Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Michaił Bułhakow. Utwory wybrane. Tom 2 - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Michaił Bułhakow. Utwory wybrane. Tom 2 - ebook

W czterech obszernych tomach gromadzimy wszystko, co z Bułhakowa najwspanialsze, począwszy od wczesnej prozy, teksty krótkie, felietony, opowiadania, powieści, utwory teatralne (zarówno dramaty, jak i powieści okołoteratralne) aż po opus magnum, Mistrza i Małgorzatę w klasycznym i znakomitym literacko przekładzie. Crème de la crème edycji stanowi nowy przekład Białej gwardii według edycji krytycznej z 2015 roku. Przekład Mistrza i Małgorzaty porównano z rosyjską edycją krytyczną - także z 2015 roku.

Wybrała i posłowiem opatrzyła Alicja Wołodźko-Butkiewicz.

Spis treści

W nocy z drugiego na trzeci (1922)

Ogień w pałacu Chanów (1924)

Biała gwardia (1925)

Pod butem (1923–1925)

Listy do władz (1929–1938)

Nota edytorska

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-06-03557-5
Rozmiar pliku: 843 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W NOCY Z DRUGIEGO NA TRZECI Z POWIEŚCI CZERWONY SKOK (1922)

Pan kureniowy błysnął szronem w oślepiającym świetle latarni jak święty Mikołaj i wydarł się w dziwacznym języku, który składał się z mieszaniny rosyjskich, ukraińskich i utworzonych przez niego samego, pana kureniowego, słów.

– W duszę mać!! Ściągaj buty, każu tebe! Ściągaj, łajzo! Jak ty ne pomoroziw, ja tebe rozstrzylam w cholerę, taka twoja mać!

Pan kureniowy machnął mauzerem, wycelował go w gwiazdę Wenerę, która zawisła nad Słobodką, i nacisnął spust. Pięć razy przeleciały ukośnie błyskawice, pięć razy ogłuszająco, wesoło gruchnęło z ręki pana kureniowego i pięć razy, fiknąwszy radośnie koziołka – trach-tach-ach-tach-dach – między oblodzonymi przęsłami zerwało się figlarne echo.

Potem przyszłego privatdozenta¹ i wykwalifikowanego specjalistę, doktora Bakalejnikowa, zepchnięto z mostu. Siczowcy zakotłowali się niczym oszalałe stado, szpitalne szlafroki² naparły na nich czarną ścianą, zmurszała balustrada stęknęła, pękła i doktor Bakalejnikow spadł, krzyknąwszy żałośliwie, jak worek owsa.

Śnieg jest zimny, to prawda. Jeśli jednak z wysokości trzech sążni spadnie się z mostu w bezdenną zaspę, jest gorący jak wrzątek.

Doktor Bakalejnikow przełamał cienką szreń, wbił się w zaspę jak scyzoryk, poderwał na sążeń parzącą białą chmurę i zapadł się po samo gardło. Stracił oddech, zwalił się na bok, jeszcze głębiej, niewiarygodnym wysiłkiem wzbił drugą chmurę i jakimś cudem wygrzebał się z zaspy. Najpierw uwolnił pierś, potem kolana, kostki (wrzątek w kalesonach), aż w końcu stanął na twardym, oblodzonym stoku.

Tutaj doktor wbrew woli wykonał imponujący piruet, o drut kolczasty zadrasnął do krwi lewą rękę i usiadł na lodzie.

Z mostu huknął dwa razy mauzer, wzmogły się zgiełk i tupot. Piętro wyżej zaś – aksamitna boska noc, cała w brylantowych rozbłyskach.

Doktor zwrócił twarz z puszystymi białymi rzęsami ku migotliwym gwiazdom i wypluwając z ust śnieg, do nich skierował swoją przemowę:

– Jestem głupcem. Jestem żałosną kreaturą.

Łzy stanęły w oczach doktora, a on mówił dalej do gwiazd i do żółtych, migających światełek Słobodki.

– Głupcom należy się nauczka. Dobrze mi tak.

Zdrętwiałą ręką zaczął wyciągać z kieszeni spodni chustkę do nosa. Wyciągnął i owinął nią nadgarstek. Na chustce natychmiast wystąpiła czarna plama. Doktor ciągnął, wpatrując się w magiczne niebo:

– Boże. Jeśli istniejesz, spraw, żeby w tym momencie pojawili się w Słobodce bolszewicy. W tej chwili.

Ze wzrokiem utkwionym w żółtych, przyjaznych światełkach spłaszczonych domków doktor głęboko westchnął…

– Jestem z przekonań monarchistą. Jednak w danym momencie konieczni są tutaj bolszewicy. Cholera! Krwawi… nieźle się skaleczyłem. Ach, łajdaki. To dopiero łajdaki! Boże… Spraw, żeby stamtąd, z czarnego mroku za Słobodką, bolszewicy uderzyli zaraz na most.

Doktor jęknął z rozkoszą, wyobraziwszy sobie marynarzy w czarnych kurtkach. Wdzierają się jak huragan, a szpitalne szlafroki idą w rozsypkę. Zostaje pan kureniowy i ta nikczemna małpa w czerwonej czapce – pułkownik Maszczenko. Obydwaj padają na kolana.

– Litości, dobrodiju! – wołają rozpaczliwie.

Tu jednak występuje naprzód doktor Bakalejnikow i mówi:

– Nie, towarzysze! Nie. Jestem monar… Nie, to zbędne… Lepiej tak: jestem przeciwny karze śmierci. Tak. Przeciwny. Przyznaję, że Karola Marksa nie czytałem i nawet nie całkiem rozumiem, co on tutaj, w tym zamęcie, ma do rzeczy, ale tych dwóch trzeba zabić jak wściekłe psy. To niegodziwcy. Nikczemni pogromowcy i rabusie.

– Aach… tak… – złowieszczo odpowiadają marynarze.

Doktor Bakalejnikow zaś ciągnie:

– Tak, towarzysze. Sam ich zastrzelę!

W rękach doktora marynarski rewolwer. Celuje. W głowę. Jednego. W głowę. Drugiego.

W tym momencie roztopił się śnieg za kołnierzem, dreszcze przebiegły po plecach i doktor Bakalejnikow oprzytomniał. Cały upudrowany śniegiem, iskrząc się i lśniąc, wspiął się po zboczu z powrotem na most. Dokuczał nieznośny ból w ręce, w głowie biły dzwony.

Czarne szlafroki stały w półkręgu. Szare tłumy uciekły przed nimi i zniknęły w zagadkowej Słobodce. Dwa kroki od kulomiotu na udeptanym śniegu siedział siczowiec bez czapki i tępo patrząc w ziemię, zdejmował buty. Pan kureniowy, podparłszy się lewą ręką pod bok, prawą machał mauzerem do taktu własnym słowom.

– Ściągaj, ściągaj, ślamazaro – mówił.

Na jego okrągłej, pryszczatej twarzy malowała się zimna stanowczość. Żołnierze w miskach na głowach patrzyli na siczowca z otwartymi ustami. W szparkach oczu świeciła się paląca ciekawość.

Siczowiec długo marudził, ale w końcu ściągnął dziurawy but. Pod butem była szaroczarna, zaskorupiała onuca. Zanim siczowiec odwinął paskudną szmatę, nad doktorem przeleciało półtora ołowianego roku.

„Zabije… zabije… – huczało w głowie – przecież ten głupiec ma nogi zdrowe. Boże, dlaczego milczy?”

Coś na kształt westchnienia wyrwało się żołnierzom.

Siczowiec odrzucił wreszcie obrzydliwą szmatę i powoli, obydwoma rękoma, uniósł nogę pod sam nos kureniowego. Sterczała całkowicie odmrożona biała, koślawa stopa.

Mętna chmura zakłopotania starła stanowczość z okrągłej twarzy pana kureniowego. Zamrugały białe rzęsy.

– Do lazaretu! Przepuścić jogo!

Rozstąpiły się szpitalne szlafroki i siczowiec ruszył, kulejąc, na most. Doktor Bakalejnikow patrzył, jak człowiek z bosą nogą niesie w rękach but i szmatę, i piekąca zawiść przeszyła mu serce. Gdyby tak za nim! Tam. Oto miasto – tam! Płonie na wzgórzu za rzeką krzyż Włodzimierza, a na niebie leży fosforyczny, blady odblask latarni. Do domu. Do domu. Mój Boże! O błogi spokoju!

Zwierzęce wycie wyrwało się nagle z białego budynku. Wycie, potem stękanie. Wycie.

– Parcha sieką – niegłośno, ze smakiem odezwał się jakiś głos.

Bakalejnikow zamarł w mroźnym pudrze, przed jego oczami zakołysały się na przemian biała ściana z czarnymi oczodołami wybitych okien i jakieś coś z szerokimi skułami, co niejasno przypominało ludzką twarz nakrytą szarą niemiecką miską.

Wydawało się, że w budynku ktoś trzepie dywan. Wycie niosło się, rozrastało tak, jakby cała Słobodka wypełniła się wrzaskiem tysiąca ludzi.

– Co to ma być?! – głośno, ostro zawołał czyjś głos. Dopiero kiedy coś z szerokimi skułami znalazło się tuż przed oczami Bakalejnikowa, doktor zrozumiał, że głos należał do niego samego, pojął też, że jeszcze sekunda ludzkiego wycia, a z lekkim i radosnym sercem wbije paznokcie w usta tego szerokiego czegoś i rozedrze je do krwi. Coś cofało się tymczasem we mgle z wybałuszonymi szeroko oczami.

– Za co go bijecie?!

Nieodwracalna katastrofa nie spotkała przyszłego privatdozenta tylko dlatego, że wycie i odgłosy uderzeń utonęły w hałasie na moście, którego wir wciągnął i gębę w hełmie, i samego Bakalejnikowa.

Nowy tłum dezerterów – siczowców i hajdamaków – wysypał się na most z czeluści Słobodki. Cofając się, pan kureniowy posłał nad głowami w czarne ujście cztery kule.

– Granatowa Dywizjo! Do roboty! – warknął jak kołatka głos pułkownika Maszczenki. Czapka z czerwonym denkiem zakołysała się, ogier, chrapiąc w ścisku czarnych szlafroków i napierającej szczeciny bagnetów, stanął dęba.

– Kro-okom rusz!

Czarny batalion Granatowej Dywizji zagrzmiał chrzęstem setek nóg, w kleszczach wyniósł ku górze konnych dowódców; łamiąc resztki tymczasowej drewnianej balustrady, wbił się w czarne ujście i popędził przed sobą oszalałych siczowców. W zgiełku rozległ się niewyraźnie okrzyk:

– Chaj żywe bat’ko Pietlura!

O gwiaździste, bliskie sercu ukraińskie noce! O błogi spokoju!

O dziewiątej, kiedy czarny szyk zmiótł przed sobą i szanownego doktora, i w diabły w ogóle wszystko, w mieście za rzeką, w mieszkaniu doktora Bakalejnikowa panował codzienny ład przedmiotów i niecodzienny zamęt w sercach. Warwara Afanasjewna, żona doktora, miotała się od jednego czarnego okna do drugiego i wciąż przez nie wypatrywała, jakby w gęstych ciemnościach z rzadkimi światłami chciała dojrzeć męża i Słobodkę.

Kolka Bakalejnikow i Jurij Leonidowicz chodzili za nią krok w krok.

– Daj spokój, Wariu! Nie ma powodów do niepokoju. Nic mu się nie stało. To prawda, głupio zrobił, że poszedł, ale sądzę, że starczy mu rozumu, żeby zwiać.

– Jak Boga kocham, nic się nie stanie – wsparł go Jurij Leonidowicz, któremu natłuszczone pióra stały na głowie dęba.

– Ach, tylko tak mnie pocieszacie!… Oni zabiorą go do Galicji.

– Co też ty! Przyjdzie…

– Warwaro Afanasjewno!

– Dobrze, będę akompaniować… Mój Boże! A cóż to za paskudztwo? Co to za pióra? Chyba pan zwariował! Gdzie przedziałek?

– He, he. Bo on zrobił sobie fryzurę à la bolszewik.

– Nic podobnego – oblewając się głębokim rumieńcem, skłamał Jurij Leonidowicz.

Była to jednak szczera prawda. Pod wieczór, wychodząc od fryzjera Jeana, który za Petlury przez dwa miesiące pracował pod zagadkowym szyldem „Golarnia”, Jurij Leonidowicz zagapił się na uciekających samochodami na dworzec petlurowskich sztabowców z czerwonymi chwastami i zderzył z jakimś czarnym robociarzem. Jurij Leonidowicz w prawo i tamten w prawo, w lewo, w lewo… w końcu jakoś się minęli.

– Myślałby kto, ukraiński pan! Pół chodnika zajmuje. A laski ze złotymi gałkami odbiorą do wspólnej kasy.

Bystry i uważny Jurij Leonidowicz odwrócił się, zmierzył wzrokiem czarne zatłuszczone plecy, uśmiechnął się, jakby wyczytał na nich jakąś wiadomość, i wymamrotał:

– Nie warto się wdawać. Powinszować. W nocy bolszewicy będą w mieście.

Dlatego po przyjeździe do domu postanowił zmienić wygląd i zmienił go radykalnie. Porządną marynarkę zastąpił sweter z dziurą na brzuchu, a laska ze złotą gałką została oddana na przechowanie matce. Zamiast bobrowej czapki jakieś paskudztwo z uszami. Na głowie pod paskudztwem zaś diabli wiedzą co. Jurij Leonidowicz namoczył dzieło Jeana z „Golarni” i zaczesał włosy do tyłu. Wyszło jakby nie najgorzej, ale kiedy włosy wyschły i stanęły… Boże!

– Niech pan coś z tym zrobi! Nie będę akompaniowała. Licho wie… Papuas!

– Komancz, wódz Sokole Oko.

Jurij Leonidowicz pokornie opuścił głowę.

– No dobrze, przeczeszę się.

– Ja myślę! Kolka, zaprowadź go do swojego pokoju.

Kiedy wrócili, Jurij Leonidowicz nie był już Komanczem, lecz dawnym, gładko uczesanym oficerem gwardii, a teraz uczniem studia operowego Makruszyna, posiadaczem fenomenalnego barytonu.

Miasto wspaniałe… Mia-asto szczęśliwe!

Królowa mórz, słynna Wenecja!…

Łago-odnie dmie…

Aksamitna lawa wypełniła salon i pocieszyła pełne niepokoju serca.

O mia-a-a-asto cudowne!

Dźwięcząca lawa zalała pokój po brzegi, zahuczała odbitym od ścian echem i drżącymi szybami. Dopiero kiedy przyczesany Komancz, ściszając głos i panując nad uległymi akordami, zaśpiewał zdumiewającym mezza voce:

Miesiąc z nie-eba nocnego świeci!…³

Kolka i Warwara Afanasjewna usłyszeli piekielne, groźne odgłosy walenia w miednice.

Akord się urwał, ale pod pedałem brzmiało jeszcze „do”; zamilkł też głos, a Kolka zerwał się jak użądlony.

– Dam sobie uciąć rękę, że to Wasilisa! To on, przeklęty!

– Boże…

– Ach, uspokójcie się…

– Daję głowę! Że też ziemia nosi takiego tchórza!

Za oknem unosiło się, przetaczało głucho dzwonienie. Kolka zakręcił się, wpychając do kieszeni pistolet.

– Kola, zostaw browning! Kola, proszę cię…

– Ależ nie obawiaj się, na Boga!

Trzasnęły drzwi w jadalni, a potem te prowadzące z werandy na podwórko. Hałas wdarł się na chwilę do pokoju. Na podwórku, na sąsiednim i dalej wzdłuż całej ulicy dzwoniły misy do smażenia konfitur. Głośne, rozkołysane, niespokojne odgłosy rozlewały się, wstrząsając mroźnym powietrzem.

– Kola, nie wychodź z podwórka. Juriju Leonidowiczu, niech pan go nie puszcza!

Drzwi już się jednak zatrzasnęły, obydwaj zniknęli, a za ścianą płynęło głucho: don… don… don…

Kolka zgadł. Przyczyną alarmu był Wasilisa – właściciel domu i burżuj, inżynier i tchórz. Nie tylko owej groźnej, niepewnej nocy, kiedy oczekiwano po Petlurze władzy radzieckiej, ale także w ciągu całego roku, kiedy miasto przyjmowało i odsyłało gdzieś w dal najrozmaitsze władze, biedny Wasilisa przeżywał nieustanny, chroniczny koszmar, w którym zmieniały się i skakały to groźne twarze marynarzy ze złotymi literami na wstążkach Orderu św. Jerzego, to białe papierki z niebieskimi pieczęciami, to zuchowate hajdamackie chwasty, to gęby niemieckich lejtnantów z monoklami. W uszach dniem i nocą strzelały karabiny, dzwoniły miednice, Wasilisa z kamienicznika zamienił się w przewodniczącego komitetu domowego i wstając każdego ranka, oczekiwał biedaczysko na jakąś kolejną nadzwyczajną niespodziankę nad niespodziankami. Doczekał się jednak przede wszystkim tego, że utracił swoje imię, imię ojca i nazwisko – Wasilij Iwanowicz Lisowicz – i stał się Wasilisą.

Na niezliczonych papierkach i ankietach, których całych stosów domagała się każda władza, przewodniczący komitetu zaczął podpisywać się: Was. Lis. z długim, drżącym zakrętasem. Robił to w przewidywaniu jakiejś strasznej, niezwykłej odpowiedzialności przed przyszłą, jeszcze nieznaną, ale w jego mniemaniu karzącą władzą.

Nic więc dziwnego, że gdy tylko Kolka Bakalejnikow dostał pierwszą kartkę na cukier z Was. i Lis., całe podwórko zaczęło nazywać kamienicznika Wasilisą, a w ślad za nim także wszyscy znajomi w mieście. Nazwisko Wasilij Lisowicz było teraz używane tylko w ostateczności, w bezpośredniej rozmowie z Wasilisą.

Kolka, który jako sekretarz komitetu domowego sprawował pieczę nad listą domowej ochrony, nie mógł odmówić sobie przyjemności i w ważną noc z drugiego na trzeci wyznaczył na dyżur właśnie Wasilisę do pary z najbardziej niemrawą i pulchną kobietą na podwórku – Awdotią Siemionowną, żoną szewca. Dlatego w rubryce: „Drugiego, od 20.00 do 22.00” – figurowali Awdotia i Wasilisa.

W ogóle przyjemności było więcej. Kolka przez cały wieczór uczył Wasilisę obchodzenia się z austriackim karabinem. Wasilisa siedział na ławce pod ścianą, a Kolka z suchym trzaskiem wyrzucał z karabinu naboje, starając się trafić nimi inżyniera.

Na koniec, kiedy się już znudził, własnoręcznie przymocował do gałęzi akacji miedzianą misę do smażenia konfitur (bić na alarm) i poszedł, zostawiając na ławce znieruchomiałego Wasilisę obok ponurej Awdotii.

– Niech pan pilnuje, Wasil… is… Iwanowiczu – z troską rzucił Kolka na pożegnanie – w razie czego… no… na muszkę. – Mrugnął złowieszczo w stronę karabinu.

Awdotia splunęła.

– Żeby tak zdechł ten Petlura, ile to dla ludzi zmartwienia…

Po odejściu Kolki Wasilisa poruszył się tylko raz. Ostrożnie uniósł karabin za lufę i za łoże, po czym umieścił go pod ławką i znieruchomiał.

O dziesiątej, kiedy w mieście zaczęły zamierać odgłosy życia, a Awdotia oznajmiła kategorycznie, że musi odejść na pięć minut, Wasilisą owładnęła desperacja. Pieśń gościa weneckiego, która popłynęła za kremowymi storami, ulżyła nieco sercu nieszczęsnego, ale tylko na chwilę. Właśnie w tym czasie na górce za płotem, nad dachem szopy, ku której tarasami zbiegał zaśnieżony ogród, całkowicie wyraźnie mignął jakiś cień i z szumem obsunął się płat śniegu. Wasilisa zamknął oczy i w jednej chwili zobaczył cały szereg obrazów: oto wdarli się bandyci, oto poderżnęli Wasilisie gardło i oto on – Wasilisa – leży martwy w trumnie. Tu Wasilisa słabo stęknął i dwa razy uderzył laską w misę. Natychmiast ktoś grzmotnął na sąsiednim podwórku, potem na kolejnym, a po minucie całą ulicę Andriejewską wypełniły groźne miedziane odgłosy, pod numerem siedemnastym zaczęto zaś strzelać. Wasilisa, rozstawiwszy nogi, zdrętwiał z laską w rękach.

Miesiąc z niee…

Trzasnęły drzwi i naciągając palto, wyskoczył z nich Kolka, a za nim Jurij Leonidowicz.

– Co się stało?

Zamiast odpowiedzieć, Wasilisa wskazał palcem za szopę. Kolka i Jurij Leonidowicz ostrożnie zajrzeli przez furtkę do ogrodu. Było w nim pusto i spokojnie, a kot Awdotii już dawno czmychnął, oszalały od piekielnego hałasu.

– Pan uderzył pierwszy?

Wasilisa spazmatycznie westchnął, oblizał wargi i odrzekł:

– Nie, zdaje się, że nie ja…

Kolka odwrócił się, wzniósł oczy do nieba i wyszeptał:

– Och, co to za człowiek!

Potem wybiegł przez furtkę i nie było go około kwadransa. Najpierw zaprzestano walić obok, potem pod numerem siedemnastym, następnie dziewiętnastym i tylko na końcu ulicy ktoś długo jeszcze strzelał, ale wreszcie i on przestał. Znowu zapanowała niespokojna cisza.

Po powrocie Kolka nie nękał już Wasilisy, tylko władzą sekretarza komitetu domowego przywołał Drabinskiego i jego żonę (godz. 22.00–24.00) i zniknął w domu. Kiedy wbiegł na palcach do salonu, zaczerpnął oddechu i zawołał scenicznym szeptem:

– Hura! Możesz się cieszyć, Warwaro… Hura! Pędzą Petlurę. Idą czerwoni.

– Naprawdę?

– Posłuchajcie… Wybiegłem właśnie na ulicę, widziałem tabory. Wycofują się ostatki, wycofują, mówię wam.

– Nie zmyślasz?

– Dziwaczka! Co bym z tego miał?

Warwara Afanasjewna zerwała się z fotela i pośpiesznie powiedziała:

– Może wróci Michaił?

– Oczywiście. Jestem pewien, że już wyrzucili ich ze Słobodki. Posłuchaj – jak tylko ich pogonią, dokąd oni pójdą? Do miasta, rzecz jasna, przez most. Kiedy będą przechodzili przez miasto, Michaił odejdzie!

– A jeśli go nie puszczą?

– Noo… nie puszczą. Nie można być głupcem. Niech ucieka.

– Jasne – potwierdził Jurij Leonidowicz i podszedł do pianina. Usiadł, trącił palcem klawisze i zaczął cichutko:

Sol… do!…

Wyklęty powstań…

Kolka zaś uniósł dłonie do ust i pokazał, jak żołnierze krzyczą „hura”:

– Uaaa!…

– Obydwaj zwariowaliście! Na ulicy petlurowcy!

– Uaaa!… Precz z Petlu… ap!…

Warwara Afanasjewna rzuciła się do Kolki i zasłoniła mu dłonią usta.

Pierwsze w swoim życiu zabójstwo doktor Bakalejnikow zobaczył na przełomie nocy z drugiego na trzeci. O północy, co do sekundy, przy wjeździe na ów przeklęty most. Dwaj żołnierze wlekli po śniegu człowieka w podartym czarnym palcie, z siną i czarną od krwi twarzą, a pan kureniowy szedł obok i bił go wyciorem po plecach. Głowa odskakiwała po każdym uderzeniu, ale zakrwawiony już nie krzyczał, tylko strasznie stękał. Ciężko i ostro wrzynał się wycior w podarte w strzępy palto, a każdemu uderzeniu odpowiadało ochrypłe:

– Uch…a.

Nogi Bakalejnikowa stały się jak z waty, ugięły się, zakołysała się zaśnieżona Słobodka.

– Aa, parchata morda! – krzyczał zapamiętale pan kureniowy. – Do sągu z nim na rozstrzał! Ja ci pokażę, jak chować się po ciemnych kątach! Ja ci pokażę! Szczo ty robyw za sągiem? Szczo?!

Zakrwawiony nie odpowiadał. Wówczas pan kureniowy podbiegł do przodu, a żołnierze na wszelki wypadek odskoczyli, żeby uniknąć wzniesionego błyszczącego pręta. Pan kureniowy, nie miarkując siły uderzenia, błyskawicznie spuścił wycior na głowę człowieka. Coś chrupnęło i czarny zakrwawiony nie odpowiedział już: „uch”… Podwinąwszy jakoś dziwnie rękę i szarpnąwszy głową, zwalił się z kolan na bok i z szerokim zamachem odrzucił drugą rękę, zupełnie jakby chciał zagarnąć dla siebie jak najwięcej udeptanej, usianej nawozem białej ziemi.

Bakalejnikow zobaczył jeszcze wyraźnie, jak zgięły się niczym haczyki jego palce i zdrapały śnieg. Potem leżący w ciemnej kałuży kilka razy, jakby się dusił, poruszył dolną szczęką i znieruchomiał.

Bakalejnikow dziwnie, kracząco zaszlochał i ruszył przed siebie, chwiejąc się jak pijany, w bok, w stronę białego budynku. Uniósłszy głowę ku niebu, zobaczył syczącą białą latarnię, a wyżej jak zawsze świeciło czarne niebo, przepasane bladą wstęgą Drogi Mlecznej, i migotały gwiazdy. W tej samej chwili, kiedy leżący czarny wyzionął ducha, doktor ujrzał na niebie cud. Nad Słobodką na zastygłych wysokościach rozerwała się nagle ognistym wężem gwiazda Wenera, bryznęła płomieniem i ogłuszająco huknęła. Czarna dal, która długo znosiła zbrodnię, przyszła wreszcie na pomoc bezsilnemu i żałosnemu w swojej bezradności człowiekowi. W ślad za gwiazdą dal wydała straszny odgłos, uderzyła gromem ciężko, długo. Zaraz potem trzasnęła druga gwiazda, ale niżej, nad samymi pogrzebanymi pod śniegiem dachami.

…Szarym stadem uciekali siczowcy i nie było nikogo, kto by ich powstrzymał. Uciekała też bezładnymi kupami Granatowa Dywizja, chwaściaste czapki hajdamaków pląsały nad czarną wstęgą. Zniknął pan kureniowy, zniknął pułkownik Maszczenko. Z tyłu zostały na zawsze Słobodka z żółtymi światłami i oświetlony białym łańcuchem latarni most. Z przodu zbliżało się wspaniałe, szczęśliwe miasto na wzgórzach.

Obok białej cerkwi z kolumnami doktor Bakalejnikow odłączył się nagle od czarnej wstęgi i z zamarłym sercem, na dziwnie sztywnych nogach ruszył prosto w stronę cerkwi. Kolumny bliżej. Jeszcze bliżej. Wydawało się, że plecy przeszywają tysiące spojrzeń. Boże, wszystko pozabijane! Nie ma żywej duszy. Dokąd uciekać? Dokąd? Wreszcie z tyłu straszne:

– Styj!

Bliżej kolumna. Serce stanęło.

– Styj! Styyj!

W tym momencie doktor Bakalejnikow – człowiek stateczny – tak zerwał się do ucieczki, że aż zagwizdało mu w twarz.

– Trimaj! Trimaj jogo!

Raz. Gruchnęło. Raz. Gruchnęło. Bach. Bach. Bach. Trzecia kolumna. Mgnienie. Czwarta kolumna. Piąta. Tutaj doktor przypadkiem wygrał życie, bo rzucił się w zaułek. W przeciwnym razie konni hajdamacy dognaliby go momentalnie na oświetlonej, prostej, pozabijanej ulicy Aleksandrowskiej. Dalej jednak sieć krzywych i ciemnych zaułków. Żegnajcie!

Doktor Bakalejnikow wcisnął się w załom muru. Przez dłuższą chwilę spodziewał się, że pęknie mu serce, i chwytał ustami rozpalone powietrze. Puścił z wiatrem zaświadczenie, że został zmobilizowany jako lekarz pierszogo pułku Granatowej Dywizji. To na wypadek, gdyby w pustym mieście napotkał pierwszy czerwony patrol.

Około trzeciej w nocy w mieszkaniu doktora Bakalejnikowa rozległ się ogłuszający dzwonek.

– No przecież mówiłem! – wrzasnął Kolka. – Przestań beczeć! Przestań…

– Warwaro Afanasjewno! To on. Po wszystkim.

Kolka zerwał się i popędził otwierać.

– Boże ty mój!

Warwara Afanasjewna rzuciła się do Bakalejnikowa i zastygła.

– Ależ ty… ależ ty jesteś siwy…

Bakalejnikow spojrzał tępo w lustro i uśmiechnął się krzywo. Potem, zmarszczywszy się, zdjął przy pomocy Kolki palto, bez słowa przeszedł do jadalni, opadł na krzesło i obwisł na nim jak worek. Warwara Afanasjewna spojrzała na niego i łzy znowu popłynęły jej z oczu. Jurij Leonidowicz i Kolka z otwartymi ustami wpatrywali się w białe rozwichrzone włosy Bakalejnikowa; obydwu zgasły papierosy.

Bakalejnikow obwiódł wzrokiem spokojną jadalnię, zatrzymał mętne spojrzenie na samowarze i przez kilka sekund przyglądał się swojemu zniekształconemu odbiciu w lśniącej ściance.

– Tak – wreszcie wydusił z siebie bezmyślnie.

Kolka, usłyszawszy to pierwsze słowo, odważył się zapytać:

– Posłuchaj… Uciekłeś, rzecz jasna? Opowiedz, co u nich robiłeś.

– Wiecie – powoli odrzekł Bakalejnikow – oni, wyobraźcie sobie… noszą szpitalne szlafroki, ci granatowi petlurowcy. Czarne…

Bakalejnikow chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego stała się rzecz niespodziewana. Zaszlochał głośno, zaszlochał raz jeszcze i rozpłakał się jak kobieta, ukrywszy siwą głowę w dłoniach. Warwara Afanasjewna, nie wiedząc jeszcze, o co chodzi, zapłakała w tej samej chwili. Jurij Leonidowicz i Kolka tak się speszyli, że aż pobladli. Kolka opamiętał się jako pierwszy i pobiegł do gabinetu po walerianę, a Jurij Leonidowicz odchrząknął i powiedział bez związku:

– Tak, kanalia z tego Petlury.

Bakalejnikow uniósł zaś wykrzywioną płaczem twarz i chlipiąc, wykrzyknął:

– Bandyci… Ale ja… ja jestem… inteligencką szmatą! – też bez jakiegokolwiek związku.

Rozszedł się zapach waleriany. Kolka trzęsącymi się rękami zaczął odliczać krople do kieliszka.

Godzinę później miasto spało. Spał doktor Bakalejnikow. Milczały ulice, zabite drzwi, zamknięte bramy. Na ulicach nie było ani jednego człowieka. Dal też milczała. Zza rzeki, od Słobodki z żółtymi niespokojnymi światłami i od mostu z bladym łańcuchem latarni, nie dobiegał żaden dźwięk. Czarna wstęga, która przecięła miasto, zniknęła w ciemnościach po drugiej stronie. Niebo wisiało aksamitną zasłoną z brylantowymi rozbłyskami, a czerwonawa Wenera, która cudem się skleiła, znowu migotała nad Słobodką. Rozciągnęła się biała przepaska – srebrna, mleczna droga.

przełożył Henryk Chłystowski1.

Rok to był brzemienny i rok to był straszny – od narodzenia Chrystusa tysiąc dziewięćset osiemnasty, od rewolucji zaś drugi. Latem pełen słońca, zimą śniegu, ze stojącymi wysoko na niebie dwiema gwiazdami: wieczorną Wenerą – gwiazdą pastuszą i czerwonym, rozedrganym Marsem.

Dni jednak i w latach spokoju, i w latach krwawych mkną niczym strzały, młodzi Turbinowie nie zauważyli więc, kiedy wraz z mocnym mrozem nadszedł biały, puszysty grudzień. O święty, choinkowy nasz Mikołaju, lśniący śniegiem i szczęściem! Mamo, gdzieżeś ty, jasna królowo?

W rok po ślubie córki Jeleny z kapitanem Siergiejem Iwanowiczem Talbergiem i tego samego tygodnia, kiedy najstarszy syn, Aleksiej Wasiljewicz Turbin, po ciężkich walkach i klęskach, wrócił na Ukrainę do Miasta, do rodzinnego gniazda, białą trumnę z ciałem matki zniesiono stromym Aleksiejewskim Zjazdem na Podoł do małej cerkiewki Nikołaja Dobrotliwego na Wzwozie.

Kiedy odprawiano nabożeństwo żałobne, był maj, drzewa wiśniowe i akacje szczelnie przesłaniały ostrołukowe okna. Ojciec Aleksander potykał się zasmucony i zbolały, iskrząc się i błyszcząc w złotych płomykach świec, diakon zaś, z fioletowymi twarzą i szyją, cały, aż po czubki skrzypiących butów, jak wykuty ze złota, posępnym, monotonnym głosem odmawiał modlitwę pożegnalną dla mamy, która opuszczała dzieci.

Aleksiej, Jelena, Talberg i Aniuta, która wychowała się w domu Turbinowej, a także ogłuszony śmiercią Nikołka, ze zwisającym nad prawą brwią kosmykiem włosów, stali u stóp starego brązowego biskupa Nikoły. Błękitne oczy Nikołki, osadzone po bokach długiego ptasiego nosa, miały błędny, przygnębiony wyraz. Mrugając, podnosił je z rzadka na ikonostas, na tonące w półmroku zwieńczenie ołtarza, gdzie królował smutny i zagadkowy stary Bóg. Za co taka krzywda? Taka niesprawiedliwość? Dlaczego trzeba było zabrać matkę, kiedy wszyscy się zjechali, kiedy się polepszyło?

Bóg, wstępujący w czarne popękane niebo, nie dawał odpowiedzi, Nikołka zaś nie wiedział jeszcze, że wszystko, cokolwiek się dzieje, jest właściwe i wychodzi tylko na dobre.

Skończyło się nabożeństwo, wyszli na placyk przed cerkwią i odprowadzili matkę przez całe ogromne miasto na cmentarz, gdzie pod czarnym marmurowym krzyżem już od dawna spoczywał ojciec. I pogrzebano mamę. Ech… ech…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: