Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość dla zuchwałych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość dla zuchwałych - ebook

Mężczyźni, którzy po powrocie z wojny usiłują nauczyć się na nowo żyć w świecie salonów, i kobiety na tyle odważne, by przedrzeć się przez mury obronne ich serc, w nowym cyklu Ocaleni.


On myśli, że obowiązki ochroniarza córki księcia będą łatwe.
Ona ma dla niego kilka niespodzianek…


Ewan Mostyn, tak jak trzech jego wiernych przyjaciół i towarzyszy broni, chce zapomnieć o walce i ranach, i powrócić do spokojnego salonowego życia. Kiedy książę Ridlington oferuje mu pracę – ochronę swojej niesfornej córki – Ewan przyjmuje propozycję.
Lecz lady Lorraine nie zamierza ulec woli ojca. Ze wszystkich sił stara się unikać swojego irytująco przystojnego anioła stróża – dopóki nie wpada w poważne tarapaty. Teraz może mieć tylko nadzieję, że jej obrońca zrobi dla niej to, co robił zawsze – walczył o to, czego pragnie.


SHANA GALEN to bestsellerowa autorka wydawanych na całym świecie romansów historycznych wypełnionych zmysłowością, przygodą, tempem i dowcipem. Jej powieści zdobywają najważniejsze nagrody, m.in. RITA Award (odpowiednik filmowego Oscara dla romansu historycznego), i znajdują się w Top 10 list bestsellerów „New York Timesa” i Amazonu.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7980-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Londyn, 1816

Ewan Mostyn, trzeci syn hrabiego Pembroke, czujnym krokiem przemierzał główną salę kasyna Langleya, niby złotogrzywy lew przechadzający się po sawannie. Krążył po luksusowym salonie o ścianach pokrytych czerwono-czarnym adamaszkiem i pozłacaną sztukaterią, pod pozłacanymi kandelabrami, jakby to miejsce było jego własnością. Właściwie nie bez racji, bo rzeczywiście był jednym ze współwłaścicieli klubu. W duchu wcale jednak nie był przekonany, czy jest na swoim miejscu wśród całego tego bogactwa i kruchych bibelotów.

Krocząc po miękkich, szkarłatnych dywanach, spoglądał na klubowych krupierów, którzy nieświadomie prostowali się pod jego spojrzeniem, na kurtyzany – śmiałe kobiety, które mimo to spuszczały oczy, napotykając jego wzrok – i na klubowiczów – bogatych, wpływowych mężczyzn, którzy starali się nie zwracać na siebie jego uwagi.

Chyba że byli głupcami, jak ci dwaj, do których właśnie się zbliżał.

Charles Langley grzecznie poprosił anemicznego synalka księcia Suffolk o opuszczenie klubu. Smarkacz zaciągał coraz wyższe długi, a jego pijackie wyczyny stawały się męczące. Ponieważ odmówił wyjścia, wezwano Ewana, żeby rozwiązał problem.

Ewan nie lubił problemów.

– Jest moja na całą noc – ogłosił butnie syn Suffolka, uderzył jakiegoś mężczyznę w klatkę piersiową i przyciągnął do siebie wymalowaną ladacznicę.

Jego przeciwnik był nieco starszy i nieco bardziej trzeźwy.

– A ja mówię, sir, że zapłaciłem już za wdzięki tej damy. Puść ją, proszę, i zmykaj do domu, do taty.

Wysoka, umięśniona postać Ewana wyrosła między przeciwnikami. Skrzyżował ręce na piersi. Starszy mężczyzna otworzył szeroko oczy, a jego brwi niemal podjechały pod płową grzywkę.

– Sir – odezwał się pośpiesznie. – Ja… ja bardzo przepraszam za zamieszanie. Mamy tu małą sprzeczkę z lordem Pincoch.

Spojrzenie Ewana ominęło go i skupiło się na synu księcia. Rozmowy wokół nich przycichły albo całkiem umilkły.

– Zjeżdżaj – powiedział Ewan. Nie był gadatliwy, co oznaczało, że jeśli już coś mówił, należało się liczyć z jego słowami.

Pincoch był zbyt zawiany, by zrozumieć, co mu grozi.

– Wyjdę, kiedy będę miał na to ochotę. Do cholery, nie będzie mi rozkazywał byle półgłówek, co ma więcej siły niż mózgu.

Ewan poczuł, jak zaciskają mu się szczęki. Nie traktuj tego osobiście, napomniał się w duchu. Ale już było za późno. Wezbrał w nim zadawniony gniew. Z trudem mógł nad nim zapanować. Jego twarz nie zdradzała wewnętrznej walki, więc pewnie dlatego smarkacz zatoczył się w jego stronę, ciągnąc za sobą dziewczynę.

Ewan szybko ocenił sytuację. Przyjaciele chłopaka stali z tyłu, niepewni, jak się zachować. Starszy mężczyzna też miał swoich stronników. A dziewczyna z trudem oddychała w mocnym uścisku Pincocha. Sytuacja była jasna, chociaż Langley będzie pewnie narzekał z powodu szkód. Ale prędzej by piekło zamarzło, niż Ewan pozwoliłby komuś wyzywać go od półgłówków i odejść bez poważnych szkód na ciele.

Z szybkością nietypową dla tak potężnie zbudowanych ludzi chwycił Pincocha za rękę i wykręcił ją na plecy. Tamten natychmiast puścił dziwkę, która upadła na kolana i gorączkowo chwytała powietrze. Pincoch wrzasnął o pomoc. Na ten sygnał jego kumple, pijani tak jak on, rzucili się do walki. Cała czwórka skoczyła na Ewana, który uderzył ciałem Pincocha w pozłacane lustro, a drugą ręką chwycił jednego z napastników za gardło i odrzucił do tyłu.

Starszy mężczyzna chwycił kobietę i pociągnął ją pod kryty zielonym pluszem stół, gdzie już schroniło się kilku innych klubowiczów. Ci, którzy nie zdążyli tego zrobić, natychmiast pożałowali swojego wyboru, bo jeden z przyjaciół Pincocha rzucił w Ewana krzesłem. Trafił w plecy, a olbrzym mruknął coś z irytacją. Nie puszczając pierwszego przeciwnika, odwrócił się w sam czas, żeby zobaczyć, jak nadlatuje drugie krzesło. Wyciągnął rękę, złapał je w powietrzu i odrzucił. Uderzyło w stolik do faro i przewróciło go razem z krzesłami i żetonami.

Pozbawieni krzeseł stronnicy Pincocha sami ruszyli do ataku. Ewan puścił w końcu ich przywódcę, a kiedy ten upadł na ziemię, postawił mu nogę na piersi, by go unieruchomić. Oswobodziwszy w ten sposób ręce, wymierzył solidny cios prawą pięścią, a lewą trzasnął jednego z napastników w plecy. Coś trzasnęło, ale nie miał czasu, by sprawdzić co to, bo już rzucił się na niego następny z nich. Uderzył go w szczękę, więc zirytowany Ewan zdzielił go prosto w brzuch, a gdy się zgiął, wpakował mu łokieć w gardło. Kiedy nieszczęśnik upadł na ziemię, charcząc, by złapać powietrze, kolejny ryzykant wykorzystał wolne miejsce i zatańczył przed Ewanem, jakby to był bokserski sparing. Ten miał ochotę przewrócić oczyma. Co on sobie wyobraża, że jest jakimś Gentlemanem Jacksonem czy innym znanym zawodnikiem? I to wobec Ewana, który na bokserskim ringu czuł się jak u siebie w domu. Jego przeciwnik tańczył, zamiast się bić, więc kiedy skupił się na serii efektownych kroczków, Ewan wymierzył mu lewy sierpowy w szczękę.

Ukrywając zadyszkę, rozejrzał się po sali.

– Ktoś jeszcze?

Nikt się nie ruszył.

Skwitował to skinieniem głowy, wziął pod ramiona bezwładnego Pincocha i wyciągnął go z sali, mijając potrzaskane stoły i krzesła, rozbite lustro i marmurowy posąg.

Skrzywił się. Posąg był nowy, więc pewnie Langley powie mu za parę godzin, co o tym myśli. Lokaj otworzył drzwi klubu i Ewan wyrzucił Pincocha na ulicę.

Odwrócił się i zobaczył, że kilku klubowiczów wkłada płaszcze i peleryny, żeby odejść.

Tego tylko brakowało, by klubowicze zaczęli odchodzić ze strachu przed gwałtownością Ewana. Psiakrew. Nic nie potrafił zrobić dobrze. Podjął się pracy klubowego ochroniarza, ale ciągle popełniał jakieś omyłki. Wystarczy, że rozbił ten cholerny posąg. Nie zamierzał więc pozwolić na masowy odpływ klientów. Stanął w drzwiach i pokazał palcem na stoły do gry.

– Wracajcie.

– Ale ja… – Mężczyzna, który właśnie włożył bobrowy cylinder, podsunął się w stronę drzwi.

Ewan wskazał najpierw na niego, a potem na salon, a mężczyzna musnął dłonią swoją szyję.

– No właściwie… skoro nalegasz, może rozegram ze dwie partyjki.

Wrócił do salonu, a za nim reszta klientów.

Tylko jeden nie ruszył się z miejsca. Chyba niedawno przyszedł. Wyglądał, jakby nie miał ochoty ani wracać do gry, ani wychodzić z klubu. Zamiast tego oparł się o laskę i przechylił głowę. Był szczupły, wysoki. Nie tak jak Ewan, ale wyższy niż przeciętnie. Miał ciemne włosy pod bobrowym cylindrem. Jego peleryna była z doskonałej tkaniny, a hebanowa laska miała srebrną rączkę i końcówkę.

– Mam przyjemność z synem hrabiego Pembroke, prawda? – zapytał.

Ewan z rezygnacją oparł się o futrynę, patrząc, jak lokaje witają klubowiczów i biorą od nich wierzchnie okrycia. Niektórzy ludzie lubią mówić. Ewan dawno się przekonał, że wcale nie trzeba im odpowiadać.

– Jesteś trzeci z kolei czy czwarty? Wiem, że masz też siostrę. Na pewno nie jesteś spadkobiercą hrabiego ani też drugim synem. Znam ich dobrze. Ty jesteś ten żołnierz.

Wzrok Ewana przemknął po twarzy mężczyzny, a potem, by ukryć zainteresowanie, skupił się na świecy migocącej w kandelabrze nad stołem przy którym goście grali w pikietę.

– Nieważne. Słyszałem, że siły ci nie brak. Na wojnie biłeś się w oddziale podpułkownika Dravena.

Ewan nie spuszczał wzroku ze świeczki. To był azupełnie zwyczajna świeczka, która dymiła i walczyła, by nie zgasnąć. W tym świecie nawet taki ogarek musiał się trudzić, żeby dalej płonąć, żeby go całkiem nie zdmuchnęli.

– Teraz, gdy cię zobaczyłem, nie dziwię się, że przeżyłeś tę wojnę – mówił dalej mężczyzna, jakby prowadzili rozmowę. – Jesteś niezwykle silny. I nie lubisz, żeby cię wyzywali od głupców.

Ewan gwałtownie odwrócił głowę ku mężczyźnie, który uniósł dłonie do góry.

– W żadnym razie nie uważam, że jesteś głupi. Trzeba mieć naprawdę dobrze poukładane w głowie, żeby wyjść cało z wojny z Napoleonem. Szczerze mówiąc, chcę ci zaproponować pracę.

Ewan zmrużył oczy, nieco rozczarowany. Nie pierwszy raz oferowano mu zajęcie – w cyrku albo na ringu bokserskim.

Kobiety chciały go mieć jako płatnego kochanka. Ale jemu podobało się u Langleya. Zadowolony był z niewielkiego dochodu, jaki przynosiły mu udziały w klubie, i wydawał niewiele na czynsz, bo wynajmował pokój na drugim piętrze. A ponieważ jego ojciec nie zniżyłby się do odwiedzenia szulerni, Ewan nie musiał się obawiać, że on albo ktoś z rodziny złoży mu niezapowiedzianą i niemile widzianą wizytę.

– To nie jest najlepsze miejsce na rozmowę o takich sprawach – powiedział mężczyzna. – Czy mógłbyś przyjść do mojej rezydencji? – Wyjął wizytówkę ze srebrnego etui i podał ją Ewanowi.

Ewan ledwie musnął ją spojrzeniem. W przedsionku było za ciemno, żeby ją przeczytać. Wsunął ją do kieszeni.

– Dobrze. W takim razie zapraszam pojutrze o dziesiątej, jeśli jesteś zainteresowany. To uczciwa praca i szczodrze ci za nią zapłacę. Na spotkaniu powiem w szczegółach, o co chodzi.

Ewan odsunął się, przepuszczając mężczyznę. Lokaj otworzył drzwi, a ulicę zalało żółtawe światło i hałaśliwe odgłosy gry w karty. Kiedy Ewan został sam, wyjął wizytówkę i podszedł z nią do światła.

– Rrr…iii…d – literował powoli, wpatrując się w jedno ze słów. – Rid. – Litery tańczyły i przesuwały się na boki, aż zabolała go głowa. Wsadził wizytówkę z powrotem do kieszeni i znowu skrzyżował ramiona na piersi.

Kiedy wyszedł ostatni klient, a słońce podniosło się nad horyzontem, Ewan zrobił ostatni obchód klubu. Pokojówki zamiatały i sprzątały. Miłe dziewczyny. Uśmiechały się do niego, gdy przechodził. Ruszył w stronę kuchni. Kolejnym plusem mieszkania w klubie było jedzenie. Od kiedy pamiętał, zawsze miał wilczy apetyt.

W kuchni już czekał talerz przyszykowany przez panią Watkins. Górę jedzenia przykrywała gruba, posmarowana masłem kromka chleba.

– Proszę, panie Mostyn – powiedziała, wycierając dłonie w fartuch. – Niech pan siada. Mam jeszcze ziemniaczki i gulasz.

Kuchnia była przytulna i ciepła. Usiadł, a krzesło zatrzeszczało pod jego ciężarem. Pociągnął solidny łyk ze stojącego przed nim kufla ale. Nie rzucił się jednak na jedzenie jak zwykle. Zamiast tego sięgnął do kieszeni, wyjął wizytówkę i położył ją na stole. Nie schodziła mu z myśli.

Kucharka zmarszczyła brwi i wzięła bilecik do ręki. Pomywaczka, myszowata dziewuszka, która miała nie więcej niż czternaście lat, strachliwie spoglądała na niego, szorując garnki. Kucharka podniosła kartkę do okrągłej twarzy, czerwonej i lśniącej od gorąca.

– To wizytówka księcia Ridlingtona.

Położyła dłoń na sercu. Potem odłożyła wizytówkę i wskazała na nią palcem.

– Widzisz? Tu jest napisane „Jego Wysokość Książę Ridlington”.

Ewan powoli pokiwał głową. Był zdziwiony, że książę potrzebuje jego usług. Czyli nie chodziło tylko o wykorzystanie jego siły. To mogła być jakaś sensowna praca. Ewan wskazał pozostałe słowa.

Kucharka odwróciła bilecik i spojrzała na niego jeszcze raz.

– To jego adres. Berkeley Square 2.

– Dziękuję. – Zaintrygowany Ewan włożył wizytówkę z powrotem do kieszeni. Teraz mógł zająć się posiłkiem. Matka chybaby zemdlała, widząc, jak je. Ale dawno już nie żyła, a dla pani Watkins liczyło się tylko, że jedzenie mu smakuje. Mało ją obchodziło, czy używa odpowiednich sztućców i wyciera usta serwetką.

– Ciekawe, dlaczego książę Ridlington dał ci tę kartę – powiedziała kucharka, przecierając stół, choć i tak był czysty. – Boję się, że chce cię nam ukraść.

Ewan też był tego zdania, ale nie chciał otwarcie okazywać zainteresowania. Wzruszył ramieniem, a potem dołożył sobie kartofli.

– Pewnie nadajesz się do czegoś lepszego niż to. – Wskazała gestem kuchnię, jedną z najładniejszych, jakie widział w życiu. – Twój ojciec też pewnie mógłby ci znaleźć robotę.

Właśnie dlatego nie chciał okazywać zainteresowania. Takie rozmowy zawsze prowadziły do tego samego, i wcale mu się to nie podobało. Każda wzmianka o jego ojcu sprawiała mu przykrość. Zwyczajowo trzeci z kolei syn zostawał albo wojskowym, albo duchownym. Ewan zrobił swoje dla kraju. Po klęsce Napoleona sprzedał patent kapitański i odszedł z wojska, nie oglądając się za siebie. Ojciec pewnie chciałby, żeby Ewan zginął na wojnie, ale on przeżył. I za żadne skarby nie zamierzał wracać do wojska.

Kariera duchownego byłaby po prostu śmieszna. Ewan nie był nawet w stanie czytać Biblii, a co dopiero stawać co niedzielę przed wiernymi i marudzić na ten temat. Gdyby Bóg chciał go w swoim kościele, powinien dać mu więcej rozumu.

Ewanowi bardzo odpowiadała praca u Langleya. Wprawdzie miał pieniądze, które zarobił w armii i ze sprzedaży patentu oficerskiego, ale pracował, żeby mieć coś do roboty, a dodatkowy zarobek też się liczył. Trochę nie pasował do tego miejsca, ale przez całe życie odstawał od wszystkich. Nigdzie nie czuł się u siebie – poza Klubem Dravena.

Przełknął ostatni kęs, skinął głową pani Watkins i odniósł talerz pomywaczce. Potem, pochylając głowę, żeby nie uderzyć we framugę drzwi, wyszedł z kuchni i ruszył na zaplecze klubu, przechodząc przez pokoje pełne pozłacanych luster, mahoniowych stolików, czerwonych aksamitnych foteli i kanap. Matka powiedziałaby, że to kiczowate, ale jemu nawet podobały się te meble. Kiedy upewnił się, że wszystko jest w porządku, ruszył na górę, do swojego pokoju. Otworzył drzwi niewielkim kluczykiem, wszedł i zamknął je za sobą.

Usiadł na łóżku, zdjął buty i surdut, położył wizytówkę Ridlingtona na podłodze i rzucił się na łóżko. Oprócz tego sprzętu w pokoju były tylko szafa i umywalka z miednicą. Niewielkie okno było zasłonięte czarną tkaniną, żeby nie wpadały przez nie promienie słońca. Nie było tu ani książek, ani papierów, ani żadnych osobistych pamiątek. Białych ścian nie zdobił ani jeden obraz.

Podobał mu się ten prosty pokój. Nic go tu nie rozpraszało, nic nie pobudzało gonitwy myśli. Zamknął oczy i zasnął.

Obudził się po kilku godzinach, bo zaburczało mu w brzuchu. Postanowił zejść do kuchni i wziąć sobie chleba z zimnym gulaszem, ale kiedy opuścił stopy, trafiły na wizytówkę Ridlingtona. W dalszym ciągu nie miał pojęcia, co robić, ale była taka osoba, która będzie to wiedziała. I wszystko mu powie. Neil Wraxall zawsze wszystko wiedział.

Pewnie jest już w klubie.

Ewan rozebrał się, umył i włożył lepszy surdut. Fularu nie zawiązał. Nie lubił mieć niczego na szyi. Zresztą klub nie wymagał fularu. Klub nie wymagał niczego, poza przynależnością do oddziału specjalnego podpułkownika Dravena.

Oddziału samobójczego, jak go przechrzcił Neil.

Ci, którzy przeżyli, nazwali sami siebie spisanymi na straty Straceńcami, albo Dwunastką Dravena. A Ewana nazywali Obrońcą.

Mógł pojechać tam dorożką, ale popołudnie było słoneczne, choć dziwnie chłodne jak na tę porę roku, a z klubu Langleya na rogu Piccadilly i St. James było zaledwie parę kroków na King Street. Poza tym lubił przechodzić obok sklepu jubilera Boodlesa. Wiekowi lordowie, którzy kuśtykali wśród gablotek, zawsze przyspieszali kroku na jego widok.

Niewiele uszedł, kiedy obok niego przemknęła brązowo-biała smuga i wybiegła na ulicę, na której o tej porze tłoczyły się powozy i dostawcze furgony. Stworzonko o mało nie zginęło pod kopytami konia ciągnącego wóz pełen towarów. Odskoczyło od wielkich nóg, ominęło koła i zamarło ze strachu na środku ulicy.

– Uwaga! – krzyknęła jakaś kobieta i w tej samej chwili wpadła na niego.

Tylko że była drobna, a on potężnie zbudowany, więc to ona zachwiała się na nogach. Pewnie by jej pomógł odzyskać równowagę, gdyby nie to, że popędziła prosto na ulicę.

Ewan z niedowierzaniem patrzył, jak wbiega prosto pod dyliżans zaprzężony w czwórkę koni, którego stangret wyraźnie dał im swobodne wodze. Spojrzała na rozpędzony powóz, ale zamiast wrócić na trotuar, skoczyła prosto pod jego koła i złapała na ręce biało-brązowe futrzaste stworzenie. Oboje czekała pewna śmierć.

Ewan nie zastanawiał się ani przez chwilę. Po prostu zadziałał. Serce zabiło mu mocno w piersi, którą nagle ścisnęło napięcie. Skoczył na ulicę i dwoma wielkimi krokami znalazł się obok kobiety. Szarpnął ją z drogi rozpędzonej czwórki koni. Poczuł na plecach ich ciepłe oddechy, gdy wypchnął ją na bezpieczny chodnik po drugiej stronie ulicy.

Serce biło mu boleśnie o żebra z przerażenia graniczącego z paniką. Otarli się o śmierć. Zatłoczona ulica St. James zmieniła się na moment w krwawe pole bitwy. Zamiast stuku kopyt usłyszał strzały. Zamknął oczy i uspokoił oddech. Potem odepchnął od siebie wspomnienie i wrócił do teraźniejszości.

Ale ręce wciąż mu się trzęsły.

Popchnął ją trochę za mocno, aż upadła na kolana. Pewnie będzie ją musiał błagać o wybaczenie, choć tak naprawdę to ona powinna paść mu do nóg z wdzięczności. A ona, zamiast spojrzeć na niego choćby z szacunkiem, warknęła:

– O mało co nie zgniotłam Wellingtona.

Ewan rozejrzał się najpierw na prawo, potem na lewo, ale księcia i generała nigdzie nie było widać. Zdziwiony popatrzył na kobietę. Wskazała na kudłate stworzenie.

– Mojego pieska. Tak mnie pan mocno popchnął, że o mało go nie zgniotłam.

Aha. Czyli pies miał na imię Wellington, a ona miała do Ewana pretensję, że spowodował zagrożenie dla tego zwierzaka. Spochmurniał. Może miał ją jeszcze przepraszać, że właśnie uratował jej życie i przy okazji ocalił to stworzenie? Pewnie cała ta sytuacja na moment ją oszołomiła.

– Wybiegła pani na ulicę – wyjaśnił. Nie musiał dodawać, że ulica była ruchliwa i niebezpieczna.

Machnęła ręką lekceważąco, jakby to, że o mało co nie zginęła pod kopytami i kołami, było nieistotnym drobiazgiem.

– Wellington wysunął mi się z obroży w Green Parku. Przybiegłam tu za nim.

To wyjaśniało, dlaczego znalazła się na St. James, gdzie kobiety rzadko się pojawiały, i dlaczego piesek biegł tak szybko. Nie wyjaśniało natomiast, dlaczego nie raczyła mu podziękować za ratunek, ale nie od dziś wiedział, że kobiety są dziwne i trudne. Wziął ją za ramię i pomógł jej wstać. W tej samej chwili zorientował się, że raczej powinien jej oferować swoje ramię i poczekać, aż je przyjmie, ale już było za późno.

– Gdzie pani mieszka?

Teraz ona z kolei spochmurniała. Miała jasnozielone oczy pod delikatnie zarysowanymi brwiami, które właśnie ściągnęła, zakłopotana. Zamrugała.

– Nie, tylko nie to. Nie może pan odprowadzić mnie do domu. Wygląda pan jak jakiś Wiking albo nordycki bóg. Moja matka… Lepiej nie mówmy o tym, co moja matka zrobiłaby w takiej sytuacji.

Ewan skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nią z góry. Ta poza zwykle doprowadzała przedstawicielki słabej płci do łez. Ale ta akurat przedstawicielka tylko pokręciła głową z uporem.

– Moja pokojówka pewnie załamuje ręce w parku. Muszę do niej wrócić.

Nie miał okazji przyjrzeć jej się bliżej, ale teraz zauważył, że jest ubrana w elegancką suknię i spencerek, teraz ubłocone i pokryte włosiem kudłatego stworzenia. To wyjaśniało, dlaczego nie okazywała wdzięczności. Znał takie damy. Na wszystkich patrzyły z góry. Tym razem podał jej ramię. Spojrzała na nie z przerażeniem.

– Chce pan, żeby matka całkiem zabroniła mi wychodzić z domu? – spytała.

Ewan nie miał pojęcia, co odpowiedzieć na to pytanie, więc po prostu stał nieruchomo, z wyciągniętą ku niej ręką. Odepchnęła ją, a raczej pozwolił, żeby ją odepchnęła.

– Dziękuję, ale nie, sir. Nie ma takiej potrzeby, wrócę sama. A jeśli napotkam jakieś trudności, Wellington mnie obroni.

Spojrzał na pieska. To maleństwo nawet pchły by nie przestraszyło.

– Do widzenia – dodała, tuląc pieska w ramionach, jakby to było dziecko. Była kompletnie pomylona. Tylko w ten sposób można było wyjaśnić jej obłąkane zachowanie.

A może po prostu była kobietą. Nawet nie próbował ich zrozumieć. Od tego był Rafe.

Pomylona dama odmaszerowała. Dzięki Bogu, rozejrzała się uważnie, zanim przeszła przez ulicę, a potem zniknęła między ulicznymi sprzedawcami po drugiej stronie. Mógł za nią pójść, ale chyba tylko po to, żeby chronić wszystkich, którzy staną jej na drodze.

Spoglądał za nią przez dłuższą chwilę, a potem ruszył przed siebie. Reszta spaceru upłynęła bez większych zakłóceń. W drzwiach do klubu spotkał wychodzącego Jaspera, jednego z najlepszych tropicieli, jakich znał. Obok stał Porter, gospodarz klubu, wysoko unosząc siwą głowę.

Dwaj byli żołnierze zatrzymali się na schodach i skinęli na powitanie głowami. Twarz Jaspera pokrywały straszliwe blizny, pamiątka po zasadzce, która kosztowała oddział Dravena dwóch ludzi. Miał na włosach przepaskę z czarnego jedwabiu i umocowaną do niej maskę, która zakrywała pół okaleczonej twarzy.

– Szukasz Wraxalla? – zapytał Jasper.

Ewan skinął głową.

– Właśnie skończył szamać.

Jasper był płatnym tropicielem przestępców i często przebywał wśród złodziei i kryminalistów. Nieraz w rozmowach wtrącał slangowe zwroty. Mówił złodziejskim żargonem tak płynnie, jakby urodził się w slumsach, a nie w jednej z najstarszych arystokratycznych rodzin w Anglii.

Na wzmiankę o szamaniu – czyli jedzeniu – Ewan poczuł głód. Czy kuchnia klubowa wciąż była czynna, czy też przegapił posiłek i będzie musiał czekać do kolacji?

Jasper poklepał go po ramieniu.

– Zawsze miałeś wilka w brzuchu, Obrońco. Nawet jeśli zupy już nie ma, kucharka zawsze ma na podorędziu przegląd tygodnia.

Ewan skrzywił się. Nie przepadał za gulaszem z resztek. Tropiciel klepnął go w ramię i ruszył w dół po schodach.

– Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że przychodzisz tu tylko po to, żeby się najeść.

Było w tym sporo prawdy. Gdyby w klubie nie podawano jedzenia, Ewan pewnie pojawiałby się w nim dużo rzadziej.

Wszedł. Majordom zamknął za nim drzwi.

– Cieszę się, że znów pana widzę, panie Mostyn – powiedział z godnością starszy pan. – Życzy pan sobie pójść najpierw do jadalni?

Ewan przytaknął ruchem głowy.

– Świetnie. Proszę za mną.

Choć Ewan trafiłby tam z zamkniętymi oczami, ruszył za Porterem przez wykładany boazerią przedpokój oświetlony wielkim kandelabrem. Pod ścianą stała zbroja, a naprzeciw niej wisiały dwa szkockie miecze. Sądząc po wystroju, wśród członków klubu spokojnie mógłby się znaleźć Henryk VIII. Ale uwagę Ewana zawsze przyciągał jeden przedmiot, który budził w nim uczucie melancholii. Była to wielka tarcza umocowana na ścianie naprzeciw drzwi. Przecinał ją na pół wielki średniowieczny miecz, którego rękojeść ukształtowano w heraldyczny kwiat lilii, czyli _fleur-de-lis_, jak mu to kiedyś wyjaśnił Neil. Z jelca spoglądała na niego czaszka. Na obramowaniu tarczy widniały mniejsze heraldyczne lilie, na pamiątkę poległych Straceńców, tych, którzy nie wrócili z wojny. Członków klubu, którzy byli tu obecni tylko duchem.

Szedł powoli za majordomem, który kuśtykał na drewnianej nodze, stukającej po lśniących deskach podłogi. Kręcone schody wyłożone błękitnym chodnikiem doprowadziły ich w końcu do eleganckiej jadalni, również wykładanej boazerią. Niski, bielony sufit przecinały grube, drewniane belki. Na dwóch ścianach lśniły kinkiety, a w olbrzymim kominku na trzeciej huczał ogień. Na biesiadników czekały cztery okrągłe stoły przykryte białym płótnem i zastawione srebrami. Przy piątym siedział Neil Wraxall zwany Wojownikiem, wpatrując się w kieliszek wina. Neil lubił porządek. Porządek i wydawanie rozkazów. Jadał w klubie cztery razy w tygodniu, zawsze dokładnie w południe. Siadywał przy tym samym stole, na tym samym krześle. Nikt nie odważyłby się go zająć, jeśli był choć cień szansy, że Neil może się pojawić na sali. A gdy przychodził niespodzianie, gość zajmujący krzesło zmieniał miejsce bez pytania. Wszyscy służyli pod majorem Wraxallem wystarczająco długo, by wiedzieć, że choć potrafił być elastyczny, gdy sytuacja tego wymagała, zdecydowanie wolał rutynę i przewidywalność.

Na widok Ewana Neil podniósł wzrok. Porter zatrzymał się w progu, czekając na znak od faktycznego dowódcy Straceńców. Kiedy ten spojrzał na puste krzesło po swojej prawej stronie, Porter podprowadził tam Ewana i odsunął je dla niego. Ewan zajął miejsce.

– Wina, proszę pana?

Ewan skinął głową.

– I kolację też, panie Mostyn?

Ewan spojrzał na Portera, jakby ten go pytał, czy ma ochotę zostać przebity bagnetem.

– Świetnie. Zaraz przyniosę pierwsze danie. Dolać jeszcze wina, panie Wraxall?

Wojownik spojrzał na Ewana.

– Będę go potrzebować?

Ewan wzruszył ramionami.

Neil pokręcił głową.

– Nie, dziękuję, Porter.

Ewan nie był pewny, ile Neil pił poza klubem, ale w towarzystwie Straceńców zawsze się ograniczał. Kiedyś zwierzył mu się, że zawsze trzyma przy łóżku butelkę dżinu, który pomaga mu się uporać z dygotem, trapiącym go, gdy budzi się ze snów o walce. Ewan dobrze wiedział, o co chodzi. Każdy z nich miewał senne koszmary wywołane okropnościami wojny. Budzili się w nocy z krzykiem na wspomnienie strasznych rzeczy, jakich dopuścili się w walce.

Dla Ewana realia londyńskiego życia powoli przyćmiewały wspomnienia przemocy i bitew. Podejrzewał, że w przypadku Neila było jednak inaczej. Neil chyba w dalszym ciągu walczył każdej nocy, jakby chciał zmienić bieg wydarzeń.

Długą chwilę siedzieli obok siebie w życzliwym milczeniu, które zakłócał tylko trzask płonących na kominku polan. Podczas wojny z Napoleonem spędzili na kontynencie niejedną taką noc. Kilkunastu mężczyzn stłoczonych wokół ognia. Wszyscy wiedzieli, że następnego ranka czeka ich spotkanie ze śmiercią, i byli gotowi na to poświęcenie, dla króla i dla kraju. Ewan wiedział, że jeśli przyjdzie mu umrzeć, chciałby mieć u swego boku Neila. Ufał mu bezgranicznie i szanował go tak samo jak Dravena. Kiedy byli w wojsku, zawsze mogli liczyć, że Rafe Beaumont przerwie swoją frywolną gadaniną przedłużające się milczenie albo napięcie. Teraz Ewan żałował, że nie wie, co powiedzieć, by ulżyć przyjacielowi w bólu. Słowa nigdy nie przychodziły mu łatwo. Wyglądało na to, że Neil też sobie z nimi nie radzi.

– Co nowego? Spuściłeś komuś zasłużone lanie? – spytał w końcu Wojownik, tonem bardziej przypominającym rozkaz niż pytanie. Jego słowa zawsze brzmiały jak komendy albo polecenia.

Ewan uśmiechnął się na wspomnienie smarkacza z poprzedniej nocy.

– To dobrze – skwitował to Wraxall. – Nie trać formy. Złóż mi raport o Langleyu. Powinienem go odwiedzić.

– Ucieszy się – odpowiedział Ewan.

Neil skrzywił się lekko.

– Nie wątpię. Zawsze we wszystko przegrywam. Ale każę Stratfordowi, żeby poszedł ze mną. Wtedy będę miał szansę.

Stratford był najlepszym strategiem wśród Straceńców.

Ewan spochmurniał na myśl, że Langley może ponieść stratę. Ale Neil na pewno nie poszedłby grać do Langleya. Nie lubił ani świateł, ani wesołości.

Porter przyniósł zupę migdałową dla Ewana i dolał mu wina. Ewanowi znowu zaburczało w brzuchu, ale przypomniał sobie o wizytówce. Na kontynencie nieraz zawierzał Neilowi swoje życie. Więc teraz też mógł mu zaufać i zapytać, czy warto spotkać się z księciem Ridlingtonem. Położył kartonik na stole i podniósł łyżkę do ust.

Wraxall obrócił wizytówkę w dłoniach.

– Książę Ridlington? Czego on chce?

Ewan pociągnął łyk wina i spojrzał mu w oczy, jakby mówił: „A czego ludzie zwykle chcą od Obrońcy?”

Neil zabębnił palcami po stole, pewnie układając sobie w głowie gotowy raport.

– To porządny człowiek. Nie znam go zbyt dobrze, ale nie słyszałem, żeby mówiono o nim coś złego. Mam spytać pozostałych, co o nim wiadomo?

Łyżka Ewana zawisła w pół drogi do ust. Czy właśnie o to chodziło? Czy chciał się dowiedzieć, co to za człowiek, zanim posłucha jego oferty? Skinął głową.

– Dziś mam coś innego do roboty, ale wkrótce przyślę do ciebie Beaumonta z informacjami. Pewnie nie ma żadnego zajęcia, a to zlecenie powstrzyma go od pakowania się w kłopoty.

Ewan uniósł brew. U Langleya też można było napytać sobie biedy, a Rafe Beaumont przyciągał kłopoty jak magnes. Mimo to, doceniał troskliwość swego kolegi. Większość ludzi przysłałaby wiadomość na piśmie, ale Wraxall doskonale wiedział o jego kłopotach z czytaniem, choć nigdy nie rozmawiali o tym otwarcie. Pewnie miał też ochotę trochę porządzić Beaumontem, bo lubił wydawać polecenia.

Resztę wieczoru Ewan spędził w jadalni, a potem razem z Neilem poszli do pokoju karcianego, gdzie obserwował partyjkę pikiety, którą Neil rozegrał z innym weteranem z oddziału Straceńców. Naturalnie Neil przegrał. Był zbyt przewidywalny. To był bardzo przyjemny dzień i dzięki niemu Ewan zapomniał i o Ridlingtonie, i o zwariowanej kobiecie, którą spotkał na ulicy.

Potem wrócił do klubu Langleya. Tym razem spaceru nie zakłóciło mu żadne przebiegające stworzenie – ludzkie ani kosmate. Polecił lokajowi, żeby go zawołał na dół, gdy przyjdzie Beaumont. Z jedenastki, która przeżyła wojnę, Neil Wraxall i Rafe Beaumont byli jego najbliższymi przyjaciółmi. Widywał się z pozostałymi członkami oddziału w klubie, pił z nimi i grywał w kości, ale żaden z nich nie znał go tak dobrze jak Neil albo Rafe. Właściwie, byli czymś więcej, niż przyjaciółmi – byli jego braćmi.

Około wpół do dwunastej pojawił się lokaj. Ewan wyszedł na ulicę, gdzie czekał Beaumont w bohaterskiej pozie. Ewan niezbyt interesował się męską urodą, ale Rafe Beaumont był wyjątkowo przystojny. Nie na darmo przezwali go Uwodzicielem. W jego rysach nie było nic kobiecego, ale miał niezwykle urodziwą twarz, a wdzięku za dwóch. Jego ciemne włosy i śniada cera stanowiły przeciwieństwo Ewana, blondyna o jasnej karnacji.

Jak zwykle, był z kobietą. Ewan zdziwił się tylko, że z jedną.

– Panie Mostyn. – Rafe skłonił się z dworskim gestem. Ewan był przyzwyczajony do jego fanfaronady i nie zwrócił na to uwagi.

– Moja miła, ten groźny osobnik to pan Mostyn. Jest to bez wątpienia jeden z najlepszych ludzi, jakich znam. Niezliczoną ilość razy ratował mi życie na wojnie. Niech cię nie zmyli to spojrzenie. On wcale nie gryzie – odezwał się do kobiety. Potem zwrócił się do Ewana. – Nie gryziesz, prawda?

Ewan zaczął się zastanawiać, czy warto na to odpowiadać, czy nie. Rafe często mówił tylko po to, by cieszyć się dźwiękiem własnego głosu.

Kobieta zatrzepotała rzęsami, spoglądając na Ewana. Była rudawa, piegowata i miała ładne brązowe oczy.

– Schrupałabym pana jak ciasteczko, panie Mostyn – powiedziała, puszczając do niego oko.

Ewan posłał Beaumontowi zatroskane spojrzenie. W odróżnieniu od niego nie miał pojęcia, jak się rozmawia z kobietami. Wiedział wprawdzie, co się z nimi robi, ale wolał, by się to odbywało bez słów.

– Zachowaj apetyt na później, moja miła. Zostawisz nas teraz na chwilę samych?

– Oczywiście. Poczekam w środku. – Spojrzała na Ewana, jakby szukała u niego aprobaty. Odsunął się, by mogła wejść w drzwi, które otworzył jej lokaj. Kobiety miały wstęp do szulerni, ale i tak przychodziły tu tylko kurtyzany albo skandalistki.

Wybranka Rafe’a wyraźnie nie przejmowała się swoją reputacją.

Kiedy zniknęła w środku, Beaumont westchnął.

– Na piekło i szatany, już się bałem, że się jej nigdy nie pozbędę.

Ewan spojrzał na niego zdziwiony. Jeśli Rafe nie chciał przebywać w jej towarzystwie, czemu jej tego nie powiedział? Choć z drugiej strony, Beaumont przyciągał kobiety, czy tego chciał, czy nie. Ten jego talent okazał się bezcenny na wojnie.

– Daj mi spokojnie pomyśleć. Jeśli coś pomieszam, Wraxall urwie mi łeb. Mam ci powiedzieć, że Ridlington jest jak dąb. To słowa Neila, nie moje. Ja nie mam zwyczaju przyrównywania ludzi do roślin. W każdym razie, według Wraxalla, o księciu wszyscy mówią dobrze. Wyraźnie nie pije, nie hazarduje się i nie jest kobieciarzem. Nie mam pojęcia, dlaczego Neil uważa, że to dobry znak. Moim zdaniem ten człowiek jest po prostu nudny, i tyle. Dlaczego chce cię zatrudnić?

Ewan wzruszył ramionami.

– Nie przyjmuj tej posady, chyba że ci zapłaci co najmniej dwa razy tyle, ile zarabiasz w klubie na tydzień. Jesteś tego wart, Ewan.

Nie wiedzieć czemu, Ewana ścisnęło w gardle, gdy to usłyszał.

– Muszę już lecieć. Nie spałem od dwóch dni, a jeśli będę musiał wypić jeszcze jeden kieliszek szampana, to chyba zwymiotuję. Dobranoc. – Poklepał Ewana po ramieniu.

– Co z nią? – Ewan wskazał drzwi szulerni.

– Na litość boską, nie mów jej, że sobie poszedłem. Sama nie zacznie mnie szukać. Znajdzie sobie inne rozrywki. – Poprawił cylinder i ruszył przed siebie. Przechodnie oglądali się za nim z podziwem.

Ewan wyciągnął z kieszeni wizytówkę i przeliterował adres. Berkley Street o dziesiątej rano. Pójdzie, ale fularu na pewno nie włoży.2

Lady Lorraine Caldwell, jedyna córka księcia i księżnej Ridlington, zgniotła kolejną kartę papieru i poskrobała się w brew piórem do pisania. Dwa dni temu Francis przysłał jej list miłosny i od tej pory trudziła się nad odpowiedzią, ale nie potrafiła znaleźć właściwych słów. List był pełen kwiecistych opisów cierpienia, jakie sprawiała mu jej nieobecność.

Lorrie nie znała się na słodkich słówkach, a nie mogła przecież odpisać po prostu: „Kochany Francisie, ucieknijmy razem”, choć takie słowa widniały na kartce, którą właśnie zgniotła. I tak były zgrabniejsze od poprzedniej wersji, która brzmiała: „Najdroższy Francisie, chciałabym, żebyś mnie pocałował”.

Damy po prostu nie składały takich propozycji mężczyznom. To było niewłaściwe, nawet jeśli prawdziwe. Lorrie miała dość proszenia o błogosławieństwo ojca, męczyły ją sekretne schadzki i cnotliwe pocałunki, które rozpalały jej krew i przyprawiały o frustrację. Raz już udało jej się przekonać Francisa, by ją porwał. Wytłumaczyła mu, że gdy wezmą ślub, jej ojciec się podda, udzieli swego błogosławieństwa i da posag.

Zostawiła rodzicom liścik z wiadomością i wymknęła się z domu, ale Francis w ogóle nie pojawił się w tawernie, gdzie się umówili, by wyjechać z miasta. Musiała wrócić do domu i stawić czoło rozgniewanemu ojcu i zdesperowanej matce. Francis przysłał potem list z przeprosinami. Pisał, że przemyślał sprawę i uznał, że ojciec spełni swoją groźbę i ją wydziedziczy. Z czego wtedy by żyli?

Francis był taki troskliwy. Nie chciał, żeby Lorrie cierpiała biedę. Nie rozumiał tylko, że jej nie zależało ani na pieniądzach, ani na sukniach, ani na biżuterii. Chciała tylko jednego: być z mężczyzną, którego pokochała.

Przepłakała cały tydzień. Najstarszy brat podarował jej wtedy Wellingtona, żeby ją pocieszyć. Podejrzewała, że szczeniak miał odwrócić jej uwagę od dalszych planów ucieczki. Owszem, stale dopominał się o pieszczoty, ale teraz zasnął u jej stóp, więc miała dość czasu, by jeszcze raz dokładnie przeczytać wszystkie listy Francisa.

Wyjęła z szuflady kolejną kartkę papieru, zanurzyła pióro w atramencie i zaczęła od nowa.

„Najdroższy Francisie…” To był dobry początek.

„Nie sposób wyrazić słowami mojej tęsknoty za tobą. Wciąż wyobrażam sobie dotyk twoich dłoni, piszących na papierze te wszystkie piękne słowa, które ja przytulam teraz do piersi i serca. Pragnę z tobą uciec, chcę cię zobaczyć, usłyszeć twój głos, i tak dalej… i tak dalej…”

Rzuciła pióro na biurko i drgnęła, bo Welly skoczył na równe nogi, podbiegł do okna i zaczął szczekać. Podskakiwał wysoko, merdając ogonem tak, że całe jego ciałko dygotało. Rozsunęła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Okna małego salonu wychodziły na ulicę, więc od razu dostrzegła, że ktoś wysiada z hackneya.

A dokładniej – nie ktoś, tylko ten skandynawski olbrzym, którego spotkała poprzedniego dnia na ulicy.

Tylko nie to!

Uniosła skraj sukni i wybiegła z saloniku, ścigana przez Welly’ego. Sztukę bezszelestnego biegania opanowała już w dzieciństwie, więc bezgłośnie przemknęła korytarzem i dosłownie spłynęła po schodach. Na szczęście ani Bellweather, ani żaden z lokajów nie usłyszał nadjeżdżającego pojazdu, więc otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz, zanim Wiking zdążył do nich zapukać.

Na jej widok zatrzymał się u podnóża schodów. Zamknęła drzwi, żeby Welly nie uciekł na ulicę.

– Co pan… co pan tu robi? – spytała zasapana.

Wiking patrzył na nią, jakby uciekła z domu wariatów. Pewnie była zdyszana i nieco nieporządnie wyglądała, ale przecież miała elegancką fryzurę i suknię, więc o co mu chodziło?

– Przyszedł pan porozmawiać z moim ojcem?

Wiking spojrzał najpierw na dom, a potem na nią, jakby się zastanawiał, czy to możliwe, żeby była córką księcia.

– Z księciem. To znaczy z moim ojcem. Przyszedł pan mu się poskarżyć na to, co się wydarzyło wczoraj? Nie uda się to panu, i kropka.

Wiking uniósł brew.

– No dobrze, może by się udało. Przecież pana nie zatrzymam. To znaczy, mogłabym spróbować, ale… – nie przerywając monologu zmierzyła go wzrokiem – …jest pan ode mnie o wiele silniejszy, a już na pewno większy.

Co było naturalnie wielkim niedopowiedzeniem. Nie była wprawdzie drobnej postury, ale i tak był od niej znacznie wyższy. Mierzył chyba ze dwa metry. Jego jasne włosy były krótko, niemodnie ostrzyżone, a oczy lśniły błękitem. Twarz miał równie wyrazistą jak sylwetkę, o rzeźbionych, ostrych rysach. Dopasowane ubranie podkreślało umięśnione, wygimnastykowane ciało. Co więcej, było nie tylko dopasowane, ale dobrej jakości. Tylko że nie miał ani fularu, ani cylindra, co było raczej dziwne, zważywszy, że był modnie, czysto i starannie ubrany.

Odchrząknęła.

– To znaczy, chciałam poprosić, żeby pan mu tego nie mówił.

Skrzyżował ramiona, jakby czekał na wyjaśnienia.

– Czemu nie? O mało pani nie zginęła.

– Co takiego? To duża przesada.

– Ja nigdy nie przesadzam.

Pewnie tak było. Na pewno zawsze mówił dokładnie to, co myślał, nie mniej i nie więcej. Lorrie westchnęła, zrozumiawszy, że musi mu wyjaśnić sytuację. Nienawidziła takich wyjaśnień.

– Widzi pan, w tej chwili nie jestem w najlepszych stosunkach z ojcem. Może i to moja wina… wszystko zależy od punktu widzenia. Więc jeżeli pan mu powie, że widział pan, jak biegłam po St. James’s Street, wyśle mnie na wieś do ciotki Marii, którą wszyscy nazywamy ciotką Koszmarią, nie tylko ze względu na urodę, ale także na charakter.

Wiking nawet się nie uśmiechnął. A przecież ta anegdotka każdego potrafiła rozbawić!

– Proszę… – Złożyła ręce jak do modlitwy. – Niech pan mnie nie skazuje na zesłanie u ciotki.

Wiking nie wyglądał na przekonanego, ale szczęśliwie przypomniała jej się fraza z listu Francisa.

– Moja dusza skona powolną śmiercią.

Wiking tylko zmrużył oczy.

– Nie chce pan chyba być odpowiedzialny za powolną śmierć mojej duszy, prawda?

W odpowiedzi podał jej wyjętą z kieszeni wizytówkę.

Rozpoznała ją od razu, bo to była karta wizytowa jej ojca. Co oznaczało, że Wiking przybył tu na jego polecenie, a nie po to, by poskarżyć się na jej zachowanie.

Mimo wszystko mógł to zrobić przy okazji. Ale może się nad nią zlituje.

– Pewnie teraz chciałby pan zapukać do drzwi, prawda?

– Jeśli nie narażę tym pani duszy.

Czy to miał być żart? Pewnie by się nawet roześmiała, gdyby nie czuła się tak zawstydzona tym wszystkim. Wszedł na pierwszy stopień, jakby chciał zmusić ją do odejścia. Choć stał dużo niżej, byli teraz równego wzrostu. Przełknęła ślinę i sięgnęła do klamki.

– No dobrze, niech pan wchodzi. Ale gdyby… mmm… zapomniał pan o naszym wczorajszym i… mmm… dzisiejszym spotkaniu, byłabym panu niezmiernie wdzięczna za tę drobną przysługę.

Otworzyła drzwi, pochyliła się, żeby złapać pieska, i weszła do środka. Potem podkasała suknię i pognała jak opętana na górę, w chwili gdy rozległo się złowróżbne stukanie kołatki.

Schowała się za rogiem, a potem wyjrzała, żeby obserwować jak Bellweather podchodzi do drzwi i je otwiera.

– Czym mogę służyć? – zapytał nosowym głosem, jakby ogromni Wikingowie codziennie pukali do drzwi jej ojca.

Wiking bez słowa podał mu wizytówkę. Zdecydowanie nie był gadatliwy. Ale w sumie miał miły głos, niski i głęboki.

– Ach, już wiem. – Z tymi słowy Bellweather otworzył drzwi i zaprosił go do środka. – Proszę wejść, sir. Jego Wysokość czeka w bibliotece.

W bibliotece! Psiakość! Miała nadzieję, że rozmowa odbędzie się w salonie, gdzie mogła ją łatwo podsłuchać. Ale wyraźnie nie była to wizyta towarzyska. Zresztą Wiking nie wyglądał na człowieka, który przychodzi banalnie pogawędzić o pogodzie.

Ruszył śladem Bellweathera ku bibliotece. Mijając schody, spojrzał w górę. Lorrie szybko schowała się za ścianą. Czyżby domyślił się, że podgląda? Raczej tak.

Tym lodowatym, niebieskim oczom mało co umykało.

Zostały jej tylko dwie możliwości. Mogła wrócić do pokoju i siedzieć jak na szpilkach, czekając, aż ojciec zawoła ją i skarci za nieodpowiednie i nieopatrzne zachowanie – jak to z pewnością określi. Mogła też podsłuchiwać pod oknem, żeby ocenić reakcję ojca i przekonać się, czy Wiking ją zdradzi.

Ponieważ nie miała ochoty siedzieć u siebie i czekać, posadziła Wellingtona na łóżku i zbiegła po schodach dla służby na parter, a potem wyszła do ogrodu. Podkradła się do pierwszego okna i zajrzała do środka. Okazało się, że jest za niska. Zobaczyła tylko wierzchy dębowych półek pod ścianą. Na szczęście za żywopłotem dostrzegła zapomnianą donicę na kwiaty. Przyciągnęła ją pod okno i postawiła dnem do góry. Ubrudziła sobie przy tym białą suknię błotem i kompletnie zniszczyła pantofelki, ale nie przejęła się tym zanadto.

Ostrożnie weszła na donicę i wysunęła głowę nad parapet. Po czym od razu się schowała. Przeklęty Wiking stał twarzą do okna. Wyjrzała jeszcze raz i zaklęła pod nosem. Przyglądał się jej z niesmakiem. To by było tyle, jeśli chodzi o podsłuchiwanie ukradkiem. Na szczęście ojciec stał odwrócony tyłem do okna, a przecież to o niego głównie chodziło.

Pomachała Wikingowi ręką. Zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się jeszcze bardziej. Potem przeniósł wzrok na twarz jej ojca i skinął głową, jakby na potwierdzenie słów księcia. Kiedy znów na nią spojrzał, przytknęła palec do ust, przypominając mu, żeby nie wspominał o wydarzeniach wczorajszego dnia.

W żaden sposób nie potwierdził, że zrozumiał, więc zaczęła podskakiwać, żeby zwrócił na nią uwagę. Na nieszczęście ojciec chyba wyczuł, że coś się dzieje, bo spojrzał w okno przez ramię, i musiała tak szybko się schować, że spadła z doniczki i wylądowała siedzeniem w żywopłocie.

Zanim się pozbierała, miała podrapane ręce, liście we włosach i podartą suknię. W tym momencie przestało się dla niej liczyć, czy Wiking doniósł ojcu o jej zachowaniu. Stanęła pod ścianą i otrzepała się z piasku, dokładnie w momencie, kiedy Wiking wyjrzał z okna.

Na jego twarzy malowała się troska, więc znowu mu pomachała na znak, że nic jej się nie stało. Twarz miał poważną, jak wykutą w kamieniu. Czy ten człowiek kiedykolwiek się uśmiechał? Choć wiedziała, że wygląda okropnie, posłała mu całusa i ruszyła biegiem. Niestety, zapomniała o żywopłocie, więc potknęła się o gałąź jak ostatnia niezgraba.

Policzki zapłonęły jej z zawstydzenia. Tym razem nie obejrzała się za siebie.

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: