Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Milczenie matki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Milczenie matki - ebook

Kochała go, choć przez niego cierpiała. Czy teraz, kiedy go nie ma, odważy się zmierzyć z prawdą o przeszłości, by odzyskać przyszłość?

Obie go kochały. Obie ulegały mu we wszystkim. Obie ukrywały jego tajemnicę. I każda z nich opowiada o nim. Ale to dwie zupełnie inne historie…

Olivia, żona Davida, chciała tylko miłości i szczęścia dla nich i ich maleńkiej córeczki. Kochała – mimo cierpienia, upokorzeń, wstydu i poczucia winy. I milczała.

Ivy, matka Davida, nieszczęśliwa w małżeństwie, całe życie podporządkowała synowi. Wszystko mu wybaczała. Udawała, że wszystko jest w porządku. I milczała.

Teraz David nie żyje, a świat obu kobiet wali się w gruzy, tak jak starannie wznoszona przez lata iluzja idealnego męża i syna. Czy żona przerwie milczenie i odważy się zmierzyć z prawdą, która zniszczy to, co pozostało z jej rodziny? Czy zachowa sekret, który zniszczy ją? I czy matka powinna chronić swoje dziecko za wszelką cenę?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6522-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

OLIVIA

Ludzie zazwyczaj unikają rozmowy o tym, co się stało. A nawet jeśli ta konwersacyjna akrobatyka zawiedzie i temat jednak wypłynie, skupiają się wyłącznie na sygnałach ostrzegawczych… dokładnie tych sygnałach ostrzegawczych, które ja jakoś przegapiłam.

Rozumiem, naprawdę to rozumiem. Gdyby były jakieś sygnały, a ja bym je zlekceważyła, to byłaby moja wina. O wiele łatwiej obwiniać mnie niż kogoś, kto nie żyje. Skoro były ostrzeżenia, to znaczy, że całej tej sytuacji można było uniknąć – a to oznacza, że ludzie mogą się ustrzec przed czymś takim. Muszą tylko okazać odrobinę więcej czujności niż ja, biedna, głupia Olivia… Tak ślepa na to, co się działo tuż obok, w głowie jej własnego męża.

Chcę o tym rozmawiać, ale nie o żadnych cholernych sygnałach. Chcę wypowiedzieć jego imię. Wykrzyczeć je z wściekłością, wyć z rozpaczy. A przede wszystkim usłyszeć, jak mówię te słowa na głos, bez poczucia, że wprawiam kogoś, kto jest w pokoju razem ze mną, w nieznośny dyskomfort.

Mój mąż nazywał się David Wyatt Gillespie. Kiedy umarł, miał trzydzieści siedem lat. Zasiadał w radzie miasta i pewnego dnia zamierzał ubiegać się o fotel burmistrza. Przez dziesięć lat był kapitanem naszej drużyny krykieta, a na studiach grał w futbol w reprezentacji. Zawsze mówił, że gdyby nie skupił się na kończeniu studiów biznesowych, zostałby zawodowym graczem. Tu, w Milton Falls, prowadził salon samochodowy z serwisem, jedyny w mieście. Może pomyślicie, że w małym australijskim miasteczku nie ma miejsca na prestiżowy salon, ale David pokazał, że jest. Był świetny i ludzie z całej okolicy przyjeżdżali do niego po samochód, a potem do serwisu.

Miał sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu i ostatnio trochę przytył. Gęste czarne włosy nie siwiały, ale w rok przed śmiercią zaczęły się przerzedzać. Był czarujący i miał naturalny dar przekonywania, urodzony sprzedawca. Swoim niewymuszonym uśmiechem i kilkoma celnymi słowami nawet marudnego klienta przerabiał na swojego dozgonnego fana. W liceum był „tym” chłopakiem: chciały go mieć wszystkie dziewczyny, a wszyscy chłopcy chcieli być tacy jak on. Chłopak nie dla mnie, myślałam, póki nie spotkaliśmy się na studiach. Pewnego wieczoru spojrzeliśmy sobie w oczy na imprezie pełnej ludzi, jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy. Czułam się jak bohaterka romansu albo księżniczka z filmu Disneya, jakimś cudem przeniesiona do normalnego świata.

Zabawne, jak nawet wspomnienie tamtej pierwszej nocy nie jest już niewinne i czyste; skaziło je poczucie winy i niepewność. Czy wtedy zawrócił mi w głowie, bo naprawdę była między nami chemia, czy prostu chciałam, żeby tak było? Nie byłam bierną uczestniczką wydarzeń; miłość nie zwaliła mnie z nóg; ochoczo rzuciłam się w nasz związek, zanim sprawdziłam, czy to rozsądny krok. Chciałam życia jak z bajki i powtarzałam sobie, że to właśnie dostaję, nawet kiedy od dawna było jasne, że nie będzie szczęśliwego zakończenia. Nawet teraz, kiedy o nim pomyślę, boję się. David nie żyje i jestem bezpieczna, a jednak nadal się boję. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest chyba to, że go naprawdę kochałam, przynajmniej do pewnego momentu. Czasami nadal za nim tęsknię, ale zaraz łapię się na tym, że nienawidzę go z taką siłą, że mam nadzieję, że piekło istnieje i że on cierpi tak samo jak ja, tu i teraz.

Rodzice Davida mieszkają siedem domów od nas. Wyatt, jego ojciec, zazwyczaj przechodzi obok mojego domu kilka minut po szóstej rano, gdy wyprowadza na spacer ich psy, a jego matka, Ivy, pokonuje z nimi tę samą trasę po szóstej wieczorem. Jeśli akurat jestem przed domem, witają się ze mną sztywno i przyspieszają kroku. Jeśli mnie nie ma, zerkają ukradkiem na dom. Wiem to wszystko, bo często zerkam na zegarek i jeśli akurat jestem na zewnątrz, rano i wieczorem, uciekam do środka, kiedy zbliża się ich godzina. Obserwuję ich zza firanek, chcę mieć pewność, że się nie zatrzymają.

I właśnie to robię w tej chwili. Stoję przy oknie z Zoe, moją córeczką w ramionach, i wyglądam na ulicę. Ivy jest coraz bliżej. Dobrze się ubiera i o siebie dba, więc wygląda na o wiele młodszą, niż jest. Dawniej rzucała aluzje pod moim adresem, że powinnam poświęcać więcej uwagi temu, co na siebie wkładam. Zerkam na siebie – poplamiona koszulka i stare spodnie od dresu. Kiedy wróciłyśmy z Zoe ze szpitala, włożyłam tę koszulkę i zaraz ściągnęłam, bo była za ciasna, ale teraz jest zdecydowanie za luźna. Nie pamiętam, kiedy ostatnio myłam włosy upięte w niedbały kucyk. Ivy byłaby przerażona, gdyby mnie teraz zobaczyła.

Dochodzi do skrzynki pocztowej, zerka na dom jak zawsze, ale dzisiaj też się zatrzymuje. Zaskakujące, serce bije mi szybciej, dudni w całym ciele, krew huczy w uszach. Kołyszę Zoe w ramionach, a kiedy Ivy patrzy w okno, w którym stoję, cofam się odruchowo, żeby mnie nie widziała.

A to oznacza, że nie widzę jej, jak idzie przez ogród, i dzwonek do drzwi niesie się zbyt głośno po moim zbyt cichym domu. Adrenalina buzuje mi w żyłach. Rozważam, czy nie udać, że mnie nie ma, ale palą się światła, a poza tym… chyba nadal ma klucze. Ciekawe, czy też do tego nowego zamka, który David założył na krótko przed śmiercią? Chyba nie. Chyba mogę ją zignorować.

Nie zrobię tego jednak. Mój stosunek do Ivy jest równie złożony, jak do jej zmarłego syna. Brakuje mi jej, kocham ją, ale… nie jestem pewna, czy mogę jej ufać. Ivy nigdy nie dostrzegała wad Davida, nawet gdy miała je tuż przed nosem. Zakładam, że jej zdaniem to, co się stało, to tylko i wyłącznie moja wina.

Co do tego może nawet ma rację – wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju. Przecież powiedział mi otwarcie, co zrobi, jeśli od niego odejdę.

Machinalnie uciszam Zoe, tulę ją do siebie i podchodzę do drzwi. Otwieram je jedną ręką.

– Ivy – witam ją najcieplej, jak potrafię. – Co u ciebie słychać?

– W porządku – odpowiada sztywno. Podaje mi kopertę. – Ross to dzisiaj przyniósł. Od notariusza, więc pomyślałam, że zechcesz to przeczytać.

Biorę kopertę, czytam uważnie: „Wykonawcy testamentu Davida Gillespie, 15, 16 Winter Street, Milton Falls”. Ivy i Wyatt mieszkają pod 21, za rogiem, ale od kilku miesięcy Ross, nasz listonosz, regularnie decyduje, co mogę dostać, a czego nie. Część korespondencji trafia do rodziców, część do teściów, część – tutaj.

To miłe z jego strony, ale zaczyna mnie to już drażnić. Postanawiam, że pójdę na pocztę i zażądam, żeby dał sobie spokój. Może któregoś dnia wreszcie się na to zdobędę.

Z drugiej strony, urząd pocztowy jest w samym centrum miasteczka i zawsze tam pełno znajomych i gapiów, i właśnie dlatego do tej pory jeszcze się tam nie wybrałam.

Poprawiam Zoe w nosidełku, zerkam na Ivy, widzę, że wpatruje się w małą, że usta jej drgają, że chce coś powiedzieć. Drugą ręką chwytam drzwi i staram się ją spławić, mówiąc grzecznie:

– Dziękuję, że mi to przyniosłaś.

– Posłuchaj, Olivio – zaczyna. Mars na jej czole przyprawia mnie o skurcz żołądka. Widzę Davida w jej lodowato błękitnych oczach – ale widzę w nich też litość, krytykę i tę samą rozpacz, która towarzyszy mi na każdym kroku. A potem Ivy patrzy na Zoe. Boję się, że zapyta, czy może ją potrzymać, i na to jej nie pozwolę. Odruchowo mocniej obejmuję małą. – Czy ty… Nie uważasz, że już czas… że…

– Minęło dopiero kilka tygodni. – Nie daję jej do kończyć. – Jeszcze na nic nie czas.

– Zachowujesz się, jakby to się dopiero co wydarzyło. Nie wychodzisz z domu, podobno nawet nie robisz zakupów. – Rzuca te słowa leniwie, z niesmakiem, jakby to wszytko wynikało z mojego lenistwa, skazy charakteru. A to nieprawda; robię zakupy… czasami, kiedy rodzice albo Louisa mają czas, żeby iść ze mną do sklepu. Do sklepu Wyatta – Ivy zdaje sobie chyba sprawę, że niełatwo mi tam iść, nawet w towarzystwie rodziny. Poza tym nie muszę robić zakupów, bo ludzie ciągle przynoszą mi jedzenie. Zamrażarka pęka w szwach.

Ivy zaciska usta w wąską kreskę i dodaje:

– Nie możesz tak dalej. Nie tego chciałby David.

Twarz mi płonie, zamykam oczy, żeby jej nie widzieć, ale wtedy widzę Davida. Jakby tamten moment, gdy go znalazłam, został mi pod powiekami i ilekroć je opuszczam, widzę jego poszarzałą twarz i bezwładne ciało za kierownicą. Nie mam pamięci fotograficznej, więc powtarzam sobie, że z czasem ten obraz straci na ostrości, ale na razie widzę wszystko dokładnie jak tamtego dnia.

A już naprawdę najgorsze w tym wszystkim jest to, że Ivy się myli, bo tego właśnie chciał David. Jak może tego nie widzieć? A może tylko tak mówi?

Unoszę powieki i patrzę na nią. Chcę, żeby sobie poszła, więc mówię to, co moim zdaniem chce usłyszeć:

– Pomyślę o tym.

– Nie myślałaś o terapii? – pyta i już mam na końcu języka odpowiedź: Tak, myślałam i chodzę do terapeutki od żałoby, choć to akurat nie twoja sprawa, ale Ivy dodaje:

– Bo wiesz… może… gdybyś zaproponowała Davidowi terapię małżeńską, zamiast…

– Nie – rzucam krótko, twardo, ale nawet ja słyszę, że to tylko miałki pisk. Powtarzam sobie, że Ivy ma dobre intencje, ale wściekłość zapiera mi dech. Jak śmie traktować mnie z góry? Chcę wykrzyczeć jej to w twarz, ale nie umiem. Straciła syna, jedyne dziecko, swoje oczko w głowie, ale nie może mnie o nic oskarżać. Sama wiem, że to wszystko moja wina. Ledwie tak pomyślę, gniew znika i czuję już tylko to, co stanowi podstawę mojej egzystencji – znużenie i wstyd.

Ivy wbija wzrok w ziemię. Ona także wydaje się nieszczęśliwa. Nie mogę się na nią złościć, ale nie będę jej pocieszać. Mówi do mnie jak do małego dziecka, ale gdybym naprawdę była mała, powinna obdarzyć mnie współczuciem i pozwolić trwać w żałobie tyle, ile chcę, i dać choćby odrobinę wsparcia?

– Pomyślę, o tym, Ivy – obiecuję i wycofuję się za próg.

– Olivio… ja… my z Wyattem… my…

– Muszę iść, Zoe chce spać.

Zamykam za sobą drzwi. Na zamek. Najpierw dolna zasuwa – która była w drzwiach od początku, potem ta na środku, którą David zainstalował po narodzinach Zoe, żeby zatrzymać mnie w domu. I jeszcze najnowszy zamek, który sama kupiłam, kiedy po tragedii nigdzie nie czułam się bezpiecznie i robiłam co w mojej mocy, żeby poczuć się lepiej. Słucham kroków Ivy oddalających się podjazdem, a potem opieram się o drzwi i oddycham głęboko, aż odzyskuję spokój.

Patrzę na Zoe. Tylko ona dodaje mi sił. Gdyby nie ona, poddałabym się już. I może jeszcze to zrobię. Nadal najbardziej kusząca wizja przyszłości to zapaść się gdzieś w czarną dziurę.

Ale nie mogę tego zrobić, bo mam dziecko, które mnie potrzebuje.

– Chodź, skarbie – mówię do niej cicho. – Położymy cię spać.Rozdział 2

IVY

Moje życie miało wyglądać zupełnie inaczej. Miałam skończyć liceum i iść od razu na studia. Miałam pracować umysłowo – sama jeszcze nie wiedziałam, czy to miało być prawo, czy może ekonomia. Ale byłam najlepszą uczennicą w moim roczniku, pupilką wszystkich nauczycieli, odnosiłam sukcesy we wszystkich dziedzinach. Byłam także typową kujonką i aż do ostatniej klasy żaden chłopak nawet na mnie nie spojrzał.

I wtedy Wyatt Gillespie zapytał, czy w weekend pójdę z nim do kina. Był kapitanem szkolnej drużyny, i to we wszelkich możliwych dyscyplinach sportowych. Wyatt miał burzę gęstych, lekko kręconych ciemnych włosów i niebieskie oczy, które zdawały się błyszczeć, ilekroć w nie spojrzałam.

Wszystkie dziewczyny go pragnęły, a Wyatt nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, pragnął mnie. Było to najdziwniejsze, najbardziej oszałamiające przeżycie, które mnie spotkało podczas wszystkich siedemnastu lat mojego życia.

– Chodź ze mną do kina – powiedział. Wychodziliśmy właśnie ze szkoły i byłam pewna, że mówi do kogoś innego, więc puściłem to mimo uszu. – Ivy, chodź ze mną do kina.

Zmarszczyłam brwi.

– Ale dlaczego?

– Bo tego chcę – odparł i spojrzał na mnie tak, że nagle poczułam motyle w brzuchu. Myślałam gorączkowo: jakim cudem zwróciłeś na mnie uwagę? Dlaczego nie zapraszasz jednej z popularnych dziewczyn? Odpowiedziałam ciągle oszołomiona:

– Dobrze.

Nawet w obłoku pożądania i emocji, które Wyatt wniósł do mojego życia, byłam na tyle rozsądna, że wydawało mi się, że jesteśmy ostrożni. Niestety nie wzięłam pod uwagę beztroskiej, młodzieńczej płodności. Kiedy nadeszły egzaminy końcowe, wiedziałam już, że jestem w ciąży, choć zwlekałam z boleśnie szczerą rozmową z Wyattem, póki nie zdałam ostatniego przedmiotu. Powiedziałam to tak, jakby to było coś wstydliwego, budzącego niesmak: „Wyatt, chyba jestem w ciąży”. Jak się tego spodziewałam, przez dłuższą chwilę patrzył na mnie z przerażeniem, aż w końcu wymamrotał bezradnie coś w stylu: „Ojciec mnie zabije”.

Co do tego się mylił – rodzice go nie zabili, ale byli jak najbardziej oburzeni. Prowadzili miejscowy sklep, wówczas nazywał się po prostu Sklep Wielobranżowy Gillespie. Moja mama prowadziła lokalną filię stowarzyszenia kobiet, a ojciec był farmerem. To wszystko bardzo proste zawody, ale w miasteczku takim jak Milton Falls i jedni, i drudzy mieli statut lokalnych celebrytów. Koniec końców nie było dyskusji: spodziewaliśmy się z Wyattem dziecka, a więc musieliśmy się pobrać – i to najszybciej, jak to możliwe. Tego samego dnia, gdy uniwersytety opublikowały listy przyjętych, ja w urzędzie stanu cywilnego męczyłam się na naszym ślubie.

Rzecz nie w tym, że nie chciałam wychodzić za Wyatta, czy że go nie kochałam, bo kochałam. Rzecz w tym, że miałam dość oleju w głowie, żeby wiedzieć, że to dziecinna, niedojrzała miłość i skończy się wraz z fizycznym zauroczeniem. Obawiałam się, że zgaśnie i, rzeczywiście, jeszcze przed ślubem, w weselnym zamieszaniu i ciążowym stresie przestaliśmy skradać sobie ukradkiem pocałunki i chwile tylko we dwoje. Właściwie nigdy nie rozmawialiśmy. Pominęliśmy ten etap związku, od razu przeszliśmy do flirtów i pieszczot. Tak więc, gdy nagle okazało się, że jesteśmy małżeństwem i spodziewamy się dziecka, przeżyliśmy szok, gdy stało się jasne, że właściwie nic nas nie łączy. To nie tak, że Wyatt był głupi, ale był zdecydowanie prosty i takie miał też zainteresowania. Ja rozpaczliwe pragnęłam podróżować, a on nie miał nic przeciwko temu – pod warunkiem, że u kresu podróży czekał mecz, czy to piłki, czy krykieta. Ja chciałam chodzić do teatru, on do kina. Ja godzinami odważałam przyprawy, żeby własnoręcznie ugotować curry, a on wracał z pracy, podejrzliwie wciągał nosem powietrze i prosił o kanapkę. Powiedziałam, że gdy dziecko przyjdzie na świat, chciałabym pomyśleć o studiach zaocznych, on jednak już na samym początku stwierdził, że to byłaby tylko strata czasu – niby po co mi studia? Przecież on o nas zadba. W zupełności wystarczyła mu świadomość, że jego kariera ograniczy się do sklepu ojca. Nie mieściło mi się w głowie, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy z perspektywy niczym nieograniczonej przyszłości musiałam się przestawić na świadomość, że nasze małe miasteczko już na zawsze zostanie całym moim światem. Prawdopodobnie tylko jedno uchroniło mnie przed depresją w tym początkowym etapie naszego małżeństwa – poczucie, że z chaosu i szoku zrodzi się cud. Jeszcze nie wszystko stracone; jeszcze mogłam nadać życiu sens. Tym sensem będzie nasza rodzina i dziecko.

Aż do narodzin maleństwa Wyatt nalegał, żebyśmy nazwali dziecko Wyatt Junior albo Brenda, po jego matce. Nie podobało mi się ani jedno, ani drugie i chciałam nazwać je David albo Selina; miałam nadzieję, że te imiona nie obarczą go rodzinną historią rodu Gillespie już na samym początku. Po dwudziestu trzech godzinach porodu, podczas których Wyatt patrzył na mnie bezradnie, miał dość rozumu, żeby skapitulować w kwestii imienia. Tak narodził się nasz syn, David Wyatt Gillespie. Nie jestem bezkompromisowa – zgodziłam się na drugie imię. Nie tak to sobie zaplanowałam, ale ledwie go zobaczyłam, rozczarowanie i frustracja moją sytuacją zniknęły, jak ręką odjął. Póki David nie spoczął w moich ramionach, czułam, że jestem w pułapce, ale ledwo go zobaczyłam, byłam wolna. Był wspaniały. Nie byle jaki powód, żeby żyć – najważniejszy powód. Wystarczyła jedna chwila z nim przy piersi, żeby wszystko znowu nabrało sensu. Ból porodu, rozczarowanie niechcianą ciążą, niepewność związku z Wyattem – to wszystko straciło znaczenie w tej jednej, decydującej chwili.

David był moim ideałem, a jego wychowanie celem mojego życia. Rzuciłam się w macierzyństwo z pełnym zaangażowaniem, i nawet w obłędzie pierwszych bezsennych tygodni i miesięcy jego obecność w moim życiu niosła mi nie lada pociechę. Rozkoszowałam się każdym śmiechem, cieszyłam jego gaworzeniem i prosto z lekkiej depresji podczas ciąży wkroczyłam w złoty okres mego życia, czyli jego dzieciństwo.

I tak początkowo wyglądało życie naszej rodziny. Wyatt codziennie szedł do pracy do rodzinnego sklepu, jako asystent ojca, a w weekendy pochłaniał go sport, jak dawniej. Ja siedziałam w domu i budowałam swoje życie wokół syna.

I choć nie było to życie, jakie sobie wymarzyłam, nie miało to znaczenia – i tak byłam nieprzyzwoicie szczęśliwa.Rozdział 3

OLIVIA

Następnego ranka dzwonek do drzwi rozlega się tuż po ósmej. Ledwie co słyszę, wiem, kto to. Wiem też, że mu nie otworzę. Mimo to podchodzę do drzwi i kiedy zerkam przez wizjer, nasze spojrzenia spotykają się na moment. Sebastian McNiven stoi tak samo jak zawsze, ilekroć mnie odwiedza – przy drzwiach, z nieprzeniknioną twarzą, z nadzieją i zarazem zrezygnowaniem w piwnych oczach. Dzisiaj jego gęste rude włosy są jeszcze ciągle wilgotne, a broda, która ostatnimi czasy nieco wymknęła się spod kontroli, została starannie przycięta od jego wczorajszej wizyty. To mój szef i przyjaciel, najlepszy, być może jedyny. Seb jedzie do pracy. Ma na sobie strój, który pomogłam mu zaprojektować, gdy tylko przejął prowadzenie kliniki. Logo Kliniki Weterynaryjnej Milton Falls jest na jego sercu – i słusznie, bo naprawdę kocha swoją pracę.

– Livvy? Skarbie? Jesteś tam? – pyta czule. Opieram głowę o drzwi i zamykam oczy. – Liv?

Kiedy Seb stoi przy drzwiach, nadal nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Zamiast tego pukam palcami w drzwi. Jest to cichutki dźwięk, ale wiem, że jemu to wystarczy – wie, że tam jestem. Jestem tego pewna, bo robimy to niemal codziennie od kilku tygodni. Sebastian zagląda do mnie w drodze do pracy. Podchodzę do drzwi, ale jeszcze nie jestem w stanie ich otworzyć. Woła, póki nie zapukam na znak, że tam jestem. Ale nic nie mówię.

Nie mogę. Nie odezwałem się do niego ani słowem, odkąd odeszłam z pracy, wiele miesięcy temu.

– Cześć, Livvy – mówi cicho. – Jak się masz? Wpadłem tylko na chwilę, pogadać. Jeśli chcesz, żebym sobie poszedł, po prostu mi to powiedz, dobrze?

Zawsze tak mówi i wiem, że mówi szczerze. Gdybym poprosiła, żeby odszedł, odwróciłby się na pięcie i zniknął. Bo właśnie takim dobrym człowiekiem jest Sebastian McNiven.

Ale ponieważ nie proszę, żeby odszedł, siada na progu, jak zawsze. Opieram się o drzwi i słucham. Sebastian mówi i mówi, a jego niski głos nie tylko do mnie dociera, ale mnie też wypełnia, chłonę każde jego słowo. Dzisiaj opowiada o pracy tak szczegółowo, że kto inny byłby może znudzony, ja jednak rozpaczliwe pragnę bezpiecznego tematu, którym mogłabym zająć myśli. Więc choć chwilami jestem znudzona i zdesperowana, z przyjemnością słucham opowieści o tym, jak brnął przez błoto w zagrodzie z bydłem Rafe’a Thomasa, żeby dokonać sztucznego zapłodnienia, bo samochód utknąłby w błocie. I pod koniec okazało się, że nasienie zostało w klinice. Uśmiecham się leciutko, gdy przyznaje, że wczoraj siedział do późna, porządkował rachunki, bo ostatnio trochę to zaniedbał, jakby to było coś nowego. Pyta mnie o radę: suczka labrador po cesarskim cięciu nie interesuje się szczeniakami i co teraz?

Nie odpowiadam, bo też wcale tego nie oczekuje. Mimo to czeka jeszcze chwilę, zanim się żegna:

– Dobra, Livvy. Czas na mnie. Do jutra.

Odpowiadam stuknięciem w drzwi, żeby wiedział, że go słuchałam, a potem odrywam się od drzwi i obserwuję przez wizjer, jak znika.

Uwielbiam te dni, gdy odpowiada o pracy. Wtedy czuję, że powinnam najzwyczajniej w świecie otworzyć drzwi i wpuścić go do środka. Gdybym miała w domu mleko, zaparzyłabym mu herbaty z dwiema kostkami cukru, tak jak lubi. Usiedlibyśmy przy stole, a ja patrzyłabym w te jego piwne oczy i czerpałabym otuchę z jego bliskości.

Gdybym miała pewność, że jakimś cudem uda mi się kontrolować tematy poruszane w rozmowie, wpuściłabym go bez wahania, a nie ukrywała się za drzwiami. Ale czasami wcale nie mówi o pracy i wtedy wiele mnie kosztuje nawet siedzenie po drugiej stronie. Musimy porozmawiać o wielu sprawach, ale brak mi słów, żeby nawet zacząć z nim rozmowę.

Tak więc podczas jego codziennych wizyt siedzę po drugiej stronie drzwi i tęsknię za nim, chociaż jest tuż obok, i nie dopuszczam do siebie myśli, dlaczego tak jest.

Dopada mnie rutyna, którą wypracowałam niejako od niechcenia. Po wizycie Sebastiana szykuję śniadanie, siadam na podłodze z Zoe. Wnętrze wypełnia bezsensowna paplanina z telewizora, który włączam, żeby nie siedzieć w ciszy, i stawiam miseczkę z płatkami na stoliku obok, choć wcale ich nie jem. Za to piję już drugą filiżankę kawy i kiedy podnoszę ją do ust, olśniewa mnie nagle.

Już dłużej nie mogę tak żyć.

Myśl zbliża się do świadomości jak bańka mydlana, ale kiedy pęka, uderza mnie jak młot pneumatyczny. Zaskakuje mnie tak bardzo, że jeszcze przez dłuższą chwilę siedzę jak ogłuszona, zanim w ogóle odważę się zastanowić, co to konkretnie znaczy. Teraz wiem jedno – mieszkam w domu, którego nienawidzę, oddzielona od wszystkiego, co mi bliskie, barierami zarówno fizycznymi, takimi jak drzwi, i emocjonalnymi, jak żałoba. Tuż za rogiem mieszkają teściowie, na których nie mogę patrzeć. Czuję się jak w pułapce, ale czy naprawdę w niej tkwię? Czy ja naprawdę muszę tu być?

Milton Falls to mój dom. Jest tu bezpiecznie, cóż, bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Tu mieszka moja rodzina i po siedmiu latach swoistej izolacji dopiero odbudowuję relacje z rodzicami i młodszą siostrą. Potrzebuję ich w moim życiu. Do tego przyjaciele, w najgorszym wypadku znajomi i koledzy z pracy, i jeszcze Sebastian. Co więcej, wszyscy w miasteczku mnie znają i wiedzą, co mnie spotkało. Tu jestem w pewnym sensie rozpieszczana i chroniona; moja lodówka pęka w szwach i nawet wścibski listonosz jest najlepszym dowodem tej troski. Muszę tu zostać, ale nie mogę zniknąć, wtopić się w tłum.

Jak mogę zacząć od nowa, niczego nie zmieniając?

Owszem, mogłabym się wyprowadzić – może niekoniecznie do innego miasta, ale z pewnością mogłabym wynieść się z domu Davida, zostawić za sobą wszystkie związane z nim wspomnienia i stworzyć nowy dom dla Zoe, która w tej chwili śpi spokojnie na moich kolanach i która zasługuje co najmniej na matkę chociaż na tyle przytomną, żeby regularnie brać prysznic.

Myślę o tym wszystkim przez cały dzień. Dom należy teraz do mnie. Co prawda odeszłam od Davida przed jego śmiercią, ale nie zdążył zmienić testamentu, więc automatycznie wszystko po nim dziedziczę. Poleciłam prawnikowi przepisać firmę na Ivy i Wyatta, bo nie chcę nawet myśleć, jak w ogóle miałabym się nią zajmować, ale dom i oszczędności, do których dawniej nie miałam nawet prawa się zbliżyć, automatycznie stały się moją własnością. Do tej pory postrzegałam to jako przekleństwo, czułam się jak w złotej klatce. Rozważałam, czy nie przekazać wszystkich jego – naszych – pieniędzy na cele charytatywne tylko po to, żeby pozbyć się jego obecności w moim życiu. Ale teraz, kiedy całkiem poważnie myślę o nowym początku, dociera do mnie, że przynajmniej pod jednym względem los się do mnie uśmiechnął. Mam co prawda milion powodów do zmartwień, ale pieniądze nie są jednym z nich.

Nie muszę więc koniecznie wracać do pracy, żeby mieć za co żyć. Ledwie jednak ta myśl przychodzi mi do głowy, zaczynam się zastanawiać, czy powrót do pracy nie byłby jednak dobrym pomysłem. Chciałam przecież mieć pewność, że kontroluję tematy poruszane w rozmowach z Sebastianem, prawda? A cóż bezpieczniejszego niż ponownie założyć weterynaryjny kitel i ponownie pracować u jego boku? Mogłabym rozmawiać z nim jak dawniej. O poszczególnych pacjentach i ich właścicielach, a gdyby chciał zmienić temat, szybko ściągałabym to na bezpieczny grunt. Bo przecież w pracy nie czas i miejsce na…

I, na Boga, przydałby mi się pretekst do regularnych kąpieli… Wchodzę do gabinetu Davida; to jedno z pomieszczeń, które przez kilka ostatnich miesięcy omijałam szerokim łukiem. Delikatnie układam Zoe na dywanie i podchodzę do tablicy. Nadal widnieją na niej bazgroły Davida: lista rzeczy do zrobienia i luźne notatki, wszystkie dotyczą pracy i rady miasta. Zużywam sporo płynu do mycia okien, by je zmazać, ale kiedy tablica jest w końcu czysta, chwytam flamaster.

Jak nazwać moją listę? Po chwili namysłu zaczynam pisać: „Olivii Gillespie plan nowego życia”, ale waham się przy pierwszej literze nazwiska. Od lat jestem Olivią Gillespie – ale czy to kiedykolwiek naprawdę byłam ja? Właściwie dlaczego w ogóle przyjęłam nazwisko Davida? Wtedy, pamiętam, wzruszyła mnie ta tradycja. Podobało mi się, że połączy nas wspólne nazwisko, a Wyatt bezustannie opowiadał, że David przekaże rodowe nazwisko dalszym pokoleniom.

Ale teraz, gdy już wiadomo, jak się to wszystko skończyło, nazwisko Gillespie wydaje się znamieniem, piętnem własności i nagle wiem, że muszę się go pozbyć, i to jak najszybciej. Ścieram G dłonią i zamiast tego piszę:

Stawanie się Olivią Brennan:

1. Wystawić dom Davida na sprzedaż.

2. Kupić nowy dom i się do niego przeprowadzić.

3. Znaleźć żłobek dla Zoe.

4. Wrócić do pracy.

5. Adoptować psa.

Wpatruję się w listę. Punkt pierwszy budzi we mnie jedynie radość. Zacznę od tego, bo wiem, że z tym sobie poradzę. Punkt drugi, kupno nowego domu, jest przytłaczający, ale kiedy to załatwię, poczuję, że naprawdę robię postępy. Na samą myśl o żłobku dla Zoe ogarnia mnie panika, ale zdaję sobie sprawę, że musi do tego dojść. Nie rozstaję się z nią od dnia pogrzebu, wiem jednak, że wcześniej czy później to się musi zmienić.

W miasteczku są dwa żłobki – stary i nowy. Chodziłam do szkoły z dyrektorką tego nowego, Taylor Wager. Znam ją jako dobrą, troskliwą osobę. Mimo to robi mi się niedobrze, gdy tylko sobie wyobrażam, że podaję jej Zoe. Wpatruję się w córeczkę i zastanawiam się, jak na miłość boską się na to kiedykolwiek zdobędę.

A jednak to się musi wydarzyć. Nie ma szans na postęp, jeśli nie rozluźnię histerycznych objęć, w których tulę córeczkę od tragedii.

Wracam wzrokiem do tablicy. Najpierw wystawię ten dom na sprzedaż i poszukam nowego, zanim zdecyduję się na koszmar szukania opieki dla małej. Od ponad dziesięciu lat nie podjęłam samodzielnie żadnej decyzji. Muszę poćwiczyć, odzyskać wiarę w siebie. Realizując prostsze punkty z listy, udowodnię sobie, że to nie jest tylko chwilowy przypływ entuzjazmu. To będzie dowód dla tych, którzy mnie kochają, że naprawdę jestem gotowa zacząć od nowa.

A później oczywiście nadejdzie czas na krok najtrudniejszy ze wszystkich – powrót do pracy. Uśmiecham się na myśl o odrobinie normalności w moim życiu, o czymś, co zajmie moje myśli i wyrwie z wiecznych rozważań. A w miasteczku jest tylko jedna klinika weterynaryjna, więc i tak nie mam wyboru. Będzie trudno, ale nic nie będzie łatwe. Dlatego muszę mieć marchewkę przed nosem, żeby zmuszać się do kolejnego kroku. Wbijam wzrok w ostatni punkt na liście i uśmiecham się pod nosem. Własny pies; od lat o nim marzyłam. Pochylam się, podnoszę Zoe i idę z nią do tablicy.

– Popatrz, Zoe – mówię wpatrzona w listę. – Przykro mi, że ostatnio mamusia była dla ciebie niedobra, ale obiecuję ci, że zbudujemy sobie nowe, lepsze życie. Obiecuję.Rozdział 4

IVY

Kiedy David miał trzy lata, Wyatt oznajmił, że chce mieć jeszcze jedno dziecko. Początkowo odniosłam się do tej wizji entuzjastycznie; byłam zachwycona macierzyństwem. Powstrzymywało mnie tylko jedno – David. Pamiętałam intensywność tych pierwszych miesięcy i jak mało miałam czasu na cokolwiek, i to tylko przy jednym dziecku. Nie wyobrażałam sobie, jak przyjąłby fakt, że musiałby się mną dzielić z noworodkiem, jak również nie zniosłabym myśli, że David ucierpiałby przez brak mojej uwagi.

Powiedziałam więc Wyattowi, że nie chcę więcej dzieci. Był zawiedziony, ja jednak od razu wiedziałam, że to była słuszna decyzja. W kolejnych latach Wyatt co jakiś czas pytał, czy nie zmieniłam zdania, ale im starszy był David, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że powinnam skupić się wyłącznie na nim. I to właśnie robiłam.

David był jednym z tych dzieci, które wcześniej niż ich rówieśnicy osiągają kamienie milowe rozwoju. Chodzić zaczął w wieku dziesięciu miesięcy, jako dwulatek mówił już pełnymi zdaniami, od małego przejawiał wybitne zdolności matematyczne. Ledwie nauczył się mówić, od rana do nocy zasypywał mnie pytaniami „dlaczego”, które czasami doprowadzały mnie do szaleństwa. Choć chwilami jego niespożyta ciekawość przyprawiała mnie o ból głowy, w głębi duszy byłam bardzo dumna z tego, że zarazem poznaje świat i go kwestionuje.

– Mamusiu, a kto zdecydował, w jakiej kolejności są liczby?

– Mamusiu, a skąd księżyc wziął się na niebie?

– Mamusiu, dlaczego dziadek Gillespie jest stary?

– Mamusiu, a jak jedzenie zmienia się w kupkę?

– Mamusiu, a dokąd motyle lecą w nocy?

Do czwartego roku życia trzymałam go w domu. Inne matki spośród naszych znajomych już wcześniej posłały dzieci do przedszkola, ja jednak nie mogłam się z nim rozstać. Podczas nielicznych sytuacji, gdy zostawiłam go u mojej mamy, żeby coś załatwić, umierałam ze strachu o niego – za żadne skarby świata nie skazałabym się na takie męki co tydzień. Uwielbiałam, gdy przy najmniejszym niepowodzeniu – ilekroć nie mógł znaleźć ulubionej zabawki, potknął się albo przeraził go nagły hałas – rozglądał się panicznie, szukając mnie wzrokiem. A potem podbiegał do mnie, zarzucał mi na szyję tłuściutkie ramionka i przytulał się do mnie. Tak więc, zamiast wysyłać go do przedszkola, starałam się zaspokoić jego ciekawość wyprawami do biblioteki, a ilekroć udało nam się wyrwać z Milton Falls, nie zwracałam uwagi na protesty Wyatta i zabierałam syna do muzeów.

David był bystrym dzieckiem, ale też bardzo szybko wykazywał daleko posunięte zdolności motoryczne, a to niestety nie uszło uwagi Wyatta. Wkrótce godzinami grali w piłkę za domem. Cieszyłam się, że są sobie bliscy – która kobieta nie chciałaby widzieć więzi między ojcem a synem? Stałam przy oknie, obserwowałam ich z kuchni i powtarzałam sobie, że bolesny ucisk w żołądku to wcale nie zazdrość.

Wkrótce David poszedł do przedszkola. Pękał z dumy, że jest już taki duży, a ja umierałam ze strachu. Przez trzydzieści godzin tygodniowo będzie z dala ode mnie. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zmieni się nasze życie. Pierwszego ranka dosłownie roznosiła go radość. Szybko oswoił się z nowym otoczeniem, a ja przez prawie godzinę sterczałam na zewnątrz i co chwila zerkałam przez okno, żeby się upewnić, że nic mu nie jest. W końcu druga równie niespokojna matka objęła mnie serdecznie i zaproponowała kawę.

Tamtego ranka czułam, że zostawiam w przedszkolu kawałek siebie. Zdawałam sobie sprawę, że to część rodzicielstwa, ale uważałam, że ten moment nadszedł za wcześnie. Moja rola w jego życiu stawała się coraz mniejsza – i ta myśl mnie przerażała.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: