Miłość - ebook
Miłość - ebook
Nowela jednego z najważniejszych pisarzy XX wieku, wymienianego jako kandydata do Nagrody Nobla. Mężczyzna odwiedził kobietę, którą kochał. Zapalili razem trawkę dla rozluźnienia. Gdy się ocknął, odkrył, że zegar stanął. I czas stanął. Minuty nie chciały płynąć, a on powoli zatracał się w otchłani. Wiedział, że to przez Ewę, przez jej miłość, od której nie było ucieczki… Lekko zarysowana fabuła jest dla Nádasa pretekstem do rozwinięcia narkotycznych, hipnotyzujących widzeń. Poetycka, niepokojąca proza, nietypowym rytmem przełamująca powieściową harmonię, stanowi prawdziwy popis literackich zdolności węgierskiego pisarza.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1629-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstaje. Za otwartymi przeszklonymi drzwiami ciemność holu. Wychodzi. Zamykam oczy. Za oknem głos dzwonów na wieży; jedno uderzenie, drugie. Wyobrażam sobie to miejsce. Ulicę, a w jej przeciwległym końcu kościół wciśnięty pomiędzy budynki. Wieża wznosząca się ponad dachami, niebo rozjaśnione odblaskiem neonów. Dom naprzeciw kościoła. Dom i ostatnie piętro, na którym teraz jestem. Klatkę schodową. Mieszkanie na ostatnim piętrze. Pokój i łóżko. Łóżko, na którym leżę. Płyną minuty. Słyszę trzask drzwi, zamknęła. Odgłos poduszki rzuconej na łóżko. Otwieram oczy. Wraca do stołu. Układam poduszkę za plecami, żeby i dla niej było miejsce, kiedy się położy. Siada przy stole. Leżę wygodnie oparty o poduszkę; krótka chwila wygody. Patrzę: uważa, żeby nie uszkodzić cienkiej bibułki, wtyka zapałkę w papieros. Panuje taka cisza, że słyszę, jak tytoń wysypuje się na serwetkę. Przy stole wypaliliśmy już po jednym.
Siedziałem w fotelu przy stole, prawie nagi. Na stole niezbędne przybory. Paczka papierosów. W plastikowej torebeczce trawka. Nożyczki, zapałki. Arkusz czystego papieru. Wyjmuje z paczki papierosa, potem zapałkę z pudełka. Zapałką wygrzebuje tytoń, ostrożnie, by nie uszkodzić delikatnej bibułki. Siedzę pochylony nad stołem. Moja koszula leży rzucona na poręczy fotela, na niej zielona sukienka. Lubi chodzić nago; jest ciepło. Tytoń wysypuje się na papier. Widzę jej piersi drżące w rytm wykonywanych ruchów, sutki muskające krawędź stołu. Lubię patrzeć, kiedy coś robi. Opróżnia bibułkę papierosa i stawia na stole; stoi oparta na filtrze. Pochyla się, sutki opierają się na krawędzi stołu. Nabiera z torebeczki odrobinę trawki; ostrożnie wkłada w pustą bibułkę. W trzy palce bierze trochę tytoniu, ale pusty papieros się przewraca. Stawia go z powrotem. Wsypuje tytoń i odrobinę trawki z plastikowej torebki. Upycha końcem zapałki. „Nie chce ci się pić?” – pyta. Jeszcze trochę tytoniu, jeszcze odrobina trawki, na koniec znów trochę tytoniu; upycha końcem zapałki. „Zaraz coś przyniosę. Już”. Skręca w dłoniach sporządzonego już papierosa. Nożyczkami obcina filtr. Spogląda na mnie. „Rzuć mi sukienkę”. Sięgam po zieloną sukienkę. „Po co?”. Wstaje. „Przez okno w kuchni wszystko widać”. Wkłada sukienkę przez głowę, na brzuchu ma białą szramę, talię szczupłą; włożyła. Opieram się wygodnie. Wychodzi. Z fotela widzę dobrze cały pokój. Drzwi na balkon są otwarte.
Wychodzę na balkon. Trochę chłodniej. Wąska uliczka na dole jest ciemna i pusta. Wszystkie cienie tkwią na swoich miejscach. Właściwie wiem, że więcej tu nie przyjdę. Mija kilka chwil. Potężne drzwi kościoła przypominają wejście do niknącego pod ziemią kanału, ściek. Tak, nic nie powiem, wiem, że niczego się nie domyśla. Odwracam się. Stoi na środku pokoju pod starym żyrandolem, nie słyszałem nawet, kiedy weszła. Trzyma dwie szklanki. Jest piękna. „Nie korci cię ten balkon?”. Wybucha śmiechem. „Ja nigdy nie wychodzę!”. „Poręcz jest za niska, żeby się nie obawiać własnych myśli”. „Można wypaść, prawda?”. „Ja nigdy nie wychodzę! Otwieram drzwi balkonu, ale ani kroku dalej. Nigdy”. „Nigdy?”. „Nie. Nigdy”. Biorę szklankę. Lemoniada. Piję. Siadam z powrotem w fotelu, odstawiam szklankę na stół. Niedobrze jest mówić o rzeczach ostatecznych. Chyba już lepiej mówić o niczym. Siada naprzeciw mnie, na samej krawędzi krzesła. Bierze papierosa do ust. Szybko zapala. A przecież miałem ochotę, żebyśmy wypalili, leżąc w łóżku. Zaciąga się głęboko. Nie wolno niczego zmarnować. Oddaje mi. Mocno się zaciągam. Czuję dym w ustach i w gardle. Staram się zaciągnąć jak najmocniej. Chcę zakasłać; oddaję papierosa; pali; wiem, że kasłać nie wolno. Gdybym zakasłał, wszystko by się zmarnowało. Zamykam oczy i wyobrażam sobie wypełnione dymem pęcherzyki moich płuc. Kaszle. Oddaje mi papierosa, muszę otworzyć oczy. Papieros mocno się żarzy. Pociągam, słyszę, jak się pali. Dym rozchodzi się w powietrzu. Pochylam się i wciągam nosem dym. Chcę oddać jej papierosa, ale daje mi znak, że już nie chce. Dwa sztachy zostały dla mnie. Kobiety dobrze robią skręty. Dym wypełnia mi płuca. Powoli wypuszczam jego resztki, żeby jeszcze raz się zaciągnąć. Zaciągam się i oddaję. Chciałbym położyć się na łóżku i tam czekać. Oddaje mi papierosa. Już koniec, może dwa, trzy sztachy. Żar parzy mi palce, dym się marnuje. Oddaję ostrożnie, by nie oparzyć jej ręki czy sobie palców; pali z zamkniętymi oczyma, niedopałek parzy jej wargi. Niechciany prezent. Zdejmuję spodnie i rzucam na fotel. Nic. Gasi peta w popielniczce, odkasłuje. „Daj prześcieradło! Chcę się położyć”. Wstaje. Podchodzi do komody. Na górze pośród książek i gazet tyka stary budzik. Otwiera szufladę, wyciąga prześcieradło. Szuflada trzeszczy. Rozkładam prześcieradło na łóżku. Kładę się. Tak jak zawsze. Ramiona i głowę opieram o ścianę, tak jak zawsze. Wraca do stołu, siada. „Zrobię jeszcze jednego. Dobrze?”. „Dobrze”. Żyrandol rzuca przyjemne światło; właściwie ładny żyrandol; chciałbym uciec przed tym światłem, chciałbym uciec przed wszystkim. „Zgasisz lampę?”. Wstaje. Podchodzi do komody, do kontaktu. Gasi światło. Już tylko świeci się kinkiet przy łóżku. Niewygodnie mi, leżę oparty o twardą ścianę, kilim kłuje mnie w plecy. Siada przy stole. Wygodna pozycja pozwala zapomnieć o przykrych odczuciach. Siada. „Daj mi poduszkę”.
Wstaje. Za otwartymi przeszklonymi drzwiami ciemny hol. Wychodzi. Nigdy jeszcze nawet się nie rozejrzałem, co jest w tym holu. Czy tam trzymają pościel? Zamykam oczy. Trzeba zamknąć drzwi, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Gdzieś w górze głos dzwonów. Wyobrażam sobie moje miejsce w przestrzeni. Pokój na szóstym piętrze. Mija kilka chwil i znowu słyszę trzask drzwi. Zamknęła. Poduszka spada na łóżko. Otwieram oczy. Układam poduszkę za plecami, żeby i dla niej było miejsce, kiedy się położy. Siada przy stole. Z łóżka wszystko dobrze widać. Siedzi na samym środku. Znajome linie jej ciała pod zieloną sukienką. Szelest celofanu, wyciąga z paczki papierosa; ostrożnie, by nie uszkodzić bibułki, wydłubuje zapałką tytoń. Panuje taka cisza, że słyszę, jak tytoń wysypuje się na serwetkę. Nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Wszystko jak zawsze. Siedzi przy stole, tam gdzie już wypaliliśmy po jednym. Na dole słychać odgłos przejeżdżającego samochodu. Czuję, że gdybym uległ zmęczeniu, natychmiast bym zasnął. A to bez sensu. Przespałbym trawkę i wszystko by się zmarnowało. Albo działoby się głęboko w moich snach; a ja już mam dość moich snów. Choć okno nad łóżkiem jest otwarte, w pokoju jest ciepło; mam ochotę ściągnąć slipy, ale źle bym się czuł, leżąc tak całkiem nago. Nie chcę oglądać swojego ciała. Na kaloryferze teczka z opasłym rękopisem; jutro muszę to przeczytać, właściwie powinienem dzisiaj, a może nawet powinienem był wczoraj; możliwe, że dzisiaj jest już właściwie jutro. Na teczce jest mój zegarek, mógłbym sprawdzić, czy jest dzisiaj, czy jutro, ale wykonany ruch mógłby tylko oddalić ode mnie obojętność, która za chwilę wreszcie mnie przepełni. Obok zegarka popielniczka, papierosy i zapałki. Mógłbym zapalić. Wygląda na to, że spokój, który prowadzi do obojętności, jest dla mnie nieosiągalny. „Czy jak zapalę, nie popsuję rytuału? Muszę czymś wypełnić czas, gestem albo myślami”. „Poczekaj. Zaraz przyniosę”. Znowu czekam. Wyjmuje z plastikowej torebki odrobinę trawki, skręca powolutku. „Czujesz coś?”. Jej głos jest głęboki i dostojny, jak jej ciało. „Nie. Nic. Tylko jestem zmęczony. A ty?”. „Nic”. Ruchy też ma dostojne: jest uważna i spokojna: skoncentrowana na tym, co robi. Jak gdyby sama siedziała w pokoju, jak gdyby w ogóle mnie tu nie było, nigdy jeszcze nie widziałem jej takiej spokojnej, ja też jestem dziwnie spokojny. Całkiem rozluźniony. Nie obserwuję, tylko widzę. Nie muszę sobie nic tłumaczyć, widok sam się roztacza. Sam roztacza się wokół: jest nią. Skręca obydwiema dłońmi napełnionego tytoniem i trawką papierosa. Pełne opalone ramię w dekolcie zielonej sukienki. Zmysłowe ciało. Stół jak gdyby nagle znalazł się dalej od łóżka. Odpłynął gdzieś bardzo daleko. Kiedy przyjdzie, poczuję jej skórę na mojej skórze. Miły wymiar oczekiwania; jest w nim to, czego nie ma, i to, co może nastąpić; nawet niemożliwe staje się wyobrażalne. Wreszcie kochamy się. W obojętności jest miejsce na wszystko. Odległość między dwoma punktami, jednym z nich jest skazane na siebie ciało, tam przy stole; kobieta, która mnie pociąga, drugim punktem jestem ja sam, leżę tu z gołymi, owłosionymi nogami, rozłożonymi udami, slipy zakrywają tylko mały wzgórek. Odległość, która może przestać istnieć. Ciało jest śmieszne, upadłe i żałośnie zwyczajne; mógłbym właściwie zdjąć slipy; nie są do niczego potrzebne. Kiedy jednak rozmyślam o zbędności wszelkich gestów, wszystko zaczyna się od nowa. Obojętność, która pozwala mi wyraźnie dostrzegać świat, bo uwalnia mnie od nieustannej kontroli. Obojętność pozwala w pełni dostrzec to, co jest, bo nie pozostawia miejsca na było i może. Unosi w górę nożyczki i odcina filtr. „Czujesz coś?”. Filtr spada na stół. „Może. A ty?”. „Tak. Teraz jak gdyby już tak”.
Wstaje. Zbliża się do łóżka. W palcach trzyma papierosa. Stoi daleko. Niepewnie. „Widzę! Po twoich ruchach!”. Przesuwa dłonią po czole, uśmiecha się. „Tak. Ale tylko trochę”. Znika mi z pola widzenia. Muszę się odwrócić. Siada, łóżko trzeszczy. Odkłada papierosa na nocną szafkę. Pomiędzy inne przedmioty. Magnetofon. Książka. Telefon. Niedopita lemoniada w szklance. Jej ledwie zauważalny uśmiech nabiera powagi i dostojeństwa, porywa mnie ze sobą w śmiech, jak gdyby prowadziła mnie ku cieniutkiej granicy, za którą – wiem – nie ma już nic, tylko bezkresny uśmiech. Ogarnia mnie przerażenie, chciałbym się rzucić do ucieczki. Uśmiech już mnie przepełnia; odległość, która jest już nie poza mną, ale we mnie, staje się bezkresna. Równowaga bezkresnego i ostatecznego. To, czego pragnąłeś! A jednak przerażające. Ale nie chcę, nic nie chcę, nie chcę się bronić. Patrzę. Jej uśmiech jest niczym przedmiot, wnika we mnie, będzie moja, jeśli tylko pozwolę, a jednak ciągle jeszcze pozostaje między nami odległość. Nie chcę wyciągnąć ręki. To obca odległość, ona uśmiecha się do siebie, nie do mnie. A jednak i tak jest moja. Rusza się. Odwraca, wciąga nogi na łóżko, opiera się plecami o ścianę, ale nie leży na poduszce, tam gdzie zrobiłem jej miejsce. Chce pozostać daleko, choć jest tak blisko. Wygodnie, w sobie i we mnie. Powinienem ją do siebie przyciągnąć, nim zdążymy się od siebie oddalić; powinienem położyć na łóżku i rozebrać. Ona ma na sobie majtki, ja slipy. Wszystkie gesty, które mogę sobie teraz wyobrazić, są zbyt skomplikowane, by je uczynić. Odwracam głowę. Białe, dalekie i białe. Na obrzeżach pola widzenia otwarte drzwi balkonu, błysk szyb. Tak jest dobrze. To już nie jest oczekiwanie. Tak jest dobrze. Może już nawet nie jest potrzebny kolejny skręt. Przedmioty w miękkiej ciszy. Półka pełna książek, otwarte skrzydło balkonowych drzwi, białe ściany. Widzę rękę, to jej ręka. Jak gdybym całkiem zapomniał, że leży tu przy mnie. Trzyma papierosa, jak gdybym zapomniał nawet o własnym istnieniu; zamieniłem się w to, co widziałem dokoła; wydawało się, że na bardzo długo, choć minęło zaledwie kilka chwil. Było. Otworzyć usta! Otwieram. Wsuwa mi papierosa do ust, jej dłoń przesłania widok, zaciskam wargi. Jej ramię obok mnie. Dłoń, palce rozpostarte na prześcieradle, w żółtym blasku kinkietu. Pochyla się nade mną, jasna twarz w subtelnym uśmiechu. Podaje mi ogień. Słyszę trzask zapałki jak gdyby z daleka; głos jest dalej niż zapałka, którą widzę. Muszę chwycić papierosa, nie potrafię utrzymać go w ustach. Unoszę rękę i biorę papierosa. Zapalam, pali się i żarzy. Tak, tak jest dobrze. Chcę zakasłać. Ale gdybym zakasłał, zmarnowałbym sztacha. Oddaję jej. Zaciągnąć się, jak najgłębiej można, i długo nie wypuszczać dymu. Coraz głębiej potrafię się zaciągać. Przymyka długie rzęsy. Powieki ma dostojne, tak jak głos i całe ciało. Lubię patrzeć, jak pali; przyglądam się zmarszczkom na jej czole, uniesionemu w górę, drętwiejącemu ramieniu w zielonej sukience bez rękawów. Przytulić. Nie jej ciało, ale ją samą, zajętą tylko sobą, żeby wreszcie należała do mnie. Ale najpierw wypalmy. Unosi powieki, w żółtym świetle kinkietu jej oczy są jeszcze bardziej niebieskie. Teraz się nie śmieje. Dym podrażnił jej gardło, łapie ręką szyję, skurcz wstrząsa jej ciałem, pochyla głowę, kaszle. Odbieram jej papierosa. Pociągam, ale nie czuję, że palę, jedynie widzę; to, co teraz czuję, jest inne niż zazwyczaj, to nie radość z zaciągania się dymem czy unoszenia papierosa do ust, to nie usta proszą o dym. Pozbawiona radości żądza jest gdzieś bardzo daleko, w pęcherzykach płuc, w mojej piersi, tam bardzo głęboko; jak gdyby teraz tam właśnie znajdował się ten najgłębszy, najważniejszy punkt; w którym głód oczekuje zaspokojenia. Zaciągnąć się. Zaciągnąć się wszystkim. Chcę oddać jej papierosa, ale daje mi znak, że już nie chce. Teraz dwa odległe punkty są we mnie. Pomiędzy ustami a pęcherzykami płuc. Odległość jest żądzą. Szybko wypuszczam resztkę dymu, żeby zaciągnąć się kolejny raz, zaciągnąć, by dym pokonał odległość i dotarł tam, gdzie jest żądza. Zaciągam się. Coraz głębiej. Ale żądza ucieka jeszcze dalej. Stawia popielniczkę między moimi udami. Okrągła, pełna popiołu i niedopałków, stoi przede mną na białym prześcieradle. Pochylam się. Zaciągam się, coraz głębiej, ale daremnie; od głębszego zawsze istnieje jeszcze głębsze, a głębiej już nie potrafię, próżno się wysilam, nic nie skraca wewnętrznej odległości. Nawet nosem wciągam już dym. Unosi się w pokoju i się marnuje; połykam na wszelkie sposoby. Ale odległość staje się coraz większa. Nie do pokonania. Rośnie wraz z ilością dymu. Wyprostowuję się. Chcę jej oddać, ale daje mi znak, że już nie chce, mogę dopalić. Obserwuje mnie. Ale nie tak uważnie jak kiedyś. Beznamiętnie. Jak gdyby przyglądała się jakiemuś przedmiotowi. Nie przeszkadza mi to. Mógłbym być nawet przedmiotem. Zaciągam się, popiół spada do popielniczki. Żywy żar. Próbuję wcisnąć żar do gasnącego papierosa. Znowu się zaciągam. Papieros rozpala się, mocno dymi. Podaję jej. Bierze. Zamyka oczy, marszczy w napięciu czoło. Teraz jest brzydka. Oddaje, uśmiech wygładza jej twarz, pięknieje. Palę, ale już nie potrafię się tak głęboko zaciągnąć. Już nie chcę.
„Nie wyrzucaj!”.
Oddaję.
Wszystko się powiększa i otwiera. Jeśli tylko zechcę, powiększy się do nieskończoności. To jeszcze nie jest sama nieskończoność, choć wszystko powiększa się bez końca.
„Ty!”,
chcę powiedzieć; chciałbym coś ci powiedzieć, ale nie potrafię pohamować śmiechu,
„Ty!”
z niewiadomego powodu muszę się śmiać; co to za wszechogarniający śmiech, nad którym nie potrafię zapanować? Z którego nie potrafię się wyzwolić; śmiech szalejący nad moją głową, wyrywający się ze mnie, słyszę własny dziki i ordynarny rechot, czuję rozwarte, rozciągnięte usta, z których się dobywa: zawładnął mną, zawładnął do końca; nic więcej nie chciałem powiedzieć, jedynie to, że kiedy tak głupio rechoczę, jestem obrzydliwy i głupi, ale to dlatego, że chciałem ci
coś
powiedzieć, ale zapomniałem: to, co chciałem ci powiedzieć, tak bardzo upodobniło się do mnie, że stało się niemożliwe do wypowiedzenia; oj, już nie wytrzymam tego śmiechu, uduszę się, ale to wszystko jest takie śmieszne; jeszcze nie koniec, tak mnie to rozśmiesza, że chce mi się śmiać, nie wytrzymam!
Słyszę, jak wydobywa się ze mnie śmiech, z moich ust, silniej i silniej, z coraz to większej głębi. Nie wolno! A niby dlaczego nie wolno? Myśli! Śmiać mi się z tego chce! Wszystko jest zbyteczne, przerażająco zbyteczne.
Leży na plecach, oczy ma przymknięte. Nie porusza się. W takim razie cały ten śmiech tylko sobie wyobraziłem. Wokół cisza. A więc wcale się nie śmiałem. Oczy miałem zamknięte i tylko w wyobraźni widziałem kłębowisko nadchodzących i oddalających się fal mojego rechotu. Szybko zsuwam się na łóżku. Głowę przesuwam na poduszkę. Popielniczka nie stoi już między moimi udami. Zaciskam je, by wykonać jakiś ruch, który uchroni mnie przed śmiechem. Może upłynęło tylko kilka sekund, czas wymknął się spod kontroli. Zabrała popielniczkę. No i dobrze. Dlaczego zawsze przed wszystkim się bronię? Wyciągam rękę. Porusza się i przewraca na drugi bok. Ciężar jej ciała przypomina mi o moim własnym ciele. Układa się wygodnie, głowę opiera na mojej piersi, obejmuje umie, udem oplata moje kolano. Wszędzie widzę zieleń, przeszkadza mi jej sukienka.
„Zdejmij to!”.
Unosi się, nie otwierając oczu.
„Dobrze”.
Głaszcze mnie jej głos, gotowość dźwięcząca w głębi. Jak gdyby jej nie było, jak gdyby istniała już tylko we mnie, tylko dla mnie. Leży ze skrzyżowanymi ramionami, gniecie w palcach rąbek sukienki, ciągnie do góry. Brązową skórę jej brzucha przecina w poprzek biała blizna; kiedy unosi ręce, talia wydaje się jeszcze szczuplejsza, ukazują się białe piersi, nietknięte słońcem, z ciemnymi półksiężycami sutek. Chciałbym dotknąć ich wargami, ale się nie ruszam. Pragnę nie ciała, ale gestu: kiedy odmawiam sobie zmysłowych doznań, widok bezgranicznie należy do mnie. Nigdy przedtem nie myślałem, że czyjś gest może stać się tak bardzo moją własnością. Przymykam oczy, zamykam to wszystko, co nagle stało się moje. A bez widoku natychmiast pogrążam się w moich odległościach. Oplata mnie udami, przyciąga do siebie moje kolano.
„Ojej, ale mi teraz dobrze, ale mi dobrze!”,
jej głos, wędrując przez uszy, przenika ciało, które jest moim ciałem i którego powłokę czuję dzięki tulącemu się ciężarowi jej ciała. Tylko wtedy czuję siebie, kiedy ją czuję. I jestem szczęśliwy. Obejmuję ją. Jeszcze nigdy nie czułem, że tak bardzo jest moja. Przyciska mnie. Przyciskam ją do siebie. I znowu słyszę głos:
„O kurwa, jak mi teraz dobrze, jak mi dobrze, jak mi jest wreszcie dobrze! Czy mogę ci powiedzieć, oj, ale mi dobrze, czy mogę ci opowiedzieć taką historyjkę? Chciałabym, chciałabym powiedzieć ci historyjkę. Czy mogę ci opowiedzieć historyjkę?”,
i znowu się śmieje. Wypełnia mnie jej śmiech, i zmusza mnie do śmiechu, czuję, jak wlewa mi się do uszu, mogę jej tylko odpowiedzieć nowym wybuchem śmiechu, śmiejemy się razem, nie można już nawet odróżnić od siebie naszych głosów, pomieszały się ze sobą, zniknęło wszystko, co by je rozdzielało, została tylko wypełniająca, ogarniająca i rozrywająca wszystko groza głosów. Musimy odnaleźć oparcie w czymś, co nie jest tylko śmiechem. „Powiedz!” – słyszę własny głos i wiem, że tym głosem przekrzyczałem śmiech.
„Powiedz! Ale tego słowa, które przed chwilą wypowiedziałaś, nie używaj, nie teraz, nie używaj teraz takich słów!”.
Już się nie śmieje. Cisza. Czuję w uszach przeszywający brak jej śmiechu, tak samo jak słyszę jej głos; cisza jest coraz dłuższa i coraz zimniejsza; to moja wina! Bezustannie się kontroluję; moralna miarka w bezmiarze niemoralności, śmieszne! Ale tamtego zdania już nie można cofnąć; to, kim jestem, jest nieodwracalne, jestem taki i już, choć bardzo mi to przeszkadza, ona zresztą też; kiedy jednak się nad tym zastanawiam, nie, nie, nie chcę, bo się ode mnie oddali, a ja chcę być blisko niej, nie czuję jej ciała, nie czuję jej ciężaru, a przecież wiem, że tu jest; jedno przypadkowe zdanie, które mnie zdemaskowało i wpadłem z powrotem w moje odległości, wszystko straciłem, a przecież jej pragnę: jak dziwnie i ostro potrafię teraz myśleć, ale z tego, co zwykliśmy nazywać zewnętrznym światem, nie czuję już nic; nie chcę! ciągle te moje myśli, nie chcę, muszę chwycić się czegoś, co pozwoli mi do niej wrócić.
„Powiedz. Proszę cię. Powiedz!”,
słyszę własny głos i wiem, że to mój głos, w którym instynktownie szukałem ratunku; zaczynam wreszcie widzieć, widzę jej twarz na moim ramieniu, przymknięte powieki, błyskające w uśmiechu, wilgotne od śliny białe zęby, słyszę jej śmiech. „Powiedz! Proszę!”. Jej śmiech przeszywa całe moje ciało, aż po same stopy, lekki ciężar jej ciała pozwala mi czuć moje własne; śmieję się i słyszę własny śmiech. „Czy mam ci opowiedzieć historyjkę?”. „Powiedz!”. Nie umiemy wyzwolić się od śmiechu; toniemy w plątaninie wspólnego szczęścia; masa czarna jak smoła; i nagle wyrywa się z niej piskliwy dziewczęcy głos
keksy
breksy
keksy
co to jest?
keksy
breksy
jak mnie kochasz
pod wodą
będziesz pierwszy
pod wodą nigdy nie ma niepogody
nigdy nie pada deszcz; wiem, powinienem jej sprawić ból, ale przecież nie ma nic, co mogłoby ją boleć: ciało jest tylko niepewnym wspomnieniem bólu; a jednak ból albo strach, inaczej nie wyzwoli się z tego śmiechu, inaczej do końca świata będziemy musieli się śmiać. Teraz ja chcę, teraz ja też chcę! „Teraz ja chcę, teraz ja też chcę! Ja też chcę!” – wydzieram się, ale właściwie nie wiem, czego takiego chcę. „Powiedz! Oj, ale dobrze, powiedz!” – piszczy. „Teraz ja chcę!” – krzyczę, słyszę swój krzyk, ale nie poznaję własnego głosu, to jakiś inny, stary głos, głos z dzieciństwa, jej pisk jest piskiem dziewczynki, którą była kiedyś.
Zesrał się wróbelek
i połamał nogi
szybko go
zabrali
do ciepłej gospody
nie potrafię, nie potrafię wyzwolić się od śmiechu, nie ma już dla mnie ratunku, nie potrafię go w sobie zdusić, mógłbym pleść tak dalej i ślinilibyśmy się jeszcze bardziej
wszedł mu w tyłek kolec
ty jesteś
ty jesteś
na podwórzu w dole
oddala się, powoli oddala się ostatnie
słowo
słychać
słychać
w oddali
daleko
ale śmiech je zagłusza;
teraz śmiech wcale nie jest przerażający, jest przyjemny, unosi się lekko, otula sobą, ogarnia wesołym miękkim ciepłem i wiem, że leżę tu w samym środku tego ciepła
z nią
w jej ciele, jak gdybym wniknął w jej ciało, nie dotykając jej nawet; wydaje mi się, że jestem w niej, a to przecież nieprawda; leżę obok niej, niemożliwe, nawet mam na sobie slipy! A jednak, jak gdybyśmy się do siebie
zbliżali
tak jak oddalają się wypowiedziane słowa, i oddalamy się od siebie, tak jak przybliża się znana skądś, ledwie dostrzegalna granica, a po drugiej stronie tej granicy istnieje bezgraniczne szczęście, które teraz, gdy tak leżę, niby w bezruchu, ogarnia mnie, ogarnia mnie całego, ale to bezgraniczne szczęście nagle się rozpływa, niknie i przestaje istnieć; a śmiech i szalony krzyk przeistacza się w okrzyk rozpaczy, odległość między dwoma punktami, przybliżam się
„Oj, ale dobre! Oj, ale dobre! Ty to wymyśliłeś? Teraz wymyśliłeś! Dobre! Sam to wymyśliłeś?”
dobre, rzeczywiście dobre; chcę powiedzieć, że dobre, ale zawsze w ostatniej chwili, w ostatniej chwili słyszę twój głos i ten twój głos nie pozwala mi dotrzeć do punktu, do którego już się zbliżam, czy może ten punkt zbliża się do mnie? Powinienem odpowiedzieć, że nie, nie ja to sobie wymyśliłem, tylko dziewczynka w ogródku podskakuje sobie
i opowiada historyjki
w ogródku
ale za długo byłoby
o tym wszystkim mówić
„Tak. Sam wymyśliłem”.
A później opowiem
dziewczynce w ogródku. „Wiesz, gdzie teraz jestem? Widzę wszędzie ludowe motywy. Ludowe motywy. Widzę je. Ale nie wiem, gdzie jestem, tylko widzę motywy, i wydaje mi się, że żyję wśród samych ludowych motywów”.
Tak, ludowych motywów! jej głęboki, niski głos rzeczywiście przywodzi na myśl coś ludowego czy może to tylko wspomnienia? chcę powiedzieć, że je widziałem, nie tak dawno myślałem o nich, a może nawet je widziałem, takie sobie ludowe motywy; być może nawet wczoraj albo dzisiaj, a może dawniej, muszę jej to powiedzieć, bo jeżeli rzeczywiście tak się dzieje, jeżeli istnieje coś, co pozwala także jej ujrzeć to wszystko, co ja widzę, jeżeli tylko istnieje taka siła, to ona widziała te same ludowe motywy, które sam kiedyś oglądałem; taka wędrówka myśli nie jest wykluczona; ale nie potrafię sobie niczego przypomnieć, jak gdyby nigdy nie zdarzyło się nic, co można było zapamiętać, istnieją jednak takie słowa jak przeszłość czy pamięć, które wskazują, że mam jakąś przeszłość, i te słowa coś znaczą, jeśli tylko potrafiłbym sobie wszystko przypomnieć, z któregoś punktu przeszłości wyłoniłyby się ludowe motywy, które teraz utkwiły w jej pamięci. Ale nie przychodzi mi do głowy nic, co powinienem powiedzieć, czuję tylko, że powinienem wymyślić coś o jakichś tam ludowych motywach. Ale coś przecież muszę powiedzieć! Czuję, że ze zdenerwowania
zepchnąłem ją z siebie, dopiero teraz poczułem, że leżała na mnie, do tej pory nie czułem nawet jej ciężaru, teraz wszystko widzę, a przecież nic nie widziałem, musiałem mieć zamknięte oczy, coś mnie dręczyło, ale nic nie czułem
to chyba jest to
ale teraz już wszystko się skończyło, widzę, czuję, jak oplata udami moje kolano, rękę oparła o moje ramię, głowę na piersi, czuję rozgorączkowane ciepło jej ciała, jak gdybym sam miał gorączkę, rozpala mnie choroba, a może się kochamy i to jest przyczyna tego gorączkowego zadowolenia,
pokój wyłania się z mrocznej otchłani, meble, cisza, naprzeciw biała ściana
ale nie! to wszystko tylko przypomina doznania, jakie stają się udziałem zaspokojonych kochanków; jej głowa spoczywa na mojej piersi! a więc wcale jej nie zepchnąłem, leży i się uśmiecha. Musiałem odepchnąć siebie samego, odsunąć od złych myśli krążących wokół ludowych motywów; oczy ma otwarte i roześmiane: ty! „Czujesz coś jeszcze?”. „Chyba jeszcze tak!”. „To spróbuj dojść do siebie, bo chcę ci powiedzieć coś ciekawego i wolałabym, żebyś dokładnie zrozumiał. O tych ludowych motywach. Dlatego je widziałeś, bo kilka godzin temu, a może nawet wczoraj albo czy ja wiem kiedy, na pewno nie teraz, nie teraz, kiedy o tym mówię, prawda, że mówię? nic więcej nie istniało. Nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, ale na pewno wziąłeś je ode mnie”.
„Co takiego?”.
„No te ludowe motywy! Ode mnie!”.
Opiera dłoń na mojej piersi, unosi się, wysuwa ramię spod moich pleców. Patrzy na mnie. „Jakie ludowe motywy?”.
„Te, o których mówiłeś!”. „Od ciebie?”.
„Tak, chciałam ci je dać i wziąłeś je sobie”.
Patrzy z uśmiechem i zaczyna się śmiać.
„Sądzę, kochanie, wydaje mi się, kochanie, że nie powinniśmy jeszcze wracać. Powinniśmy całkiem się poddać”.
„Dobrze. Masz rację”.
Ma rację, musimy całkiem się poddać. Wszystko ma swoje prawa. Nie wolno ich łamać; ale jeżeli już kilka chwil temu wróciliśmy do rzeczywistości, to skąd wzięło się to szaleństwo z ludowymi motywami? To jakiś obłęd. Wcale nie wróciłem do rzeczywistości, tylko wydawało mi się, że jasno myślę; wszystko, co czuję, jest pozorne; jeżeli trzeźwość może mieć kilka stopni, to ja, na przykład, jeszcze nie jestem całkiem trzeźwy, choć myślę znacznie jaśniej niż wcześniej, skoro więc trzeźwość można stopniować, stopień w górę i w górę, to znaczy, że nie istnieje stan absolutnej trzeźwości, który mógłby mi dać poczucie bezpieczeństwa; te schody nie mają ostatniego stopnia, bo każdy stopień jest nowym złudzeniem.
Leżę na plecach, na łóżku, pokój, naprzeciw biała ściana, otwarte skrzydło balkonu i światło odbijające się w szybie, jej głowa na mojej piersi. Jak gdyby to wszystko też było jakimś stopniem trzeźwości, przystankiem, z którego wydaje się, że to, co się kiedyś zdarzyło, nigdy właściwie nie miało miejsca. Jak gdyby nasz niepohamowany śmiech i te wszystkie ludowe motywy były po prostu dziwacznym wytworem mojej wyobraźni; a my tylko leżymy tu sobie w bezruchu; jej głowa na mojej piersi, nogi splecione z moimi nogami. Porusza się. Dobrze byłoby wiedzieć, co jest tu wytworem fantazji, a co rzeczywistością. Jak gdyby budziła się z długiego snu. „Zdrętwiała mi ręka – słyszę jej głos, daleki, budzący się głos – muszę poruszyć ręką, bo całkiem mi zdrętwieje” – mówi. A więc to jednak rzeczywistość, a to, co było dotąd, było tylko wytworem wyobraźni. Zasnęliśmy. Wszystko się nam przyśniło. Unoszę się lekko na łóżku, jej ręka wślizguje się pod moje plecy. Przytula mnie do siebie. Przytulam ją do siebie. Na próżno, jej ciało, mimo że czuję jej uścisk, jak gdyby wymykało mi się z rąk. Ściskam ją z całych sił, ale potrzeba coraz silniejszego uścisku, bym mógł poczuć ją naprawdę, ściskam ją jeszcze mocniej i potrzebuję jeszcze silniejszego uścisku. Nie potrafię odróżnić jej ciała od mojego własnego, jak gdyby nasze ciała stopiły się ze sobą i zatraciły granicę odrębności. „Wiesz, gdzie teraz jestem? – słyszę jej głos, spokojny, usypiający głos, ale mam wrażenie, że jej głos dobywa się ze mnie. – Stoję na łące długiej i szerokiej, na bardzo długiej i bardzo szerokiej łące, pełnej kwitnących kwiatów, jak gdybym była owadem; nie widzę tego wszystkiego, ale czuję, rozumiesz? Czuję, że jestem owadem”. Łąka, kwiaty, czarny owad z błyszczącym grzbietem na tonącej w słońcu wiosennej łące. „Ale mi dobrze na tej łące, ale dobrze! Gdybyś wiedział, jak to dobrze być owadem na łące!”. Widzę, jak owad pełza pomiędzy źdźbłami trawy. Dłonią muska moje plecy. „Ale mi dobrze! Ale mi dobrze! Ale mi dobrze! Twoje ciało jest napompowane powietrzem!”. Jej dłoń na moich plecach, w uszach krzyk łąki, na łące leżą dwa pnie, ale ja wiem, że to nie są dwa pnie, lecz dwa rozłożone uda, a jednak pnie; między pniami mkną sanki po zimowej polanie, zjeżdżają z górki ku dwóm pniom, ku udom, wjeżdżają i wracają, wślizgują się na górkę, a potem znowu zjeżdżają; w górę i w dół; po ginącej w mroku mglistej polanie
ale mi
dobrze
ale mi
dobrze
miękki krzyk w rytm zjeżdżających i pędzących w górę i w dół sanek; ale to przecież nie są wcale sanki! To winda pędząca pomiędzy dwoma pniami; mknie w górę i opada, opada i unosi się; jak gdyby to unoszące się i opadające coś
to nie była wcale winda, ale
ja sam
w rytm głosu
twoje ciało jest całe napompowane powietrzem! moje ciało jest pełne
oj, ale dobrze
opadam
i unoszę się w rytm jej głosu, w górę i w dół; zjeżdża niczym sanki, w tę i z powrotem: na zewnątrz i znowu chcę wrócić do środka; w środku i chcę wyjść na zewnątrz; w górze i w dole; wznoszenie i spadanie, niczym winda; teraz już wiem, że widziałem siebie samego, że winda i sanki symbolizowały mnie samego; a więc jestem w niej. W takim razie powinienem to czuć! W rytm tego, jak się ruszam, słyszę jej głos
oj
ale mi
dobrze
coraz głębiej – coraz szerzej. Na końcu każdego z rytmów twarda przeszkoda, którą muszę przezwyciężyć w kolejnym rytmie; teraz już wiem, wychodzę, by wejść jeszcze głębiej; każdy powrót jest poszukiwaniem jeszcze przyjemniejszej pozycji; ale przecież nie poruszam się naprzód, lecz w górę! Każdy ruch do środka jest zagłębianiem się w opalizującej próżni, każdy ruch na zewnątrz gładkim ślizgiem w miękko pulsującą ciemność; głośny okrzyk pulsowania; światło i ciemność na przemian krzyczą i milczą; ale światło nie jest prawdziwym światłem, czuję twardą przeszkodę i wiem, że gdyby nie istniała, gdybym mógł znaleźć pozycję, w której przestanie istnieć! wówczas dotarłbym do prawdziwego światła! ale gdzie jestem teraz? gdybyśmy się kochali, musiałbym to czuć! ale czuję tylko światło i ciemność, ciągle napotykam przeszkodę, unoszę się i opadam w rytm ciszy i krzyku; i znów przeszkoda; twarda przeszkoda na granicy ciemności i światła; co to jest? muszę wiedzieć, gdzie jestem!