bluzki.
Ususzony nocny motyl, zatopiony w szklanej masie wiele lat temu, wyglądał w blasku świec niezwykle żywotnie. Opalizujące kręgi na jedwabistych skrzydłach odbijały drżące światło świec niczym cztery srebrzyste księżyce. Dwa większe, o niebieskawym odcieniu, zawierały w sobie dwa mniejsze, ciemne, prawie czarne. Obserwowane z bliska, desenie te przypominały trochę ludzkie oczy.
Martwego owada pogrzebano niegdyś w owym przezroczystym sarkofagu na specjalne zamówienie. Ojciec Celiny miał go bowiem podarować matce, chcąc choćby w ten symboliczny sposób, w przypływie wyrzutów sumienia, osłodzić ukochanej swe częste zdrady oraz zaniedbania. Nie zmieniło to jednak faktu, iż odwiedzał ją coraz rzadziej, aż ostatecznie zaniechał wizyt.
Wedle zdobytych przez nią informacji, wyjechał do rodzinnego Lwowa, gdzie w jakiś czas później poślubił inną kobietę. O istnieniu swej córki prawdopodobnie nigdy się nie dowiedział. Wiekowa dozorczyni, jedyna pomocnica matki Celiny, a zarazem towarzyszka ostatnich chwil jej życia, przedwcześnie zgasłego w wyniku infekcji okołoporodowej, zaniosła niemowlę do szpitala świętego Łazarza, obwiązawszy dziewczynce nietuzinkową ozdobę wokół szyi.
Całą tę smutną historię opowiedziała Celinie siostra Małgorzata, której owa staruszka przekazała ją pod opiekę jako noworodka. Gdy w 1886 roku zlikwidowano przyszpitalny sierociniec, jego małych pensjonariuszy przeniesiono do niedawno otwartego domu dziecka przy ulicy Piekarskiej 4, prowadzonego przez Siostry Miłosierdzia na krakowskim Kazimierzu. Tam szkolną wychowawczynią Celiny została czterdziestoletnia wówczas Róża Dembińska.
Płomienie świec stawały się coraz wyższe i bardziej strzeliste niczym pinakle zdobiące gotycką świątynię. Celina wciąż trzymała twarz w dłoniach, przyzywając w myślach zmarłą matkę, nieznaną sobie nawet z imienia. Uporczywe prośby, którymi miała nadzieję przywabić jej ducha do cienistego salonu na Gołębiej, raz po raz zakłócały długie napady dochodzącego zza ściany kaszlu.
Odkąd Celina sięgała pamięcią, Róża zawsze kasłała. Na początku sporadycznie, później jednak, z biegiem lat, coraz częściej, coraz intensywniej. Z początku nieumyślnie budziła tym Celinę w nocy. Ona jednak z czasem przyzwyczaiła się do dolatującego zza ściany rzężąco-szczekającego dźwięku. Za dnia i w nocy Róża zawsze dla niepoznaki zakrywała usta ciemną chusteczką, którą nosiła w kieszeni.
— Zaklinam cię, w imię Stwórcy Wszechmogącego, w imię wszystkiego, co najświętsze, przyjdź! Mamo, przyjdź do mnie! — powtarzała Celina. — Przyjdź!
Jedyną odpowiedzią, jaką uzyskała na swe ostatnie wezwanie, był ostry, spazmatyczny kaszel oraz świszczący oddech przybranej matki. Bezgłośnie westchnęła, w rozpaczliwym geście opuszczając dłonie na stół. Jej długie, kościste palce ciężko opadły na drewniany blat, tak jakby nagle uleciało z nich całe życie. Gęsto utkana serweta nieco stłumiła odgłos owego upadku, nadając mu odcień ponurej głuchości.
Celina wstała, gwałtownie odsuwając krzesło. Nie panowała już nad swym oddechem, który płynnie przeszedł w niepohamowany szloch. Jednym krótkim gestem pociągnęła za krawędź serwety. Oba nakrycia, jedno naszykowane naprzeciwko drugiego, upadły na parkiet. Błędnym, otępiałym wzrokiem patrzyła, jak porcelanowe talerze przełamują się na połówki, ćwiartki i jeszcze mniejsze okruchy, ledwie widoczne dla oka. W końcu się opamiętała, uklękła i zaczęła ostrożnie zbierać fragmenty potłuczonych naczyń. Gdy zamiatała podłogę, w jej głowie bezładnie kłębiły się dźwięki i obrazy. Bezzębne usta dawno nieżyjącej siostry Małgorzaty, zapadnięte oczodoły Róży, wklęsłe policzki małej Maryni z sierocińca przy Piekarskiej, która pewnej niedzieli nagle wdrapała się na parapet, by móc obejrzeć ulicę z lotu ptaka. Celina dobrze pamiętała chwilę, kiedy przyjaciółka nieszczęśliwie wypadła z okna. Na widok roztrzaskujących się o podłogę nakryć przypomniała ją sobie ponownie. W białej sukience, z krótkimi, płowymi włosami, Marynia skojarzyła jej się wówczas z rzeczną mewą w locie. Za chwilę rozległ się głuchy odgłos upadku, podobny do tego, który wydały dłonie Celiny, opadając na nakryty lnianym obrusem blat, tylko dużo, dużo głośniejszy. Potem nastała długa, monotonna cisza. Przerwał ją dopiero rozdzierający krzyk przechodzącej chodnikiem kobiety.
Koleżanki oczywiście obarczyły winą Celinkę. Uznały bowiem, iż rzuciła na małą zły urok. Często uśmiechała się do Maryni podczas lekcji. Bywało też, że zimą spały w jednym łóżku, ogrzewając się nawzajem. Wspólnie odrabiały zadania z arytmetyki, gdyż Celina była lepsza z rachunków. Parę razy nawet napisała za przyjaciółkę cały sprawdzian. Róża wszystko wiedziała, ale w drodze wyjątku, a właściwie precedensu, przymknęła oko na to drobne oszustwo.
W tym czasie miała bowiem na głowie inne zmartwienie. Bardziej niż o postępach swych małych podopiecznych coraz częściej myślała o narzeczonym. Gdzie on teraz był? Co się z nim właściwie stało? Edward Tyrawski, sporo młodszy od niej student geografii na Uniwersytecie Jagiellońskim, dość często wymykał się spod jej subtelnego nadzoru, by wyjeżdżać w odległe strony w poszukiwaniu ryzykownych przygód. Pewnego razu wybrał się do Azji, by już stamtąd nie wrócić.
Przez pewien czas Róża łudziła się, iż niebawem otrzyma od niego jakąś wiadomość. Na próżno. Pomimo że targał nią nieustanny niepokój, starała się jednak wykonywać swą pracę obowiązkowo, tak jakby nigdy nic się nie stało. Ową pozorną stabilizację zdołała utrzymać dość długo. Dopiero w dziesiątą rocznicę fatalnego wyjazdu Edwarda pedantycznie poukładany świat Róży rozsypał się w drobny mak. Tęsknota, dotąd mocno trzymana w ryzach, wybuchła teraz ze zdwojoną siłą, niczym rwąca rzeka, rozsadzając wszystkie mozolnie wzniesione zapory żelaznej dyscypliny. Tonąc w odmętach nieposkromionej rozpaczy, Róża stała się oschła i nieprzystępna. Opuszczała lekcje, krzyczała na dzieci, miewała ostre ataki histerii. Zdarzały jej się nawet chwilowe zaniki pamięci. Zakonnice zaczęły krzywo na nią patrzeć, aż w końcu, po kilku miesiącach karygodnych niedopatrzeń, pod jakimś dyplomatycznym pretekstem pozbyły się opętanej przez żałobę nauczycielki.
W dniu, gdy zjawiła się w szkole po raz ostatni, miało miejsce przedziwne zdarzenie. Na dźwięk dzwonka wszystkie dzieci wybiegły z klasy, pozostawiając ją samą. Nagle zauważyła, że oprócz niej w pomieszczeniu znajduje się również jedna z uczennic. Była to jedenastoletnia Celinka Singer. Pewnym krokiem podeszła do podwyższonego biurka, zadarła głowę do góry i wbiła swe wielkie, szare oczy w ściągniętą twarz Róży.
— Wiem, gdzie jest Edward — oznajmiła.
Przez chwilę stały nieruchomo naprzeciwko siebie, tak jakby za sprawą magicznego zaklęcia zamieniły się w dwa kamienne posągi. „Skąd ona może wiedzieć, gdzie jest Edward?!” — pomyślała Róża, uśmiechając się sarkastycznie. Jedenastolatka odwzajemniła ten uśmiech, najwyraźniej biorąc go za dobrą monetę. Jej ładnie wykrojone, blade wargi wygięły się ku górze, nadając drobnej dziecinnej twarzyczce na wpół pogodny, a zarazem na wpół melancholijny wyraz.
Róża poczuła narastające rozdrażnienie. Dopiero po chwili w pełni zrozumiała sens wypowiedzianego przez dziewczynkę, na pozór bezsensownego zdania. Wówczas oblała ją fala gorącego, a następnie zimnego potu. Wiedziała, że wydarzyło się coś niedobrego.
— Nie wierzy mi pani — powiedziała z wyrzutem Celinka. — Ale się pani przekona, że mówię prawdę.
W głowie Róży zakłopotanie mieszało się z nieodpartym przymusem potraktowania tych słów poważnie. Dziewczynka o tajemniczym spojrzeniu zupełnie bezinteresownie oferowała jej rozwiązanie zagadki, która trawiła ją niczym śmiertelna choroba. Dlaczego? I skąd mogła wiedzieć, że Edward zaginął? Skąd w ogóle wiedziała, kim jest Edward? „Może siostra Honorata ma rację i w tej małej rzeczywiście coś siedzi?” — przemknęło Róży przez myśl. Jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz.
— Nikt nie wie, gdzie jest Edward — ucięła, z trudem kontrolując wybuch emocji. — Nawet policja, nawet jego własna matka!
— Ja wiem, proszę pani — odrzekła spokojnie dziewczynka.
— Skąd ty to możesz wiedzieć? — zapytała Róża. — Przecież nie widziałaś tego człowieka na oczy!
Brwi Celinki lekko się ściągnęły, zdradzając, że wychwyciła sarkazm w jej głosie.
— Nie potrafię pani wytłumaczyć, skąd ja to wiem — przyznała. — Ale przysięgam, że to prawda. Przysięgam to pani na duszę mojej mamy. I na tatę.
Róża się przeżegnała.
— Nie wolno przysięgać! — zganiła ją. — To grzech śmiertelny!
Odwróciła głowę i wzięła głęboki oddech, starając się w ten sposób utrzymać panowanie nad sobą.
— To, że przepadł jak kamień w wodę, jeszcze niczego nie dowodzi… — powiedziała po chwili. — Może rzeczywiście wyjechał do Azji? Może znudziła go tutejsza monotonia i postanowił zwiedzić świat?
Oczy Celinki pociemniały.
— Pani narzeczony nigdy nie wyjechał z Krakowa — oświadczyła niemal uroczyście.
— Powiedz, co się z nim stało! — rozkazała gwałtownie Róża, chwytając ją za ramiona swymi lodowatymi palcami o obgryzionych do krwi paznokciach.
— Edward nie żyje — odparła ściszonym głosem dziewczynka. — Zaprowadzę panią w to miejsce.
W tej samej chwili Róża zaniosła się kaszlem. Puściła małą i wstała, jednocześnie szybko wydobywając z kieszeni swą ciemną chusteczkę, którą podniosła do ust. Nigdy nie kasłała tak długo. Celinka zauważyła, że starannie wyciera wargi i podbródek.
— Czy dobrze się pani czuje? — zapytała.
— To tylko kaszel — brzmiała odpowiedź.
Poszły prosto na Mikołajską 32, do siedziby C.K. Dyrekcji Policji, mocno trzymając się za ręce. Naówczas (jeszcze tylko) nadkomisarz Karl Gustav von Klosterberg, do którego gabinetu zaprowadził je młody funkcjonariusz, bezpardonowo wyśmiał opowiedzianą przez nie historię. Wsparty o blat swego biurka, przyglądał im się z uśmieszkiem pełnym politowania. Wtedy Celinka chwyciła go za masywną, tłustą dłoń i mocno pociągnęła ku sobie.
— Co ty wyprawiasz, junge Dame3? Cóż to za skandaliczne maniery? — oburzył się policjant.
— Proszę jej wysłuchać — powiedziała stanowczo Róża. — Istnieje spore prawdopodobieństwo, że mówi prawdę.
Nadkomisarz von Klosterberg dźwignął swe olbrzymie, zwaliste cielsko z wygodnego, obitego skórą krzesła.
— Lekarz kazał mi się więcej ruszać, więc dziś wybiorę się z paniami na spacer — wysapał leniwie.
Na wskazane przez Celinkę miejsce dotarli pieszo. Znajdowało się ono na terenie Półwsia Zwierzynieckiego, bardzo blisko klasztoru Norbertanek. Zgodnie z instrukcjami odnaleziono tam wyschniętą studnię, a w niej — ludzki szkielet. Na ten widok Róża uklękła, rozdzierająco szlochając. Z obawy, że może się rzucić do szybu, von Klosterberg mocno chwycił ją za ramiona i przemocą usiłował podnieść. Nie zdążyła już sięgnąć po swą chusteczkę. Kilka kropel wykasłanej przez nią jasnoczerwonej krwi prysnęło na nogawkę spodni nadkomisarza.
Na to wspomnienie Celina zamknęła oczy. Zarejestrowane dziecięcym wzrokiem obrazy powracały do niej bowiem wielokrotnie, niekiedy we śnie, a niekiedy na jawie, gdy osłabiony bezsennością oraz wycieńczony zmartwieniami organizm poddawał się bez walki potężnemu oddziaływaniu pamięci. Po jakimś czasie wrócił też sam Edward. Drugi raz odwiedził Celinę mniej więcej po czterech latach, dokładnie w dniu jej piętnastych urodzin, później zaś jego wizyty stały się coraz częstsze i coraz bardziej natrętne.
Jeszcze tego samego dnia Róża zabrała swą byłą wychowankę z sierocińca do mieszkania, które od niedawna wynajmowała po okazyjnej cenie w kamienicy przy ulicy Gołębiej. Z czasem, nie bez kłopotu, zdołała zmienić nazwisko małej z Singer na własne — Dembińska, by w ten sposób symbolicznie wzmocnić swą więź z dziewczynką. Pomimo że ta nigdy nie powiedziała do niej „mamo”, kochała ją niemal na równi z rodzoną, utraconą matką.
Początkowo Róża zarabiała na swą nową, dwuosobową rodzinę korepetycjami z niemieckiego, łaciny i rachunków. Okres ten nie trwał jednak zbyt długo, gdyż wkrótce Celina sama zaczęła pracować w podobnym charakterze, osiągając coraz lepsze wyniki oraz zjednując sobie wielką sympatię dzieci. Szybko stała się również ulubienicą ich matek, które polecały jedna drugiej ową miłą, cierpliwą i rzetelną młodą nauczycielkę.
Rekomendowali ją sobie jednakże nie tylko troskliwi rodzice. Gdy pewnego listopadowego wieczoru pomogła pewnej zrozpaczonej kobiecie nawiązać kontakt ze zmarłym bratem, o jej niezwykłych zdolnościach wkrótce dowiedziało się co najmniej pół Krakowa, dama ta prowadziła bowiem bogate życie towarzyskie. W efekcie kilka bogobojnych rodzin zrezygnowało z oferowanych przez nią usług edukacyjnych, lecz w miejsce dawnych pojawili się nowi klienci: ludzie pragnący za wszelką ceną porozumieć się z utraconymi bliskimi.
Paradoksalnie jedyną osobą, której Celina nie była w stanie pomóc, była ona sama. Tragiczna, a zarazem tajemnicza postać zmarłej pani Singer stała się jej wielką obsesją. Nie było tygodnia, w którym co najmniej dwa razy nie usiłowała na wszelkie możliwe sposoby przywołać ducha matki. Wszystko na darmo. Ani żarliwe modlitwy, ani okultystyczne rytuały nie przynosiły pożądanego skutku.
Tymczasem Róża kasłała coraz mocniej i coraz obficiej pluła krwią.
3 niem. Młoda damo.
więcej..