Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mężczyzna w chwili, gdy zostaje sam - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mężczyzna w chwili, gdy zostaje sam - ebook

Niezwykła, urzekająca i wciągająca powieść drogi - zapis wędrówki do Santiago de Compostela, którą główny bohater przebywa słynną trasą pielgrzymkową. Wyrusza z podnóża Pirenejów, by przemierzyć pieszo północną Hiszpanię, spotkać ludzi z całego świata, zakochać się, a przede wszystkim skonfrontować z przeszłością. To zbiorowy portret ludzi różniących się wszystkim, ale połączonych wspólnym celem. Ogromną siłą powieści jest bogactwo i różnorodność doskonale sportretowanych postaci oraz perfekcyjne pokazanie skomplikowanych, równie często dramatycznych co zabawnych relacji, jakie nawiązują się między nimi podczas wędrówki.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7758-647-1
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy zaś inteligencja twoja wydostanie się z gęstego lasu złudzenia, wtedy będziesz mógł zachować obojętność
wobec tego wszystkiego, co już słyszałeś,
i wobec tego, co dopiero usłyszysz.

Bhagavad Gita

Nie ustaniemy w poszukiwaniach,

A kresem tych dociekań

Będzie powrót tam, skąd przyszliśmy

I po raz pierwszy rozpoznanie tego miejsca.

T.S. Eliot

Jeśli uważasz się za jakiegoś bohatera komiksów, zejdź na ziemię. Znacznie lepiej być po prostu mężczyzną, nawet jeśli czasem trzeba się wstydzić.

Dylan DogKrokwie

Im dłużej zastanawiał się nad odpowiedzią, tym bardziej nie mógł wydusić z siebie żadnej. Te, które przychodziły mu do głowy, wydawały się tylko częściowo prawdziwe. Zdał sobie sprawę, że jej oczekiwanie wywołuje w nim niepokój, czuł, że ponagla go cisza między nimi. Co to za cisza, która zamiast koić, ponagla? Jego myśli powędrowały dalej, nie czekając na odpowiedź.

– Nie wiem – powiedział ze wzrokiem wbitym w szczelinę w drewnianym suficie.

Poczuł, że słowa, które z siebie wyrzucił, brzmią wyjątkowo marnie, i uznał, że słusznie rozpływają się w wilgotnym powietrzu górskiej chatki.

Nadal wpatrywał się w szczelinę w desce. Pokój wydawał się bardzo wysoki, co było zasługą skośnego sufitu. Łóżko, w którym leżeli, wciśnięte było w jedną z wąskich przestrzeni pomiędzy podłogą a nisko zaczynającym się skosem.

W jego myślach pojawił się obraz ojca, pokazującego mu podobny drewniany sufit w ogromnym, pustym domu wiele lat wcześniej. „Dębowe, solidne”, mówił z dumą, przechadzając się wzdłuż pomieszczenia i wskazując ukośne belki biegnące obustronnie w stronę szczytu. Nie patrzył wcale na belki, tylko na ojca, który wydawał mu się niezwykle mały i bezbronny w porównaniu z pustą przestrzenią. Wyraźnie pamiętał tę myśl i jej bluźnierczy posmak.

– Krokwie – powiedział.

Jej ciało, dotychczas nieruchome, poruszyło się nagle pod grubą zimową kołdrą. Od chwili kiedy zadała kłopotliwe pytanie, zdążyła zapaść w płytki sen.

– To jest powód, dla którego chcesz iść do Santiago? – powiedziała powoli, przeciągając się.

Spojrzał na nią. Uśmiechnął się, widząc jej duże, piwne oczy, nieco jeszcze zaspane, ale jednocześnie żywe i rozbawione. Odpowiedziała szerokim i jasnym uśmiechem ukazującym równe, białe zęby. Zarys jej podbródka wyostrzył się przy tym, a jej usta, intensywnie czerwone i lekko opuchnięte od ocierania się o jego zarost, wydały mu się jeszcze pełniejsze i jeszcze bardziej zmysłowe niż wcześniej. Poczuł ukłucie pożądania.

– Te ukośne belki to są krokwie, prawda?

Roześmiała się, słysząc, że zmienił temat. Przewróciła się na bok twarzą do niego.

– Widocznie nie czas na trudne pytania, chłopczyku.

Mimo że właśnie rozpoczęło się kalendarzowe lato, za oknem było szaro i deszczowo. Dzień wcześniej padało bez przerwy i kiedy przybyli do domku, panowały w nim wilgoć i chłód. Uznali, że w tych warunkach nie pozostaje im nic innego, jak otworzyć butelkę wina i kochać się całe popołudnie. Kilka godzin później, kiedy mimo obniżonej alkoholem koncentracji usiłował czytać jej słowa i obserwował ją skuloną pod grubą kołdrą, stwierdził z rozbawieniem, że plan wykonali z gorliwością godną lepszej sprawy.

Wypili tak dużo, że nie spał dobrze. Wstał na długo przed nią. Zmusił się do wzięcia prysznica i zszedł na parter, gdzie zwinął się w kłębek w miękkim skórzanym fotelu. Chciał przebrnąć przez plik gęsto zadrukowanych kartek, zanim Edyta się obudzi. Nie prosiła go o to, jednak czuł, że będzie jej miło, jeśli jak najszybciej przeczyta końcowe rozdziały jej powieści. Senność okazała się jednak silniejsza od ciekawości. Kiedy Edyta zeszła na dół, znalazła go zwiniętego w fotelu. Białe kartki rozrzucone były po podłodze, a za oknem nadal padał deszcz.

– Chodź ze mną – powiedziała mu do ucha, budząc go. Poczuł miętowy zapach pasty do zębów, a wraz z nim rosnące pożądanie. Edyta nigdy nie kochała się z nim rano przed umyciem zębów, więc świeżość mięty i bezceremonialna pobudka zdawały się stanowić oczywiste połączenie. Bez słowa dał się zaprowadzić do sypialni, wzrokiem podążając za jej odsłoniętymi szczupłymi nogami.

Teraz, kilka godzin później, piwne oczy wyrażały zaciekawienie badacza przyglądającego się owadowi. Brakowało jedynie notesu w jej małej dłoni. Pomyślał, że znacznie bardziej woli to czułe, przejęte spojrzenie, które widział wcześniej. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że nigdy jej tego nie powiedział.

– Nadal widzisz chłopca, który nie potrafi płakać? – usłyszał swój głos, chłodny i szorstki. Patrzył, jak Edyta naciąga pościel na ramię.

– Nie napisałam nic złego – odparła.

Jej głos był smutny, ale pewny siebie. Pomyślał, że sam nie potrafi mówić w ten sposób.

– Nie chciałam cię urazić i nie wydaje mi się, żebym napisała cokolwiek, co mogłoby cię dotknąć. Jeśli tak, to przykro mi. Ale to moje myśli i moje słowa. Nie muszę za nie przepraszać.

Znowu patrzyła na niego. Piwne oczy spoglądały pewnie spod lekko zmarszczonych ładnych brwi. Po uśmiechu nie pozostał najmniejszy ślad, a łagodny wcześniej zarys szczęki wyostrzył się. Była spokojna, niemal czuła, ale zdecydowana.

A więc tak wygląda osoba gotowa bronić swoich racji, przemknęło mu przez myśl.

„Obserwuj”. Wyraźnie usłyszał w głowie to słowo. Zabrzmiało jak polecenie.

Za oknem zrobiło się jaśniej i przestało padać. Chmury uniosły się nieco i przez duże okno widział ciemnozielony las porastający górę, u której podnóża stał dom. Tutejsze góry nie były wysokie, od kilkuset do tysiąca metrów nad poziomem morza. Ciągnęły się łagodnymi wzniesieniami aż do tych wysokich, leżących kilkadziesiąt kilometrów dalej na południowy wschód.

Jak długo trzeba iść, żeby przejść kilkadziesiąt kilometrów? – pomyślał. Jak długo trzeba iść, żeby przejść osiemset kilometrów?

Wstał z łóżka, nie patrząc na nią. Był nagi i ogarnął go nieprzyjemny, wilgotny chłód poranka. Coraz wyraźniej odczuwał potrzebę ruchu, chciał wyjść z domu. Poczuł przypływ energii.

– Włączę muzykę – powiedział, idąc w kierunku odtwarzacza stojącego na podłodze po drugiej stronie pokoju. Wydawało mu się, że usłyszał ciche westchnienie zniecierpliwienia.

Wiedział, że dziewczyna mu się przygląda, jednak nie miał zamiaru niczego zakrywać ani prężyć się, by wyglądać lepiej. Znali się wystarczająco dobrze, by czuć się przy sobie swobodnie. W zasadzie odkąd się poznali, częściej przebywali w swoim towarzystwie bez ubrań niż w ubraniu. Jednak nie tylko dlatego nie przejmował się swoją nagością. Pogodzenie się ze swoim wyglądem było jedną z pierwszych pozytywnych zmian, jakie zaobserwował, odkąd zaczął zmieniać podejście do życia.

– Co to znaczy: zmieniać swoje życie? To nic nie znaczy – stwierdził, klękając przy odtwarzaczu.

Postanowił nacisnąć „play” i zdać się na gust tego, kto kiedyś, w bliżej nieokreślonej przeszłości, umieścił płytę w odtwarzaczu. Usłyszał cichy szelest uruchamianego mechanizmu i po chwili z niewielkich głośników popłynęły znajome dźwięki. Początkowo nie potrafił ich nazwać, chociaż był pewien, że je zna. Skrzypce. Przełączył na kolejny numer. Dopiero wtedy rozpoznał całość: koncert klarnetowy Mozarta. Tylko tyle pamiętał. Wiedział też, że ta część, która teraz delikatnie wypełniała wnętrze górskiego domku, to adagio. Uznał, że dobrze zrobił, losowo wybierając muzykę.

Może powinienem tak częściej – pomyślał, wstając.

Teraz i ona siedziała na łóżku i nie ukrywała, że patrzy w stronę jego podbrzusza. Dopiero po chwili podniosła wzrok, a ich spojrzenia się spotkały. Wymienili serdeczne uśmiechy i wtedy, czując na sobie jej wyrozumiałe i życzliwe spojrzenie, stał się bezbronny i nagi. Poruszył nerwowo rękoma, jakby chcąc się zasłonić, ale szybko opuścił dłonie. Wziął głęboki, powolny wdech i chciał coś powiedzieć, ale właśnie wtedy klarnet rozpoczął partię solową. Zdawało mu się, że jest coś niewymownie mądrego w tych dźwiękach – rodzaj pogodzenia się ze światem, z losem, ze sobą, jakiego nie da się uchwycić i opisać. Można się do niego jedynie zbliżyć na chwilę, ale kiedy ta chwila już minie, nie można mieć pewności, że się tam było.

Spojrzał na nią ukradkiem. Miała zamknięte oczy, też słuchała muzyki.

Podszedł do łóżka i pochylił się nad nią. Nie zamykając oczu, pocałował ją delikatnie w usta. Przewrócił się na swoją stronę łóżka i podniósł z podłogi plik kartek. Poczuł jej dłoń na swoim nadgarstku.

– Zostaw to i mów.

Celność jej uwag i umiejętność rozpoznawania jego zamiarów onieśmielały go. Poczuł radość z faktu, że może z nią być. Radość oraz wynikającą z męskiej próżności dumę, że wybrała właśnie jego.

Spojrzał na kartki, zawahał się, po czym wziął głęboki wdech i zaczął czytać na głos:

Pamiętam też, jak mówiłam o tym z nim. Powiedział wtedy, że jeszcze nie potrafi przy kimś zapłakać. I rzeczywiście, nigdy mu się to nie zdarzyło. Ale może… Nie mogę powiedzieć, że jestem nikim, ale może po prostu nie jestem kimś. Tak, staram się usprawiedliwić jego brak łez, nie wiem w sumie po co. To jego łzy, jego płacz, nie mam na to wpływu, to nie moja wina ani moja zasługa. Tylko jego, wciąż przed nim. Chciałabym w tym uczestniczyć. Czy to możliwe?

Umilkł i spojrzał na nią ponownie. Znowu naciągnęła kołdrę powyżej nosa, jednak po oczach widział, że się śmieje.

– Wiem, co napisałam – powiedziała, nadal bawiąc się brzegiem kołdry. – Myślałam, że może tym razem dodasz coś od siebie!

Jej uśmiech przygasł nieco, jakby przypomniała sobie nagle, jak łatwo go urazić. Jednak tym razem on też się śmiał.

– Nie chciałem cię zawstydzić – powiedział, pochylając się nad nią, i ponownie pocałował ją w usta.

Owszem, wyglądało to naturalnie i szczerze, jednak robił to, kiedy nie wiedział, jak powinien postąpić. Robił to nawet wtedy, kiedy nie bardzo miał na to ochotę. Otrząsnął się z tych myśli, bo czuł, jak kładą się cieniem na jego dopiero co odzyskanym popołudniu.

– Ten fragment poruszył mnie i trochę zawstydził. Masz rację, nie wychodzi mi otwieranie się przy kimś.

Szybko zorientował się, że słowo „kimś” zabrzmiało bezosobowo i zimno. A przecież to właśnie miała na myśli pisząc, że „może nie jest wystarczająco kimś”.

– Ty już długą drogę masz za sobą. Rozumiesz, co dzieje się w tobie samej. Czytam tę powieść i zazdroszczę ci tego. – Przerwał na chwilę i zawahał się. – I bardzo mi to imponuje. – Mówiąc, patrzył na zieloną górę za oknem, jednak teraz spojrzał na Edytę, chcąc widzieć jej reakcję. Sprawiała wrażenie szczęśliwej. To zachęciło go, by mówić dalej.

Jak to miło sprawić komuś radość nareszcie mówiąc to, co naprawdę myślisz.

– To bardzo miłe, co napisałaś. Że chciałabyś… jak to nazwałaś? Że chciałabyś w tym uczestniczyć. Problem w tym, że ja sam też bym chciał. – Uśmiechnął się zadowolony z tego stwierdzenia. – Powiedziałaś, że to twoje myśli i twoje słowa, że nie musisz za nie przepraszać. To prawda. I ja nie czuję się urażony, wręcz przeciwnie. Schlebia mi to. Po prostu tak jak te twoje myśli są twoje i jesteś gotowa ich bronić, tak te moje łzy, o których napisałaś, wcale moje nie są. Nie czuję ich, nie wiem, czy w ogóle we mnie są. Więc nie czuj żalu, że nie masz do nich dostępu, bo ja nie jestem w dużo lepszej sytuacji.

Odchylił lekko kołdrę i zobaczył białe udo i biodro, a dalej kępkę czarnych, grubych i lekko kręconych włosów, które – był tego niemal pewien – zostawiła specjalnie dla niego, bo kiedyś wspomniał, że mu się podobają. Pożądanie jak imadło ścisnęło mu klatkę piersiową.

– Ja mam po prostu jeszcze kawał drogi przed sobą. – dokończył ostatnią zapamiętaną myśl, ale jego dłoń wędrowała już po wystających żebrach i dalej po płaskim, ciepłym brzuchu aż do kępki czarnych włosów. Minął jednak jej podbrzusze i mocno zacisnął palce na drobnym białym udzie, jednocześnie mało subtelnie rozchylając jej kolana łokciem. Westchnęła.

– Jakieś osiemset kilometrów? – zapytała, jednak jej głos nie był już tak rzeczowy i silny, ani nawet tak dziewczęcy i czuły jak wcześniej. Był leniwy, gardłowy i niższy. Skupił się na tym głosie, zupełnie gubiąc przy tym sens słów.

– Może pójdziemy w góry? – zaproponował, zwrócony twarzą do okna, kiedy skończyli się kochać.

Obok niego, na parapecie, siedział pluszowy łoś. Był jej wspomnieniem z dzieciństwa, ulubioną przytulanką, z którą zasypiała co noc. Zawsze woziła go ze sobą, kiedy z rodzicami wyjeżdżali na wakacje do domku w górach. Któregoś razu zapomniała zabrać go z powrotem, zapomniała o nim w ogóle. Został na parapecie w sypialni i teraz patrzył, jak jego pani wraca z obcym mężczyzną, rozbiera się przed nim, pije z nim wino i kocha się z nim. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego obecności i zrobiło jej się trochę wstyd.

Ogarnęło ją miękkie, senne poczucie smutku.

Wrócili do sypialni tylko po to, żeby się przebrać. Do rozstrzygnięcia pozostała kwestia, czy pójdą na dłuższy spacer, a wieczorem znów napiją się wina, czy wyruszą w góry i wrócą dopiero po zmroku. Miał ochotę na drugą opcję. Słońce grzało teraz na bezchmurnym niebie, więc o pogodę raczej mogli być dziś spokojni. Wiał delikatny wiatr, który tylko umilałby wędrówkę. Otworzyło się przed nimi okienko pogodowe, które zgodnie z prognozami już jutro miało zakończyć się deszczem. Wszystko przemawiało za dłuższym wyjściem w góry.

Jednak Edyta opadła na łóżko w majteczkach, podkoszulce i zaledwie jednej grubej skarpetce. Delektowała się tym, jak leniwe poczucie smutku i zniechęcenia rozlewa się w niej ciepłą, lepką falą.

Z wysiłkiem podniosła głowę i spojrzała na chłopaka stojącego przy oknie w towarzystwie łosia. Wyglądał teraz bardziej męsko niż wcześniej. Stał wyprostowany na szeroko rozstawionych nogach, zwarty i gotowy. Dłonie oparł na parapecie, jego ramiona wydawały jej się bardziej wyrzeźbione i szersze niż wcześniej.

Gdyby przenieść go na pokład jakiegoś żaglowca, z miejsca zrobiłabym go kapitanem – pomyślała z rozbawieniem, dając się ogarnąć kolejnemu uczuciu, które też było znajome i z tego, co pamiętała, całkiem nieźle radziło sobie z melancholią. Jednak w tym doznaniu było coś jeszcze. Coś wrednego, samolubnego i zapraszającego ją do zabawy. Zabawy nim. Niewinne ćwiczenie się w okrucieństwie.

Zsunęła skarpetkę i zgięła nogę w kolanie. Oparła się na łokciach, piersi wysunęła do przodu.

– A może mnie przelecisz?

Doskonale zdawała sobie sprawę, jaką ochotę miał na przestrzeń, na ten wiatr, na to, żeby już wyruszyć w drogę. Widziała to wyraźnie zawsze, kiedy grał na tej małej, śmiesznej gitarce. Nieobecny wzrok, wpatrzony w punkt, który istnieje tylko w jego wyobraźni, niedostępny. Dla nikogo.

Wydawało jej się, że drgnął. Była tego prawie pewna. Słońce świeciło teraz prosto w okno. Widziała tylko zarys jego sylwetki, pozbawiony kolorów i półcieni. Odwrócił się powoli i spojrzał na nią. Jego uśmiech był komplementem, ale wyraz oczu świadczył o tym, że nieszczerym. Dostrzegła w nich niepewność i odrobinę smutku. Ten smutek niemal przyprawił ją o wyrzuty sumienia, ale równocześnie poczuła podniecającą zapowiedź triumfu.

Wygięła stopy w dół, prężąc mięśnie łydek. Patrzyła na niego prawie bez uśmiechu, z lekko rozchylonymi ustami.

Choć jej spojrzenie wydawało się pełne pożądania, było tylko fałszywą obietnicą, czerpiącą swoją intensywność z głębokich pokładów wrodzonego okrucieństwa. Prawdziwe pożądanie rodzi się gdzie indziej. Mężczyźni są nie mniej okrutni, ale na swoje wieczne nieszczęście to oni są wzrokowcami.

Odniosła wrażenie, że w jego wzroku pojawiło się coś, o co go nie podejrzewała – coś twardego, ostatecznego i milcząco mówiącego „nie”. Poczuła nagły strach, prawie panikę.

Odmów mi, a pójdę za tobą w te cholerne góry, a kiedy wrócimy, dostaniesz wszystko, na co masz ochotę. Wszystko, o czym nawet nie wiedziałeś, że możesz chcieć. Wydrapię z ciebie tę niepewność, smutek i lęk. Ale teraz mi odmów.

Nerwowo zaczerpnęła powietrze, rozchylając usta jeszcze bardziej. Sutki jeszcze mocniej naparły na materiał koszulki.

Musiał to zobaczyć, może nawet poczuć. Milczące „nie” znikło.

Odetchnęła z ulgą. Napięcie ustąpiło nagle, zostawiając w niej miejsce dla pełnego życzliwej wyższości rozbawienia. On zdjął koszulkę i zbliżył się do niej.

Opadła na pościel w spokojnym oczekiwaniu. Nad sobą miała drewniany sufit.

Co prawda nie potrafisz postawić na swoim, ale przecież mógłbyś mieć gorsze wady – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie, a trochę do niego. Był blisko, zaczął wypełniać sobą całe pole widzenia, zasłonił sufit. Czuła jego ramiona i oddech. Odchyliła głowę do tyłu, pozwalając mu całować się po napiętej szyi. Patrzyła na grube drewniane belki nad głową, ale ich nie widziała.

Tak, to są chyba krokwie – przemknęło jej przez głowę.

A potem zamknęła oczy.Trzecia planeta

Piosenka wróciła do niego po latach.

Zaczynała się od prostego, dziecinnego wręcz motywu na gitarze, który łatwo odtworzył na ukulele. Wystarczyło bazować na akordzie G, używając tylko pierwszych dwóch strun. Pod koniec musiał na chwilę otwierać oczy, by odnaleźć odległy, dziesiąty próg, gdzie czekał charakterystyczny wysoki dźwięk.

Potem wokal i cały motyw do powtórki.

Podobno Isaac Brock złamał szczękę niedługo przed wejściem do studia, jednak nie mając wyjścia, zaśpiewał całość od początku do końca.

Utwór ten otwierał płytę o wdzięcznym tytule Księżyc i Antarktyda; nie był pewien, czy chodziło o podobieństwa pomiędzy tymi dwoma obszarami ciszy, pustki i chłodu, czy bardziej o księżyc świecący nad Antarktydą. Okładka albumu nie rozstrzygała tej kwestii.

Uprościł swoją wersję do minimum, całą zwrotkę grając w G. Prawdziwa magia i tak zaczynała się w dalszej części, kiedy rytmiczne G przechodziło w D, a potem w radosne, otwierające się C. Śpiewając, miał w głowie rytm oryginalnej wersji. Perkusja dodawała mocy, a akordy krążyły wokół całości, opisując w swoim języku dziwny kosmos ruchu, emocji i mądrości. Tak chciał to słyszeć i tak to słyszał.

The universe is shaped exactly like the earth

If you go straight long enough you’ll end up where you were

Grając, odpływał gdzieś, gdzie nie było już myśli i gdzie nie było nawet jego samego. Przez chwilę wydawało mu się, że wie, po co wyrusza do Santiago. Wypełniało go radosne, ufne podniecenie dziecka, które bardzo długo na coś czekało. Do znudzenia grał te trzy akordy i z zamkniętymi oczami wyrzucał z siebie plątaninę słów zakończonych ulubionym, banalnym stwierdzeniem, które instynktownie rozumiał i któremu ufał:

And that’s how the world began

And that’s how the world will endDziesięć lat

Wszystkie lotniska wyglądały tak samo: strzałki, bramki, windy, schody. I sklepy, wszędzie sklepy. Wszystko, czego nie lubił, było na lotniskach, ale jedno przemawiało na ich korzyść – były punktem wyjścia do tego, by snuć opowieści, a dobre opowieści były z kolei tym, co cenił najbardziej. Trzeba żyć tak, żeby być dobrą anegdotą, powiedział mu kiedyś ktoś, kto był jedną z jego ulubionych opowieści.

Pamiętał swój pierwszy lot. Miał osiemnaście lat i leciał na Islandię. Chociaż minęło już dziesięć lat, doskonale pamiętał, czego słuchał, startując, że wiało, chociaż dzień był upalny, i że wzruszył się, widząc, jak kilka tysięcy metrów niżej ląd urywa się nagle, ustępując bezkresowi morza.

Najlepiej zapamiętał pochmurne popołudnie na lotnisku w Kopenhadze, gdzie czekał na przesiadkę. Zamówił wtedy piwo i usiadł przy wielkiej, przeszklonej ścianie z widokiem na pas startowy. Ta chwila niosła ze sobą obietnicę, której nikt mu wcześniej nie składał. Odtąd wszystko miało być nowe i nieznane, emocje miały być prawdziwsze, chwile niepowtarzalne, a on sam z dnia na dzień coraz bardziej stawał się obiektem badań – własnych badań nad naturą rzeczy. Droga, każda droga, zmusza do konfrontacji ze światem, porywa nas takimi, jakimi jesteśmy. Niewiele da się ukryć przed światem, chcąc go poznać. To transakcja wymienna. Im bardziej chcemy coś odkryć, tym bardziej musimy odkryć się sami.

Obudził się, ale długo nie otwierał oczu. Postanowił zmienić pozycję, jednak ból w kolanie i biodrze odwiodły go od tego zamiaru. Z wolna docierał do niego szum rozmów. Otworzył oczy i zobaczył stojącą nad nim dziewczynkę, nie więcej niż czteroletnią. Miała sukienkę w kwiatki i dwie kitki, spinające czarne proste włosy. Przyglądała mu się dużymi, ciemnymi oczyma, aż w końcu, jakby z zakłopotaniem, podniosła rękaw do kącika ust. Pomyślał, że pewnie ślini się jak wszystkie dzieciaki, ale wtedy poczuł, że sam ma pod policzkiem sporych rozmiarów plamę wsiąkającą w śpiwór. Wreszcie zrozumiał. To ona sugerowała mu, żeby się wytarł. Kiedy upewniła się, że zrozumiał jej intencje, odwróciła się i bez słowa pobiegła w swoją stronę.

Leżał w śpiworze na podłodze hali odlotów lotniska Charleroi. Mocne sztuczne światło raziło go w oczy, a dookoła tłoczyli się ludzie. Spojrzał na zegarek. Z satysfakcją stwierdził, że udało mu się przespać ponad cztery godziny nieprzerwanym głębokim snem.

Lotnisko było ciasne, co stwierdził, gdy na nim wylądował poprzedniego dnia, który okazał się nieznośnie długi. Rankiem, po raz ostatni tamtego lata, obudził się w swoim łóżku. Był spakowany praktycznie od tygodnia, podniecenie podróżą nie pozwoliło mu zachować umiaru. Trzy razy pakował się próbnie, by upewnić się, że niczego nie zapomni. Pieszo udał się na dworzec kolejowy. Słońce świeciło nisko, poranek był chłodny. Czuł, że znika, że wyjeżdża. Czuł to całym sobą. Dwie godziny w pociągu, pół godziny w autobusie na lotnisko, niemal trzy godziny czekania na lot.

Popołudnie spędził, czytając, pijąc kawę i wytrzymując bez snu tak długo, jak się dało, żeby nad ranem zafundować sobie kilka godzin spokojnego lotniskowego snu. Teraz, kiedy wycierał ślinę ze śpiwora, uznał, że plan wykonał całkiem nieźle.

Lotnisko, na którym spałeś, zawsze będzie jednym z tych lotnisk. Bez względu na to, czy noc tam spędzoną wspomnisz dobrze, czy źle, zapisze się w twojej pamięci, pojawi się ten charakterystyczny rodzaj poufałości z miejscem, które przestało być obce.

Miał tylko plecak, przez co był bardzo mobilny i nie musiał stać w żadnej z długich porannych kolejek. Nie lubił tłumów, chociaż nie w jakiś szczególny sposób. Nie lubił ich dokładnie tak, jak nie lubi ich nikt.

Podszedł do okienka odprawy paszportowej i podał dowód osobisty młodej, atrakcyjnej dziewczynie w mundurze.

Miał na sobie lekkie oliwkowe buty, w których zamierzał przejść cały dystans. Do tego cienkie sportowe spodnie z kieszeniami, ciemnozielone – miały dodatkowy zamek na wysokości połowy uda, więc zależnie od potrzeby mogły funkcjonować jako krótkie i jako długie spodnie. Szara koszulka, którą założył, była jedną z trzech, jakie zabrał. Strój uzupełniła wyrazista, pomarańczowa bluza z kapturem, jego ulubiona. Na ramieniu wisiał spory plecak koloru piaskowego – wypełnione po brzegi czterdzieści litrów. Dopełnieniem było brązowe ukulele, wciśnięte za jeden z uchwytów po lewej stronie plecaka strunami do wewnątrz i gryfem w dół.

Dziewczyna podniosła wzrok znad jego dowodu osobistego, by porównać jego twarz z tą ze zdjęcia. Odwróciła dokument.

Szuka daty wydania, pomyślał z rozbawieniem.

Dowód wyrobił przed dwoma miesiącami, ponieważ poprzedni właśnie stracił ważność. Wtedy też zrobił zdjęcie. Przedstawiało gładko ogolonego, uśmiechniętego chłopaka w okularach, z czupryną gęstych włosów, niby ułożonych niedbale, ale jednak ułożonych. Teraz patrzył na nie jak na pamiątkę z odległej przeszłości. Przed wyjazdem obciął włosy maszynką na krótko, zostawiając kilkudniowy zarost. Opalenizna nabyta podczas licznych wypadów w góry uwydatniła zmarszczki na czole oraz bliznę po złamaniu na nosie. Włosy i broda pojaśniały, nawet brwi miał teraz jasne. Końcowy efekt był taki, że wyglądał nieco starzej i znacznie poważniej niż na zdjęciu.

Spojrzał na tłum ludzi stojących w olbrzymich kolejkach do odprawy.

– Oni wszyscy przyjdą tu do ciebie – powiedział do celniczki, zaskakując siebie samego tym stwierdzeniem. Chłopak z dowodu osobistego milczałby zakłopotany w obecności atrakcyjnej kobiety.

– Tak – powiedziała zniechęcona, zerkając w stronę tłumu. – To będzie przesrany dzień.

Nie spodziewał się podobnego wyznania po dziewczynie w mundurze, ale spodobała mu się jej bezpośredniość.

– Miłego lotu i udanej podróży – powiedziała z uśmiechem.

– Tobie również – odrzekł bezmyślnie i ruszył dalej.

Lubił to uczucie, kiedy świat i ludzie zostają na swoim miejscu, podczas gdy on sam nabiera rozpędu.

Patrzył, jak nad Belgią wstaje dzień. Nogi skrzyżował na krzesełku, siedząc niemal w pozycji lotosu. Siadał w tej pozycji tylko wtedy, kiedy czuł się bezpieczny i spokojny, otwarty. Tego ranka tak właśnie było.

Przypomniał sobie siebie sprzed dziesięciu lat, czekającego na lot do Keflaviku. Dwa tygodnie wcześniej rozstał się z dziewczyną. Żal ściskał mu gardło, kiedy samolot toczył się po pasie startowym. Pamiętał to bardzo wyraźnie, wszystko zdawało się być jeszcze przed nim, a to, co za nim, brzmiało jak prolog, wstęp do fascynującej historii, do której miał dołączyć. Wierzył w to, w co wierzy każdy dwudziestoletni chłopak.

Teraz jego spojrzenie było bardziej skupione, bardziej wyraziste. Rysy twarzy wyostrzyły się znacznie, w kącikach oczu pojawiły się zmarszczki. Rozumiał znacznie więcej, ale przede wszystkim nie wierzył już, że na wszystko jest czas, choć niezmiennie wciąż wierzył, że najlepsze jeszcze przed nim.

Rozejrzał się po przeszklonym pomieszczeniu wypełnionym krzesełkami. Słońce wznosiło się coraz wyżej, foteliki zapełniały się postaciami stopniowo sączącymi się z porannego tłumu. Zobaczył młodego mężczyznę siedzącego spokojnie z rękami na kolanach i patrzącego przed siebie. W dłoni trzymał przewodnik po Camino de Santiago.

Kilka krzesełek dalej usiadły dwie dziewczyny. One też zamiast walizek miały plecaki. Wyglądały bardzo młodo i bardzo niewinnie. Jedna z nich miała klasyczną urodę, druga zaś wydawała się mieć więcej wdzięku. Rozglądała się dookoła dużymi oczami, a usta miała zaciśnięte. Twarz dziewczyny sprawiała wrażenie skupionej i zarazem przestraszonej. Przez chwilę przyglądał się jej, zastanawiając się, jak takie połączenie jest możliwe.

Przeczucie, że najlepsze jeszcze przed nim, zamieniało się w pewność.Jesteś pielgrzymem

Wieczorem tego samego dnia usiadł na progu niewielkiego budynku schroniska, który stał na zboczu góry, i teraz, kiedy słońce powoli chyliło się ku zachodowi, widok stawał się coraz bardziej niezwykły. Przemknęło mu przez myśl, że to, na co patrzy, mogłoby być nagrodą za całe nadchodzące tygodnie marszu, a minął zaledwie jeden dzień.

Na prawo, nieco w dole, rosły drzewa, a zbocze dość stromo opadało w dół. Widział miasteczka położone między górami. Aż po horyzont ciągnęły się wzgórza i łagodne góry, pokryte zielenią jak kocem. Po prawej, niemal na horyzoncie, ciemniały ostre kontury odległych szczytów.

Panorama francuskich podnóży Pirenejów była tylko przedsionkiem do Nawarry, a potem do kolejnych krain składających się na dziwny twór zwany Hiszpanią. Za jego plecami, za schroniskiem, wznosiła się góra, na którą zamierzał wejść nazajutrz.

– Jeśli tu jest tak pięknie, to co będzie dalej? – zapytał młody Litwin o imieniu Kirial.

Przyjechał do St Jean razem z kolegą Richardem, który siedział teraz nieco z boku i w milczeniu skręcał papierosy.

Przypomniał sobie, że widział ich obu w nocy na lotnisku, jak krążyli bez celu, odliczając godziny do świtu.

Rankiem, jeszcze przed wejściem na pokład, nawiązał rozmowę z mężczyzną, który miał na imię Giuseppe i pochodził z południowych Włoch. Miał sympatyczną twarz, spokojne oczy i kojący głos. Obiecał sobie, że kiedy skończy studia, pójdzie do Santiago. Udało mu się w bólach tego dokonać i teraz wyruszył w podróż.

– Po Camino będzie już tylko dorosłe życie – stwierdził bez smutku z silnym włoskim akcentem, a spokojne oczy zdawały się nawet uśmiechać. – Tamta z lewej jest niezła.

Uśmiechnął się szeroko, wzrokiem wskazując na dwie bardzo młode dziewczyny, na które jego towarzysz już wcześniej zwrócił uwagę.

– Tak, niezła – odrzekł. – Ale bardziej podoba mi się ta druga z chustą na głowie. Ma w sobie coś ciekawego.

Giuseppe przechylił głowę, jakby przyglądał się obrazowi.

– No, może… – powiedział wreszcie, przeciągając wyrazy, jakby nie do końca przekonany. Dziewczyny wstały, żeby ustawić się w kolejce do wejścia na pokład samolotu. Kolejka liczyła już kilkadziesiąt osób, choć było pewne, że nie ruszy jeszcze przez jakiś czas.

– Chcesz stanąć w kolejce?

Spojrzeli na siebie i roześmiali się. Rozsiedli się jeszcze wygodniej, przyglądając się nadgorliwym współpasażerom.

– Kiedy wylądujemy w Biarritz, trzeba będzie znaleźć autobus do Bayonne, a tam pociąg do St Jean. Może pojedziemy tam razem? Zawsze raźniej.

Nie odpowiedział od razu. Jednym z niewielu postanowień, jakie podjął przed podróżą, było to, by przemierzyć trasę samemu. Drugim było to, by dać się nieść temu, co się wydarzy. Teraz poczuł, jak bardzo te dwa założenia kolidują ze sobą. I naraz uświadomił sobie, że tak widocznie ma być.

– Dobry pomysł – odpowiedział z uśmiechem, skinieniem głowy dziękując za propozycję.

W autobusie znów zauważył dwóch chłopaków z plecakami. Jeden, wysoki i szeroki w barach, miał wygląd zawodowego sportowca lub żołnierza. Drugi, drobny i z długimi włosami, wyglądał jak jego dziewczyna. Obaj mieli plecaki. Później poznał ich imiona. Richard i Kirial.

Jechali przeszło pół godziny przez senną wypoczynkową miejscowość. Ze względu na wczesną porę na ulicach było pusto. Rozmawiali, spoglądając za okno.

Włoch okazał się inżynierem, właśnie skończył trzydzieści lat. Pracował w biurze urbanistycznym w swoim mieście. Praca nie była ani wymagająca, ani dobrze płatna. Jak wiele osób z jego miasteczka myślał o wyjeździe na Północ. Droga do Santiago miała dać mu sposobność, żeby spojrzeć z dystansu na życie i zdecydować, co dalej.

Gdy wysiedli w Bayonne, było już gorąco. Nieopodal dworca znaleźli kawiarnię. Kelnerka okazała się wyjątkowo nieuprzejma – nie tylko wobec nich, ale wobec klientów w ogóle. Była bardzo wysoka, bardzo chuda i zamiast ust miała wąską poprzeczną kreskę, która prawie nie otwierała się przy mówieniu. Powieki dziewczyny były opuszczone w wyrazie bezgranicznego znudzenia.

Udało im się zamówić kawę. Z kanapkami już nie poszło tak łatwo. Wąskie usta kelnerki rozchyliły się, by wyjaśnić, że miejsce, w którym się znajdują, jest kawiarnią, a nie restauracją, i że kanapki mogą kupić po drugiej stronie ulicy.

Przynieśli kanapki i zasiedli do kawy. Słońce grzało już naprawdę mocno, a kelnerka krążyła nad nimi niezadowolona, że przynieśli z zewnątrz swoje jedzenie. Przypominała ogromnego sępa czekającego, aż umrą z gorąca.

Starając się nie zwracać na nią uwagi, rozmawiali o obawach związanych z długą wędrówką, do której żaden z nich nie czuł się w pełni przygotowany. Był w naprawdę dobrej formie fizycznej, ale obawiał się upału. Giuseppe odwrotnie.

Przy stoliku obok usiedli chłopacy, którzy jechali z nimi w autobusie. Zaczęli rozmawiać. Richard studiował w Kłajpedzie. Nie był żołnierzem. Interesowały go sport i marihuana. Jego towarzysz Kirial miał dwadzieścia dwa lata i studiował medycynę w Bonn. Niewysoki, z długimi włosami spiętymi w osobliwy kok był drobnej budowy, a jasna luźna bluza z głębokim dekoltem tylko to podkreślała, choć tak naprawdę chodziło o pokazanie czegoś innego. Na środku klatki piersiowej miał świeży, ładny tatuaż. Prosty napis czcionką jakby z maszyny do pisania głosił, że „dobry czas na zmiany”.

– Kirial, skąd ten tekst? – zapytał, wskazując na tatuaż Litwina, kiedy dotarli już pociągiem do St. Jean.

– Z piosenki The Smiths, znasz?

Nie czekając na odpowiedź, Litwin zaczął śpiewać. Śpiewając, patrzył wprost na rozmówcę. Miał duże, smutne oczy.

Słuchając chłopaka, pomyślał, że takie śpiewanie dla nieznajomych wymaga nie lada odwagi.

– Nie znam – powiedział w końcu. – Ale jak znajdziesz chwyty, to możemy zagrać.

Wskazał na swoje ukulele.

– Świetnie! – Kirial uniósł brwi, przez co jego oczy sprawiały wrażenie jeszcze większych. Postanowili zacząć wędrówkę od pójścia na piwo.

– Mało sportowy początek wędrówki – zauważył Richard. – Jest dziesiąta rano.

– Nie jesteśmy sportowcami, tylko pielgrzymami – odparł Kirial. – Poza tym dzisiaj przejdziemy tylko trochę, dla rozgrzewki. A wy dokąd zamierzacie dziś dojść?

Powiedział, że planuje jeden dzień na aklimatyzację. Znów natrafił na ten sam dylemat, z którym przez chwilę borykał się na lotnisku. Kirial nie miał jednak wątpliwości.

– Nie pierdol, idziesz z nami.

Rozmawiali o filmach i książkach, czuł się wyjątkowo swobodnie w rozmowie z ludźmi, których dopiero co poznał. Mimo że jeszcze nie podjął świadomej decyzji, wiedział, że pójdzie z nimi.

Udali się do punktu informacyjnego, by odebrać tzw. credencial, czyli „paszporty pielgrzymów”. Odtąd mieli w nich zbierać pieczątki schronisk, w których przyjdzie im nocować. Credencial będzie ich przepustką do kolejnych noclegów na trasie.

Weszli do zatłoczonego biura i stanęli w kolejce za dwiema ciemnowłosymi dziewczynami. Odwróciły się do nich i uśmiechnęły. Ładniejsza miała ciemną karnację i czarne oczy. Była nieco starsza od niego. Druga, nieco grubsza, miała wesołą, miłą twarz i roześmiane oczy.

– Co z tą kolejką, posuwa się w ogóle? – zwrócił się do nich.

– A co, spieszysz się gdzieś? – odparła ta weselsza.

Było tłoczno i panował zgiełk, wszyscy rozglądali się z roztargnieniem. To tu mieli stać się pielgrzymami – miesiąc oderwania od świata, miesiąc poszukiwań i wyzwań stał przed nimi otworem i mimo że byli sobie obcy, czuli, że są razem. To sprzyjało nawiązywaniu kontaktów. Nastrój był świąteczny, a przy tym pełen oczekiwania.

– Skąd jesteście?

Reszta chłopaków stała nieco za nim, ale przysłuchiwali się rozmowie.

– Z Australii – odpowiedziały jednocześnie.

Okazały się siostrami. Dani i Lucy.

Uznał, że w tym miejscu mógłby wyrazić zdziwienie i przyznać, że „to kawał drogi stąd”. Nie zrobił tego.

Kobieta, która wręczyła mu paszport, była bardzo miła. Mówiła z delikatnym francuskim akcentem. Pomyślał, że musi mieć przyjemną pracę. Ludzie, którzy do niej przychodzą, zaczynają coś wyjątkowego, a ona ma ich wprowadzić w tajemniczy, fascynujący świat drogi. Spijają jej słowa z ust.

Credencial było niewielką, składaną w harmonijkę książeczką. Białe kartki sugestywnie świeciły pustkami, czekając na pieczątki. Kobieta wbiła pierwszą i wpisała datę. Pierwszy sierpnia. Dała mu wszelkie możliwe mapy i opowiedziała o schroniskach, w których może zatrzymać się jeszcze tego samego dnia. Podziękował po francusku.

– Buen camino – powiedziała z uśmiechem.

Wtedy usłyszał ten zwrot po raz pierwszy i poczuł, jak podniecenie ściska mu klatkę piersiową. Podziękował jeszcze raz, uśmiechając się szeroko.

Kiedy wyszedł z biura, chłopcy przepakowywali plecaki. Stwierdził, że jego jest najmniejszy. Ważył zaledwie siedem kilogramów, osiem z butelką wody. Spakował jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Trzy pary koszulek, trzy pary majtek, pięć par skarpet. Kurtka przeciwdeszczowa, czapka z daszkiem, kosmetyczka z mydłem, szczoteczką do zębów, podstawowymi lekami i klamerkami. W ostatniej chwili uznał, że mogą się przydać, skoro codziennie będzie musiał prać swoje rzeczy. Obowiązkowo wziął śpiwór, ręcznik szybkoschnący i czołówkę. Do tego mapy i przewodnik po szlaku, ciężki i nieporęczny. Pierwszy kandydat do ewentualnego wyrzucenia. Zabrał też czytnik e-booków z wgraną przed wyjazdem biografią Amelii Earhart, pięcioma powieściami oraz wykładami z fizyki Richarda Feynmana.

Czekając na towarzyszy, rozejrzał się po okolicy. St Jean wydawało się przyjemnym miasteczkiem, tyle że bardzo turystycznym. To stanowiło mocny argument za tym, by nie zostawać w nim dłużej. Całe życie skupione było wokół głównej ulicy, która od kościoła na wzgórzu schodziła stromo w dół, do rzeki. Pełno tam było sklepów z muszlami, symbolem Drogi do Santiago, i innym turystyczno-pielgrzymkowym ekwipunkiem. Trochę drażniło go to wszystko. Nie był wierzący i miał raczej niechętny stosunek do tego, co ludzie religijni określali mianem pielgrzymek. Kojarzyły mu się z odpustami, marszem w tłumie i śpiewaniem piosenek. I przede wszystkim z religią, jakąkolwiek religią, a żadnej nie ufał.

To, że Droga do Santiago miała stricte religijną genezę, budziło jego niechęć. Z drugiej strony była to wyjątkowa trasa, pełna pięknych krajobrazów i urokliwych miasteczek. I przede wszystkim była długa. Nie miał pojęcia, jak to jest przejść osiemset kilometrów, i właśnie ta obietnica konfrontacji z przestrzenią intrygowała go najbardziej. Kiedy podróżując dwa miesiące wcześniej po południowej Portugalii, usłyszał o Camino od napotkanych na campingu Włoszek, wiedział, że nie oprze się wyzwaniu, że to trasa doskonała dla niego na tym etapie życia, na jakim się znalazł.

Czyli na jakim właściwie?

Skończyli się pakować. Jako pierwszy ruszył pod górę.

– To nie tam – powiedział spokojnie Giuseppe.

– Przecież mieliśmy iść pod górę – upierał się.

– Tak, ale nie tam. Na razie musimy iść w dół.

– Na pewno?

Giuseppe uśmiechnął się, widząc ten bezsensowny upór.

– To dobry pomysł, żebyś jednak poszedł z nami – stwierdził Kirial. – Tak będzie dla ciebie lepiej.

Lekko zirytowany chciał coś odparować, ale ugryzł się w język. Nie warto, pomyślał. Napięcie zaczęło z wolna ustępować.

Wyszli z miasteczka krętą, płaską drogą pośród wzgórz. Wokół rosły krzewy i kolorowe kwiaty. Był piękny, gorący dzień, sam środek lata. Byli w doskonałych nastrojach.

– Nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli puszczę muzykę z telefonu? – zapytał Kirial.

Usłyszawszy tę propozycję, miał nadzieję, że ktoś zaprotestuje, ale tak się nie stało. Nie znosił słuchania muzyki bez odpowiednich głośników, nawet z komputera. Psucie muzyki słuchaniem jej z telefonu w tym pięknym, naturalnym i spokojnym krajobrazie nie mieściło mu się w głowie.

– Wiesz, Kirial, ja w sumie mam – powiedział spokojnie i wyjaśnił dlaczego. Litwin był wyraźnie zaskoczony. Zapytał z czystej grzeczności, nie spodziewając się żadnej odpowiedzi. Miał już wybrany zestaw piosenek. Właściwie trzymał palec na ikonce „play”.

– OK – powiedział tylko i schował telefon.

Ewidentnie pokrzyżował chłopakowi plany, jednak z drugiej strony czuł, że nastąpiła w nim zmiana, której wcześniej nawet nie zauważył. Kiedyś nie przyszłoby mu do głowy zaryzykować dobre stosunki z nowymi znajomymi w tak błahej sprawie. Tym razem jednak postawił na swoim i w efekcie miał spokój, żadnej parszywej muzyki bez głośników.

Kiedy chłopcy zatrzymali się, by zrobić przerwę, stwierdził jednak, że pójdzie dalej. Nie był pewien, czy odnajdą się na górze, ale czuł, że ma ochotę zacząć wędrówkę samotnie. Chciał słyszeć tylko swoje myśli, tylko swoje kroki na szerokiej piaszczystej drodze.

Szedł dość szybko. Powtarzał sobie, żeby zwolnić, jednak zawsze po chwili wracał do wcześniejszego tempa, mimo że pot spływał mu na oczy.

Plecak ciążył coraz bardziej, droga wznosiła się niemiłosiernie. Korzystał z każdego kawałka cienia, by się schronić przed upałem. Słyszał swój głośny, ciężki oddech i czuł uderzenia serca. Szedł tak już przeszło godzinę, wlokąc się pod górę. Żółte strzałki wyznaczały szlak zarówno tutaj, we Francji, jak i dalej, przez całą drogę. Nie musiał myśleć, decydować, nawet spoglądać na mapę. Wystarczyło podążać za strzałkami.

Ścieżka zwęziła się, szedł teraz zielonym zboczem. Było spokojnie i pusto, stracił z oczu innych pielgrzymów. Nagle ścieżka rozpłynęła się w szerszej asfaltowej drodze.

Spojrzał na mapę. Wszystko wskazywało na to, że przeszedł około ośmiu kilometrów i że budynek, który dostrzegł po drugiej stronie drogi, to schronisko, do którego zamierzał dotrzeć.

Brama była zamknięta. Zaczął wołać, jednak nikt nie odpowiadał. Obszedł posesję dookoła i z braku innego wejścia przeszedł przez płot zrobiony z grubych, drewnianych belek. Znowu zawołał, ale w budynku, który miał być schroniskiem, ewidentnie nikogo nie było. Ogrodowy stolik i krzesła oraz sznury do wieszania prania wyglądały na nieużywane. Podszedł do szerokich drzwi – były otwarte. Za nimi znajdował się przestronny salon z długim stołem i aneks kuchenny, a w głębi toalety i prysznice. Po stromych schodach wszedł na poddasze, gdzie znalazł pięć piętrowych łóżek.

Po kwadransie dołączyli do niego chłopak z Rumunii i młoda Rosjanka. Chłopak prawie nic nie mówił. Dziewczyna miała miły uśmiech i niezwykle niebieskie oczy. Na drzwiach, co wcześniej przeoczył, znaleźli numer telefonu do właścicieli schroniska i zamówili kolację, na którą musieli przejść do większego schroniska położonego jeszcze kilometr w górę.

Wszystko zaczęło układać się w całość.

Australijki, Litwini i Włoch dotarli na miejsce i rzucili plecaki przed wejściem. Wykończeni opadli na trawę.

Ucieszył się, kiedy ich zobaczył. Towarzystwo tych ludzi zwiastowało przyjemny, pełen śmiechu wieczór, poza tym męczyła go ciężka cisza, która najwyraźniej nie przeszkadzała Rumunowi i Rosjance. W tej ciszy czuł się nieco samotny. Mimo że szykował się na samotną wędrówkę, była w nim i taka część, która dopominała się kontaktu z ludźmi.

Udali się na kolację. Kolejne schronisko było znacznie większe, ale przez to mniej przytulne. Całą drogę towarzyszyła im panorama Pirenejów.

W wielkiej jadalni panowały ścisk i radosna atmosfera biesiady. Większość obecnych stanowiły osoby w średnim wieku lub starsze, ale energii miały nie mniej od młodszych pielgrzymów. Posadzono go naprzeciw małżeństwa Irlandczyków, którzy właśnie przeszli na emeryturę. Dalej siedziała para Belgów, przeszło sześćdziesięcioletnich. Szli już od kilku miesięcy, odkąd któregoś dnia wyszli ze swojego domu i ruszyli do Santiago. Obok niego siedziała pięćdziesięcioletnia Holenderka. Od razu przypadli sobie do gustu.

Główne danie składało się niemal wyłącznie z mięsa. Tego nie przewidział.

Holenderka tylko się uśmiechnęła.

– Z całej sali tylko my dwoje nie jemy mięsa i widzisz, usiedliśmy obok siebie.

Rozejrzał się. Kilkadziesiąt osób ochoczo nakładało sobie gorący posiłek.

– Uprzedziłam ich, że nie jem mięsa – wyjaśniła. – Nie martw się, podzielę się z tobą.

Zaczął protestować. Nie wyobrażał sobie, że mógłby przyjąć połowę porcji od nieznanej osoby. Coś takiego wykraczało poza jego pojmowanie uprzejmości – zakrawało na poświęcenie.

– Daj spokój, jesteśmy na Camino, tutaj tak to działa. – Holenderka wzięła jego talerz. – Wybacz, utrwaliły mi się matczyne odruchy.

– W takim razie ja naleję ci wina – odparł.

W sali było bardzo głośno, więc musieli praktycznie mówić sobie do ucha. Ich twarze były blisko siebie, nienaturalnie blisko. Od kobiety czuł tyle ciepła i serdeczności, że nie miał nic przeciwko temu.

Okazała się zawodową skrzypaczką, mieszkającą na co dzień w Amsterdamie. Co roku brała urlop i przemierzała fragment Camino, tak długi, na jaki pozwalał jej czas. Tym razem planowała dojść do Burgos. Opowiadała o wcześniejszych doświadczeniach, koncentrując się na duchowym aspekcie Drogi.

– Cieszyłabym się, gdybyś idąc, zastanowił się, co znaczy być pielgrzymem. Zobacz, tysiące ludzi przez setki lat szły tą drogą, niosąc swoje historie, nadzieje, pragnienia i myśli. Każde drzewo, każdy kamień, wszystko tętni emocjami.

Wytłumaczył, że pojęcie pielgrzymowania jest mu obce, że nie wyruszył w podróż z religijnych pobudek. Przyjęła to ze zrozumieniem.

– Tym bardziej powinieneś zastanowić się, co znaczy być pielgrzymem – odparła ciepłym, matczynym tonem. – Nie myślałeś o tym jeszcze i twoja wizja jest, wybacz, dość zawężona. Widzisz, Droga nas zmienia, kształtuje. Wydobywa z nas to, czego szukamy. Nieważne, jeśli nie wiesz jeszcze, czego szukasz. To przyjdzie samo. Zastanów się, co znaczy być pielgrzymem. Czy tego chcesz, czy nie, jesteś nim, jesteś peregrino. Dobrze jest wiedzieć, kim się jest.Droga na księżyc

Słońce opadało, kładąc coraz dłuższe cienie, nadal było jednak bardzo ciepło, a jedzenie i wino rozluźniły ich i rozleniwiły. Wrócili do mniejszego schroniska i usiedli na trawie, by delektować się ostatnimi promieniami słońca. Butelka czerwonego wina krążyła z rąk do rąk.

Teraz chciał być z ludźmi. Z tymi tu, teraz, i z tymi, których przyniesie nadchodzący miesiąc. Czuł się na nich gotowy. Życie jest długie, a ty znowu jesteś w drodze, pomyślał z radością.

Wino zaczynało działać. Dani, jedna z Australijek, wyglądała ładnie w promieniach zachodzącego słońca. Zdawał sobie sprawę, że też patrzy na niego, wcale tego nie ukrywała. Nie miał pojęcia, co przyniesie kolejny dzień, i bezwiednie gapił się w coraz bardziej pomarańczową, coraz cięższą kulę słońca wiszącą nad górami.

Położył się na trawie. Nagrzana ziemia powoli oddawała ciepło, ogrzewając mu plecy. Słyszał szybki australijski angielski. Czasem do rozmowy dołączał Giuseppe, mówiąc powoli, dobierając słowa i łącząc je w bardzo sensowne wypowiedzi.

Wyobrażenie sobie miesiąca marszu przychodziło mu z trudem. Roku marszu w ogóle nie mógł sobie wyobrazić. A pięćdziesięciu lat? Dokąd można dojść w pięćdziesiąt lat? Czy wystarczyłoby czasu, żeby dojść na przykład na księżyc? Jak długo idzie się na księżyc? Tysiąc kilometrów to miesiąc szybkim marszem. Razy trzysta? Około dwudziestu pięciu lat. Może zamiast spłacać przez ten czas kredyt hipoteczny lepiej pójść na Księżyc i tam objąć we władanie dowolnie wybraną działkę. Działkę? Czy tak się mówi na księżycowe nieruchomości? Po ciemnej stronie musi być przeraźliwie zimno i ciemno. Właściwie to tak jak na Islandii, a tam nieruchomości są bardzo drogie. Podniósł głowę. Słońce właśnie zachodziło, a jego nowi znajomi wyciągnęli telefony, by robić zdjęcia i kręcić filmy. Widział malutkie słońca na zwróconych ku niemu ekranach iPhone’ów. Prawdziwe słońce było znacznie większe i wyraźniejsze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: