Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Michaił Bułhakow. Utwory wybrane. Tom 1 - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Michaił Bułhakow. Utwory wybrane. Tom 1 - ebook

W czterech obszernych tomach gromadzimy wszystko, co z Bułhakowa najwspanialsze, począwszy od wczesnej prozy, teksty krótkie, felietony, opowiadania, powieści, utwory teatralne (zarówno dramaty, jak i powieści okołoteratralne) aż po opus magnum, Mistrza i Małgorzatę w klasycznym i znakomitym literacko przekładzie. Crème de la crème edycji stanowi nowy przekład Białej gwardii według edycji krytycznej z 2015 roku. Przekład Mistrza i Małgorzaty porównano z rosyjską edycją krytyczną - także z 2015 roku.

 

Wybrała i posłowiem opatrzyła Alicja Wołodźko-Butkiewicz.

 

Spis treści

Perspektywy na przyszłość (1919)

W kawiarni (1920)

Niezwykłe przygody doktora (1922)

Przygody Cziczikowa Poemat w dwóch częściach z prologiem i epilogiem (1922)

Czerwona korona. Historia morbi (1922)

Notatki na mankietach (1922, 1923)

Miasto Kijów (1923)

Jezioro samogonu (1923)

Diaboliada (1924)

Cyganeria (1925)

Fatalne jaja (1925)

Psie serce (1925)

Zapiski młodego lekarza (1925–1926)

Traktat o dachu nad głową (1926)

Zabiłem (1926)

Morfina (1927)

Nota edytorska

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-06-03556-8
Rozmiar pliku: 925 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PERSPEKTYWY NA PRZYSZŁOŚĆ (1919)

Teraz, kiedy nasza nieszczęsna ojczyzna znajduje się na samym dnie hańby i katastrofy, w które wpędziła ją „wielka rewolucja socjalna”, u wielu z nas coraz częściej zaczyna pojawiać się wciąż ta sama myśl.

Myśl uporczywa.

Jest ciemna, ponura, rodzi się w świadomości i władczo domaga odpowiedzi.

Jest prosta: co dalej z nami będzie?

Pojawiła się w sposób naturalny.

Przeanalizowaliśmy naszą niedawną przeszłość. O, bardzo dokładnie przestudiowaliśmy niemal każdą chwilę ostatnich dwóch lat. Wielu zaś nie tylko przestudiowało, ale także przeklęło.

Teraźniejszość mamy przed oczami. Jest taka, że oczy chciałoby się zamknąć.

Nie widzieć!

Pozostaje przyszłość. Zagadkowa, niewiadoma przyszłość.

Istotnie: co z nami będzie?...

Niedawno miałem okazję przejrzeć kilka egzemplarzy angielskiego pisma ilustrowanego.

Długo patrzyłem jak zaczarowany na wspaniale wykonane fotografie.

I potem bardzo długo myślałem.

No tak, obraz jasny!

Kolosalne maszyny w kolosalnych fabrykach gorączkowo, dzień po dniu, pożerając węgiel, huczą, stukoczą, leją strumienie roztopionego metalu, kują, naprawiają, budują…

Wykuwają potęgę świata, zastąpiwszy maszyny, które jeszcze niedawno, siejąc śmierć i zniszczenie, wykuwały potęgę zwycięstwa.

Na Zachodzie skończyła się wielka wojna wielkich narodów. Liżą teraz swoje rany.

Rzecz jasna, wrócą do zdrowia, wrócą bardzo szybko!

Dla wszystkich, którzy odzyskali wreszcie rozum, dla wszystkich, którzy nie wierzą żałosnej mrzonce, że nasza złośliwa choroba przerzuci się na Zachód i powali go, stanie się oczywisty ów wyjątkowy zryw tytanicznej pracy, który wydźwignie kraje zachodnie na nieznany dotąd poziom potęgi.

A my?

My jesteśmy zapóźnieni…

Tak bardzo się spóźniamy, że chyba żaden ze współczesnych proroków nie powie, kiedy w końcu ich dogonimy i czy w ogóle dogonimy.

Zostaliśmy bowiem ukarani.

Nie do pomyślenia, żebyśmy teraz coś tworzyli. Przed nami trudne zadanie – odwojować, odebrać własną ziemię.

Zaczęła się odpłata.

Bohaterowie ochotnicy wyrywają rosyjską ziemię z rąk Trockiego piędź po piędzi.

Wszyscy, wszyscy – i oni, którzy bez wahania spełniają swój obowiązek, i ci, którzy chronią się w tyłowych miastach południa, całkowicie błędnie mniemając, że dzieło ratowania ojczyzny obejdzie się bez nich, wszyscy z utęsknieniem wyczekują wyzwolenia kraju.

I zostanie on wyzwolony.

Nie ma bowiem kraju, który nie miałby bohaterów, i zbrodnią byłoby myśleć, że ojczyzna umarła.

Trzeba będzie jednak długo walczyć i przelać wiele krwi, dlatego że za złowieszczą postacią Trockiego ciągną jeszcze z bronią w rękach ogłupieni przez niego szaleńcy; nie będzie życia, będzie tylko śmiertelna walka.

Trzeba się bić.

Kiedy tam, na Zachodzie, będą stukotały maszyny rozwoju, u nas w całym kraju będą stukotały kulomioty.

Szaleństwo ostatnich dwóch lat popchnęło nas na straszną drogę, na której nie ma dla nas postoju, nie ma wytchnienia. Zaczęliśmy pić czaszę kary i wypijemy ją do końca.

Tam, na Zachodzie, będą płonęły niezliczone światła elektryczne, lotnicy będą przecinali ujarzmione powietrze, będą tam budować, badać, drukować, uczyć się…

A my… My będziemy się bić.

Nie istnieje bowiem żadna siła, która mogłaby to zmienić.

My będziemy odwojowywać własne stolice.

I odwojujemy je.

Anglicy, pamiętając, jak okrywaliśmy pola krwawą rosą, jak biliśmy Niemców, żeby odciągnąć ich od Paryża, pożyczą nam jeszcze szynele i buty, żebyśmy mogli szybciej dotrzeć do Moskwy.

I dotrzemy.

Niegodziwcy i szaleńcy zostaną przepędzeni, rozproszeni, zlikwidowani.

Wojna się zakończy.

Wówczas kraj, skrwawiony i zniszczony, zacznie się podnosić… Podnosić powoli, z trudem.

Ci, którzy narzekają na „zmęczenie”, rozczarują się. Wypadnie im bowiem „zmęczyć się” jeszcze bardziej…

Za przeszłość trzeba będzie płacić niesłychanym wysiłkiem, surową biedą życia. Płacić i w przenośnym, i w dosłownym sensie.

Płacić za szaleństwo dni marcowych, za szaleństwo dni październikowych, za autonomię zdrajców, za demoralizację robotników, za Brześć, za obłąkańcze drukowanie pieniędzy… za wszystko!

Zapłacimy.

Dopiero wtedy, kiedy będzie już bardzo późno, zaczniemy znowu coś tworzyć, żeby uzyskać pełne prawa, żeby ponownie wpuszczono nas na wersalskie salony.

Kto zobaczy owe jasne dni?

My?

O, nie! Może nasze dzieci, a może dopiero wnuki, bowiem historia działa z rozmachem i równie łatwo „czyta” całe dziesięciolecia, jak poszczególne lata.

My, przedstawiciele straconego pokolenia, umierając jeszcze jako żałośni bankruci, zmuszeni będziemy powiedzieć naszym dzieciom:

– Płaćcie, płaćcie uczciwie i zawsze pamiętajcie o rewolucji socjalnej!

przełożył Henryk ChłystowskiW KAWIARNI (1920)

Kawiarnia w mieście na tyłach frontu.

Podłoga pokryta brudem. Pełno dymu papierosowego. Lepkie brudne stoliki.

Kilku wojskowych, kilka dam i bardzo dużo cywilów.

Na estradzie pianino, wiolonczela i skrzypce wygrywają zadzierżystą melodię.

Do stolika podchodzi panienka w białym fartuszku i spogląda na mnie pytająco.

– Proszę uprzejmie o szklankę herbaty i dwa ciastka.

Panienka znika, potem wraca z takim wyrazem twarzy, jakby mi robiła łaskę, stawia przede mną szklankę z żółtawym płynem i talerzyk z dwoma starymi ciastkami.

Patrzę na szklankę.

Na oko płyn wykazuje dalekie podobieństwo do herbaty.

Żółty, mętny.

Próbuję łyżeczką.

Ciepławy, trochę słodki, trochę wstrętny.

Zapalam papierosa i przyglądam się gościom.

Przy sąsiednim stoliku zasiada hałaśliwe towarzystwo: dwóch jegomościów i jedna dama.

Dama jest elegancko ubrana, szeleści jedwabiem.

Cywile robią jak najprzyjemniejsze wrażenie: rośli, rumiani, dobrze odżywieni. Właśnie w wieku poborowym. Świetnie ubrani.

Na stoliku pojawia się przed nimi talerz z ciastkami i trzy kawy po warszawsku.

Zaczynają rozmawiać.

Docierają do mnie urywane słowa cywila w lakierkach siedzącego bliżej mnie.

W głosie niepokój. Słyszę:

– Rostów… możecie sobie wyobrazić… Niemcy… Chińczycy… panika… oni w hełmach… sto tysięcy konnicy…

I znowu:

– Rostów… panika… Rostów… konnica…

– To straszne – mówi z przejęciem dama. Ale widać mało ją wzrusza i stutysięczna konnica, i hełmy. Mrużąc powieki, zaciąga się papierosem i błyszczącymi oczami rozgląda się po lokalu.

A lakierki wciąż szepczą.

Zaczynam puszczać wodze fantazji.

Co by to było, gdybym tak nagle, w cudowny sposób, jak w bajce, dostał władzę nad wszystkimi tymi cywilami?

Rany boskie, to by było coś wspaniałego!

Tu, zaraz, w kawiarni, wstałbym i podchodząc do jegomościa w lakierkach, rzekłbym:

– Proszę ze mną!

– Dokąd? – spytałby jegomość ze zdumieniem.

– Usłyszałem, że niepokoi się pan o Rostów, że niepokoi pana najazd bolszewików.

– To przynosi panu zaszczyt.

– Proszę ze mną, dam panu okazję zaciągnąć się natychmiast do jednostki. Tam pan błyskawicznie dostanie karabin i natychmiastową możliwość udania się za państwowe pieniądze na front, gdzie weźmie pan udział w odpieraniu ataków tak znienawidzonych przez wszystkich bolszewików.

Wyobrażam sobie, co by się po tych słowach stało z jegomościem w lakierkach.

Straciłby zaraz swój śliczny rumieniec, a kęs ciastka utkwiłby mu w gardle.

Oprzytomniawszy nieco, coś by zamamrotał.

Z tego bezładnego, ale gorączkowego bełkotu wynikałoby przede wszystkim, że pozory mylą.

Okazuje się, że ten kwitnąco wyglądający, rumiany mężczyzna jest chory… Tragicznie, nieodwracalnie i nieuleczalnie chory jak wszyscy diabli! Ma wadę serca, przepuklinę i straszliwą nerwicę. Tylko jakiemuś cudownemu obrotowi rzeczy zawdzięcza to, że siedzi tu sobie w kawiarni i wcina ciastka, a nie leży na cmentarzu, gdzie jego wcinałyby robaki.

Ostatecznie ma świadectwo lekarskie!

– To nic – powiedziałbym z westchnieniem – ja też mam zaświadczenie, i to nie jedno, ale aż trzy. Mimo to muszę nosić angielski płaszcz wojskowy (który, szczerze mówiąc, w ogóle nie grzeje) i w każdej chwili być gotowy na to, że się niespodziewanie znajdę w eszelonie albo w jakimś innym miejscu o zdecydowanie wojskowym charakterze. Niech pan ma w nosie zaświadczenia! Nie pora teraz na to! Sam pan dopiero co przedstawiał niewesoły bieg spraw.

A jegomość bełkotałby namiętnie dalej i dowodził, że on właściwie już jest w ewidencji i pracuje na potrzeby obrony tu i tu.

– Czy warto mówić o ewidencji – odparłbym – trudno się w niej znaleźć, ale wypisać się i trafić do wojska na front – nic łatwiejszego! Co się zaś tyczy pracy na rzecz obrony, to pan… jak by to powiedzieć… Pan się mija z prawdą! Pan jest w błędzie! Z pana wyglądu i zachowania widać, że pan się trudzi tylko nad tym, żeby napychać sobie kieszenie carskimi i dońskimi papierkami. To po pierwsze, a po drugie, pracuje pan na zgubę tyłów, włócząc się po knajpach i kinach i rozsiewając swoimi opowieściami zamęt i strach, zarażając nimi wszystkich dookoła. Zgodzi się pan, że z takiej roboty tylko najgorsze rzeczy mogą się wylęgnąć. Nie! Pan się absolutnie do takiej pracy nie nadaje. Jedyne, co pan może zrobić, to iść na front!

Tu jegomość, chwytając się brzytwy, przypomniałby sobie, że jest zwolniony (jako jedyny syn matki nieboszczki czy coś w tym rodzaju), no i wreszcie, że wcale nie umie się obchodzić z bronią.

– Na litość boską! – rzekłbym – niech pan nic nie mówi o jakimkolwiek zwolnieniu. Powtarzam panu, nie pora teraz na to!

Co do karabinu, to drobiazg! Zapewniam pana, że nie ma nic łatwiejszego na świecie niż nauka strzelania z karabinu. Mówię to z własnego doświadczenia. Co do służby w wojsku, cóż robić! Też nigdy w wojsku nie byłem, a muszę… Zapewniam pana, że ani trochę nie pociąga mnie wojna i wszystkie związane z nią niepokoje i klęski.

Cóż jednak robić! Wcale nie jestem zadowolony, ale trzeba się przyzwyczajać!

Nie mniej od pana, a może nawet więcej lubię spokojne życie w pokoju, kino, miękkie kanapy i kawę po warszawsku!

Ale niestety nie mogę z tego korzystać, tak jak bym chciał!

Ani panu, ani mnie nie pozostaje nic innego, jak wziąć po prostu udział w wojnie, bo zagarnie nas czarna zaraza, a wtedy sam pan wie, co się stanie…

Perorowałbym tak, ale niestety nie przekonałbym jegomościa w lakierkach.

Zacząłby coś ględzić i może bym w końcu pojął, że on nie chce, nie może, nie życzy sobie iść na wojnę.

– No cóż, nie ma rady – westchnąłbym – skoro nie mogę pana przekonać, zmuszą pana do tego warunki!

I zwracając się do otaczających mnie sprawnych wykonawców moich poleceń (w moim marzeniu to element niezbędny), rozkazałbym, wskazując na całkiem przybitego obrotem sprawy jegomościa:

– Zaprowadzić go do naczelnego dowódcy!

Skończywszy z jegomościem w lakierkach, zwróciłbym się do następnego…

Ale okazałoby się, że zajęty tamtą rozmową, nie zauważyłem, iż sprytni cywile, usłyszawszy zaledwie jej początek, opuścili cichutko jeden za drugim kawiarnię.

Wszyscy co do jednego, zdecydowanie wszyscy!

Trio na estradzie po przerwie zaczęło grać tango. Otrząsnąłem się z zadumy. Skończyły się moje fantazje.

Drzwi kawiarni trzaskały i trzaskały.

Ludzi przybywało. Jegomość w lakierkach zadzwonił łyżeczką o szklankę i zażądał jeszcze ciastek…

Zapłaciłem dwadzieścia siedem rubli i, przeciskając się między zajętymi stolikami, wyszedłem na ulicę.

przełożyła Magdalena HornungNIEZWYKŁE PRZYGODY DOKTORA (1922)

Mój przyjaciel, doktor N., zaginął bez wieści. Według jednej wersji został zabity, według innej – utonął w czasie ewakuacji Noworosyjska, a według jeszcze innej żywy i zdrowy przebywa w Buenos Aires.

Cokolwiek się stało, walizka doktora, zawierająca trzy nocne koszule, pędzel do golenia, kieszonkowe vademecum doktora Rabowa (wydanie z roku 1916), dwie pary skarpetek, fotografię profesora Miecznikowa, skamieniałą bułkę paryską, powieść pt. Maria Lusiewa za granicą, sześć tabletek piramidonu po 0,3 i notatnik, trafiła w ręce jego siostry.

Siostra przysłała mi pocztą notatnik wraz z listem, zaczynającym się od słów: „Jest Pan pisarzem i jego przyjacielem, więc niech Pan to wydrukuje, bo to ciekawe…” (dalej następują kobiece refleksje na temat pożytków płynących z czytania, znaczone hojnie śladami łez).

Nie uważam, żeby to było specjalnie ciekawe, a poza tym niektóre fragmenty są zupełnie nieczytelne (doktor N. miał ohydny charakter pisma). Mimo to publikuję jednak bez żadnych zmian nieuporządkowane notatki doktora. Podzieliłem je tylko na rozdziały, które opatrzyłem tytułami.

Rzecz jasna, honorarium wyślę doktorowi N. do Buenos Aires, gdy tylko otrzymam pewną wiadomość, że istotnie tam przebywa.

1. BEZ TYTUŁU; PO PROSTU KRZYK DUSZY

O losie, losie, za co mnie tak prześladujesz? Dlaczego nie urodziłem się sto lat temu? Albo, lepiej: dlaczego nie urodzę się za sto lat? A już najlepiej, gdybym się w ogóle nie urodził. Dzisiaj jakiś typ powiedział mi: „Za to będzie pan miał co opowiadać wnukom”. Co za bałwan! Myślałby kto, że moim jedynym marzeniem jest opowiadać wnukom na starość różne bzdury o tym, jak wisiałem na płocie.

A poza tym nie będę miał nie tylko wnuków, ale i dzieci, bo jeśli tak dalej pójdzie, to na pewno mnie rąbną, i to szybko…

Do diabła z wnukami. Moja specjalność to bakteriologia. Najbardziej na świecie lubię zieloną lampę i książki w swoim gabinecie. Od małego nienawidziłem Jamesa Fenimore’a Coopera, Sherlocka Holmesa, tygrysów, wystrzałów karabinowych, Napoleona, wojen i różnych wyczynów dzielnych marynarzy.

To mnie nie pociąga. Pociąga mnie bakteriologia.

A tymczasem…

Zielona lampa zgasła. Chemioterapia chorób spirylowych poniewiera się na podłodze. W zaułku słychać strzały. Zmobilizowała mnie piąta kolejna władza.

2. JODYNA RATUJE ŻYCIE

Wieczór… grudnia

Piątą z kolei władzę wyrzucono w diabły, a ja o mało się nie przejechałem na tamten świat… O piątej po południu nastąpiło pomieszanie z poplątaniem. Był mróz. Od wschodu, na przedmieściu, zatrajkotały karabiny maszynowe. To niby „ich”. Od zachodu – „nasze”. Biegną jakieś typy z karabinami. W ogóle wszystko bez sensu. Przejeżdżają dorożkarze. Coś gadają o nowej władzy…

„Pański oddział (jaki on tam, do cholery, mój!) jest na Włodzimierskiej”. Lecę na Włodzimierską i dalej nic nie rozumiem. Bałagan i tyle. Pytam na prawo i lewo o „mój” oddział… Ale wszyscy biegają i nikt nie odpowiada. Raptem widzę, że jacyś ludzie z czerwonymi wstążkami na czapkach przecinają ulicę z krzykiem:

– Trzymać go! Łapać!

Obejrzałem się. Niby kogo?

Okazało się, że mnie!

Wtedy się połapałem, co trzeba robić – po prostu wiać do domu. Więc wziąłem nogi za pas. Całe szczęście, że skręciłem w zaułek. Tam ogród. I płot. Więc ja – na płot.

A tamci w krzyk:

– Stój!

Co to, to nie! Wprawdzie nic się na tym wojowaniu nie znam, ale instynktownie zrozumiałem, że stawać nie należy. I – przez płot. Z tyłu: trach, trach! A tu skądś z boku wyłazi wściekłe kudłate psisko. I do mnie. Wczepiło się w szynel, rwie i nie puszcza. Ja wiszę na płocie. Jedną ręką trzymam się sztachety, w drugiej mam butelkę z jodyną (200 gramów). Świetna niemiecka jodyna. Nie ma czasu do namysłu. Z tyłu słychać tupot. Zginę przez tego psa. Zamachnąłem się i zdzieliłem go butelką po łbie. Momentalnie cały zżółkł, zawył i zniknął. Ja – przez ogród. Furtka. Uliczka. Cisza. Dom…

…Do tej pory nie mogę złapać tchu!

…Nocą od południa słychać było artylerię. Ale nie wiem czyją. Strasznie mi żal jodyny.

3. NOC Z DRUGIEGO NA TRZECI

Dzieją się nieopisane rzeczy. Nową władzę też wyrzucono. Chyba nic gorszego niż ona nie istnieje na świecie. Chwała Bogu. Chwała Bogu. Chwała…

A mnie zmobilizowano wczoraj. Nie – przedwczoraj. Spędziłem całą dobę na oblodzonym moście. W nocy było 15 stopni poniżej zera (według Reaumura) i wiatr. W prześwitach mostu całą noc wyło i gwizdało. Na jednym brzegu płonęły ognie miasta, na drugim – Słobodki. My byliśmy pośrodku. Potem wszyscy ruszyli do miasta. Konnica. Piesi. Armaty i kuchnie. Na jednej kuchni siedziała siostra miłosierdzia. Powiedzieli, że mnie zabiorą do Galicji. Dopiero wtedy domyśliłem się, że muszę uciekać. Wszystkie okiennice były zatrzaśnięte, wszystkie bramy zamknięte na głucho. Biegłem w stronę cerkwi z grubymi białymi kolumnami. Strzelano za mną. Ale nie trafiono. Schowałem się pod jakiś daszek i przesiedziałem tam dwie godziny. Kiedy księżyc się skrył, wyszedłem. Biegłem do domu przez wymarłe ulice. Nie spotkałem ani jednego człowieka. Biegnąc, myślałem o swym losie. Najwyraźniej szydzi sobie ze mnie. Jestem lekarzem, piszę pracę doktorską – i chowam się po nocy na cudzym podwórku jak szczur! Czasami żałuję, że nie jestem pisarzem. Ale kto by mi uwierzył! Jestem przekonany, że jeśli ktoś te zapiski przeczyta, to dojdzie do wniosku, że wszystko wymyśliłem.

Nad ranem słychać było artylerię.

4. WŁOSKA HARMONIA

15 lutego

Dzisiaj przybył pułk kawalerii i zajął całą dzielnicę. A wieczorem, w godzinach przyjęć, zjawił się u mnie kawalerzysta z drugiego szwadronu (rozedma płuc). Skracał sobie oczekiwanie, grając na wielkiej włoskiej harmonii. Grał pięknie (Na wzgórzach Mandżurii), ale pacjenci zachowywali się bardzo głośno i nie mogłem posłuchać muzyki. Przyjąłem go poza kolejnością. Bardzo mu się spodobało moje mieszkanie. Chce się do mnie przenieść, razem ze swoim dowódcą. Pytał, czy mam gramofon…

W aptece zrobili mu lekarstwo w ciągu dwudziestu minut, i to za darmo. Dalibóg, coś wspaniałego!

17 lutego

Dziś w nocy spałem, bo na dole zepsuł się gramofon. Załatwiłem sobie papierki z osiemnastoma pieczęciami, stwierdzające, że nie wolno mi nikogo dokwaterowywać. Nakleiłem je na drzwiach wejściowych, na drzwiach gabinetu i jadalni.

21 lutego

Dokwaterowano…

22 lutego

…i zmobilizowano mnie.

…marca

Pułk kawalerii ruszył na wojnę z jakimś atamanem. Za pułkiem, na podwodzie, jechał gramofon, rycząc: „Pani prosi mnie o pieśni!”. Cóż to jednak za miły wynalazek!

Przez całe rano było słychać artylerię…

5.

.............................................................................................

6. PRZYGOTOWANIE ARTYLERYJSKIE I BUTY

7.

Koniec. Zabierają mnie

......................................................................Z dział… i…

8. WĄWÓZ CHANKALSKI

Wrzesień

Czasami zdaje mi się, że to wszystko jest snem. Groźny Bóg wzniósł naokoło góry. W wąwozach snuje się mgła. Między szczytami pełzną czarne chmury. I hałaśliwie skacze po kamieniach strumień…

…z szumem mętnych fal.
Wróg przyczaił się na brzegu,
Ostrzy swoją stal¹.

W Czeczen-aule stoi ze swym wojskiem Uzunhadżi. Auł rozciąga się na tle błękitnego zamglenia gór. Arba i dwukółki jadą przez Wąwóz Chankalski, wzbijając kłęby pyłu. Na lewym skrzydle stoją kizlarogrebieńscy kozacy, na prawym huzarzy. Na wydeptanych polach kukurydzianych – baterie. Walą w Uzuna szrapnelami. Czeczeńcy biją się z „białymi diabłami” jak prawdziwe diabły. Nad brzegiem rzeczki poniewiera się wzdęta końska padlina, a obok, na dwukółce, furkocze chorągiewka z czerwonym krzyżem. Tu ściągają okrwawionych kozaków, żeby umarli na moich rękach.

Chmura zwiastująca burzę zniknęła za górami. Z nieba chlusta palące słońce. Łapczywie łykam z manierki śmierdzącą wodę. Dwie pielęgniarki uwijają się co sił, unoszą bezsilnie zwisające z dwukółek głowy, owijają białymi bandażami, poją wodą.

Karabiny maszynowe hałasują zgodnie całym stadem.

Czeczeńcy walą z aułu. Walczą jak szaleni. Ale nic z tego nie będzie. Auł zostanie zdobyty i spalony. Ze swoimi dwoma parszywymi trzycalówkami nie dadzą rady trzem kubańskim bateriom.

Ich dziarski pułk kawaleryjski wyskoczył z gardłowym wrzaskiem na zdeptane i spalone kukurydziane pola. Zaatakował z flanki terskich kozaków.

Ci o mało nie dali drapaka. Ale pośpieszyli Kubańcy, zaterkotały karabiny maszynowe i jeźdźców zagnano za pola kukurydziane na płaskowyż, gdzie widać przez lornetkę skazane na zagładę sakle.

Noc

Strzelanina robi się coraz cichsza, mrok gęstszy, cienie – bardziej tajemnicze. Potem opada aksamitna zasłona nocy i ukazuje się gwiezdny bezkres. Rzeczka pluszcze gniewnie. Parskają konie. Z prawej strony, u Kubańców, migoczą płonące ogniska. Im czarniej na świecie, tym straszniej i smutniej na sercu. Nasze ognisko potrzaskuje. Zawiewa dymem to w moją stronę, to w przeciwną. W migocącym świetle twarze kozaków są zmienne i dziwne. Wynurzają się z mroku i znów zapadają w ciemną otchłań. A noc się wzmaga, noc nadpełza – czarna i bezgraniczna; noc gra na nerwach i straszy. Wąwóz jest długi i po nocy nic nie wiadomo. Tyłów nie ma. I zaczyna się zdawać, że młody dębowy zagajnik za plecami ożywa. Może pełzną tam cienie w czerkieskach przez rośną trawę. Pełzną i pełzną… Nawet nie mrugniesz, jak wyskoczą z wrzaskiem i świstem, rozpalone nienawiścią. I amen.

Tfu, zgiń, maro!

– Ręczyć nie można – odpowiada filozoficznie siedzący przy ognisku kozaczek z trzeciego kawaleryjskiego, któremu po dyletancku wyłożyłem swoje obawy na temat zdradliwości nocy. – Zajadą z chlanki i cześć. Zdarza się.

Bodaj ci język kołkiem stanął! „Z chlanki”! Boże drogi, co się ze mną dzieje? Konie żują ściółkę, odblaski ognia pełgają po lufach karabinów. „Ręczyć nie można!” Zatumaniona czerń. W przeklętym aule siedzi Uzun-hadżi…

Co ja – Lermontow jestem czy co? To chyba jego specjalność. Skąd ja? Dlaczego ja?

Kładę się na brezencie, zwijam w kłębek, naciągam szynel i patrzę w aksamitną kopułę zbryzganą diamentami. I od razu zaczyna nade mną krążyć białawy ptak zgryzoty. Zjawia się zielona lampa, krąg światła na matowych kartkach, ściany gabinetu… Wszystko stanęło dęba i poleciało głową w dół, do diabła! Jestem o tysiąc wiorst, na brezencie, w środku strasznej nocy, w Wąwozie Chankalskim…

Jednak sen przychodzi. Ale jaki? To lampa z abażurem, to ogromny abażur nocy i skaczący pod nim płomień ogniska. To cichy skrzyp pióra, to trzask płonących łodyg kukurydzy. Czasami człowiek pogrąży się w mętnej mazi snu – a potem wzdrygnie i podskoczy. Zaświstały szable, zawyły gardłowe głosy, zabłysły kindżały i srebrne patrontasze… Napadli! Są!…

…Nie, skąd. Sen, mara… Dookoła jest cicho. Poparskują konie. Widać rzędy czarnych burek; zmęczeni kozacy śpią. Na węglach szarzeje popiół, z góry zaciąga chłodkiem. Nadchodzi odległy, blady świt.

Nieludzkie zmęczenie. Czeczeńcy czy nie Czeczeńcy – wszystko jedno. Powieki ciążą jak ołów. Dogorywające ognisko zaciera się w oczach… Zajadą z „chlanki”, wyrżną nas jak kury. No to wyrżną. Co za różnica…

Ohydny ten Lermontow. Nigdy go nie znosiłem. Hadżi. Uzun. W czerwonej okładce, w jednym tomie. Na okładce – złoty oficer. Niewidzące oczy. Skrzydełka epoletów. „Ja ciebie, wolny syn eteru…” A szklanka z eterem pękła na słońcu… Miękko, ciemno, głucho. Coraz bardziej i bardziej. Sen.

9. DYM I PUCH

Ranek

No i gotowe. Z płaskowyżu podniosły się kłęby czarnego dymu. Kozacy pocwałowali przez kukurydzę. Znowu zajazgotał karabin maszynowy, ale bardzo szybko zamilkł.

Wzięliśmy Czeczen-auł…

Jesteśmy na płaskowyżu. W niebo walą ogniste słupy. Płoną białe domki i płoty, trzeszczą drzewa. Płomienny wicher skacze po krętych uliczkach, a dymy zlewają się w jedną chmurę, która spokojnie spełza na dalszy plan tej dekoracji do opery Demon.

Ziemia i powietrze są pełne puchu. Dziarscy kizlarogrebieńscy stanicznicy raz po raz pędzą jak wicher do aułu. Potem wracają, wioząc za siodłami powiązane w pęczki i wrzeszczące ze strachu kury i gęsi.

Na naszym biwaku odbywa się od rana luksusowa uczta. Do kotła wrzucono piętnaście kur. Tłusty, bajecznie złocisty bulion. Szugajew zarzyna kury jak Herod noworodki.

A hen, w tajemniczą przełęcz między górami, wśród których przepływa strzępiasta mgła, cofa się, dysząc zemstą, tajemniczy Uzun i jego jeźdźcy.

Głowę dam sobie uciąć, że to wszystko źle się skończy. I słusznie. Nie trzeba palić aułów.

Dla mnie też się tak skończy. Ale już się z tą myślą pogodziłem. Próbuję sobie wmówić, że wszystko to jest długim i okropnym snem.

Zawsze uważałem felczera Holendriuka za mądrego człowieka. Dzisiejszej nocy przepadł bez wieści. Istotnie – wieści nie zostawił, domyślam się jednak, że znajduje się w drodze do linii kolejowej, na której końcu znajduje się miasteczko, a w nim – jego rodzina. Dowództwo dało mi rozkaz „przeprowadzenia śledztwa”. Z przyjemnością. Siedzę na skrzynce z lekarstwami i przeprowadzam. Rezultat śledztwa brzmi: felczer Holendriuk zaginął bez wieści. W noc z takiego to na taki. Kropka.

10. DOCZEKAŁEM SIĘ CZECZEŃCÓW

Upalny wrześniowy dzień.

…Skandal! Zgubiłem swój oddział. Jak to się mogło stać? Głupie pytanie. Tu może się stać absolutnie wszystko. Krótko mówiąc: nie ma oddziału.

W górze tkwi rozpalone słońce. Dookoła rozpościera się skąpa, wypalona trawa. Ślad drogi. Na nim – dwukółka. W dwukółce – ja, sanitariusz Szugajew i lornetka. Ale najważniejsze jest to, że dookoła nie ma żywej duszy. Nikogo. Na całym płaskowyżu. Zeissowskie szkła wypatrywały na wszystkie strony – nic. Pod ziemię się pozapadali czy co? I dziesięciotysięczny oddział z artylerią, i Czeczeńcy?… Gdyby nie dym z dopalającego się o pięć wiorst Czeczenu, można by pomyśleć, że nigdy nie było tu żadnych ludzi.

Szugajew wyprostował się w dwukółce, spojrzał w lewo, odwrócił się w tył, popatrzył w prawo, w tył, w przód, w górę – i zlazł, oświadczając:

– Paskudna sprawa.

Święte słowa. Nietrudno przepowiedzieć, co się z nami stanie, jeśli spotkamy Czeczeńców, którym spalono pięć aułów. Nie trzeba do tego być prorokiem.

No cóż, będę notować wszystko do ostatniej chwili. To ciekawe.

Pojechaliśmy na wyczucie.

…Kruk wzniósł się w górę. Drugi opadł w dół. Jest i trzeci. Czemu się tak kręcą? Podjeżdżamy. Na skraju zarośniętej drogi leży Czeczeniec. Ręce rozrzucone. Głowa zadarta. Strzępy czarnej czerkieski. Obnażone nogi. Kindżału nie ma. Nabojów w patrontaszach nie ma. Kozaczkowie to skrzętny naród; wszystko się przyda.

Pod lewym policzkiem leżącego widać czarną dziurę. Krwawy, wyblakły na słońcu ślad prowadzi od niej na pierś, niby orderowa wstęga. Dziurę obsiadły szmaragdowe muchy. Rozeźlone kruki krążą niewysoko i kraczą.

Dalej, dalej…

…Lornetka ma halucynacje! Na szczycie pagórka widać wiedeńskie krzesło! Dookoła jest pustkowie. Kto zaciągnął krzesło na wzgórze? I po co?

Ostrożnie objechaliśmy pagórek. Pojechaliśmy dalej, a krzesło jak stało, tak stoi. Upał. Dobrze chociaż, że wziąłem pełną manierkę.

Pod wieczór

No i stało się! Są. Góry mamy o dwa kroki. Między górami – wąwóz. A z wąwozu pędzą do nas galopem. Co za konie! Szable oprawne w srebro. Ciekawe, komu przypadnie w udziale mój notatnik? Więc jednak nikt go nie przeczyta! Twarz Szugajewa nabrała zielonkawej barwy. Moja wyglądała pewnie tak samo. Machinalnie namacałem w kieszeni rewolwer. Bzdura, co to pomoże. Szugajew ocknął się, chciał popędzić konie. I zamarł.

Bzdura. Konie mają takie, że aż miło patrzeć. Na naszych taborowych szkapach daleko nie uciekniemy. Co mówić; kroku nie zrobimy. Złapie jeden z drugim za karabin, wyceluje i po zabawie.

– Cho-le-ra – wymamrotał Szugajew.

Już zauważyli. Wzbiły się kłęby kurzu. Pędzą do nas. Już są. Błyszczą białe zęby, błyszczy srebro. Spojrzałem na słońce. Bądź zdrowe, słoneczko…

…Cuda się dzieją?… Zjechali się, konie tańczą dookoła. Ale nie rzucają się, tylko wrzeszczą:

– Ta-ta-ha-ha!

Diabli wiedzą, czego mogą chcieć. Ręka w kieszeni, wczepiona w rękojeść rewolweru. Odbezpieczyłem. Jeśli mnie złapią – wsunę go do ust. Tak będzie lepiej. Tak mnie nauczono.

A ci wrzeszczą, walą się w piersi, szczerzą zęby, pokazują w dal.

– A-la-ma-ma… Bolgatoe-e!

– Szali-auł! Ha-ho-hyr-hyr.

Szugajew to człowiek bywały. I doświadczony. Raptem jego zielonkawa twarz zarumieniła się. Zamachał rękami. Zaczął mówić w jakimś niepojętym języku:

– Szali, powiadasz, tak? Nasza poszła Szali-auł? Aha, aha. Bołgatojce. A gdzie są nasi? Tam?

Uśmiechają się od ucha do ucha. Zęby fantastyczne. Machają rękami, kiwają głowami.

Twarz Szugajewa stała się już zupełnie normalna.

– Niegroźni! Niegroźni, panie doktorze! Trzymają z nami. Mówią, że nasi poszli przez Bołgatojce na Szali-auł. Chcą odprowadzić. A to przecież nasi! Żebym się tak z miejsca nie ruszył – nasi!

Spojrzałem – na dole, koło stoku góry, widać chmurę kurzu. Idzie koniec kolumny. Szugajew jest lepszy od Zeissa.

Czeczeńcy mają zaciekawione twarze. Nie spuszczają oczu z lornetki.

– Spodobała się im lornetka – żartuje Szugajew.

– Oj, spodobała, spodobała. Sam to widzę. Żeby już szybciej dogonić kolumnę…

Szugajew podskakuje na koźle, czyta w myślach, pociesza.

– Proszę się nie niepokoić. Tu nas nie ruszą. O, tam są nasi. Tam. Żeby tak o dwie wiorsty dalej, no to… – I macha ręką.

A wokół słychać:

– Hyr… hyr!

Żeby zrozumieć choć słowo! A Szugajew rozumie i sam rozmawia. Rękami i językiem. Jadą ze wszystkich stron, brzęczą szablami. W życiu nie podróżowałem z taką eskortą…

11. PRZY OGNISKU

Auł płonie. Uzuna przepędzono. Noc jest zimna. Garniemy się do ogniska. Odblaski płomieni grają na rękojeściach. Czeczeńcy siedzą, podkurczywszy nogi, i zagadkowo wpatrują się w czerwony krzyż na moim rękawie. To ci, co ugięli karków i trzymają z nami. Nasi sojusznicy. Szugajew na migi i słowa opowiada im, że jestem najpierwszym i najważniejszym doktorem. Kiwają głowami, na twarzach widać szacunek, oczy błyszczą. Ale gdyby tak o dwie wiorsty dalej…

12.

.............................................................................................

13.

Grudzień

Pociąg już gotów. Wszyscy są pijani – dowódcy, kozacy, konduktorzy i, co najgorsze, maszynista. Osiemnaście stopni mrozu. W wagonach towarowych lodowato. Nie ma ani jednego piecyka. Wyjeżdżamy głęboką nocą. Zasunęliśmy drzwi i owinęliśmy się, w co kto miał. Sam poiłem sanitariuszy spirytusem. Przecież nie możemy zamarznąć! Raptem wagon zakołysał się. W dole coś zgrzytnęło, trzasnęło. I pojechaliśmy.

Nie pamiętam, jak zasnąłem. Ani – jak wyskoczyłem. Pamiętam za to, jak, ośnieżony, staczałem się z nasypu i widziałem wagony miażdżone niby pudełka zapałek. Piętrzyły się jedne na drugich. Był blady świt. Z wagonów wysypywali się ludzie. Dobiegały jęki i wycia. Mimo sygnału semafora maszynista wpakował nas na pociąg idący z przeciwka…

Żal mi Szugajewa. Ma złamaną nogę.

Od rana opatrywałem na stacji rannych i oglądałem zabitych.

Kiedy opatrzyłem ostatniego, wyszedłem na pokryty szczątkami wagonów peron. Popatrzyłem na blade niebo. Rozejrzałem się dokoła… I zamajaczył przede mną cień felczera Holendriuka.

Ale diabli tam! Przecież jestem inteligentem.

14. WIELKA KATASTROFA

Luty

Chaos… Stacja płonęła. Potem gnałem pociągiem. Ostatnim wagonem ciskało na wszystkie strony. Oszaleć można. Fala dopłynęła tu…

Dziś wreszcie zrozumiałem. O nieśmiertelny Holendriuku! Dosyć już tych bzdur i szaleństw. W ciągu roku zobaczyłem tyle, że jakiemuś Mayne-Reidowi starczyłoby tego na dziesięć tomów. Ale ja nie jestem Mayne-Reidem ani Boussenardem. Mam tego po uszy. W dodatku wszy zagryzły mnie prawie na śmierć. Być inteligentem to niekoniecznie to samo, co być idiotą… Dosyć!

Morze jest coraz bliżej! Morze! Morze!

.............................................................................................

Niech będą przeklęte wojny. Teraz i na wieki wieków.

przełożył Andrzej Drawicz
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: