Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Metamorfozy. Tom 1: obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Metamorfozy. Tom 1: obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 272 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OB­RAZ­KI

przez

I. I. Kra­szew­skie­go.

In nowa fert ani­mus mu­ta­tas di­ce­re for­mas Cor­po­ra.

P. Ovi­dii Me­ta­mor­pho­se­on. Lib. I.

Tom I.

Wil­no.

Na­kła­dem i Dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go. 1859.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no, 18 Maja 1859 roku.

Cen­zor, Pa­weł Ku­kol­nik.

CZĘŚĆ PIERW­SZA.

Vi­gi­lan­tium som­nia.

Wróć­my raz jesz­cze do źró­deł ży­cia, do ja­snej mło­do­ści, do tych dro­gich wspo­mnień po­ran­nych, ku któ­rym myśl się stę­sk­nio­na ob­ra­ca, by w nich sił na­brać do dal­szej wal­ki; – weź­mij raz jesz­cze kij piel­grzy­mi i po­wę­dru­je­my do tych kra­jów zni­kłych, jak Atlan­ty­da, lecz w po­god­ne dni wspo­mnie­nia uka­zu­ją­cych się na wid­no­krę­gu na­szym. Pierś może w tym uści­sku z prze­szło­ścią na­bie­rze ocho­ty do ży­cia, na­pi­je się tych so­ków, któ­re z niej bo­leść wy­ssa­ła, uśmiech może wró­ci na usta, na­dzie­ja do ser­ca, od­wa­ga w pier­si wy­sty­głe.

Bia­da temu kto nie miał mło­do­ści, kto nie ma wspo­mnień, i zgu­bił dro­gę do tego źró­dła wody ży­wią­cej, do od­mło­dza­ją­ce­go zdro­ju za sied­mią gó­ra­mi lat prze­ży­tych.

Dla nie­go cu­dze przy­po­mnie­nia nie obu­dzą dro­gich pa­mią­tek, bo to wy­klę­ty od­rzu­tek nie ma­ją­cy skar­bu, któ­ry my wszy­scy nie­sie­my z sobą po ko­lą­cych dro­ży­nach piel­grzym­ki na­szej jak chleb Ezo­pa.

Bia­da temu kto się sta­rym uro­dził, chłod­nym oczy otwo­rzył w ko­leb­ce i ani na chwi­lę w świat nie uwie­rzył; kto nie po­ko­chał nic aby nie cier­pieć, nie dał się uwieść ni­cze­mu, i nie ma­rzył in­ne­go świa­ta nad ten, jaki mu cię­żył na bar­kach.

Ja się ob­ra­cam do mo­ich to­wa­rzy­szów ży­cia, jak ja ułom­nych dzie­ci, co prze­śni­ły i prze­bo­la­ły wie­le, co po­gu­bi­ły na­dzie­je po dro­dze; ale któ­rym prze­szłość pro­mie­nie­je zda­le­ka ja­sno, w któ­rych dziś jesz­cze od­zy­wa się cza­sem sta­ra pieśń dzie­cin­na o za­cza­ro­wa­nych kra­jach. O! ja­ke­śmy to śni­li ży­cie, a jak dziw­nie in­a­czej się splo­tło? ja­ke­śmy wie­rzy­li świę­cie, jak czci­li po­czci­wie, jak się mo­dli­li go­rą­co, jak spo­dzie­wa­li się uf­nie, jak każ­dy gdy­by w baj­ce kró­le­wi­cze dzia­łem brał ja­kąś część świa­ta,…

a co nam dzi­siaj z tego dzie­dzic­twa uro­jo­ne­go zo­sta­ło?

Prze­strze­gał nas nie­je­den sta­rzec sie­dzą­cy nad dro­gą i mó­wił prze­cho­dzą­cym:

– Osty­gnie­cie, pry­sną mary wa­sze, prze­bu­dzi­cie się ze snu, przyj­dzie za­póź­no ro­zum!

Ale któż­by smut­nym prze­po­wied­niom wie­rzył? Nam tak do­brze było w tym ja­snym ob­ło­ku mło­do­ści le­cieć po nad zie­mią i sy­pać kwia­ty, i uśmie­chać się pod sto­pa­mi na­sze­mi roz­cią­gnio­nej zie­mi.

Pa­mię­tam, wie­lu nas było wów­czas bra­ci du­szą, my­ślą bra­ci, wie­kiem, pra­gnie­niem, na­dzie­ją… sied­miu nas było zbli­żo­nych tra­fem… tych sied­miu, je­że­li chce­cie, opo­wiem wam dzie­je, a sied­miu kroć sied­miu znaj­dzie się może co po­wie słu­cha­jąc ich w za­du­ma­niu:

– To na­sze­go ży­cia zwier­cia­dło i to są przy­go­dy na­sze! Bo­śmy wszy­scy jed­nym pra­wie ży­cia ko­le­jom pod­le­gli, i do­bre ono jest, a kto się zeń wy­ła­mał i nie był bra­tem lu­dzi, zo­stał od­rzut­kiem bied­nym i zmar­nie­je na wy­gna­niu.

Po­wie­cie mi może:

– Sta­re to dzie­je i zna­na hi­stor­ja?

Lecz nie sta­reż ży­cie, nie sta­ry świat, nie co­dzień się li po­wta­rza to co od lat ty­sią­ca, za­wsze w jed­nej po­rze, w jed­na­ki się spo­sób od­na­wia?

Wie­leż nam razy za­szło słoń­ce, a wsta­je­my, przy­pa­trzeć się jego wscho­do­wi?

Było ich kil­ku ob­cych so­bie, a zwią­za­nych przy­jaź­nią bra­ter­ską, przy­wę­dro­wa­li ze stron od­le­głych jed­ne­go dnia do sta­re­go na­sze­go Wil­na, i u mu­rów zsi­wia­łych al­mae ma­tris, zło­ży­li lek­kie tłu­mocz­ki swo­je. Wil­no było jesz­cze na­ów­czas go­spo­dą mło­dzie­ży, któ­ra tu z da­le­kich stron, po­kar­mu na dłu­gą po­dróż ży­cia szu­kać przy­cho­dzi­ła, i uli­ce jego brzmia­ły we­se­lem, a echa oko­li­cy roz­le­ga­ły się pie­śnia­mi, a mło­dzież czy­ni­ła mło­dym ów gród pra­sta­ry, po­ła­ma­ny w bo­jach, zczer­nia­ly w po­ża­rach. U stóp zwa­lo­ne­go za­mczy­ska na gó­rze mia­stu pa­nu­ją­cej, kwi­tły fioł­ki jak ta mło­dzież świe­że, choć z gru­zów cią­gną­ce ży­cie. Przed wie­ki lane dzwo­ny, gra­ły po­boż­ną pie­śnią, któ­ra uszom mło­dym była we­zwa­niem na jutrz­nię… choć sta­rym brzmia­ła po­grze­bem wszyst­kich po­ko­leń, któ­re po­cho­wa­ła lecz gdy stu mło­dych wi­ta­li ju­trzen­kę, któż­by jed­ne­mu star­co­wi słu­cha­ją­ce­mu po­grze­bo­we­go Dies irae, uwie­rzył?

Zbie­ra­li­śmy wspo­mnie­nia, i w mar­twych na­wet znaj­do­wa­ło się ży­cie, nie je­den ze­schły kwiat od­żył i na­peł­nił się wo­nią przy pier­si mło­dzień­czej.

Po­tę­ga tej mło­do­ści użyź­nia­ła wszyst­ko, mia­sto nią młod­nia­ło, sta­rzy się uśmie­cha­li, cmen­ta­rze na­wet były we­so­łe, wszy­scy w niej bra­li ży­cie i za­ra­ża­li się tą cho­ro­bą na­dziei – a kil­ku ze­schłych nie śmie­li się na­wet ode­zwać, że nic w po­wie­trzu nie czu­ją. Zda­wa­ło się, że to tak sil­ne, tak wiel­kie, iż wie­ki trwać musi, a nie trwa­ło na­wet chwi­li prze­lot­nej. Resz­ta Bo­że­go świa­ta, co z tą mło­dzie­żą nie wią­za­ła się żad­nem ogni­wem, mia­ła po­zor wy­gnań­ców – a każ­dy komu było chłod­no i smut­no szedł się na­pić mło­do­ści mię­dzy nami, co­śmy ją peł­ne­mi roz­rzu­ca­li gar­ścia­mi.

Wszy­scy­śmy wów­czas sni­li na ja­wie, każ­dy co in­ne­go, lecz sple­cio­ne w wie­niec, te ma­rze­nia obu­dzo­nych, kwi­tły wszyst­kie­mi bar­wa­mi te – czy, pach­nia­ły wszyst­ką wo­nią zie­mi i two­rzy­ły ob­raz wiel­ki, w któ­rym nic do ca­ło­ści nie bra­kło. Jed­nem świa­tłem go­rza­ły wszyst­kie wid­ma, któ­re go­rą­ce wy­wo­ły­wa­ły pier­si… i jak my by­li­śmy bra­cią, tak dumy na­sze trzy­ma­ły się za ręce i wy­glą­da­ły na róż­no­let­nie sio­strzycz­ki… O! cóż to za ślicz­ny, ma­lo­wa­ny świat błysz­czał nam zda­le­ka.

Pierw­szy z nich był sie­ro­tą, ale dlań ubó­stwo i od­osob­nie­nie siłą się sta­ło nie cię­ża­rem; opusz­czo­ny czuł, że wszyst­ko po­trze­ba mu do­być z sie­bie, wszyst­kich so­bie za­stą­pić, i po­dwa­jał się dla przy­szło­ści. Dzie­cię­ciem na­uczył się pra­cy, wy­pił upo­ko­rze­nie, spro­bo­wał nie­spra­wie­dli­wo­ści, uzbro­ił nie­mi na pró­by dal­sze, i stwar­dział na prze­ciw­ność. Los był mu opie­ku­nem tro­skli­wym, choć na po­zo­rze wszyst­kie­go wy­dzie­dzi­czył, lecz znaż kto z nas co mu ma wyjść na złe, a co na do­bre? Sie­roc­two było dlań bodź­cem, nie­do­sta­tek siłą, obo­jęt­ność ludz­ka dała mu po­czu­cie god­no­ści czło­wie­ka. Któż z nas wie i po­li­czy ile mu Bóg zsy­ła po­ci­chu, ta­jem­nie we śnie ma­rze­niem, na ja­wie na­tchnie­niem? ile rosy nie­bie­skiej spa­da śpią­ce­mu na czo­ło, któ­re opatrz­ność ubło­go­sła­wi­ła, ile w po­wie­trzu ży­wo­ta bio­rą pier­si roz­bi­te?– przy­pi­su­je­my lu­dziom, świa­tu, sa­mym so­bie, co się nie­wie­dzieć zkąd bie­rze, co daje wiecz­nie czu­wa­ją­ca i otwar­ta dłoń, ży­wią­ca ra­zem musz­kę, któ­ra ju­tro zgi­nie, i bo­ha­te­ra co jak gwiaz­da prze­wod­ni­cza wie­kom ma przy­świe­cać!

Sie­ro­ta wy­cho­wy­wał się opie­ką Bożą nie­wi­do­mą, któ­ra po­wo­li czy­ni­ła zeń czło­wie­ka… sam so­bie się dzi­wił kład­nąc do snu znu­żo­ny i pró­żen my­śli, – wsta­jąc na­po­jo­ny i sil­ny. Nig­dy eż nie wąt­pił i nie roz­pa­czał, a prze­ciw­ność wy­ra­bia­ła w nim więk­sze męz­two, sil­niej­szy opór, pew­niej­szą na­dzie­ję… Dziec­ko wsi i uli­cy, na­uczył się jak pta­szę wie­rzyć w ziar­no rzu­co­ne dlań nad dro­gą, w nie­spo­dzia­ne ra­tun­ki osu, w na­tchnie­nia serc ze­sła­nych, w spoj­rze­nia płod­ne przy­szło­ścią, w siłę sło­wa…. w Opatrz­ność. Wie­dział, że gdy mu w wę­drów­ce sił nie sta­nie, znaj­dzie go­spo­dę nad go­ściń­cem, że błęd­na dro­ży­na za­pro­wa­dzi go gdzie mu być po­trze­ba, że na­wet po­zor­ne nie­szczę­ście zmie­ni się W do­bra na­rzę­dzie. A gdy pła­kał, to chy­ba nad sła­bo­ścią swo­ją co mu da­le­ko po­gląd­nąć nie da­wa­ła, i łzy za­raz ocie­rał uf­no­ści uśmie­chem.

Dla cze­go wiel­ki ucisk wy­ro­bił w nim ta­jem­ną ja­kąś dumę? nie wiem, ale i w du­szy świe­cie, siła wy­wo­łu­je siłę, je­śli w proch nie ze­trze od razu, a wie­leż cha­rak­te­rów wy­try­sły z po­ni­że­nia i zro­dzi­ły się od­rzu­ce­niem? Sła­bi tyl­ko giną w ob­ję­ciach prze­ciw­no­ści, sil­ni się kar­mią u jej pier­si. _, ' Ta­kim był ten mło­dy chło­pak w górę po­god­ne pod­no­szą­cy czo­ło, na któ­rem próż­no­byś szu­kał wy­raź­ne­go na­pi­su pal­ca Bo­że­go – oto czło­wiek! pa­trząc nań nic prze­czu­wać nie mo­głeś; na­tu­ra prze­zna­cza­jąc go na dłu­gie prze­śla­do­wa­nia, pró­by i wal­kę upar­tą, osło­ni­ła w nim wiel­ką du­szę naj­po­spo­lit­szą po­wierz­chow­no­ścią, tak jak ro­bacz­kom to­czą­cym zie­mię daje ko­lor zie­mi, a stwo­rze­niom wód ko­lor wody. Twarz jego nic nie mó­wi­ła, ani obie­cy­wa­ła; spo­koj­ną była, star­tą, ciem­ną, i mi­ja­jąc ją nie do­zna­wa­łeś wzru­sze­nia ja­kie czu­jesz na wi­dok lu­dzi co no­szą na ob­li­czu całe prze­zna­cze­nie i hi­sto­ryą swej przy­szło­ści. Oczy jego nie mia­ły bla­sku, pa­trza­ły spo­koj­nie, nie śpie­szy­ły się w świat po­glą­dać, usta zda­wa­ły się nic nie mieć do po­wie­dze­nia, czo­ło nie pro­mie­nia­ło my­ślą, ani się po­marsz­czy­ło pra­cą i cier­pie­niem; twarz ob­umar­łą się zda­wa­ła i bla­dą, i mło­do­ści na­wet nie kwie­cił ją ru­mie­niec.

Ale wpa­trzyw­szy się w nią, doj­rza­łeś ła­two, że nie była ule­pio­ną z cia­ła wiot­kie­go, co ry­chło więd­nie­je i osu­wa się, ale z mar­mu­ru twar­de­go wy­ku­tą. Dla tego żad­ne prze­lot­ne wra­że­nie wy­pięt­no­wać się na niej nie­mo­gło, żad­ne cier­pie­nie nic z niej nie zdję­ło, nic jej nie do­da­ło.

Uczu­cie prze­cho­dzi­ło po niej jak woda desz­czów po sta­rym omszo­nym ka­mie­niu, któ­ry zczer­nie­je na chwil­kę i osy­cha za­raz pierw­szym słoń­ca bły­skiem. Twarz to była za­gad­ko­wa i ta­jem­ni­cza jak grób, wy­uczo­na mil­czeć, draż­nią­ca swym spo­ko­jem upar­tym, wiecz­nie na sie­dem za­mknię­ta pie­czę­ci. Cza­sem po­ryw mło­do­ści wy­wo­łał z niej iskier­kę, błysk prze­lot­ny, pło­myk ży­cia, oświe­cił ją, ogrzał, otwo­rzył, ale wnet na­wyk­nie­nie po­są­go­we wra­ca­ło, i ci­sza zno­wu ją swo­im odzie­wa­ła ca­łu­nem.

Zna­li­śmy go pod imie­niem Milcz­ka, a że na­zwi­ska we­dle chrztu, ro­dzi­ców i świa­ta, ustę­po­wa­ły tym na­szym któ­re­śmy sami so­bie nada­wa­li jak w daw­nych wie­kach – i Se­ra­fion zo­stał mię­dzy nami z przy­dom­kiem tym, któ­ry z nim pójść miał na całą dro­gę ży­cia. Któż z nas zresz­tą przy­wią­zy­wał się do na­zwi­ska, i co ono wów­czas zna­czy­ło dla tych, któ­rym się chwi­la­mi śni­ło, że będą gło­wa­mi po­ko­leń no­wych, no­wej epo­ki, ludz­ko­ści no­wej?

Mil­czek był sie­ro­tą ja­kich mało na świe­cie peł­nym sie­rot, nie miał ni­ko­go, nic znał ni­ko­go, ani do­my­ślał się czy spadł z nie­bios na zie­mię, czy wy­kluł się z czar­nej gdzieś na za­go­nie ski­by po wio­sen­nym desz­czu o wscho­dzie słoń­ca. Nie żyli już ci coby mu byli coś o ro­dzi­cach po­wie­dzieć mo­gli, daw­no wy­piel­grzy­mo­wał z tego kąta, w któ­rym wy­padł na świat, jak za mgłą wi­dział pierw­sze ży­cia lata. Gdzieś na Li­twie głę­bo­kiej, w ubo­giej chat­ce, miesz­ka­li ci ro­dzi­ce nie­zna­ni, któ­rzy go tak nie­li­to­ści­wie od­umar­li w dzie­ciń­stwie, zo­sta­wu­jąc mu łach­man nę­dzy tyl­ko, a Boga za ojca i i mat­kę i ro­dzi­nę.

Jesz­cze nic po­wstał na nogi, a już wie­dział, ie go nikt nie obro­ni od na­pa­ści, że ślę nim nikt nie za­opie­ku­je, że musi są wy­bić z tłu­mu albo ser­cem i mo­dli­twą, lub pier­sią i pię­ścią har­dą. Nie­raz psy od­bie­ra­ły mu chleb su­chy i z nie­mi naj­pierw­szej wal­ki się uczył, a im wię­cej pan od­bie­rał, tem wię­cej zy­ski­wał siły.

Rósł tak wśród lu­dzi i na­tu­ry sam je­den ni­ko­mu nie da­jąc ser­ca, nie dzie­ląc się my­śla­mi, ale nie umie­jąc nie­na­wi­dzieć i za­zdro­ścić ni­ko­mu. Sła­bość tyl­ko i nie­do­łęz­two bu­dzi te uczu­cia – sil­ny wie że zdo­bę­dzie wszyst­ko i cze­ka. Dziec­kiem nie uśmie­chał się mu do­sta­tek ani ma­rzył o próż­no­wa­niu, pra­gnął pra­cy – czuł, że nią ma zdo­być wszyst­ko.

Dłu­go tak od wsi do wsi błą­kał się sie­ro­ta, ten i ów wa­bił go ku so­bie, lu­dzie przy­pa­try­wa­li mu się jak to­wa­ro­wi na sprze­daż… bę­dzie li miał bar­ki sil­ne, dło­nie twar­de, a du­szę wy­trwa­łą? Chcie­li go za­przędz jak wołu, ale on już czuł opatrz­nem prze­czu­ciem, że nie może zo­stać by­dlę­ciem na­jem­nem, że go gdzieś wy­żej woła ja­kieś prze­zna­cze­nie.

Tak we śnie Ko­lum­bus wi­dział Ame­ry­kę, choć jej nie znał i In­dią na­zy­wał, tak dzie­cię­ciem Alę – xan­der śnił zdo­by­cze kra­in, któ­rych nie wie­dział imie­nia – al­boż ma­lucz­cy lu­dzie w swej sfe­rze nie są Ko­lum­ba­mi i Ale­xan­dra­mi?? Ileż to razy, gdy­by wzrok nasz nie łu­dził się mnie­ma­ną wiel­ko­ścią, do­strzegł­by cu­dów w kro­pli wody i bo­ha­te­ra w odar­tym włó­czę­dze?

Uśmie­cha­ła mu się wieś wszyst­kie­mi cza­ra­mi swo­je­go ży­cia, wio­sną ja­sną, bło­niem sze­ro­kiem, swo­bo­dą dla pier­si, pie­śnią pa­stu­szą, dzwo­nem ko­ścio­ła, to­na­mi przed go­spo­dą w nie­dzie­lę, a może ru­mia­ne­mi usta­mi dziew­czą­tek, któ­re mu w oczy pa­trza­ły, jak­by za­py­tać chcia­ły – Co ty tam masz w du­szy?…

On w du­szy miał przy­szłość? jaką? – sam nie­wie­dział jesz­cze, ale dal­szą, ale inną, nie krew­nił się tu z ni­kim, prze­czu­wał, że pój­dzie da­lej. – Na pro­gu cha­ty przyj­mo­wał chleb i pła­cił go pra­cą ocho­czą, a mil­czą­cą, słu­chał ich na­rze­kań i uśmie­chał się, a co sły­szał i wi­dział, odzie­wa­ło go sko­ru­pą twar­dą, żeby mógł prze­trwać i prze­bo­leć co wia­try przy­nio­są.

W jed­nej wsi za­chcie­li go wziąć do dwo­ru, po­szedł tam zaj­rzeć cie­ka­wie a obo­jęt­nie; usiadł z nie­mi i po­czuł zno­wu że tu jesz­cze nie jego miej­sce… ale po­sta­wił kij, bo tu ja­kieś ziar­no do po­sie­wu spaść mia­ło do jego to­reb­ki.

Wieś na­uczy­ła go nę­dzę zno­sić, dwór wy­uczy? upo­ko­rze­nie siłą we­wnętrz­ną od­py­chać. Bosy i odar­ty kar­mił psy pań­skie, mył misy z któ­rych nie jadł, pa­trzał na do­sta­tek, któ­re­go nie za­zdro­ścił i uśmiech­nął się pierw­szej książ­ce, któ­ra mu tu w ręce wpa­dła.

Zro­zu­miał że w ta­jem­ni­czych tych zna­kach była dlań przy­szłość, że gło­ski te, któ­re czy­ta­li wy­bra­ni, mu­sia­ły za­my­kać za­gad­kę świa­ta, ży­cia i siły. Dłu­go pa­trzał na nie­do­stęp­ne hie­ro­gli­fy, za­zdro­ścił tro­chę tym co je mo­gli okiem prze­bie­ga­jąc zro­zu­mieć… na­resz­cie na­jął się za sta­re­go pra­co­wać, aby mu ten sta­ry po­ka­zał klucz od za­cza­ro­wa­nej świą­ty­ni.

I gdy inni ró­wie­śni­cy bie­gli sza­leć, kła­dli się od­po­czy­wać, on u świe­cy ogar­ka śle­pił zdo­by­wa­jąc so­bie nowe i nie­zna­ne świa­ty, ku któ­rym wio­dło go prze­czu­cie po­tęż­ne. Mar­twym na­uczy­cie­lem był dlań ów sta­rzec, ży­wym wła­sne siły, co tam­ten jak pu­ste rzu­cał ziar­no, w nim wy­ra­sta­ło kło­sa­mi, ale je po­le­wał pra­cą cięż­ką.

Sło­wo wcho­dzi­ło do ucha dzi­kim go­ściem z o – czy­ma osło­nio­ne­mi, ale go­spo­darz roz­bra­jał je, roz­dzie­wał, mo­dlił, aż ma­skę z twa­rzy zrzu­ci­ło.

Wów­czas z tego słów­ka jed­ne­go roz­wi­ja­ły się wstę­gą nie­zmie­rzo­ną, my­śli, po­ję­cia, ob­ra­zy – wszyst­ko z cze­go się ono ro­dzi­ło, co przy niem ro­sło, z czem kie­dy są­sia­do­wa­ło, o co się kol­wiek otar­ło. Sło­wo to pro­wa­dzi­ło z sobą całą ro­dzi­nę, krew­nych, słu­gi, przy­ja­ciół, są­sia­dów, do­mow­ni­ków, cie­nie pra­dzia­dów i ma­lucz­kie swe dzie­cia­ki. Chło­piec wdu­my­wał się w nie, wpa­jał i póty bo­ry­kał się z niem jak Ja­kób z Anio­łem, póki zwy­cię­żo­ne nie po­bło­go­sła­wi­ło mu i nie za­pro­ro­ko­wa­ło.

A sta­ry co mu drżą­cą ręką mar­twe po­ka­zy­wał gło­ski, gdy je na­zad od­bi­te z ust dziec­ka po­sły­szał, zdu­mie­wał się, słu­piał i po­wta­rzał nie­spo­koj­ny: – Zką­dże ty to bie­rzesz dzie­ci­no? Tego tu nie ma!

Dzie­cię nie wie­dzia­ło samo zkąd bra­ło, czer­pa­ło w tej bez­d­ni Bo­żej, w któ­rej za­wsze peł­no, by­łeś na brzeg jej przy­peł­zał, z któ­rej czer­pią mil­jo­ny, a śla­du w niej nie masz ubyt­ku… Sen mu przy­no­sił my­śli, na­wie­wał je wiatr, wy­śpie­wy­wa­li pta­cy, pod­po­wia­da­ły ro­bacz­ki.

Każ­dy gro­sik zdo­by­ty w tej to­reb­ce dzie­cin­nej mno­żył się, po­tra­jał i roz­ra­stał. Wkrót­ce je­dy­na owa ksią­żecz­ka nie mia­ła dlań ta­jem­nic, za­pra­gnął ich wię­cej, a pierw­szą co mu się na­strę­czy­ła po ele­men­ta­rzu, była – Ewan­ge­licz­ka.

Daw­niej któś z nią cho­dził po sio­łach w nie­dzie­lę i czy­tał po cha­tach sło­wo Boże, i sy­pa­no mu gro­sza­ki, da­wa­no po bo­chen­ku za te skar­by sło­wa, – umarł ów Apo­stoł pro­sta­czek, po­cho­wa­no go na wiej­skim cmen­ta­rzu po ci­chu, a książ­ka zo­sta­ła sie­ro­tą.

Nikt jej po nim nie odzie­dzi­czył, nikt nie śmiał so­bie przy­własz­czyć, na­le­ża­ła do wszyst­kich i do ni­ko­go. Zja­wia­ła się cza­sem na kuch­ni, cza­sem w przed­po­ko­ju, wę­dro­wa­ła z jed­nym do ko­ścio­ła, dru­gi ją na fol­wark od­no­sił. Wszę­dzie, gdzie po­by­ła, sło­wo z niej ja­kieś zo­sta­ło, myśl, iskier­ka du­cha… I ten co naj­chłod­niej wziął ją w rękę nie ma­jąc co czy­nie, za­my­kał ją wsta­jąc za­du­ma­ny, prze­ję­ty.

Czę­sto ona pro­ro­ko­wa­ła, czę­sto od­zy­wa­ła się od­po­wie­dzią jak­by wie­dzia­ła o co ją py­tasz, myśl i wąt­pli­wość od­ga­du­jąc po­ta­jem­ną.

Żywy czło­wiek tak­by nie od­sło­nił twej my­śli jak ona, ani tak świę­cie po­ra­dzić po­tra­fił. Ileś ją razy otwo­rzył w zwąt­pie­niu, ty­le­kroć od­po­wie­dzia­ła ci ja­kie jest le­kar­stwo na rany two­je. Cu­dow­na owa ksią­żecz­ka nig­dy się nie okry­wa­ła py­łem, bo ją któś co­dzień otarł i tam z sobą za­niósł, gdzie naj­po­trzeb­niej­szą była. Zna­lazł ją cho­ry u nóg łoża, stra­pio­ny na ko­la­nach, wa­ha­ją­cy się na dro­dze, któ­rą iść był po­wi­nien.

I Se­ra­pion dru­gą ją za­raz spo­tkał na ścież­ce mło­do­ści, a choć tam po­karm nie­bie­ski po­dzie­lo­ny był oszczęd­nie po okru­chu na każ­dą nie­dzie­lę, po­żarł od razu wszyst­ko, i nie ode­tchnął aż o twar­dą drew­nia­ną oparł­szy się okład­kę.

Do­pie­roż pod­nió­sł­szy czo­ło, spój­rzał w świat… jak­by go zdo­był… Wie­dział już wszyst­ko i metę i dro­gę i czem się po­de­przeć i cze­go oba­wiać i jak so­bie nie­wie­rzyć a pil­no­wać sie­bie.

Ale złym tro­chę stał się słu­gą, tak się przy­wią­zał do swej Ewan­ge­licz­ki, ła­pa­no go przy niej, gdy gdzie­in­dziej mu być na­le­ża­ło, od­bie­ra­no mu ją nie­raz gdy się za­po­mniał, ale ona do nie­go, on za­wsze do niej po­wra­cał. Na­resz­cie któś mu ją da­ro­wał, nie za­rę­czam żeby jej so­bie sam nie przy­własz­czył. Obo­je wszak­że byli sie­ro­ta­mi bez­pań­skie­mi, a Ewan­ge­licz­ka nie mia­ła wła­ści­cie­la, jak Se­ra­pion ojca ni mat­ki… przy­brał ją so­bie za sio­strę i przy­ja­ciół­kę, a gdy raz uczuł ze ją ma na pier­si, już jej wię­cej nic po­rzu­cił. Jak się to sta­ło, że nikt po­tem zgu­bio­nej książ­czy­ny nie szu­kał, że nikt na­wet nie za­py­tał o nią? nie wiem.

Chłop­czy­na kładł się z nią spać, i gdy brud­ny swój zwi­jał sie­ni­czek na ple­cach go w ciem­ny ką­tek wy­no­sząc, nie po­wie­rzał po­ściał­ce skar­bu, za­bie­rał go i no­sił cią­gle przy so­bie. Sta­ra Ewan­ge­licz­ka choć do­syć była gru­ba i spo­ra, tak ja­koś umia­ła przy­tu­lić się i ukryć przy pier­si, osło­nić su­kien­ką, że jej nikt na­wet pod nią nie do­strzegł.

Pa­ni­cze wy­jeż­dża­li do szkół – bo wszę­dzie dla ta­kich sie­rot zna­leźć się mu­szą pa­ni­cze… i nie sie­ro­ty im słu­żą, ale oni są dla sie­rot stwo­rze­ni. Pa­ni­cze wy­ro­sną na wiel­kie koł­ki w pło­cie, któ­re klas­sy spo­łecz­ne roz­dzie­la­ją, a sie­ro­ty… pa­nu­ją po­tem i im i spo­łecz­no­ści…

I tu w sam czas Pan Bóg dal wła­śnie ta­kich pa­ni­czów co do szkół je­chać mu­sie­li wten­czas, gdy Se­ra­pion już umiał czy­tać i po­trze­bo­wał się uczyć; a pa­ni­czom ktoś prze­cie bóty czy­ścić mu­siał i po­słu­gi­wać, aby mie­li wię­cej cza­su nic nie ro­bić. Ja­kim spo­so­bem Se­ra­pion zna­lazł się na dro­dze Je­go­mo­ści, gdy je­go­mość roz­my­ślał kogo by po­słać z pa­ni­cza­mi, nie wiem, ja­kim spo­so­bem ze­bra­ło się na opo­rzą­dze­nie sie­ro­ty – nie je­stem pew­ny – ale nie szło tu tyle o odzie­nie dla odar­te­go chłop­ca jak ra­czej o to, by słu­ga pa­ni­czów o ich do­stat­ku po­świad­czał i goły nie cho­dził.

Przy­je­cha­li do mia­stecz­ka, a jesz­cze nie było mowy ani my­śli na­wet, żeby Se­ra­pion miał cho­dzić do szkół, a któż­by bóty czy­ścił? kto­by izbę za­bru­ka­ną umia­tał? ale jak po obie­dzie pa­nów, słu­dzy i pie­ski i mysz­ki ży­wią się okru­szy­na­mi po­zo­sta­łe­mi na pod­ło­dze, tak on gdy izbę umiótł, gdy bóty po­szu­wa­xo­wał, gdy wszyst­kie na­leż­ne ode­brał sztur­chań­ce, – kar­mił się xiąż­ka­mi, któ­re te tam jak tru­py na po­bo­jo­wi­sku le­ża­ły… Z razu przy­stę­po­wał do nich z oba­wą i stra­chem, jak dzie­cię do na­bi­tej strzel­by, ale po­wo­li prze – mi­ja­ła bo­jaźń; prze­mo­gła cie­ka­wość, i za­czy­ty­wał się, choć nic jesz­cze zro­zu­mieć nie mógł.

W Ewan­ge­licz­ce jego wszyst­ko było pro­ste, ja­sne a wiel­kie… świe­ci­ła ona jak sło­necz­ko krą­głe nad świa­tem, – książ­ki inne wy­da­wa­ły mu się 'jak małe lamp­ki, w któ­rych peł­no szru­bek i kno­ci­ków, szkie­łek i prę­tów, a bla­sku nie wie­le. I po­strzegł Se­ra­pio­nek, że nic nie umiał oprócz Boga chwa­lić… lu­dzie zaś wie­le in­nych rze­czy od nie­go po­trze­bo­wa­li; Ze­wsząd go coś nę­ci­ło do książ­ki, spo­ty­kał się z nią co chwi­la jak z nie­uchron­nem prze­zna­cze­niem, i nie rzekł jej nig­dy – Cze­muż mnie prze­śla­du­jesz? – Od jed­nej prze­cho­dził do dru­giej, do trze­ciej, póki nie schwy­cił koń­ca nit­ki co go we­wnątrz tych kle­tek ciem­nych po­pro­wa­dzić mia­ła.

Zresz­tą cze­go pa­ni­cze kle­piąc się uczyć nie chcie­li: to on bóty im czysz­cząc, mi­mo­wol­nie chwy­tał w po­wie­trzu, a nie­raz pod­szep­nął w złym ra­zie za­kło­po­ta­ne­mu pa­ni­czo­wi, gdy do wy­pro­bo­wa­nia przy­szło. Nikt tam na to nie zwa­żał, bo chło­piec miny nie miał spryt­nej, spo­koj­ny był do zbyt­ku, dow­ci­pu nie oka­zy­wał żad­ne­go, i ocho­ty do po­pi­su nie miał wca­le – a był tam sta­ry, sta­ry ba­ka­łarz pro­sty co pa­ni­czów pil­no­wał, – nie wie­le on umiał, ale ser­ca miał dużo i czę­sta po­czci­wą łzę na oku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: