Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Między lądem a morzem - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Między lądem a morzem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 383 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

Je­dy­ny łącz­nik wią­żą­cy te trzy opo­wia­da­nia jest, że się tak wy­ra­żę, na­tu­ry geo­gra­ficz­nej; roz­gry­wa­ją się one bo­wiem – czy to na lą­dzie, czy na mo­rzu – w tej sa­mej oko­li­cy świa­ta, któ­rą moż­na by na­zwać oko­li­cą Oce­anu In­dyj­skie­go z wszel­ki­mi jego od­no­ga­mi i prze­dłu­że­nia­mi na pół­noc od rów­ni­ka aż do Za­to­ki Sy­jam­skiej. Je­że­li cho­dzi o czas, to na­le­żą do okre­su na­stę­pu­ją­ce­go bez­po­śred­nio po wy­da­niu po­wie­ści o nie­zręcz­nym ty­tu­le: W oczach Za­cho­du, a je­śli cho­dzi o sa­me­go au­to­ra, po­ja­wie­nie się ich łą­czy się z za­sad­ni­czym prze­ło­mem w lo­sach jego twór­czo­ści. Gdyż fak­tem jest nie­za­prze­czo­nym, że W oczach Za­cho­du nie­ła­ska­wie zo­sta­ło przy­ję­te przez pu­blicz­ność, pod­czas gdy po­wieść pod ty­tu­łem Los, któ­ra uka­za­ła się za­raz po to­mie opo­wia­dań Mię­dzy lą­dem a mo­rzem, zna­la­zła od razu znacz­nie licz­niej­szych czy­tel­ni­ków niż ja­ka­kol­wiek inna z mo­ich ksią­żek.

Ni­niej­szy tom, zło­żo­ny z trzech opo­wia­dań, zo­stał rów­nież do­brze przy­ję­ty – i pry­wat­nie, i pu­blicz­nie, i z punk­tu wi­dze­nia wy­daw­cy. To drob­ne po­wo­dze­nie zja­wi­ło się w samą porę, aby po­krze­pić moją osła­błą ziem­ską po­wło­kę. Książ­kę tę bo­wiem moż­na za­iste na­zwać utwo­rem re­kon­wa­le­scen­ta – przy­najm­niej w trzech czwar­tych jej czę­ściach – po­nie­waż Ukry­ty so­jusz­nik, opo­wia­da­nie środ­ko­we było na­pi­sa­ne znacz­nie wcze­śniej niż dwa po­zo­sta­łe.

Moje wspo­mnie­nia do­ty­czą­ce książ­ki W oczach Za­cho­du łą­czą się ze wspo­mnie­niem cięż­kiej cho­ro­by, któ­ra zda­wa­ła się czy­hać jak ty­grys ukry­ty w dżun­gli na za­krę­cie ścież­ki, aby rzu­cić się na mnie w chwi­li, gdy ostat­nie sło­wa tej opo­wie­ści zo­sta­ną na­pi­sa­ne. Wspo­mnie­nie cho­ro­by bar­dzo jest po­dob­ne do wspo­mnie­nia noc­nej zmo­ry. Gdy wsta­łem z niej w sta­nie wiel­kie­go wy­czer­pa­nia, bły­snę­ło mi na­tchnie­nie, aby skie­ro­wać chwiej­ne kro­ki ku Oce­ano­wi In­dyj­skie­mu; nikt nie za­prze­czy, że była to za­sad­ni­cza zmia­na oto­cze­nia jak też at­mos­fe­ry pa­nu­ją­cej nad Je­zio­rem Ge­new­skim. Uśmiech szczę­ścia, ta naj­czyst­szej wody opo­wieść o Oce­anie In­dyj­skim – za­czę­ta tak osła­bio­ną i drżą­cą ręką, że pierw­sze dwa­dzie­ścia czy wię­cej stron mu­sia­łem rzu­cić do ko­sza – sta­ła się wresz­cie taka, jaka przed­sta­wia się obec­nie oczom czy­tel­ni­ka. Co do mnie, chcę tyl­ko za­zna­czyć, że z po­wo­du tej no­we­li kle­pa­li mnie naj­nie­spo­dzie­wa­niej po ple­cach róż­ni nie zna­ni mi do­tąd lu­dzie, z któ­rych naj­waż­niej­szym był oczy­wi­ście wy­daw­ca po­pu­lar­ne­go prze­glą­du ilu­stro­wa­ne­go, gdzie no­we­la uka­zy­wa­ła się w od­cin­kach. Któż wo­bec tego ośmie­li się po­wie­dzieć, że to nie zmia­na kli­ma­tu spro­wa­dzi­ła taki suk­ces?

Po­cho­dze­nie środ­ko­wej no­we­li, Ukry­ty so­jusz­nik, jest zu­peł­nie od­mien­ne. Zo­sta­ła na­pi­sa­na znacz­nie wcze­śniej i uka­za­ła się pierw­szy raz w „Har­per's Ma­ga­zi­ne”, w pierw­szej po­ło­wie 1911 roku, o ile so­bie przy­po­mi­nam. A może i w dru­giej po­ło­wie. Wspo­mnie­nia moje są co do tego mgli­ste. Za­sad­ni­czy wą­tek opo­wia­da­nia był moją wła­sno­ścią na wie­le lat przed­tem; w grun­cie rze­czy był rów­nież wspól­ną wła­sno­ścią ca­łej flo­ty okrę­tów han­dlo­wych, krą­żą­cych mię­dzy In­dia­mi, Chi­na­mi i Au­stra­lią, tej wiel­kiej kom­pa­nii, któ­rej ostat­nie lata zbie­gły się z pierw­szy­mi la­ta­mi mo­ich wę­dró­wek po sze­ro­kich mo­rzach. Fakt, o któ­rym mowa, wy­da­rzył się na po­kła­dzie wy­bit­nej jed­nost­ki tej kom­pa­nii, a mia­no­wi­cie na „Cut­ty Sark”, stat­ku na­le­żą­cym do pana Wil­li­sa. Był to zna­ny w swo­im cza­sie ar­ma­tor, z ga­tun­ku tych lu­dzi (wszy­scy są już dzi­siaj pod zie­mią), któ­rzy asy­sto­wa­li za­wsze przy wy­ru­sza­niu ich stat­ków w po­dróż, ku owym da­le­kim brze­gom, gdzie pre­zen­to­wa­ły one god­nie sza­no­wa­ną fla­gę wła­ści­cie­la. Cie­szą się, że mia­łem choć raz spo­sob­ność uj­rzeć pana Wil­li­sa pew­ne­go bar­dzo po­nu­re­go i wil­got­ne­go ran­ka; stał na wy­stę­pie ka­mien­ne­go pod­mu­ro­wa­nia w New So­uth Dock i pa­trzył, jak je­den z jego kli­pe­rów wy­ru­sza w po­dróż do Chin. Była to im­po­nu­ją­ca mę­ska po­stać w nie­od­łącz­nym bia­łym ka­pe­lu­szu, zna­nym tak do­brze w por­cie lon­dyń­skim. Cze­kał, aż sta­tek zwró­ci się dzio­bem w dół rze­ki, i wów­czas do­pie­ro ski­nął ku nie­mu z god­no­ścią wiel­ką dło­nią w rę­ka­wicz­ce. O ile wiem, owym stat­kiem mógł być na­wet i „Cut­ty Sark” we wła­snej oso­bie, ale w każ­dym ra­zie nie wy­ru­szał wów­czas w tam­tą fa­tal­ną po­dróż. Nie znam daty fak­tu, na któ­rym opie­ra się treść Ukry­te­go so­jusz­ni­ka; wy­pły­nął na jaw i do­stał się na­wet do ga­zet w środ­ku lat osiem­dzie­sią­tych, ale sły­sza­łem o nim już i przed­tem – nie­ja­ko pry­wat­nie – od ofi­ce­rów wiel­kiej „flo­ty weł­nia­nej”, w któ­rej prze­słu­ży­łem pierw­sze lata mo­ich wę­dró­wek po głę­bo­kich wo­dach. Ów fakt wy­pły­nął wśród oko­licz­no­ści dość dra­ma­tycz­nych, któ­re jed­nak nie mają nic wspól­ne­go z moją no­we­lą. W ści­ślej mor­skiej czę­ści mo­ich pism ten frag­ment wi­do­wi­ska może za­jąć miej­sce jako je­den z mo­ich dwóch utwo­rów „spo­koj­nych”. Bo­wiem je­śli przyj­mie­my kla­sy­fi­ka­cję we­dług te­ma­tów, stwo­rzy­łem dwa utwo­ry „burz­li­we”, a mia­no­wi­cie: Mu­rzy­na z za­ło­gi Nar­cy­za i Taj­fun, oraz dwa utwo­ry „spo­koj­ne”: ten wła­śnie i Smu­gę cie­nia, książ­kę na­le­żą­cą do póź­niej­sze­go okre­su.

Po­mi­mo for­my au­to­bio­gra­ficz­nej te dwa wy­mie­nio­ne opo­wia­da­nia nie są opar­te na wspo­mnie­niach oso­bi­stych. Treść ich wią­że się z czymś roz­le­glej­szym, choć nie tak ści­śle okre­ślo­nym – z cha­rak­te­rem, wi­zją i od­czu­ciem pierw­szych dwu­dzie­stu lat mo­je­go nie­za­leż­ne­go ży­cia. To samo da się po­wie­dzieć i o Frei z Sied­miu Wysp. Zwy­my­śla­no mnie set­nie za na­pi­sa­nie tej no­we­li ze wzglę­du na jej okru­cień­stwo – i w pu­blicz­nych ar­ty­ku­łach, i w li­stach pry­wat­nych. Pa­mię­tam taki list od jed­ne­go pana z Ame­ry­ki; nie po­sia­dał się wprost z obu­rze­nia. Oświad­czał mi wśród prze­kleństw i wy­my­słów, że nie mia­łem pra­wa na­pi­sać rze­czy tak peł­nej okru­cień­stwa, któ­ra bo­le­śnie roz­dar­ła mu ser­ce. Był to list bar­dzo cie­ka­wy. A przy tym wy­wie­rał wra­że­nie. No­si­łem go przez kil­ka dni w kie­sze­ni. Czy mia­łem pra­wo na­pi­sać tę no­we­lę? By­łem prze­ję­ty szcze­ro­ścią tego obu­rze­nia. Czy mia­łem rze­czy­wi­ście pra­wo? Czy do­praw­dy zgrze­szy­łem okru­cień­stwem – jak twier­dził ten czło­wiek? A może to on był sza­lo­ny? Ale chy­ba nie – gdyż w jego sza­leń­stwie była pew­na me­to­da… Uło­ży­łem w my­śli gwał­tow­ną re­pli­kę; re­pli­kę peł­ną ła­god­nych per­swa­zji; re­pli­kę wy­nio­słą i gór­ną; ale żad­na z nich nie po­ja­wi­ła się nig­dy na pa­pie­rze i za­po­mnia­łem już, jak były sfor­mu­ło­wa­ne. Na­wet i list roz­gnie­wa­ne­go pana gdzieś się za­po­dział i po­zo­sta­ły tyl­ko kar­ty opo­wia­da­nia, któ­rych od­wo­łać nie mogę – i nie od­wo­łał­bym, gdy­by to na­wet było moż­li­we.

Miło mi jed­nak po­my­śleć, że obie ko­bie­ty tej książ­ki: Ali­cja, po­nu­ra, bier­na ofia­ra losu, i Fre­ja, dziew­czy­na o du­żej in­dy­wi­du­al­no­ści, nie wąt­pią­ca ani przez chwi­lę, że jest pa­nią wła­sne­go prze­zna­cze­nia – że te ko­bie­ty mu­sia­ły zy­skać pew­ną sym­pa­tię, bo­wiem ze wszyst­kich mo­ich no­wel ten tom wła­śnie wzbu­dził od­dźwięk naj­więk­szy i naj­bar­dziej bez­po­śred­ni.

J. C.UŚMIECH SZCZĘ­ŚCIA OPO­WIEŚĆ POR­TO­WA

Już od sa­me­go wscho­du słoń­ca sta­łem za­pa­trzo­ny w dal. Sta­tek ci­cho su­nął po gład­kiej wo­dzie. Po sześć­dzie­się­cio­dnio­wej po­dró­ży pil­no mi było wy­lą­do­wać na tej uro­dzaj­nej i pięk­nej wy­spie pod­zwrot­ni­ko­wej. En­tu­zja­stycz­niej­si z jej miesz­kań­ców mó­wią o niej z upodo­ba­niem jako o „Per­le Oce­anu”. Owszem, na­zy­waj­my ją „Per­łą”. To do­bra na­zwa. Per­ła, z któ­rej są­czy się na świat dużo sło­dy­czy.

Chcę wam przez to tyl­ko po­wie­dzieć, że ro­śnie tam naj­przed­niej­sza trzci­na cu­kro­wa. Dla niej i z niej żyje cała lud­ność „Per­ły”. Cu­kier jest dla niej, że się tak wy­ra­żę, chle­bem po­wsze­dnim. I ja przy­by­wa­łem tu­taj po ła­du­nek cu­kru w na­dziei, że zbio­ry się uda­ły i że frach­ty będą wy­so­kie.

Burns, mój star­szy ofi­cer, roz­po­znał ląd naj­pier­wej i nie­ba­wem za­chwy­ci­ła mnie błę­kit­na, strze­li­sta jego zja­wa, nie­omal prze­zro­cza na tle ja­snych nie­bios, czy­sta ema­na­cja, cia­ło astral­ne wy­spy ja­kiejś, po­wsta­ją­ce z da­le­ka na moje przy­wi­ta­nie. Rzad­kie to było zja­wi­sko – wi­dok owej „Per­ły” z od­le­gło­ści sześć­dzie­się­ciu mil. Czyż­by do­praw­dy mia­ło mnie spo­tkać na tej wy­spie coś tak wy­jąt­ko­wo szczę­sne­go jak ta prze­pięk­na, roz­ma­rza­ją­ca wi­zja, któ­rą tyl­ko nie­wie­lu że­gla­rzom, wy­brań­com, zda­rzy­ło się uj­rzeć?

Lecz z ra­do­snym uczu­ciem, żem od­był kurs, łą­czy­ła się okrop­na myśl o in­te­re­sach. Nie­po­ko­iłem się o sku­tecz­ne ich za­ła­twie­nie i chcia­łem też uspra­wie­dli­wić po­chleb­ną szcze­rość da­nych mi przez mego ar­ma­to­ra zle­ceń, uję­tych w szla­chet­ną for­mu­łę: „Po­zo­sta­wia­my panu uży­cie stat­ku tak, jak pan to uzna za naj­lep­sze…” W ten spo­sób cały świat był mi od­da­ny na po­kaz mo­ich zdol­no­ści, któ­re jed­nak nie wy­da­wa­ły mi się więk­sze od łep­ka szpil­ki.

Tym­cza­sem wiatr ustał i Burns za­czął ro­bić nie­przy­jem­ne uwa­gi o moim zwy­kłym bra­ku szczę­ścia. Wi­dać jego od­da­nie dla mnie po­bu­dza­ło go do kry­tycz­nych do­ga­dy­wań przy każ­dej spo­sob­no­ści. Nie trak­to­wał­bym wszak­że po­błaż­li­wie jego hu­mo­rów, gdy­by nie ta fa­tal­na oko­licz­ność, że swe­go cza­su pie­lę­gno­wa­łem go w roz­pacz­li­wej mor­skiej cho­ro­bie. Wy­darł­szy go, że tak po­wiem, z ob­jęć śmier­ci, by­ło­by mi głu­pio wy­rzu­cać ta­kie­go spraw­ne­go ofi­ce­ra. Ale cza­sa­mi pra­gną­łem, żeby się sam po­dał do dy­mi­sji.

Za póź­no było na lą­do­wa­nie i mu­sie­li­śmy ko­twi­co­wać za przy­sta­nią aż do na­stęp­ne­go dnia. Na­sta­ła noc przy­kra i bez wy­po­czyn­ku. Nie zna­jąc tej ob­cej dla nas obu redy, i Burns, i ja prze­by­li­śmy nie­mal cały czas na po­kła­dzie. Kłę­by chmur sta­cza­ły się z por­fi­ro­wych skał, u pod­nó­ża któ­rych le­że­li­śmy. Ze­rwał się wiatr i hu­czał wśród ob­na­żo­nych rej, wy­da­jąc sro­gi po­ryk z przy­gryw­ką ża­ło­snych ję­czeń. Szczę­ście to dla nas; że­śmy zdą­ży­li opu­ścić ko­twi­cę przed za­pad­nię­ciem zmro­ku, po­wia­dam. Mie­li­by­śmy pa­skud­ną, trwoż­ną noc, ko­ła­cząc się pod ża­gla­mi za por­tem. Ale mój star­szy ofi­cer był nie­prze­jed­na­ny.

– Pan na­zy­wa to szczę­ściem, pro­szę pana! Tak… na­sze zwy­kłe szczę­ście. Ten ro­dzaj szczę­ścia nie ma już, Bogu dzię­ki, od sie­bie gor­sze­go.

Tak bur­czał wśród tych czar­nych go­dzin, ja zaś prze­żu­wa­łem swój za­sób fi­lo­zo­fii. Ach, cóż to była za ją­trzą­ca, mo­zol­na, nie koń­czą­ca się noc – ten po­stój,na ko­twi­cy tuż u owe­go ciem­ne­go wy­brze­ża. Na­oko­ło stat­ku sły­chać było war­kot wzbu­rzo­nej wody. Od cza­su do cza­su dzi­ka dma wi­chu­ry z ja­kie­goś skal­ne­go żle­bu w gó­rach wy­szar­py­wa­ła z lin na­sze­go ta­kie­lun­ku roz­dzie­ra­ją­co płacz­li­wy ton, jak­by za­wo­dze­nie po­tę­pień­czej du­szy.I

O go­dzi­nie wpół do ósmej, gdy wresz­cie sta­tek za­wi­nął do por­tu i gdy przy­cu­mo­wa­no go w od­le­gło­ści rzu­tu ka­mie­niem z wy­brze­ża, mój za­pas fi­lo­zo­ficz­ne­go spo­ko­ju pra­wie już się wy­czer­pał. Spie­szy­łem się na gwałt z ubra­niem, gdy ste­ward wlazł mi do ka­ju­ty nio­sąc na ręku mój po­ran­ny gar­ni­tur.

By­łem głod­ny, stru­dzo­ny, przy­gnę­bio­ny, wplą­ta­ny gło­wą w świe­żą ko­szu­lę, któ­rej zby­tek kroch­ma­lu nadał iry­tu­ją­cą sztyw­ność; zgrzyt­ną­łem, żeby się co tchu zwi­jał ze śnia­da­niem. Chcia­łem co prę­dzej być na brze­gu… i

– Słu­cham, pa­nie ka­pi­ta­nie. Go­to­we na ósmą, pa­nie ka­pi­ta­nie. Tam ocze­ku­je je­den z lądu i ży­czy so­bie roz­mó­wić się, pa­nie ka­pi­ta­nie.

Za­cie­ka­wi­ła mnie ta nie­zdar­nie wy­re­cy­to­wa­na wia­do­mość. Szarp­ną­łem ko­szu­lą i wy­nu­rzy­łem gło­wę z wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma.

– Tak rano! – wrza­sną­łem. – Co to za je­den? Cze­go chce?

Przy­by­wa­jąc z mo­rza na ląd czło­wiek musi po­dej­mo­wać eg­zy­sten­cję w nad­zwy­czaj nie­unor­mo­wa­nych wa­run­kach. Naj­drob­niej­szy wy­pa­dek ude­rza zra­zu no­wo­ścią. Tak wcze­sna wi­zy­ta była wiel­ką nie­spo­dzian­ką dla mnie; ale nie wi­dzia­łem stąd ra­cji, żeby mój ste­ward miał aż tak wy­jąt­ko­wo ogłu­pia­łą minę.

– Czy nie spy­ta­łeś o na­zwi­sko? – in­da­go­wa­łem su­ro­wo.

– Na­zy­wa się Ja­co­bus, zda­je mi się – bąk­nął za­wsty­dzo­ny.

– Pan Ja­co­bus! – za­wo­ła­łem, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek zdzi­wio­ny, ale już w cał­kiem in­nym hu­mo­rze. – Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łeś mi tego od razu?

Lecz ten ga­moń już się wy­mknął. Przez otwar­te na chwi­lę drzwi mi­gnę­ła mi wy­so­ka, do­rod­na po­stać męż­czy­zny sto­ją­ce­go w ka­bi­nie bu­fe­to­wej, przy sto­le, na któ­rym już le­żał ob­rus – ob­rus „por­to­wy”, nie­ska­zi­tel­nie czy­sty i olśnie­wa­ją­co bia­ły. Jak do­tąd, wszyst­ko w po­rząd­ku.

Po­przez za­mknię­te drzwi rzu­ci­łem uprzej­mie, że ubie­ram się i że za chwi­lę będę mu słu­żył. W od­po­wie­dzi do­le­cia­ło mnie za­pew­nie­nie go­ścia, wy­po­wie­dzia­ne ni­skim, spo­koj­nym pół­gło­sem, że nie ma się co śpie­szyć. Jego czas na­le­ży do mnie. Ośmie­la się przy­pusz­czać, że nie­ba­wem po­czę­stu­ję go fi­li­żan­ką kawy.

– Oba­wiam się, że bę­dzie pan miał ską­pe śnia­da­nie – wo­ła­łem uspra­wie­dli­wia­ją­co. – By­li­śmy sześć­dzie­siąt je­den dni na mo­rzu, wie pan.

– Do­sko­na­le, ka­pi­ta­nie – od­rzekł mi na to z ła­god­nym śmie­chem. Sło­wa, brzmie­nie gło­su, prze­lot­nie uj­rza­na syl­wet­ka tego męż­czy­zny w bu­fe­cie, wszyst­ko to mia­ło ce­chę ja­kiejś nie­spo­dzian­ki, tchnę­ło czymś za­cisz­nie spo­koj­nym, po­myśl­nym. A jed­nak nie mo­głem jesz­cze ochło­nąć ze zdzi­wie­nia. Co ma ozna­czać ta wi­zy­ta? Czyż­by to ja­kiś ciem­ny za­mach na moją ku­piec­ką na­iw­ność?

Ach, te spra­wy han­dlo­we! że też mu­szą psuć naj­pięk­niej­sze ży­cie pod słoń­cem! Dla­cze­go mo­rze słu­żyć ma tyl­ko na uży­tek han­dlu – albo woj­ny? Po co na nim za­bi­jać i kup­czyć dla sa­mo­lub­nych ce­lów, tak w grun­cie rze­czy mało waż­nych? By­ło­by da­le­ko pięk­niej że­glo­wać ot, tak so­bie, do tej lub owej przy­sta­ni, z ka­wał­kiem lądu dla roz­pro­sto­wa­nia nóg, dla na­by­cia paru ksią­żek i dla chwi­lo­we­go od­świe­że­nia kuch­ni. Lecz ży­jąc w tym świe­cie mniej lub wię­cej za­bój­czym i roz­pacz­li­wie han­dlar­skim jest oczy­wi­ście moim obo­wiąz­kiem jak naj­zręcz­niej to wy­zy­skać.

List mego ar­ma­to­ra, jak już po­wie­dzia­łem, zo­sta­wił memu uzna­niu roz­po­rzą­dze­nie się stat­kiem w spo­sób, jaki będę uwa­żał za naj­lep­szy. Lecz w li­ście tym było post­scrip­tum mniej wię­cej tak brzmią­ce:

„By­najm­niej nie chcąc uszczu­plać Pań­skiej swo­bo­dy dzia­ła­nia, pi­sze­my przez od­cho­dzą­cy pocz­to­wiec do kil­ku na­szych przy­ja­ciół han­dlo­wych, któ­rzy tam mogą Panu być w czymś po­moc­ni. Zwłasz­cza ży­czy­li­by­śmy so­bie, alby Pan zgło­sił się do p. Ja­co­bu­sa, znacz­ne­go kup­ca i przed­się­bior­cy. Je­że­li Pan się z nim ze­tknie, po­tra­fi on za­pew­ne dać Panu wska­zów­ki co do zy­skow­ne­go za­trud­nie­nia stat­ku.”

Ze­tknąć się z nim! Fak­tem jest, że znacz­na ta oso­bi­stość była tu, na po­kła­dzie, pro­sząc o fi­li­żan­kę kawy. A po­nie­waż ży­cie nie jest ba­śnią, za­sta­no­wi­ło mnie nie­praw­do­po­do­bień­stwo tego zda­rze­nia. Czyż­bym od­krył cza­ro­dziej­ski ja­kiś za­ką­tek zie­mi, gdzie bo­ga­ci kup­cy śpie­szą co sił na po­kład stat­ku, jesz­cze za­nim go na do­bre przy­cu­mo­wa­no? By­łaż to czar­na ma­gia czy może tyl­ko ja­kiś pod­stęp uży­wa­ny w ku­piec­twie? Na­su­nę­ło mi się w koń­cu po­dej­rze­nie (gdym za­wią­zy­wał kra­wat), że prze­sły­sza­łem się co do na­zwi­ska. My­śla­łem czę­sto pod­czas rej­su o zna­ko­mi­tym panu Ja­co­bu­sie i może słuch mój zo­stał oszu­ka­ny ja­kimś da­le­kim po­do­bień­stwem brzmie­nia… Ste­ward mógł był po­wie­dzieć: An­tro­bus – lub może Jack­son.

Lecz gdym wy­szedł ze swej ka­bi­ny z urzę­do­wo py­ta­ją­cym: „Pan Ja­co­bus?”, spo­tka­ło mnie w od­po­wie­dzi spo­koj­ne „tak”, wy­po­wie­dzia­ne z ła­god­nym uśmie­chem. To „tak” było rzu­co­ne jak­by od nie­chce­nia. Wi­dać nie ro­bił so­bie wie­le z fak­tu, że to on wła­śnie jest pa­nem Ja­co­bu­sem. Przy­ją­łem do wia­do­mo­ści jego ry­so­pis: duża, bla­da­wa twarz, rzad­kie wło­sy na czub­ku gło­wy, tak samo rzad­kie bo­ko­bro­dy o ja­kimś wy­bla­kłym, nie­okre­ślo­nym ko­lo­rze, cięż­kie po­wie­ki; gru­be, do­bro­tli­we war­gi, o ile ich nie otwie­rał, ro­bi­ły wra­że­nie jak­by skle­jo­nych. Mdły uśmiech. Po­wol­ny, ci­chy czło­wiek. Wy­mie­ni­łem na­zwi­ska dwu mo­ich ofi­ce­rów, któ­rzy wła­śnie ze­szli na śnia­da­nie; cze­mu jed­nak mil­czą­ca po­sta­wa Burn­sa wy­ra­ża­ła jak­by ha­mo­wa­ne obu­rze­nie – nie mo­głem zro­zu­mieć.

Gdy­śmy sia­da­li do sto­łu, do­le­cia­ły mych uszu ode­rwa­ne sło­wa ja­kiejś sprzecz­ki na tra­pie. Ktoś obcy naj­wi­docz­niej chciał zejść, by roz­mó­wić się ze mną, a ste­ward sprze­ci­wiał się temu.

– Pan nie może się z nim wi­dzieć.

– Dla­cze­go nie mogę?

– Ka­pi­tan za­ję­ty śnia­da­niem, mó­wię panu. Za­raz wy­cho­dzi na ląd i może się pan zwró­cić do nie­go na po­kła­dzie.

– To nie­ład­nie! Pan wpusz­czasz…

– To nie moja rzecz.

– O tak, pań­ska. Każ­dy po­wi­nien mieć ta­kie same szan­se. Pan wpusz­czasz tam tego je­go­mo­ścia…

Resz­ty nie do­sły­sza­łem. Do­ko­naw­szy zwy­cię­sko od­par­cia owej oso­by, ste­ward ze­szedł do nas. Nie mogę po­wie­dzieć, że miał ru­mień­ce – był to Mu­lat – lecz wy­glą­dał na pod­chmie­lo­ne­go. Po­da­wał pół­mi­ski i stał przy kre­den­sie z miną spe­szo­nej obo­jęt­no­ści, któ­rą zwykł był przy­bie­rać, kie­dy coś prze­mę­dr­ko­wał i bał się wsku­tek tego wpaść w ta­ra­pa­ty. Po­gar­dli­wy wy­raz, z ja­kim Burns wo­dził oczy­ma od nie­go ku mnie, był nie­zwy­kły. Co znów uką­si­ło mego pierw­sze­go ofi­ce­ra, nie mo­głem się do­my­ślić.

Gdy mil­czy ka­pi­tan, nikt nie za­bie­ra gło­su; jest to zwy­czaj przy­ję­ty na okrę­tach. A ja nie od­zy­wa­łem się po pro­stu dla­te­go, że onie­mia­łem wo­bec wspa­nia­ło­ści przy­ję­cia. Przy­go­to­wa­ny za­stać zwy­kłe mor­skie śnia­da­nie, uj­rza­łem praw­dzi­wą ucztę, skła­da­ją­cą się z pro­wian­tów lą­do­wych: jaj, kieł­bas, ma­sła, naj­wy­raź­niej po­cho­dzą­ce­go nie z duń­skiej pusz­ki, ko­tle­tów ba­ra­nich i na­wet pół­mi­ska ziem­nia­ków. Od trzech ty­go­dni nie oglą­da­łem praw­dzi­we­go, ży­we­go kar­to­fla. Przy­pa­try­wa­łem im się z za­ję­ciem, a pan Ja­co­bus ob­ja­wił mi się jako czło­wiek ludz­ki, do­ma­tor i na­wet co­kol­wiek od­ga­dy­wacz my­śli.

– Skosz­tuj no pan ich, pa­nie ka­pi­ta­nie – za­chę­cał mnie przy­ja­znym pół­gło­sem – wy­bor­ne.

– Wy­glą­da­ją na to – przy­zna­łem. – Ro­sną na tej wy­spie, przy­pusz­czam.

– O, nie, spro­wa­dzo­ne. Te, co tu ro­sną, by­ły­by kosz­tow­niej­sze.

Przy­gnę­bia­ła mnie ta głu­pia roz­mo­wa. Był­żeż to te­mat do dys­ku­sji dla znacz­ne­go i bo­ga­te­go kup­ca? Znaj­do­wa­łem, że pro­sto­ta, z jaką się u mnie roz­go­ścił, mia­ła w so­bie coś po­cią­ga­ją­ce­go, ale o czym tu mó­wić z czło­wie­kiem nie­spo­dzia­nie do was przy­cho­dzą­cym po sześć­dzie­się­ciu i jed­nym dniu po­dró­ży mor­skiej, z ja­kiejś cał­kiem nie­zna­nej mie­ści­ny na wy­spie, któ­rej się nig­dy przed­tem nie wi­dzia­ło? Ja­kież (poza cu­krem) były pa­lą­ce kwe­stie tej okru­szy­ny zie­mi, jej plot­ki, jej te­ma­ty kon­wer­sa­cyj­ne? Wcią­gnąć go od razu do roz­mo­wy o in­te­re­sach by­ło­by pra­wie nie­przy­zwo­icie lub na­wet go­rzej: nie­po­li­tycz­nie. Wszyst­ko, co na ra­zie mo­głem zro­bić, to trzy­ma­nie się sta­re­go, wy­żło­bio­ne­go ko­ry­ta.

– Czy tu na ogół dro­gi pro­wiant? – spy­ta­łem bo­le­jąc we­wnętrz­nie nad ja­ło­wo­ścią swo­ich my­śli.

– Tego bym nie po­wie­dział – od­rzekł spo­koj­nie, w ten swój po­wścią­gli­wy spo­sób, jak gdy­by oszczę­dza­ją­cy tchu.

Nie chciał się wy­po­wia­dać ja­śniej, ale nie wy­krę­cał się od przed­mio­tu roz­mo­wy. Spo­glą­da­jąc na stół z in­ten­cją cał­ko­wi­tej wstrze­mięź­li­wo­ści (nie chciał nic jeść, choć go czę­sto­wa­łem), wszedł w szcze­gó­ły co do ar­ty­ku­łów spo­żyw­czych. Wo­ło­wi­nę spro­wa­dza się po więk­szej czę­ści z Ma­da­ga­ska­ru; ba­ra­ni­na, oczy­wi­ście, rzad­ka i co­kol­wiek za dro­ga, lecz do­bre jest mię­so koź­le…

– Czy to z koź­le­go mię­sa te ko­tle­ty? – za­wo­ła­łem czym prę­dzej, wska­zu­jąc na je­den z pół­mi­sków.

Sto­ją­cy u kre­den­su w sen­ty­men­tal­nej po­zie ste­ward zro­bił na­gły ruch.

– Nie, pro­szę pana, jak Boga ko­cham, to praw­dzi­wa ba­ra­ni­na!

Burns, prze­brnąw­szy przez śnia­da­nie z ozna­ka­mi znie­cier­pli­wie­nia, jak gdy­by zroz­pa­czo­ny swym przy­mu­so­wym udzia­łem w ja­kimś po­twor­nym bła­zeń­stwie, wy­mam­ro­tał krót­ką for­mu­łę prze­pro­sze­nia i wy­szedł na po­kład. Wkrót­ce po­tem dru­gi ofi­cer usu­nął z ka­ju­ty swą gład­ką, czer­wo­ną fi­zjo­no­mię. Z ap­te­ty­tem sztu­ba­ka, jako że był po dwu mie­sią­cach kuch­ni okrę­to­wej, od­dał on cześć temu ban­kie­to­wi. Ale ja nie. Trą­ci­ła ta uczta ja­kimś wy­bry­kiem. Lecz w każ­dym ra­zie było czy­nem god­nym uwa­gi to tak szyb­kie jej wy­sta­wie­nie. Win­szo­wa­łem ste­war­do­wi jego zręcz­no­ści to­nem co­kol­wiek zło­wróżb­nym. Uśmiech­nął się bła­gal­nie i swy­mi czar­ny­mi oczy­ma bły­snął w kie­run­ku go ścia w spo­sób ja­kiś taki, że nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć.

Gość szep­tem po­pro­sił o dru­gą fi­li­żan­kę kawy i asce­tycz­nie ogry­zał ka­wa­łek twar­de­go okrę­to­we­go su­cha­ra. Nie wiem, czy osta­tecz­nie spo­żył z nie­go choć cal kwa­dra­to­wy, lecz tym­cza­sem, jak gdy­by nie­chcą­cy, dał mi peł­ne ob­li­cze­nie sta­nu żniw cu­kro­wych, miej­sco­wych do­mów han­dlo­wych i ryn­ku frach­to­we­go. Cała ta ga­wę­da była prze­ty­ka­na na­po­mknie­nia­mi o pew­nych oso­bach, rów­na­ją­cy­mi się nie­do­mó­wio­nym… prze­stro­gom, ale jego bla­da, mię­si­sta twarz za­cho­wy­wa­ła wy­raz jed­no­staj­ny, bez bły­sku, jak gdy­by nie po­czu­wa­ła się do łącz­no­ści ze swym gło­sem. Mo­że­cie so­bie wy­obra­zić, jak nad­sta­wia­łem uszu. Każ­de sło­wo było cen­ne. Mój po­gląd na war­tość przy­jaź­ni han­dlo­wej uległ zmia­nie na jej ko­rzyść. Po­dał mi na­zwy wszyst­kich go­to­wych do wy­na­ję­cia stat­ków, wraz z ozna­cze­niem ich po­jem­no­ści i z na­zwi­ska­mi ka­pi­ta­nów. Od tego, co sta­no­wi­ło jesz­cze in­for­ma­cję han­dlo­wą, ze­szedł na plot­ki por­to­we. „Hil­da” w spo­sób nie­wy­tłu­ma­czo­ny zgu­bi­ła swój ga­lion w Za­to­ce Ben­gal­skiej i jej ka­pi­tan nie­zmier­nie jest tą stra­tą prze­ję­ty. On i sta­tek po­de­szli w lata ra­zem i sta­ry pan wy­obra­ził so­bie, że ten dziw­ny wy­pa­dek jest zwia­stu­nem jego wła­sne­go koń­ca. „Stel­la” do­świad­czy­ła okrop­nej po­go­dy koło Przy­ląd­ka: woda za­la­ła po­kład i zmy­ła ta, bur­tę pierw­sze­go ofi­ce­ra. Za­le­d­wie na kil­ka go­dzin przed za­wi­nię­ciem do por­tu zmar­ło dziec­ko. Bied­ny ka­pi­tan H. i jego żona są zła­ma­ni. Gdy­by zdą­ży­li przy­wieźć je żywe do por­tu, to praw­do­po­dob­nie moż­na by je było ura­to­wać; lecz ostat­nio przez ja­kiś ty­dzień nie mie­li wia­tru, lek­kie bry­zy i… dziec­ko mają cho­wać dziś po po­łu­dniu. Przy­pusz­cza, że będę na po­grze­bie…

Wzdry­gną­łem się.

– Czy uwa­ża pan, że po­wi­nie­nem? – spy­ta­łem.

Uwa­żał sta­now­czo, że tak. Bę­dzie to przy­ję­te z wiel­kim uzna­niem. Wszy­scy ka­pi­ta­no­wie w por­cie we­zmą udział. Bied­na pani H., ścię­ta z nóg. Do­sta­tecz­nie cięż­ki cios dla H… – w ogól­no­ści.

– A pan, pa­nie ka­pi­ta­nie, przy­pusz­czam, że pan nie­żo­na­ty?

– Nie, nie je­stem żo­na­ty – od­po­wie­dzia­łem. – Ani żo­na­ty, ani na­wet za­rę­czo­ny.

W du­chu dzię­ko­wa­łem swym gwiaz­dom i pod­czas gdy on uśmie­chał się w za­my­śle­niu, jak gdy­by ro­jąc o czymś, wy­ra­zi­łem mu swą wdzięcz­ność za wi­zy­tę i za cie­ka­we in­for­ma­cje han­dlo­we, któ­rych mi był ła­skaw udzie­lić. Lecz nie po­wie­dzia­łem nic o swym zdzi­wie­niu.

– Oczy­wi­ście, rzecz po­sta­no­wio­na, że będę u pana w tych dniach, bez­wa­run­ko­wo – za­koń­czy­łem.

Spoj­rzał ku mnie spod wznie­sio­nych po­wiek, niby wy­ra­zi­ście, ale przy­brał ra­czej wy­raz jesz­cze sen­niej­szy niż przed­tem.

– Sto­sow­nie do zle­ceń mego ar­ma­to­ra – do­da­łem wy­ja­śnia­ją­co. – Otrzy­mał pan nie­za­wod­nie jego list?

Tym ra­zem prócz wznie­sie­nia po­wiek pod­niósł jesz­cze brwi, lecz bez żad­ne­go szcze­gól­ne­go ob­ja­wu uczuć. Prze­ciw­nie, ude­rzy­ła mnie jego zu­peł­na nie­wzru­szo­ność.

– A! Za­pew­ne ma pan na my­śli mego bra­ta.

Te­raz ja mia­łem po­wie­dzieć „A!”. Lecz w moim gło­sie, ufam, nie było nic wię­cej po­nad grzecz­ne zdzi­wie­nie, gdy za­py­ta­łem, cze­mu więc za­wdzię­czam przy­jem­ność…

Się­gnął po­wo­li do bocz­nej kie­sze­ni.

– Mój brat to cał­kiem inna oso­ba. Ale mnie tu do­brze zna­ją w tej czę­ści świa­ta. Sły­szał pan za­pew­ne…

Wzią­łem po­da­ną mi kar­tę. Gru­ba han­dlo­wa kar­ta, na miły Bóg! Al­fred Ja­co­bus – tam­ten był Er­nest – ku­piec w za­kre­sie wszel­kie­go ro­dza­ju okrę­to­wej apro­wi­za­cji! Pro­wiant so­lo­ny i świe­ży, ole­je, far­by, liny, płót­no ża­glo­we etc., etc. Za­wie­ra umo­wy na do­sta­wę żyw­no­ści stat­kom po ce­nach umiar­ko­wa­nych.

– Nig­dy o panu nie sły­sza­łem – rze­kłem po­ryw­czo.

Wła­ści­wa mu śla­ma­zar­na nie­wzru­szo­ność nie opu­ści­ła go.

– Bę­dzie pan za­do­wo­lo­ny – wy­sa­pał spo­koj­nie.

Ale mnie to nie uspo­ko­iło. Wy­czu­wa­łem tu coś, jak­by po­dej­ście. Jed­nak oszu­ki­wa­łem sam sie­bie – je­śli w ogó­le było tu ja­kieś oszu­kań­stwo. Do ka­du­ka, ta czel­ność w za­pro­sze­niu się na śnia­da­nie zwio­dła­by każ­de­go. I rap­tem ude­rzy­ła mnie myśl: prze­cież to on spro­wa­dził wszyst­kie te wik­tu­ały trak­tu­jąc to jako śro­dek do ubi­cia in­te­re­su!

– Mu­siał pan dziś wstać bar­dzo wcze­śnie – za­uwa­ży­łem;

Przy­znał się z pro­sto­tą, że był na wy­brze­żu przed szó­stą ocze­ku­jąc wej­ścia mego stat­ku do por­tu. Czu­łem te­raz, że nie… od­cze­pię się od nie­go w ża­den spo­sób.

– Je­śli pan my­śli, że bę­dzie­my żyli na tej sto­pie – rze­kłem ob­rzu­ca­jąc stół gniew­nym spoj­rze­niem – to pan się gru­bo myli.

– Wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku, ka­pi­ta­nie. Ja to do­sko­na­le ro­zu­miem.

Nic nie mo­gło wy­trą­cić go z rów­no­wa­gi. By­łem nie­za­do­wo­lo­ny, lecz nie mo­głem zbyt­nio na nie­go po­wsta­wać. Udzie­lił mi spo­ro po­ży­tecz­nych wia­do­mo­ści, a prócz tego był bra­tem owe­go bo­ga­te­go kup­ca. Wy­glą­da­ło to dość oso­bli­wie.

Wsta­łem od sto­łu i krót­ko a wę­zło­wa­to po­wie­dzia­łem, że te­raz mu­szę udać się na ląd. Od razu za­ofia­ro­wał mi do dys­po­zy­cji swo­ją łód­kę na cały czas mo­je­go po­by­tu w por­cie.

– Uży­wam jej tyl­ko no­mi­nal­nie. Mój czło­wiek cały dzień jest przy schod­kach na na­brze­że. Wy­star­czy za­gwiz­dać w ra­zie, gdy panu po­trzeb­na łódź.

I za­trzy­mu­jąc się przed każ­dy­mi drzwia­mi, by mnie pu­ścić przo­dem, w re­zul­ta­cie upro­wa­dzał mnie pod swo­ją stra­żą. Gdy­śmy prze­cho­dzi­li przez po­kład ru­fo­wy, ja­cyś dwaj ob­szar­pań­cy zbli­ży­li się i w gro­bo­wym mil­cze­niu po­da­li mi swo­je kar­ty han­dlo­we, któ­re wzią­łem, nic nie mó­wiąc, pod jego cięż­kim spoj­rze­niem. Nie­po­trzeb­na i po­sęp­na ce­re­mo­nia. Byli to fak­to­rzy in­nych do­staw­ców okrę­to­wych, a ten, nie­po­ru­szo­ny za mymi ple­ca­mi, igno­ro­wał ich ist­nie­nie.

Roz­sta­li­śmy się na na­brze­żu, gdy już wy­ra­ził mi swą nie­za­chwia­ną uf­ność, że czę­sto bę­dzie mnie oglą­dał w swej „skład­ni­cy”. Ma tam dla ka­pi­ta­nów pa­lar­nię z ga­ze­ta­mi i z pu­deł­kiem! „wca­le zno­śnych cy­gar”. Po­że­gna­łem go dość nie­ety­kie­tal­nie.

Moi do­staw­cy przy­ję­li mnie ze zwy­kłą fa­cho­wą ser­decz­no­ścią, lecz w ich ob­li­cze­niach moż­li­wo­ści zdo­by­cia ła­dun­ku by­najm­niej nie przed­sta­wia­ły się tak ko­rzyst­nie, jak ze słów. tego nie­wła­ści­we­go Ja­co­bu­sa mo­głem ocze­ki­wać. Na­tu­ral­nie, że skłon­ny by­łem te­raz po­le­gać ra­czej na jego wer­sji. Za­my­ka­jąc za sobą drzwi pry­wat­ne­go od­dzia­łu biu­ra po­my­śla­łem so­bie: „Hm… por­cja kłamstw. Dy­plo­ma­cja ku­piec­ka. Czło­wiek musi się spo­dzie­wać ta­kich rze­czy po po­wro­cie z mo­rza. Chcą mi za­czar­te­ro­wać sta­tek po­ni­żej cen ryn­ku."

W du­żym od­dzia­le ze­wnętrz­nym, za­sta­wio­nym biur­ka­mi, wstał od sto­łu i za­trzy­mał mnie ba­wiąc uprzej­mą roz­mo­wą szef kan­ce­la­rii – wy­so­ka, szczu­pła, wy­go­lo­na po­stać, w nie­ska­zi­tel­nie bia­łej odzie­ży, z krót­ko ostrzy­żo­ną czar­ną gło­wą, mie­nią­cą się tu i ów­dzie srebr­nym po­ły­skiem. Nie­zmier­nie będą uszczę­śli­wie­ni mo­gąc mi czymś­kol­wiek wy­go­dzić. Czy nie zaj­dę znów po po­łu­dniu? Co? Wy­bie­ram się na po­grzeb? O tak, bied­ny ka­pi­tan H…

Na chwi­lę umi­lił swą dłu­gą twarz wy­ra­zem żalu, że ten pra­co­wi­ty świat zmniej­szył się o dziec­ko, któ­re za – cho­ro­wa­ło pod­czas bu­rzy, i umar­ło wsku­tek zbyt­niej ci­szy mor­skiej, po czym ob­na­żył zęby w re­ki­no­wym uśmie­chu – o ile re­ki­ny mają sztucz­ne zęby – i za­py­tał mnie, czy już zro­bi­łem jaki ukła­dzik co do byt­no­ści stat­ku w por­cie.

– Tak, z Ja­co­bu­sem – od­rze­kłem obo­jęt­nie. – To brat pana Er­ne­sta Ja­co­bu­sa, któ­re­go mi za­re­ko­men­do­wa­li moi ar­ma­to­rzy.

Bez żalu da­łem mu do zro­zu­mie­nia, że nie je­stem cał­ko­wi­cie zda­ny na ła­skę i nie­ła­skę jego fir­my. Za­ci­snął wą­skie usta z wy­ra­zem po­wąt­pie­wa­nia.

– Co? – za­wo­ła­łem – czy nie jest bra­tem?

– O, tak… Nie roz­ma­wia­ją z sobą od osiem­na­stu lat – do­dał po chwi­li zna­czą­co.

– Do­praw­dy? O cóż im po­szło?

– Och, o nic! O nic ta­kie­go, o czym by war­to wspo­mi­nać – za­pew­nił gor­li­wie. – Ma dość znacz­ne przed­się­bior­stwo. Naj­lep­szy tu­tej­szy do­staw­ca, nie­wąt­pli­wie. In­te­res, nie ma co mó­wić, zu­peł­nie po­rząd­ny, ale tu waż­ną rze­czą jest też cha­rak­ter oso­bi­sty, czyż nie? Słu­ga, pa­nie ka­pi­ta­nie.

Drob­nym krocz­kiem od­szedł do swe­go pul­pi­tu. Ba­wił mnie. Po­dob­ny był do sta­rej pan­ny, sta­rej pan­ny­biu­ra­list­ki, ura­żo­nej ja­kąś nie­wła­ści­wo­ścią. By­łaż to nie­wła­ści­wość na­tu­ry han­dlo­wej? Nie­wła­ści­wość na­tu­ry han­dlo­wej to rzecz, któ­rą trze­ba brać na se­rio, po­nie­waż go­dzi w two­ją kie­szeń. A może on tyl­ko jest draż­li­wy na punk­cie oby­czaj­no­ści i nie po­do­ba mu się to, że Ja­co­bus peł­ni funk­cję wła­sne­go agen­ta? To z pew­no­ścią jest nie­oby­czaj­ne. Cie­kaw by­łem, co na to mówi jego brat – ku­piec. Lecz zno­wu co kraj, to oby­czaj. W sku­pi­sku ludz­kim, tak od­osob­nio­nym i tak wy­łącz­nie han­dlo­wym, ist­nie­je wła­sna mia­ra po­zio­mu so­cjal­ne­go.II

Był­bym się chęt­nie uwol­nił od smęt­nej spo­sob­no­ści prze­lot­ne­go po­zna­nia jed­no­cze­śnie wszyst­kich ko­le­gów ka­pi­ta­nów. Mimo to jed­nak po­sze­dłem na cmen­tarz. Sta­no­wi­li­śmy po­kaź­ną gro­mad­ką lu­dzi z ob­na­żo­ny­mi gło­wa­mi, ciem­no odzia­nych. Za­uwa­ży­łem, że ci z nas, któ­rzy naj­bar­dziej zbli­ża­li się do ar­cha­icz­ne­go dziś typu wil­ków mor­skich, naj­wię­cej byli wzru­sze­ni – być może dla­te­go, że mniej mają „świa­to­wej ogła­dy” niż nowe po­ko­le­nie. Sta­ry wilk mor­ski z dala od swe­go na­tu­ral­ne­go ży­wio­łu był pro­stym i sen­ty­men­tal­nym zwie­rzę­ciem. Spo­strze­głem, że je­den z nich sto­ją­cy na wprost mnie, po dru­giej stro­nie gro­bu, pła­cze rzew­ny­mi łza­mi. Są­czy­ły się po zo­ra­nej od nie­po­gód twa­rzy jak kro­ple desz­czu po sta­rym i wy­tar­tym mu­rze. Póź­niej się do­wie­dzia­łem, że był on po­stra­chem za­ło­gi, czło­wie­kiem twar­dym; że nig­dy nie miał żony ani swe­go wła­sne­go pi­sklę­cia i że od naj­młod­szych lat za­trud­nio­ny że­glu­gą po mor­skich głę­bi­nach, znał ko­bie­ty i dzie­ci tyl­ko z wi­dze­nia.

Może opła­ki­wał stra­co­ne oka­zje, za­zdrosz­cząc tyl­ko oj­co­stwa, z dziw­nej za­wi­ści wzglę­dem bólu, któ­re­go nig­dy nie mógł za­znać? Czło­wiek, i na­wet czło­wiek mo­rza, jest zwie­rzę­ciem chi­me­rycz­nym, jest wy­two­rem omi­nię­tej spo­sob­no­ści, a za­ra­zem jej ofia­rą. Ale ten spra­wił, że za­wsty­dzi­łem się swej nie­czu­ło­ści. Nie było we mnie łez. Ze strasz­li­wą, kry­tycz­ną obo­jęt­no­ścią słu­cha­łem mo­dli­twy po­grze­bo­wej, któ­rą mi raz czy dwa razy wy­pa­dło sa­me­mu od­czy­ty­wać nad ja­kimś dzie­ciu­chem z mej za­ło­gi, zmar­łym ma mo­rzu. Sło­wa te, sło­wa otu­chy i bra­wu­ry, skrzy­dla­te sło­wa, tak ożyw­cze wśród nie­ob­ję­te­go bez­mia­ru wód i nie­bios, pa­da­ły jak­by znu­żo­ne w tę małą mo­gił­kę. Na cóż się zda­ło py­tać śmier­ci, gdzie jej żą­dło – tu, nad tym ma­leń­kim, ciem­nym doł­kiem w zie­mi? I my­śli moje po­bie­gły ku spra­wom ży­cia – nie­zbyt zresz­tą pod­nio­słym, jako to: stat­ki, frach­ty, in­te­re­sy han­dlo­we. Czło­wiek pod wzglę­dem nie­sta­ło­ści uczuć ża­ło­śnie przy­po­mi­na mał­pę. Mój wą­tek my­ślo­wy przy­pra­wiał mnie o obrzy­dze­nie, a jed­nak my­śla­łem: „Czy uda mi się ry­chło za­wrzeć kon­trakt? Czas to pie­niądz. Czy ten Ja­co­bus rze­czy­wi­ście na­strę­czy mi (jaki do­bry in­te­res?… Mu­szę go w tych dniach od­wie­dzić.”

Nie sądź­cie, że na­rzu­ca­łem tym my­ślom ja­ko­wąś ści­słość. To ra­czej one mi się na­rzu­ca­ły: nie­wy­raź­ne, ciem­ne, nie­spo­koj­ne, wsty­dli­we. I mia­ły w so­bie ja­kąś tępą, ohyd­ną, za­wzię­tą upo­rczy­wość. Nie in­a­czej, tyl­ko obec­ność tego upar­te­go kra­ma­rza okrę­to­we­go nada­ła im bieg. Z ża­łob­ną miną stał tam wśród na­sze­go gro­na ma­ry­na­rzy i gniew mnie chwy­tał na jego obec­ność, któ­ra, przy­po­mi­na­jąc mi o jego bra­cie-kup­cu, spra­wia­ła, żem lżył sa­me­go sie­bie. Gdyż w sa­mej rze­czy coś nie­coś z przy­zwo­ite­go na­stro­ju czu­łem w, so­bie. To tyl­ko ta myśl, któ­ra…

Na­resz­cie to się skoń­czy­ło. Bied­ny oj­ciec – męż­czy­zna lat czter­dzie­stu, z czar­ny­mi kę­pia­sty­mi fa­wo­ry­ta­mi i z ża­ło­sną bli­zną na świe­żo ogo­lo­nym pod­bród­ku – dzię­ko­wał nam wszyst­kim po­ły­ka­jąc łzy. Ale czy to dla­te­go, że nie­zde­cy­do­wa­ny co do po­wro­tu ocią­ga­łem się z odej­ściem u bra­my cmen­ta­rza, czy może dla­te­go, że by­łem z nich naj­młod­szy, lub też wi­dząc moje za­sę­pie­nie, spo­wo­do­wa­ne wy­rzu­ta­mi su­mie­nia, przy­pi­sy­wał je uczu­ciom pod­nio­ślej­szym i od­po­wied­niej­szym chwi­li, albo po pro­stu dla­te­go, że by­łem mu jesz­cze bar­dziej od in­nych obcy – mnie jed­ne­go wy­róż­nił. Idąc obok, jął mi po­now­nie dzię­ko­wać sło­wa­mi, któ­rych, zgry­zio­ny we­wnętrz­nie, słu­cha­łem w po­nu­rym mil­cze­niu. Rap­tem wsu­nął mi rękę pod ra­mię, a dru­gą za­ma­chał w kie­run­ku ja­kiejś wy­so­kiej, słusz­nej po­sta­ci, któ­ra szła uli­cą z dala, sa­mot­nie, w roz­wia­nym lek­kim sza­rym ubra­niu.

– To do­bry chłop, rze­czy­wi­ście do­bry chłop – tu prze­łknął spóź­nio­ne szlo­cha­nie – ten Ja­co­bus.

I szep­tem tłu­ma­czył mi, że Ja­co­bus był pierw­szym czło­wie­kiem, któ­ry po przy­by­ciu jego stat­ku zja­wił się na po­kła­dzie i po­sły­szaw­szy o nie­szczę­ściu za­jął się wszyst­kim, do­bro­wol­nie ofia­ro­wał swe usłu­gi w za­ła­twie­niu zwy­kłych spraw, do­sta­wił na brzeg pa­pie­ry okrę­to­we, za­rzą­dził, co trze­ba do po­grze­bu.

– Do­bry chłop. Ja stra­ci­łem gło­wę. Przez dzie­sięć dni do­glą­da­łem żony. A ra­tun­ku żad­ne­go. Po­myśl pan tyl­ko! Dro­gi ma­lec umarł tego sa­me­go dnia, gdy do­bi­li­śmy do brze­gu. W jaki spo­sób zdo­ła­łem wpro­wa­dzić sta­tek do por­tu, Bóg je­den wie! Nie wi­dzia­łem nic, nie mo­głem mó­wić, nie mo­głem… Sły­sza­łeś pan nie­za­wod­nie, że w cza­sie tego rej­su wy­padł za bur­tę pierw­szy ofi­cer. Nie było komu mnie wy­rę­czyć. Bied­na ko­bie­ta pra­wie osza­la­ła, tam na dole, sama jed­na wraz z… Na Boga! To nie jest spra­wie­dli­wość.

Szli­śmy ra­zem w mil­cze­niu. Nie wie­dzia­łem, jak się z nim roz­stać. Na na­brze­żu pu­ścił moje ra­mię i za­cie­kle ude­rzył pię­ścią w dłoń dru­giej ręki.

– Na Boga, to nie­spra­wie­dli­we! – krzyk­nął zno­wu. – Nie żeń się pan nig­dy, chy­ba że wprzód po­tra­fisz ugła­skać mo­rze… To nie jest spra­wie­dli­wość!

Nie mia­łem za­mia­ru „ugła­ski­wać mo­rza”, więc gdy mnie opu­ścił, by udać się na po­kład swe­go stat­ku, ży­wi­łem głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że nie oże­nię się w ogó­le. Gdy za­trzy­ma­łem się u schod­ków cze­ka­jąc na Ja­co­bu­so­we­go wio­śla­rza, któ­ry gdzieś znik­nął, pod­szedł do mnie ka­pi­tan „Hil­dy” – miał w ręce cie­niut­ką je­dwab­ną pa­ra­sol­kę, a spi­cza­ste brze­gi glad­sto­now­skie­go, sta­ro­mod­ne­go koł­nie­rzy­ka ob­ra­mia­ły gład­ko ogo­lo­ną, szczu­płą, ru­mia­ną twarz. Była dziw­nie świe­ża na jego wiek, pięk­nie za­ry­so­wa­na i oświe­tlo­na przez nad­zwy­czaj ja­sne nie­bie­skie oczy. Kępa si­wych wło­sów, lśnią­cych jak szkla­na przę­dza, kę­dzie­rza­wi­ła się, na­stro­szo­na, pod ron­dem cen­nej, sta­rej pa­na­my z sze­ro­ką czar­ną wstąż­ką. W wy­glą­dzie tego ży­we­go, schlud­ne­go sta­rusz­ka było coś dziw­nie aniel­skie­go i za­ra­zem chło­pię­ce­go. Jak gdy­by znał mnie od dziec­ka i wi­dy­wał co dzień; za­gad­nął mnie, udzie­la­jąc mi za­baw­ne­go spo­strze­że­nia o ja­kiejś tę­giej Mu­rzyn­ce, któ­ra sie­dzia­ła na stoł­ku tuż przy kra­wę­dzi na­brze­ża. Po czym za­uwa­żył uprzej­mie, że mam bar­dzo ład­niut­ki bark.

Od­wza­jem­ni­łem się rów­nież grzecz­ną, pręd­ką od­po­wie­dzią:

– Nie jest tak ład­ny jak „Hil­da”.

Ką­ci­ki jego de­li­kat­nie wy­kro­jo­nych, wraż­li­wych ust opu­ści­ły się na­tych­miast z wy­ra­zem przy­gnę­bie­nia.

– Mój Boże! Toż ja te­raz pra­wie że nie mogę znieść jej wi­do­ku.

Czy nie jest mi wia­do­mo – spy­tał z nie­po­ko­jem – że zgu­bił ga­lion swe­go stat­ku? Ko­bie­ta w nie­bie­skiej tu­ni­ce la­mo­wa­nej zło­tem, o twa­rzy może nie tak bar­dzo pięk­nej, ale te jej bia­łe, cu­dow­nie ukształ­to­wa­ne, na­gie ra­mio­na, wy­cią­gnię­te, jak gdy­by pły­wa­ła… Czyż­bym nie wie­dział? Kto by się mógł ta­kiej rze­czy spo­dzie­wać! I to po dwu­dzie­stu la­tach!

Ze… spo­so­bu, w jaki to mó­wił, nikt by się nie do­my­ślił, że tu cho­dzi o ko­bie­tę wy­cio­sa­ną z drze­wa; drżą­cy głos i wzbu­rze­nie sta­re­go pana nada­wa­ły jego płacz­li­wym ża­lom ja­kiś po­ciesz­nie zdroż­ny od­cień – …Znik­nę­ła w nocy – czy­sta, po­god­na noc, z ta­kim so­bie le­ciut­kim wzdę­ciem fali – w Za­to­ce Ben­gal­skiej. Ode­szła bez żad­ne­go plu­śnię­cia; nikt na stat­ku nie mógł wy­ja­śnić dla­cze­go, w jaki spo­sób, o któ­rej go­dzi­nie – po dwu­dzie­sta la­tach, któ­re mi­nę­ły tego paź­dzier­ni­ka… Czy nie sły­sza­łem o tym?…

Za­pew­ni­łem go współ­czu­ją­co, że wca­le nie sły­sza­łem – i po­grą­żył się w bo­le­snych roz­trzą­sa­niach. Z pew­no­ścią nie zna­mio­nu­je to nic do­bre­go. Jest w tym jak­by ostrze­że­nie. Lecz gdym zro­bił uwa­gę, że prze­cież moż­na spro­ku­ro­wać inny wi­ze­ru­nek ko­bie­ty, do­sta­ło mi się po­rząd­nie za to, żem to tak lek­ko po­trak­to­wał. Pod ja­sną opa­le­ni­zną twarz sta­re­go chłop­ca ob­la­ła się pą­sem, jak gdy­bym mu za­pro­po­no­wał coś nie­przy­zwo­ite­go. Moż­na za­stą­pić masz­ty, po­wie­dział, albo zgu­bio­ny… ster, ja­kąś inną część okrę­tu, ale co za sens przy­cze­piać nową fi­gu­rę? Jaka sa­tys­fak­cja? Kogo to ob­cho­dzi? Wi­dać, że mnie się nie zda­rzy­ło być to­wa­rzy­szem fi­gu­ry okrę­to­wej przez prze­szło dwa­dzie­ścia lat.

– Nowy ga­lion! – zrzę­dził z nie­ga­sną­cym obu­rze­niem. – To tak, jak bym ja, wdo­wiec od dwu­dzie­stu ośmiu łat, do­bie­ga­ją­cych w maju, miał te­raz wła­śnie co prę­dzej my­śleć o pro­ku­ro­wa­niu so­bie no­wej żony. Pan je­steś taki sam la­da­co jak ten chły­stek Ja­co­bus.

Wy­so­ce mnie to ba­wi­ło.

– A co zro­bił ten Ja­co­bus? Czy na­ma­wiał pana do mał­żeń­stwa, pa­nie ka­pi­ta­nie? – do­py­ty­wa­łem się z sza­cun­kiem. Ale jego już po­nio­sło i tyl­ko skrzy­wił się w gniew­nym uśmie­chu.

– Spro­ku­ro­wać! W sa­mej rze­czy! On jest z tego ga­tun­ku dra­bów, co to spro­ku­ru­ją panu wszyst­ko, co pan ze­chcesz, za pie­nią­dze. Nie upły­nę­ła go­dzi­na, jak tu za­cu­mo­wa­łem, gdy już do­stał się na po­kład i od razu chciał mi sprze­dać biust, któ­ry przy­pad­kiem miał tam gdzieś w swo­im po­dwó­rzu. Pod­bech­tał Smi­tha, mego pierw­sze­go ofi­ce­ra, żeby o tym ze mną po­mó­wił. „Pa­nie Smith – po­wia­dam – czy pan nie masz lep­sze­go o mnie po­ję­cia? Czy ja je­stem z tych, któ­rzy pod­no­szą cu­dze, wy­rzu­co­ne na śmiet­nik biu­sty?” I to jesz­cze po tylu la­tach! Spo­sób, w jaki wy­ra­ża się nie­je­den z was, mło­dych lu­dzi…

Uda­łem wiel­ką skru­chę I sia­da­jąc do ło­dzi rze­kłem roz­waż­nie:

– A za­tem nie ma in­nej rady, jak tyl­ko przy­twier­dzić gryf od skrzy­piec, tyl­ko to. Wie pan, taki sny­cer­ski ka­błą­ko­wa­ty or­na­ment, pięk­nie zło­co­ny.

Bar­dzo oso­wiał po swo­im wy­bu­chu.

– Tak. Ka­błąk. Być może. Ja­co­bus tez wspo­mi­nał o tym. On nig­dy się nie znaj­dzie w krop­ce, jak cho­dzi o wy­cią­gnię­cie gro­sza z że­glar­skiej kie­sze­ni. On by mi ka­zał za­pła­cić tyle za ten rzeź­bio­ny or­na­ment, ile kosz­tu­je cały dziób. Zło­co­ny gryf od skrzy­piec, po­wie­dzia­łeś pan, hę? Ośmie­lę się twier­dzić, że to do­bre dla pana. Wy, mło­dzież, nie ma­cie, jak wi­dać, po­czu­cia tego, co przy­stoi. – Zro­bił kur­czo­wy ruch pra­wą ręką. -– Nie ma co mó­wić. Nic tu już nie po­mo­że. I wła­śnie pusz­czę co ry­chlej sta­rusz­ka z gołą dziob­ni­cą – jęk­nął po­sęp­nie. A po­tem, gdy moja łódź od­bi­ła już od schod­ków, wy­tę­żył głos wo­ła­jąc z ko­micz­ną za­pal­czy­wo­ścią od kra­wę­dzi na­brze­ża:

– Tak, zro­bię to! Choć­by na złość tej pi­jaw­ce, co do­star­cza biu­sty. Sta­ry ze mnie wró­bel, nie za­po­mi­naj pan o tym. A wpad­nij pan do mnie któ­re­goś dnia na sta­tek!

Spę­dzi­łem pierw­szy wie­czór por­to­wy w swej ci­chej klit­ce okrę­to­wej; i dość by­łem rad my­śli, że to lą­do­we ży­cie, z jego tak ra­żą­cą ma­łost­ko­wą, de­ner­wu­ją­cą zbio­ro­wo­ścią i z jego ob­fi­to­ścią twa­rzy, no­wych dla świe­żo przy­by­łe­go z mo­rza, nie bę­dzie mia­ło do mnie przy­stę­pu o kil­ka go­dzin dłu­żej. A jed­nak są­dzo­ne mi było jesz­cze raz przed snem usły­szeć coś na nutę Ja­co­bu­sa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: