Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Między wariatami - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Między wariatami - ebook

Meller potrafi w dwóch zdaniach dotrzeć do sedna spraw, ale też zuchwale tropi absurdy i paradoksy współczesnego świata, konfrontuje kulturę zachodnią z tradycjami krajów Wschodu, w zdarzeniach życia codziennego dopatruje uniwersalnych zasad. A wszystko opowiada z właściwym sobie humorem, dystansem, ciętym językiem. Uzupełnia historie o prywatne dygresje i komentarze przyjaciół i wrogów. Poza felietonami i reportażami publikowanymi w prasie, w książce znajdują się również teksty zdradzające kulisy pracy dziennikarza, nieznane fakty i „afery” związane z niektórymi kontrowersyjnymi wypowiedziami autora, inne historie mają swoją kontynuację „po latach” lub zostały skomentowane „świeżym okiem”.

Marcin Meller - urodzony w 1968 roku. Syn Beaty i Stefana. Mąż Ani, ojciec Gucia. Warszawiak z urodzenia, historyk z wykształcenia, dziennikarz z zawodu. Obecnie pisze do "Newsweeka" i pokazuje się w TVN i TVN24. Kibic Legii i miłośnik ruskich pierogów. Współautor z Anną Dziewit-Meller bestsellerowej książki „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji”. Mieszka w Warszawie.

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64142-16-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Co to za książka?

„Nagrody raczej za nią żadnej nie dostanę, ale będzie się dobrze czytać w pociągu, łóżku i na plaży” – tak w pierwszym zdaniu przedstawiłem koncept Między wariatami Pawłowi Szwedowi, szefowi wydawnictwa Wielka Litera, a on chyba jeszcze oszołomiony nagrodą dla wydawcy roku, którą otrzymał na Warszawskich Targach Książki, od razu się zgodził. Znaczy powiedział, że wyda.

Cóż to więc za książka? Składają się na nią trzy rodzaje tekstów i opowieści.

Po pierwsze: reportaże z lat 90. Od chuligańskiej wyprawy z „pseudokibicami” Legii do Göteborga, przez Wojnę Ducha Świętego w Ugandzie, rock’n’roll na serbskich czołgach w byłej Jugosławii, seks w Iranie, świat prostych męskich wartości polskich ochroniarzy, nominowaną do nagród przypowieść o zasranej – w sensie: pokrytej kałem – Polsce, po odę do barów mlecznych i przygodowe historie z warszawskiego Festiwalu Młodzieży z 1955 roku. Podstawowym kryterium doboru było to, czy te historie dobrze się czyta po latach. Z żalem odrzuciłem parę ulubionych reportaży, ale utonęły już w odmętach zapomnianych zdarzeń i kontekstów. Te, które Państwu proponuję do lektury, zasługują według mnie na żywot dłuższy niż tygodniowy czy ile tam żyje tekst z gazety. Nawet w czasach internetu. Zwłaszcza w czasach internetu.

Po drugie: ulubione felietony z ostatnich lat.

Po trzecie: napisane latem 2013 opowieści od dziennikarskiej kuchni. Niekiedy jak w przypadku dopisku do reportażu Przyjechała planeta małp o wyjeździe do Göteborga, historia A.D. 2013 jest dłuższa od właściwego tekstu. To dygresyjne gawędy o tym, czego w reportażach się nie pisze: jak bez dokumentów i zgód przekroczyć linię frontu? Jak rozliczać delegacje ze stref wojny, gdzie nikt faktury VAT nie wystawia? Co robiłem w mundurze majora polskiego batalionu w byłej Jugosławii i dlaczego miałem jęczeć w karetce? Dlaczego mnie wzięli za asystenta generała? Dlaczego nie rozliczyli mi kartonu wódki? Jak kłamać przed urzędnikami satrapów i się w tych kłamstwach nie pogubić? Ale też opowieści o moim liceum, przyjaciołach i dlaczego w sumie zostałem dziennikarzem. Anegdoty zacne, mam nadzieję zabawne, pouczające, głupie i błahe, ale moje. A że to moja książka, to nikt mi ich nie wytnie.

Świadomie zdecydowałem się na połączenie tych trzech form. Są jak koła zębate; mają się wzajemnie napędzać. Opowieść Serce zdrajcy o południowoafrykańskim dziennikarzu Rianie Malanie, którą napisałem na podstawie jego autobiografii i opublikowałem w 1995 roku, tłumaczy wiele z tego, co piszę w felietonach w 2013. Dlatego znajduje się obok nich.

Tak naprawdę wszystkie teksty, które kładę przed Państwem, opowiadają jedną i bardzo prostą historię: jak żyć w tym świecie i nie zwariować. Żwawego przewracania kartek!

MMDo ostatniej kropli krwi

W połowie maja 1992 roku miałem 23 i pół roku (to taki wiek, kiedy jeszcze liczy się połówki), siedziałem w samolocie z Moskwy do stolicy Armenii Erewania i byłem bardzo zdenerwowany. Chciałem jechać do Górskiego Karabachu, ale nie miałem kompletnie pojęcia jak. Jeszcze parę dni wcześniej do tej ormiańskiej enklawy na terytorium Azerbejdżanu można się było dostać z Armenii tylko helikopterem albo samolotem, o ile, rzecz jasna, Azerowie nie zestrzelili maszyny. Na początku maja, po dziewięciu miesiącach blokady, Ormianie uderzyli i przebili się do Armenii. Otwarta została droga życia przez terytorium Azerbejdżanu. Wiedziałem, że muszę mieć przepustkę z Komitetu Karabaskiego i na tym wyczerpywała się w sumie moja wiedza techniczna, jeśli chodzi o funkcjonowanie w strefie wojennej. Miałem też kontakt do miejscowego dziennikarza, który dostałem od Wojtka Jagielskiego z „Gazety Wyborczej”.

Współpasażer z samolotu zawiózł mnie do hotelu Erebuni, typowego, w założeniu eleganckiego, sowieckiego bloczyska. Dochodziła północ, ale nie chciało mi się spać. Zjechałem do piekiełka. Na miejscu, w półmroku uśmiechnąłem się, przypominając sobie wszystkie podobne w duchu i stylu orbisowskie kurwidoły w późnym PRL-u. Tylko tu było bardziej depresyjnie. Nie dopiłem jeszcze wódki, kiedy zagadał mnie mały 40-letni człowieczek o ciepłym uśmiechu i smutnych oczach, częsta kombinacja w Armenii, jak się miałem przekonać.

– Polak? – Norik, bo tak się nazywał, cały się rozpromienił. – Zapraszam na koniak! Nie piłeś takiego! – Szybka kalkulacja, czy nowy znajomy mnie okradnie, zabije, zgwałci, do wyboru, ale jakoś tak dobrze mu patrzyło z oczu, a ja tu kompletnie nikogo nie znałem. Zresztą jakoś przez wszystkie późniejsze lata na Kaukazie, w Afryce, byłej Jugosławii, w Iranie nigdy specjalnie mnie nie zawiódł wewnętrzny czujnik. – No dobra, Norik, pokaż ten koniak.

Przesiedzieliśmy nad nim do rana, a Norik, jak się okazało, milicjant z prowincji, opowiadał o historii swojego kraju. Przeglądał mój egzemplarz historii Armenii i opowiadał o każdej postaci z fotografii. Zastanawiałem się, czy posterunkowy z Zamojszczyzny byłby w stanie zrobić wykład o Moniuszce albo Kochanowskim. A tak miało być z niemal wszystkimi napotkanymi Ormianami. Najpierw krótki kurs historii, przede wszystkim nieszczęść, ze szczególnym uwzględnieniem tureckiej rzezi (z aktywnym kurdyjskim udziałem) w czasie I wojny światowej, kiedy zginęło i zmarło z głodu do półtora miliona Ormian, potem panteon bohaterów narodowych i na koniec słynni ludzie pochodzenia ormiańskiego. Na pierwszym miejscu zawsze Charles Aznavour. Wysoko Andre Agassi. Jak rozmowa z Polakiem, to Zbyszek Cybulski.

Najważniejsze, że Norik obiecał pomóc następnego dnia w Komitecie Karabaskim z załatwieniem przepustki. Na koniec poprosił, żebym przekazał pozdrowienia kapitanowi Klossowi, Stanisławowi Mikulskiemu, jego ulubionemu aktorowi. – A! I jeszcze Beacie Tyszkiewicz! Nadal taka piękna?

Norik dotrzymał słowa i w Komitecie poszło gładko. Kazali pozdrowić Wałęsę i dali przepustkę. Nie byli w stanie załatwić transportu, ale wtedy odezwał się siedzący pod ścianą mężczyzna, który przysłuchiwał się naszej rozmowie. – Mam jutro jechać do Stepanakertu, ale nie mam na oponę. Jak kupisz, to mogę cię zabrać. – A ile kosztuje? – 40 dolarów. – No to nie ma problemu, pajechali. – Dobrze, będę u ciebie w hotelu o 9 rano. Nazywam się Kamo.

Miałem jeszcze większość dnia przed sobą, Norikowi nie spieszyło się do domu, gdzie czekał go biedny dzień jak co dzień, a gość z zagranicy trafił mu się pierwszy raz w życiu. Zaproponował więc, że mnie oprowadzi po mieście. Erewań był po prostu brzydki. Niszczony w przeszłości trzęsieniami ziemi, zbudowany głównie za sowieckich czasów z tufu, skamieniałego popiołu wulkanicznego o ciemnoróżowym odcieniu. Ponury socrealizm bez charakteru, na różowo. Miasto otaczały posępne skaliste nieużytki, cała Armenia jest pełna wygasłych wulkanów, surowa, nieprzyjazna ludziom. Żadną z mych myśli oczywiście nie podzieliłem się z Norikiem.

Weszliśmy na wzgórze, gdzie znajdował się pomnik upamiętniający rzeź 1915 roku. „Widzisz, Marcin, powinien płonąć tu wieczny ogień, ale nie ma gazu, Azerowie zamknęli nam dopływ. Dostawaliśmy gaz także z Gruzji, ale Gruzinom kurek zakręcili Osetyjczycy”.

Ze wzgórza można było zobaczyć górę Ararat, najświętszy symbol Armenii. Tyle że Ararat, na którym miał się zatrzymać Noe, choć wydawał się tak blisko, że można go było dotknąć, leżał w Turcji. Jakby Bóg chciał dodatkowo pognębić Ormian, jątrząc co dzień ich rany. Wieczorem znowu piliśmy na smutno.

Obudziło mnie walenie w drzwi; otworzyłem nieprzytomny, a do pokoju wpadł zdyszany oficer milicji i krzyknął: „Pakuj się!”. Spanikowany zastanawiałem się, o co chodzi, kiedy z opóźnionym zapłonem poznałem intruza: to Kamo z Komitetu Karabaskiego. Wczoraj był po cywilnemu. Okazało się, że jest naczelnikiem wydziału operacyjnego policji w Stepanakercie, a w Erewaniu był na przepustce. W ładzie przed hotelem czekali żona i syn. Opuścili Karabach samolotem w czasie blokady. Teraz wracali.

Niedaleko za Erewaniem skręciliśmy w boczną drogę. Główna była w zasięgu azerskich dział. Łada, popierdując, wspinała się nie szybciej niż 30 kilometrów na godzinę coraz wyżej, mijaliśmy kolejne autobusy obwieszone ormiańskimi flagami, z uchodźcami wracającymi do domów w Karabachu, aż osiągnęliśmy pułap chmur. Po kilku godzinach dotarliśmy do granicy Armenii, którą od Karabachu oddzielało raptem pięć kilometrów w linii prostej. Dziurawą drogą było ze dwa razy tyle. Jeszcze kilkanaście dni wcześniej ten pas trzymali Azerowie. Teraz pozostały po nich zniszczone czołgi, transportery i spalone domy. Droga osuwała się w urwiska, z drugiej strony sypały się na nią głazy i kamienie. Zastanawiałem się, jak tędy w ogóle mogą jeździć ciężarówki. Zrozumiałem, gdy wracałem do Erewania potężnym kamazem. Przez większą część drogi po prostu nie otwierałem oczu. Kierowca pędził jak szalony – na tej drodze czterdziestka to już straceńcza prędkość – o centymetry mijając kilkudziesięciometrowe przepaści. I co jakiś czas sięgał pod siedzenie, skąd podnosił przybrudzoną butelkę z ciemnobursztynowym płynem w środku. Tak, pociągał z niej. Nie, to nie była herbata. Tak, to był koniak. I owszem, jak zaproponował, pociągnąłem równo.

Teraz jednak wjechaliśmy do Łaczina, jeszcze do niedawna 10-tysięcznego azerskiego miasteczka. Po mieszkańcach zostały rozprute materace, rozrzucone miski i tyle. Na ścianach zdobywcy wymalowali białe krzyże. Następna na trasie, jeszcze do niedawna kilkunastotysięczna Szusza, a przed wiekiem centrum życia Kaukazu, wedle niektórych drugie, zaraz po Tbilisi, pospołu zamieszkane przez Azerów i Ormian, straszyła teraz wypalonymi oczodołami okien. Trudno było uwierzyć, że ledwie sto lat wcześniej tłum się kłębił na jej uliczkach, w kawiarniach i na wielkim krytym bazarze. Ale nawet opuszczona była zjawiskowa, zawieszona na skałach ponad Stepanakertem, który był jeszcze nieistotną wioską, kiedy Szusza przeżywała dni świetności. Miesiącami Azerowie ostrzeliwali z niej położony w dole Stepanakert, waląc jak do tarczy strzelniczej. Aż do 9 maja, kiedy ormiańskie czołgi i piechota wzięły miasto w ofensywie prawie niemożliwej, cały czas pod górę. „Sami sobie urządziliśmy dzień zwycięstwa” – zaśmiał się Kamo. Część obrońców Ormianie wymordowali (czego by oczywiście nie przyznali, ale to zasada każdej wojny), reszta wraz z cywilami uciekła.

Wieczorem zasiedliśmy w Stepanakercie w altance domu. Kamo i jego kuzyni, stary Żora i młody Ararat, uczyli mnie rozróżniać dźwięki. Rozległ się pojedynczy, suchy trzask, ulało mi się ze szklanki, rozejrzałem się wokół, byłem jedyny, który się wzdrygnął, nawet 4-letni Kazen, syn Kama, nie przerwał zabawy. „To armata – wyjaśnił Żora – seria, taka trochę świszcząca, to grad, wyrzutnia rakietowa, a jak słyszysz najpierw jakby burzę to miotacz min. O! Walnęli gdzieś niedaleko”. Ktoś przyniósł koniak w plastikowej butelce po oranżadzie. Zaczęły się długie, często kilkuminutowe toasty, za tych, którzy zginęli, za chłopców w górach, za Karabach, za Armenię, za pokój, za człowieczeństwo, za powodzenie mojej wyprawy. Przyzwyczajony do powściągliwej nadwiślańskiej szkoły w stylu „chluśniem, bo uśniem!”, biorąc nawet poprawkę na wyjątkowy czas zabijania, byłem pod olbrzymim wrażeniem kwiecistości tych przemów. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, co potrafią wykonać – czy wojna, czy pokój – mistrzowie gatunku, Gruzini.

Ostrzał nie cichł ani na chwilę. Niebo raz po raz rozświetlały potężne błyski, po których rozlegał się huk. Zasnąłem nad ranem.

Następnego dnia pojechałem do sztabu sił samoobrony, czyli ormiańskiego dowództwa wojskowego. Szukałem Serża Sarkisjana, przedstawiciela Rady Najwyższej Republiki Górskiego Karabachu, który mógł mnie skierować do fedainów udających się w rejon walk. Po latach Sarkisjan zostanie ministrem obrony Armenii, a w 2008 wygra wybory prezydenckie. Ale teraz przyszły przywódca państwa był całkiem kontaktowym 36-latkiem i natychmiast obiecał pomóc.

Sztab mieścił się w dawnej stacji obsługi samochodów pod Stepanakertem; brzydki sowiecki klocek, wiele szyb powybijanych. Na placyku stała kolejka mężczyzn zgłaszających się do oddziałów. Przyjeżdżały i odjeżdżały rozklekotane ciężarówki z fedainami. W końcu pojawił się Sarkisjan i wskazał mi żylastego 30-latka. – To Wito, komendant okręgu askerańskiego, tam teraz toczą się ciężkie walki. Spytaj go, czy cię zabierze. – Wito przyjrzał się nieufnie mojej twarzy cherubinka (wtedy jeszcze) i blond loczkom, strzyknął śliną i powiedział: – Chłopie, w Askeranie Azerowie napierdalają miotaczami min, gradem i chuj wie czym jeszcze. Co ja zrobię, jak cię trafią? Do nieba ci spieszno? – Odpowiedziałem, że jak nas trafią, to wszyscy razem pójdziemy do nieba, nie będzie więc miał czym się przejmować. Wito się zaśmiał. – No dobra, sam tego chciałeś. Jedziemy.

Wito miał bardzo efektowny mundur w ciapki, skórzaną kamizelkę, której nie powstydziłby się Jean-Claude Van Damme, a na nogach baletki. Tak po prostu. Nawet trampek dla ormiańskiego komendanta nie starczyło. Niektórzy jego żołnierze musieli uszyć mundury ze starych worków, ale rekompensowali to sobie, narzucając na uniform takie ilości taśm z amunicją, że wzbudziliby zazdrość samego Chucka Connorsa. Na plecach białe krzyże z taśmy samoprzylepnej – znak, że są chrześcijanami (walczyli przecież z muzułmańskimi Azerami, „Turkami”, jak ich nazywali), na piersi znaczki ze zdjęciami poległych braci, ojców, synów, przyjaciół.

Załadowaliśmy się w trójkę – dołączył jeszcze 19-letni Marat – do zdezelowanego UAZ-a i ruszyliśmy do wioski, gdzie zbierali się fedaini przed pójściem na pierwszą linię. Była pusta, mieszkańców ewakuowano, gdyż znajdowała się w zasięgu azerskiego ostrzału. Ulicą śmigały plastikowe torebki, nie szczekały nawet psy, co sprawiało razem dosyć upiorne wrażenie. Ale na jednym z podwórzy, za metalową bramą, czekał czołg, dwa wozy pancerne i kilkudziesięciu fedainów ćmiących papierosy. Byli młodzi, bardzo młodzi. Najmłodszy Edik miał 16 lat.

Myślałem o Ediku, o tym, co się z nim stanie, czy jeszcze żyje, kiedy kilka tygodni później w Erewaniu rozmawiałem z 15-letnim Rubenem. Pochodził z Karaczinazu, 12-tysięcznej ormiańskiej osady z regionu Szahumian na północy Karabachu. Miał 13 lat, kiedy zaczęły się walki. Razem z kolegami wybiegał w nocy, żeby oglądać smugi świetlne latających pocisków, nie zdając sobie sprawy, że któryś mógłby go zabić. Dopiero gdy Azerowie trafili w piętro jego domu, a rodzina przeniosła się na parter, zrozumiał, co to takiego wojna. Jego ojciec, nie chcąc, żeby Ruben szwendał się z kolegami po lasach, zaczął zabierać go na posterunek. Z czasem Ruben sam stanął na warcie. Nauczył się czyścić broń. Kiedy miał 14 lat, zaczął strzelać. – Broniłem swojej ziemi – tłumaczył. Miesiąc przed moim przyjazdem rodzice wysłali go do Erewania, żeby odpoczął. Wtedy do miasta Szahumian weszły czołgi dawnej 4. Armii Radzieckiej, stacjonującej w Azerbejdżanie, a teraz walczącej razem z Azerami przeciwko Ormianom.

Rosyjscy czołgiści powiedzieli mieszkańcom, żeby natychmiast uciekali, bo za godzinę wejdą Azerowie i zacznie się rzeź. Do dzieci i kobiet Rosjanie nie strzelali, zajęci byli oczyszczaniem terenu z fedainów. Przyjaciel Rubena („on już był dorosły, miał 16 lat”) zginął z kałasznikowem w ręku, broniąc swego domu. Kobiety płakały i krzyczały: „Jesteście chrześcijanami, tak jak i my! Dlaczego walczycie z muzułmanami przeciw nam? Dlatego, że wam płacą?”. Rosjanie milczeli. Po pół godzinie weszli Azerowie. Kto nie uciekł, ten zginął. Babci Rubena poderżnęli gardło. Jego rodzice uciekali przez las. Na jego skraju stali Azerowie i strzelali jak popadnie. Gdy nie było już dokąd uciec, ludzie skakali w przepaść. Matki najpierw rzucały dzieci, potem skakały same. Rodzicom Rubena udało się. Po trzech dobach marszu górskimi ścieżkami dotarli do Stepanakertu. Ruben o tym nie wiedział. Byłem z nim w mieszkaniu w Erewaniu, kiedy weszli jego rodzice. Nic nie mówili. Ojciec trzymał w ramionach syna i obydwaj płakali.

Kilka tygodni później w stolicy Azerbejdżanu Baku byłem na zbiorowym pogrzebie azerskich ofiar z Karabachu. Poznani na nim ludzie zabrali mnie do domu na herbatę i ciasto i opowiadali o masakrze w Chodżałach. Trzy miesiące wcześniej, w nocy z 25 na 26 lutego, ormiańskie oddziały zdobyły to miasteczko, a następnie wymordowały ponad sześciuset mieszkańców, w tym – jak zawsze przy takich okazjach – kobiety i dzieci. I to ze szczególnym okrucieństwem. Data ataku raczej nie była przypadkowa, wypadała niemal równo w czwartą rocznicę pogromu w Sumgaicie, gdzie z kolei Azerowie mordowali Ormian. Ta masakra była preludium wojny o Karabach i symbolicznym początkiem rozpadu Związku Radzieckiego.

Ale teraz siedzieliśmy pod Stepanakertem i czekaliśmy na decyzję Wita, który poszedł na naradę z innymi komendantami. Co tak długo? – A, gadają o polityce. My nie lubimy polityki. – A co lubicie? Ogólny śmiech. – Strzelać lubimy! Amerykański antropolog William McNeill zauważył związany ze zjawiskiem wojny paradoks: ucieczka od wolności bywa często prawdziwym wyzwoleniem, zwłaszcza dla młodych ludzi, żyjących w szybko zmieniającej się rzeczywistości, którzy nie zapewnili jeszcze sobie dorosłych ról w społeczeństwie. Opinia McNeilla skłoniła Johna Keegana, wybitnego brytyjskiego historyka wojskowości, do posłużenia się kalamburem: „infantylizm” i „piechota” (po angielsku infantry) mogą mieć wspólne korzenie.

Naszą rozmowę przerwała wypakowana fedainami ciężarówka, która gwałtownie zajechała na podwórze. Wracali, a raczej uciekali z Askeranu, do którego mieliśmy jechać, gdzie natknęli się na azerskie czy właściwie rosyjskie czołgi. Chaotyczne krzyki przerwał Wito. – Jedziemy. Spojrzał na mnie i dodał: – Chciałeś wojny, to będziesz miał. Wskakuj do BMP. W tym momencie zacząłem się naprawdę bać. W środku było nas czterech i jeszcze nieosłonięta piątka na wozie. Przed nami jechał czołg, na którym siedziało dziesięciu, dwunastu fedainów, a za nami jeszcze jeden BMP.

Wjechaliśmy do położonego w dolinie Askeranu, opustoszałego jak wszystkie przyfrontowe miejscowości. Gdzieś pomiędzy domami kryły się tylko okopane ormiańskie posterunki. Z gór po prawej stronie ostrzeliwali je Azerowie. Właściwie zza gór, tam znajdowały się stanowiska armat i tych najgroźniejszych, gradów. Na szczytach siedzieli „piloci” z lornetkami i naprowadzali ogień.

Obserwowałem przez wizjer roztrzaskane obejścia, kiedy nagle usłyszałem potworny huk. I następny. Wóz gwałtownie zahamował. Wszyscy zaczęli na raz krzyczeć, ci, co siedzieli na górze, już zeskakiwali. 19-letni Tigram, z którym dzieliłem wnętrze wozu, ryczał, przekrzykując warkot silnika: – Strzelają do nas! I kolejny huk, gdzieś tuż obok. – Wyskakujemy! Na lewą stronę i pod BMP! Tylko, kurwa, szybko, bo ustrzelą nas na wozie!

Łatwo powiedzieć: szybko! Cały się trząsłem, panika fizycznie mnie dusiła, ubraniem zawadzałem o wszystkie pieprzone wihajstry wewnątrz. Już miałem wychylić się na zewnątrz, kiedy Tigram wrzasnął: – Bierz kałasznikowa! Leżał pod nogami, wziąłem, nie zastanawiając się, co robię. I do góry. I głowa już na zewnątrz. Trafią? Nie trafią? Ciało ważyło tonę. I jeszcze ten cholerny kałasznikow dyndający absurdalnie na plecach. Dach był śliski, zaczął padać deszcz i ledwie postawiłem na nim niezdarnie nogę, poleciałem na twarz. Na szczęście na właściwą stronę. Szybko przeczołgałem się do rowu obok, gdzie za chwilę była już cała nasza czwórka ze środka wozu. Piątka z góry znikała właśnie za wzgórzem, nasz czołg i drugi BMP również.

Zostaliśmy sami, pod ostrzałem, z wozem pancernym nie do użytku, ostatnia eksplozja rozwaliła gąsienicę. Leżeliśmy w błocie, w ulewnym już teraz deszczu, wiedząc, że musimy uciekać, bo ostrzał trwał i było kwestią czasu, kiedy kolejny pocisk rozerwie nas na strzępy. Raczej wcześniej niż później. Meller, ty debilu, pomyślałem, po jakiego grzyba pchałeś się w to miejsce i na tą wojnę, jakie idiotyczne wzdęcia dziennikarskiego ego kazały ci się znaleźć w tym błocie? Pamiętam, że w tym momencie, w tym huku kanonady, kiedy moi kompani gwałtownie się kłócili o strategię wyjścia z gówna, solennie obiecywałem sobie: nigdy więcej. Jeśli się stąd wydostanę żywy i w jednym kawałku, nigdy, przenigdy więcej nie pozwolę sobie na taką sztubacką głupotę. Naprawdę w to wierzyłem. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że kilka tygodni później będę biegać z Gruzinami pod osetyjskim ostrzałem, chyba dałbym mu w mordę.

Ale teraz chłopcy doszli do porozumienia i Tigram pokazał linię drzew wzdłuż drogi w stronę Stepanakertu. – Biegniemy pod nimi! Już miałem się zbierać, kiedy złapał mnie za ramię i spojrzał na położonego przeze mnie na ziemi kałasznikowa. – A to to co? – Tigram, na litość boską, przecież ja jestem dziennikarzem, nie mogę nosić broni! – Job twaju mat! Myślisz, że Azerowie będą cię pytać, jak się z nimi zderzymy? Bierz, i to już!

Od razu wyjaśniam: nie musiałem strzelać, nie użyłem broni. W tym momencie czułem się strasznie, ale co miałem robić? Tigram miał rację. To nie była wojna, gdzie dziennikarze chodzą w kamizelkach z wielkim napisem „Press”. Tu, po pierwsze, prawie żadnych dziennikarzy nie było, spotkałem jednego przez tydzień w Karabachu, Olega, fotografa z Moskwy. A i ubrany byłem jak fedaini. Moja blond grzywa raczej nie stanowiła tarczy ochronnej pod tytułem „Cześć, jestem reporterem z Polski, w razie starcia proszę łaskawie do mnie nie strzelać”. Zarzuciłem broń na ramię.

I pobiegliśmy pod tymi drzewami. I płuca rwały, jakby ktoś je kłuł rozpalonymi szpikulcami. I wywaliłem się na mordę. I poderwałem się resztką sił. I drzewa się skończyły. I było pole zboża dzielące nas od wzgórza, za którym już były ormiańskie posterunki w rozwalonych chałupach i w miarę, z naciskiem na „w miarę”, bezpiecznie.

Ale Tigram zaklął. – Co jest Tigram? Otóż było to, że Ormianie położyli miny na tym polu, tylko moi towarzysze nie wiedzieli gdzie. Czyli za nami strzelający Azerowie, przed nami własne pole minowe. Bosko. – No dobra – Tigram już podjął decyzję – biegniemy przez pole i niech Bóg ma nas w swej opiece. – To ja biegnę trzeci – rzuciłem. Kalkulacja była szybka i niezbyt szlachetna. Jak pierwszy wyleci na minie, może nie dostanę odłamkiem. Ostatni najłatwiej może dostać od snajpera w plecy. W sumie gówniana kalkulacja, ale na inną jakoś nie było czasu i miejsca.

To był kilometr, chyba nie więcej, mnie się wydawał dłuższy niż maraton. Miałem wrażenie, że biegnę w zwolnionym tempie, jak po Księżycu. Charczałem. Ale dobiegliśmy. Moim kolegom wrócił humor: – No i jak, Polak? Podobało się? Fajnie na wojnie, co?

Na podwórzu domostwa, które pełniło rolę posterunku, stała wielka beczka z kurkiem u dołu. Gospodarz, bezzębny nieogolony dziadek wyglądający na siedemdziesiątkę z okładem (pewnie miał dwadzieścia mniej), popatrzył na mnie drżącego jak osika i uśmiechnął się zapraszająco: – Najlepszy karabaski koniak. Sami robiliśmy. Chyba ci się przyda. Nie zawracałem sobie głowy kurkiem i sięgnąłem po zawieszoną na beczce chochlę. Piłem jak wodę i biorąc pod uwagę ilość, powinienem się urżnąć i paść, ale tylko się uspokoiłem, a mój umysł, by zacytować przyszłego klasyka, był jak brzytwa.

Zapadała już noc i było zbyt niebezpiecznie, by próbować wracać do odległego o 15 kilometrów Stepanakertu. Mimo że nasza kryjówka była w zasięgu ostrzału, z dwojga złego lepiej było zostać. Zasypiając w izbie z kilkunastoma równie jak ja śmierdzącymi mężczyznami, myślałem o warszawskim placu Zamkowym w ten późny maj, o zbierających się na nim pięknych dziewczynach i moich kumplach, którzy pewnie właśnie teraz ruszają na łowy.

Następnego dnia, idąc ulicą Stepanakertu, usłyszałem wśród dobiegających z przedmieść eksplozji dźwięk fortepianu. Dobiegał z na pół zrujnowanego domu. Na jego pierwszym piętrze – dziury po pociskach w suficie i ścianach – siedziały dwie nauczycielki i trzynastoletnia uczennica. – Ten fortepian broni nas przed powrotem do kamienia łupanego. Uczymy, żeby nie oszaleć do końca.Krajina wojny i rock’n’rolla

Siedzimy w kawiarence, kiedy pada strzał. W pierwszej chwili nikt nie zwraca uwagi. Ale widzę zamieszanie za oknem, więc wychodzę na ulicę. W kałuży krwi leży dwudziestoletni chłopak. Właśnie strzelił sobie w głowę. Pęka szyba w drzwiach stłuczona ręką przez brata samobójcy, który jak oszalały wypada z kawiarni. „Dlaczego?” – pytam. Ludzie wzruszają ramionami: rat – wojna. To jedno słowo wszystko tłumaczy. Chłopcy i dziewczęta rozchodzą się do innych kafejek. Nad czym tu rozprawiać? Rat. Jutro mogą zginąć na froncie albo od zabłąkanego pocisku armatniego.

Republika Serbskiej Krajiny (RSK). Na samo wspomnienie tej nazwy podnosi się poziom adrenaliny każdego Chorwata: „To integralna część Chorwacji, okupowana przez serbskich agresorów!”.

RSK ma własną telewizję. Uwagę gościa wchodzącego do jej budynku przykuwają dwa plakaty. Pierwszy przedstawia umundurowanego mężczyznę ze swastyką na ramieniu i pistoletem w dłoni, który wychyla się zza flagi Unii Europejskiej. Podpis: Ready for de(utsch)mocracy. Drugi afisz zawiera jedynie klarowne przesłanie: „Nie depczcie trawy, palcie ją!”. Z pobliskich pokoi dobiega ostra rockowa muzyka, w jej rytm kołyszą się prawosławne medaliki na piersiach dziennikarzy. Witamy w Krajinie wojny, rock’n’rolla i prawosławia. Ta mieszanka zaskakiwała mnie każdego dnia: święci sprzed wieków i gitarowe riffy Nirvany, legendarni serbscy władcy i żołnierze wracający z pola walki, którzy wystukują rytmy Sex Pistols na swych kałasznikowach. Modlący się w skupieniu komandosi, którzy w czasie przepustek z frontu grają w zespołach rockowych czy też może w czasie przerw między nagraniami i koncertami walczą na pierwszej linii. Biznesmeni w średnim wieku, którzy znają na pamięć młodzieżowe przeboje.

Na pogrzeb Coko Srdźana przyszedł cały Knin, zjechały okoliczne wioski; kilka tysięcy ludzi, od przedszkolaków do emerytów. Srdźan współzakładał zespół Mindźuszari i napisał jego największe przeboje. Mindźuszari oznacza facetów, którzy noszą kolczyki, trochę podejrzanych kolesi. Kiedy wybuchła wojna z Chorwatami, wiele dzieciaków z bogatych rodzin wyjechało z Krajiny do nowej Jugosławii bądź na Zachód, by przeczekać niebezpieczne czasy. Tacy jak Srdźan, „młodzi ludzie sprawiający problemy”, niepokorni, z nastroszonymi fryzurami, w wytartych skórach i z kolczykami, nie mieli za co i dokąd uciekać. Przede wszystkim zaś nie chcieli.

„Z przekory nie chcę uciekać, chcę zostać / bracia i siostry zrozummy się, my nie potrafimy przegrywać / nie wyskoczymy ze swojej skóry / idziemy naprzód, nie cofniemy się / dla Krajiny i dla Serbii idę do końca / nie ma we mnie strachu, nic mi się nie może stać”.

Kilku takich dwudziestolatków równocześnie zakładało Mindźuszari i paramilitarne nieformalne grupy samoobrony. Jedna z nich stała się z czasem elitarnym II dalmatyńskim oddziałem do zadań specjalnych krajińskiego MSW. Oddział ten ze względu na jednego ze swych żołnierzy, Coko Srdźana właśnie, zwany był po prostu „Mindźuszari”. „Kolczykowców” kierowano na szczególnie zagrożone pozycje, tam gdzie padało morale zwyczajnych żołnierzy.

Modlitwę znają wszyscy. Nucił ją przy mnie sześcioletni Aleksandar i profesor zagrzebskiego uniwersytetu (przed wojną). Srdźan powtarzał zawsze, że gdyby „coś” mu się przytrafiło, niechaj koledzy z zespołu zaśpiewają mu ją nad grobem.

„Modlę się, aby to wszystko się skończyło / modlę się za lepsze dni / niech ta moja modlitwa będzie przekleństwem dla wroga / nadchodzi trzecia jesień, trzeci rok wojny / a w moich myślach przewijały się obrazy przodków / nie mogłem o tym wszystkim nawet śnić / nie mogłem tego przewidzieć / o Panie! czy słyszysz mnie? uroń łzę nad nami / o Panie! niech to będzie modlitwa, aby skończyły się te straszne dni / niech to będzie modlitwa za wszystkie nasze rany / niech ta moja modlitwa będzie przekleństwem dla wroga”.

Kiedy 1 maja Chorwaci zaatakowali krajińską enklawę w zachodniej Slawonii, Srdźan skrzyknął się z kolegami z oddziału, „pożyczyli” od wojsk ONZ-owskich kilka samochodów i ruszyli na front. Coko zginął następnego dnia. Przyjaciele próbowali wypełnić obietnicę i zaśpiewać mu Modlitwę nad grobem. Nie byli w stanie dokończyć. Twardziele w panterkach płakali tak jak pozostałych kilka tysięcy ludzi.

Knin siostro, Knin

Dijana ma 25 lat i mieszka w Kninie, czyli według terminologii chorwackiej, tak zwanej stolicy tak zwanej Republiki Serbskiej Krajiny. Już bez „tzw.” należałoby dodać za Chorwatami, że Dijana plasuje się gdzieś pomiędzy głupkiem, bydłem i mordercą, co razem wzięte oznacza, że jest Serbką, więcej i gorzej: krajińską Serbką.

Siostra Dijany poślubiła Chorwata (przed wojną, rzecz jasna) i teraz z nim mieszka w Zadarze. Z Knina do Zadaru jest wszystkiego 70 kilometrów. Nawet biorąc pod uwagę wąskie i kręte górskie drogi, to trasę tę można pokonać w godzinę z małym hakiem. Dzisiaj mogą to potwierdzić tylko „błękitne hełmy” i zagraniczni dziennikarze, ponieważ w połowie drogi przecina ją linia frontu. Żaden Serb ani Chorwat nie przejedzie.

Ale siostry są siostrami, chcą się zobaczyć. Zadzwonić nie mogą: między Chorwacją i nową Jugosławią (do której centrali jest podłączona Krajina) przerwano łącza telefoniczne.

Siostry kochają się, więc jakiś czas temu Zdenka z Zadaru wybrała się do Dijany z Knina. Pamiętamy: to 70 kilometrów szosą. Zdenka najpierw udała się do Zagrzebia. Przez Węgry wjechała do nowej Jugosławii. Dwa dni czekała, aż zostanie otwarty korytarz posawiński, kilkukilometrowy przesmyk łączący Serbów w Jugosławii z rodakami w Bośni i Krajinie (korytarz jest pod ciągłym ostrzałem Muzułmanów i Chorwatów). Potem był już tylko skok do Banja Luki, kilkugodzinna jazda do Knina i uściski z Dijaną. Raptem 1300 kilometrów.

Ojciec Slavicy był architektem w Zadarze. Budował miasto. Zaczęła się chorwacka niepodległość i usłyszał „won!”. W Krajinie został artylerzystą. Ostrzeliwał Zadar. Bombardował i niszczył domy, które budował. Jego córka była wówczas jeszcze w mieście. Straciła już pracę, sąsiedzi pluli jej pod nogi, ojciec słał pociski. Nie bała się. Cieszył ją każdy wybuch. Jej chłopak, Chorwat, przyszedł któregoś dnia i powiedział, że jest ustaszem. Trzeba wybić wszystkich Serbów, dodał. Slavica uznała, że to już za dużo, że to koniec. Uciekła do Knina.

„Zjechałem wszystkie obce kraje / i w końcu wróciłem do domu / aby mi serce mocniej biło / i abym mógł uścisnąć ręce przyjaciołom / teraz znów słońce mnie rozgrzewa / zapach czereśni budzi mnie każdego ranka / i znowu moje są szalone dni / pełne muzyki, wierszy i romantyzmu / Knin, siostro, Knin, to wszystko, czego mi trzeba / Knin, siostro, Knin, od ziemi aż do nieba”.

26-letnia Tatiana studiowała pedagogikę w Belgradzie. Przez rok mieszkała i dobrze zarabiała w Grecji, włóczyła się po Europie. Kilka miesięcy temu wróciła do swego rodzinnego miasta, do Knina. Mówi o sobie, że jest kosmopolitką i nie obchodzi jej polityka. Ale teraz jest wojna, w której jej naród bije się zupełnie osamotniony. Kraj rodzinny Tani walczy o przetrwanie, musiała wrócić, właśnie dlatego, to proste. Tym bardziej że coraz więcej ludzi ucieka. Nie wytrzymują toczącej się od czterech lat wojny, przypiętej łatki renegatów Europy, zwyczajnej nędzy. Wyjeżdżają, więc Tania wraca. Na przekór. Jak Mindźuszari.

Żyją ludzie prawosławni

– Powiedz mi – pyta – dlaczego wszyscy są przeciwko nam? Dlaczego nikt w Europie nie chce pamiętać, co Chorwaci robili w czasie II wojny? Przecież Serbowie z Krajiny tego właśnie się boją.

Dobre pytanie, no właśnie, dlaczego? Chorwaci, nie krępując się zbytnio, powracają do symboliki Niezależnego Państwa Chorwackiego (NDH), marionetkowego tworu Hitlera, którego NDH było wręcz nadgorliwym sojusznikiem. Oficjalnym pieniądzem jest kuna, którą wprowadzono po raz pierwszy właśnie w NDH. Ambasadorem w Argentynie został mianowany pan Rojnica, były komendant obozu zagłady w rejonie Dubrovnika, w którym chorwaccy ustasze wymordowali 700 tysięcy Serbów, Żydów i Cyganów. W 1945 roku Rojnica, wymieniany na alianckich listach zbrodniarzy wojennych, uciekł do Ameryki Południowej. Dziś mówi, że Chorwaci powinni dokończyć dzieło, które rozpoczęli w 1941 roku.

Poseł, a do niedawna szef wydziału politycznego chorwackiego MSZ, antropolog z zamiłowania, wykazuje, że czaszki Serbów różnią się od tych chorwackich, ma się rozumieć doskonalszych rasowo.

I wszystko jest w porządku.

Kto pamięta, że prezydent Tudjman, odznaczony właśnie dziewięcioma najwyższymi odznaczeniami państwowymi, dochodził do władzy pod hasłami Chorwacji dla Chorwatów? Zaraz po ogłoszeniu niepodległości parlament w Zagrzebiu pozbawił Serbów statusu narodu konstytucyjnego i zepchnął do roli czwartorzędnej mniejszości na ziemiach, które zamieszkiwali od wieków. Wtedy Serbowie postawili pierwsze barykady.

„Dawno temu toczyły się wojny / ale jednak żyją ludzie prawosławni / i wszystkie, wszystkie, wszystkie siły świata / nie mogą nas zwyciężyć / matki rodziły bojowników / i flaga z czterema „S” (Samo sloga Srbina spasava – tylko zgoda ratuje Serbów) / niech zabrzmi ta pieśń / to jest mój kraj / moja świecąca gwiazda / to jest mój kraj, moja Krajina / w tym kraju będziemy mieszkać / i tutaj umrzemy”.

Z Chorwatami – nigdy więcej razem, powtarzają krajińscy Serbowie. Każda rozmowa zaczyna się od przypomnienia Jasenovaca i zbrodni chorwackich sojuszników Hitlera. – 39 osób z mojej rodziny zginęło w czasie II wojny, w czasie tej już dziewięć. Dosyć. Rozdzielmy się raz na zawsze – mówi Milan, dawniej popularny aktor w Zagrzebiu.

– Mój ojciec walczył z Chorwatami, ja z nimi walczę; nie chcę, żeby spotkało to Aleksandra – przedsiębiorca Mirko wskazuje na swego sześcioletniego syna, który domaga się kolejnej partii chińczyka. Kwaśno się uśmiechając, dodaje: – Jak Chorwaci zaatakowali zachodnią Slawonię, to NATO ich nie bombardowało; pewnie z braku paliwa?

Serbowie nie zgodzą się nawet na formalną władzę Zagrzebia, Chorwaci nie odpuszczą części terytorium swego państwa. Ile to może trwać? – Choćby i sto lat. Jesteśmy wystarczająco twardzi – mówi śliczna 24-letnia Sandra, która uciekła z chorwackiego Szybeniku. – Kiedy rok temu Jugosławia pod wpływem Zachodu nałożyła na nas embargo i odcięła dostawy, mówiono, że nie przetrwamy miesiąca. Minął rok, a my walczymy.

– Niech przyjdą – mówi Mirko – będziemy walczyć do końca. Mam w domu kałasznikowa, drugiego kupiłem ojcu. Tu każdy mężczyzna ma broń i nic do stracenia.

Któregoś dnia zaszedłem na wsi do starego gospodarza, by kupić flaszkę pędzonej przez niego rakii. Poszliśmy do „magazynu” w stodole, a tam jak żywe działo przeciwlotnicze. – A tak – zaśmiał się bimbrownik – jak ustasze nadlatują, to wytaczam na podwórko. Moja stara i zięć pomagają. – A potraficie jeszcze trafić, dziadku? – spytałem. Tak się obruszył, że aż wylał chochlę śliwowicy na klepisko. – W ustaszy zawsze, synku.

Czarne dni

„Nie ma już zdrajców generałów / nie ma już tych szakali / nie ma już »naprzód«, a potem »stój« / nadchodzą dla was czarne dni / teraz rusza w bój cały naród mój / rusza armia najsilniejsza na świecie / rusza armia by się mścić / raz na zawsze wszystkich was zgniecie / jesteście zbyt biedni i żałośni / będziecie jeszcze bardziej spragnieni i głodni / ciągle lecieć będą na was »orkany« / wasza piękna Chorwacja stanie się cmentarzem”.

W zachodniej Slawonii było jednak na odwrót. 32-godzinny chorwacki blitzkrieg wywołał szok u krajińskich Serbów. Racjonalne skądinąd tłumaczenia o kilkakrotnej przewadze liczebnej Chorwatów nie zmieniły faktu, że oto zachwiała się, jeśli nie runęła, wiara w niezwyciężoną siłę serbskiego oręża. Co gorsza, mimo nieustannego powtarzania zaklęć o jedności wszystkich Serbów, rodacy z Bośni i nowej Jugosławii nie kiwnęli palcem.

Jakiś czas temu chorwacki minister obrony Gojko Šušak powiedział publicznie: – Chorwacja odzyska część Krajiny w dwudniowym blitzkriegu. ONZ i międzynarodowa opinia publiczna poprzestaną na słownej krytyce, a Belgrad ograniczy się do pojedynczego oświadczenia. Minister miał rację, a Serbowie zdruzgotani największą klęską w tej wojnie zaczęli swoim zwyczajem kłócić się i szukać winnych.

– 15 dni minęło od agresji na zachodnią Slawonię, a władze nic nie zrobiły, nie ogłoszono nawet żałoby. To rząd zdrajców, należy go traktować jak zbrodniarzy wojennych! – grzmiał mundurowy mówca na kilkutysięcznym wiecu protestacyjnym, zorganizowanym przez związki zawodowe w Kninie, i pomachał w powietrzu pistoletem, jakby wskazując, co należy zrobić z rządem zdrajców.

Głos z tłumu: – A kiedyś ty mundur założył?!

Mówca przeszedł do piętnowania tych, co uciekli z kraju.

Głos z tłumu: – Szuka cię policja wojskowa za uchylanie się od służby!

Wszyscy zgodnie domagali się zjednoczenia z Republiką Serbską w Bośni i wybrania wspólnego prezydenta: Radovana Karadżicia.

Zebrani pomstowali na dyrektora telewizji, który zaraz po chorwackim ataku wysłał swoją rodzinę do nowej Jugosławii, zaopatrując się uprzednio w 800 litrów praktycznie niedostępnej na legalnym rynku benzyny.

Jest dobrze

„Stoisz tu na ulicy, z twarzy nie schodzi ci uśmiech / zapraszam cię do siebie / tej nocy już nie będę sam / nie chcę znać twojego znaku, imienia ani adresu / teraz milcz i całuj mnie, świat się kręci powolutku / dobrze jest, moja mała, dobrze jest, gdy leżysz obok mnie / zbliża się świt, patrzę, jak cienie tańczą na twojej twarzy / i czuję, że życie jest piękne / zapomnij o brzydkim świecie / i mówię hej! muszę poznać twój znak, twoje imię i twój adres”.

W sobotni wieczór główna ulica Knina wypełnia się tłumem młodych ludzi. Zewsząd dobiega muzyka, śmiechy, krzyki. Można by na chwilę zapomnieć o wojnie, gdyby nie to, że większość mężczyzn jest w mundurach, często z przewieszoną bronią. No i strzały, ot tak, w powietrze, z radości, smutku, dla zabawy albo dlatego, że jakiś dzieciak wybłagał u starszego brata malutką seryjkę na wiwat. Prawie nikt nie ma pieniędzy, więc trudno mówić o rozpasanej konsumpcji. Najwięcej chyba piją młode dziewczyny, których narzeczeni są na froncie. Czasem ktoś wrzuci granat do lokalu, o którego właścicielu wiadomo, że uchyla się od wojska, robiąc interesy na wojnie.

Siedziałem z Bibą, do niedawna piłkarzem miejscowego klubu, a dziś właścicielem modnej kawiarenki, pociągałem rakiję w jego miłej knajpce, kiedy zabił się ten dwudziestoletni chłopak. Telewizor nastawiony był na program chorwacki, ale bez dźwięku, bo z magnetofonu leciało Mindźuszari. Kiedy ludzie się rozeszli od samobójcy, my z Bibą wróciliśmy do jego kawiarni. Patrzył smętnie na stłuczone szkło. Naprawa będzie drogo kosztować. Ten chłopak, który zbił szybę, pewnie przyjdzie następnego dnia i przeprosi. I co? I nic. Siedzimy znów nad rakiją w pustej salce, obok zaśmiewa się miejscowy Głupi Jasio, którego Biba żywi w zamian za sprzątanie. – Jeszcze kilka lat tej wojny i wszyscy będziemy tacy jak on – rzuca Biba.

Z Bogiem, Serbio

Chorwaci pogonili Serbów, Serbowie Chorwatów. Opuszczone domostwa metodycznie wysadzano w powietrze. Tak na wszelki wypadek. Gdyby nawet odwróciło się koło fortuny, to wypędzeni i tak nie będą mieli do czego wrócić. Czasem dom oszczędzono, ale założono w nim pułapki: na przykład granat umocowany na klamce. Człowiek otworzy takie drzwi i już po człowieku. Jeśli nie ma granatu, to może się okazać, że pozornie porzucona zabawka jest paskudną miną. Nigdy nie wiadomo.

W Krajinie są całe wsie-widma. Kiedyś mieszkali tu Chorwaci. Zostały ruiny i położone nie wiadomo gdzie miny. Nie zapomnę chwil, kiedy Serbowie, z którymi jechałem samochodem, zgubili drogę w takiej okolicy. Ciche przekleństwa sączyły się z ust kierowcy, wgapialiśmy się w drogę i parliśmy do przodu. Polny trakt był za wąski na zawrócenie, a manewry na porośniętym trawą poboczu mogły się okazać ostatnią czynnością, jaką przyszło nam w życiu wykonać.

Trafiają się i pokaźne wille, z których nawet nie wszystko rozszabrowano. W jednej z nich, jak mnie zapewniono – „bezpiecznej” – znalazłem w ogólnej perzynie „złote myśli” chorwackiej dziewczyny imieniem Zdravka. To było bardzo dziwne uczucie. Pamiętam doskonale, jak moją podstawówkę ogarnęło to szaleństwo: trzeba było wpisywać do opasłych zeszytów: imię, nazwisko, datę urodzenia, ulubiony kolor, kraj, hobby, itd. itd., ale najważniejsze były „inicjały sympatii”. Ileż nerwów człowiek zjadł, zanim dopadł czyjeś „złote myśli”, do których właśnie wpisała się Ta jedyna lub Ten jedyny.

Zdravka jest (była? czy żyje?) moją rówieśniczką, rocznik 1968. Wpisy pochodzą z 1984 roku. Jej sympatią był Vladimir, poznany na zabawie w Slunju, rocznik 1962. Kierowany niezdrową ciekawością i czując się po trosze, jakbym odkrywał zatopioną Atlantydę, zacząłem przetrząsać stosy nadpalonych pozostałości w willi.

1987! Vladimir pisze do Zdravki z Niemiec. Romantyczna papeteria w różyczki. „Kocham Cię jedyna moja, i będę Cię kochał do końca świata. I love you!!!”. Kolejne poszukiwania, i bingo! Książeczka czekowa banku lublańskiego z 1989 roku, wystawiona na małżeństwo Vladimira i Zdravki. Ostatnie gazety z sierpnia 1991 roku.

Obowiązkową rubryką „złotych myśli” było pytanie o ulubiony zespół muzyczny. Numerem jeden Zdravki była Riblja Čorba i jej lider Bora Djordjević, nie tylko świetny muzyk i barwna, niepokorna osobowość, ale również człowiek o dużej odwadze cywilnej. Jeszcze za życia Josipa Broz Tito Riblja Čorba nagrała piosenkę Al Capone. Jakoś tak się złożyło, że nikt z ówczesnych słuchaczy tekstu nie odnosił utworu do amerykańskiego gangstera.

Jeżeli ta dziewczyna żyje, ciekawe, co by powiedziała dzisiaj o Djordjeviciu? „Ta nacjonalistyczna świnia! Brudny spragniony krwi czetnik! Wstydzę się, że w liceum był moim ulubionym piosenkarzem”. Djordjević pomógł na starcie Mindźuszari, bardzo często przyjeżdża do Krajiny, ale jego największym „grzechem” są teksty piosenek, które teraz pisze, a które krajińscy Serbowie znają niczym pacierz.

„Zostałem sam na górze, patrzę na Sawę / ciskam do wody duszę i młodość / zwycięzca patrzy z Kalemegdanu (wzgórza w Belgradzie, na którym znajduje się grób nieznanego żołnierza z czasów II wojny światowej) / a ja jestem żołnierzem i mięsem armatnim / z Bogiem Serbio, z Bogiem... / pojęcia nie mam, czy uda mi się wrócić / czy może głową przyjdzie mi zapłacić / wyrównam wszystkie swoje rachunki / kiedy tylko dostanę się na nowy sremski front (w 1945 roku, w ciągu trzech miesięcy walk z hitlerowcami, zginęło tam 13 tysięcy partyzantów, głównie Serbów) / z Bogiem Serbio, z Bogiem... / odchodzę, żeby strzelać i ginąć / by cudze głowy ścinać, o Serbio, Serbio! / odchodzę, więc z Bogiem i cześć! / a Tobie mogę powiedzieć Serbio / z Bogiem, z Bogiem...”.

Tuż przed wybuchem wojny Franjo Tudjman prowadził tajne rozmowy z duchowym przywódcą krajińskich Serbów, nieżyjącym już dziś Jovanem Raškoviciem. Chorwaci złamali umowę i opublikowali stenogram negocjacji. Chodziło o skompromitowanie Raškovicia, który powiedział, że Serbowie są narodem szalonym, zwariowanym. Po części zamysł Tudjmana się powiódł. Superpatrioci serbscy oburzyli się okrutnie, pozycja Raškovicia uległa osłabieniu (co akurat w dłuższej perspektywie okazało się dla Chorwatów katastrofą, gdyż człowiek, którego starali się skompromitować, był o niebo bardziej umiarkowany od swych następców).

Gdy pytam Petara Popovicia, czołowego dziennikarza radia Knin, jacy są Serbowie, ten patrzy na mnie zdziwiony: – Jak to jacy? Szaleni. Święte słowa świętej pamięci Raškovicia. Jak ten dziadek w Bośni, który oczekując kolejnego bombardowania NATO, wymalował białą farbą na dachu swego domu gigantyczne Fuck you!

– Najodważniejsi ludzie, jakich znam, i najgorsi dyplomaci na świecie – mówi wyższy urzędnik Sił Ochronnych Organizacji Narodów Zjednoczonych (UNPROFOR) w Kninie, zastrzegając sobie anonimowość, zważywszy, że jego poglądy odbiegają od tych głoszonych przez szefów w Zagrzebiu i Nowym Jorku. – Przecież gdyby rozgrywali swą partię subtelniej, to mogliby dogadać się z Francuzami i Anglikami, którzy doskonale widzą, jak Niemcy prowadzą kolejną ekspansję na Bałkanach, tylko że tym razem nie wysyłając własnych dywizji, a jedynie pomagając swym przyjaciołom Chorwatom i pośrednio Muzułmanom. Serbowie nie potrafią nauczyć się od Chorwatów i Muzułmanów, że polityka polega na bezustannym zapewnianiu o swoim przywiązaniu do pokoju i robieniu w praktyce czegoś zupełnie przeciwnego. Nie, oni muszą walić między oczy, że będą walczyć z całym światem.

– Jasne – mówi Petar. – Pieprzyć cały świat. I tak wygramy.

PS. Kilka miesięcy później wojska chorwackie w wyniku kolejnej błyskawicznej ofensywy, zajęły całą Krajinę, wypędzając setki tysięcy jej serbskich mieszkańców z domu i z kraju.

Tekst po raz pierwszy ukazał się w „Polityce” 1995/23.Wojna Ducha Świętego

Alicja z krainy czarów

Dostępne w wersji pełnej

Granica na Nilu

Dostępne w wersji pełnej

Czyszczenie Ugandy ze Zła

Dostępne w wersji pełnej

Seks zakazany

Dostępne w wersji pełnej

Śmieszne pytania o zabijanie

Dostępne w wersji pełnej

Obcięte ręce, obcięte wargi

Dostępne w wersji pełnej

Pod osłoną buszu

Dostępne w wersji pełnej

Nie baw się z żołnierzami

Dostępne w wersji pełnej

Dola donosiciela

Dostępne w wersji pełnej

Duch znika i wraca

Dostępne w wersji pełnej

Dzieci i helikoptery

Dostępne w wersji pełnej

Memoriał w buszu

Dostępne w wersji pełnejSpokój i cisza, czyli wojna

Ucieczka dyrektora

Dostępne w wersji pełnej

Czyje to ziemie

Dostępne w wersji pełnej

Banyarwanda, czyli kto?

Dostępne w wersji pełnej

Hutu chcą władzy

Dostępne w wersji pełnej

Baza sępów

Dostępne w wersji pełnej

Rozśpiewani żołnierze

Dostępne w wersji pełnej

Śmierć za śmierć

Dostępne w wersji pełnej

Nikt nie chce Tutsi

Dostępne w wersji pełnej

Kto jest silnym człowiekiem?

Dostępne w wersji pełnejSzlafroki na placu Defilad

Warszawa bez białych niedźwiedzi

Dostępne w wersji pełnej

Oto Zachód

Dostępne w wersji pełnej

Świat odrażająco nudny

Dostępne w wersji pełnej

Werbunków nie przeprowadzać

Dostępne w wersji pełnej

Autobusy od Rokossowskiego

Dostępne w wersji pełnej

Co młodzież ma śpiewać

Dostępne w wersji pełnej

Pstro!

Dostępne w wersji pełnej

Zetempowcy i bikiniarze

Dostępne w wersji pełnej

Trafiła mi się amerykańska komunistka

Dostępne w wersji pełnej

Lenin na baterie

Dostępne w wersji pełnej

Wrogie napisy

Dostępne w wersji pełnej

Właściwe oblicze

Dostępne w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: