Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość przychodzi z deszczem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość przychodzi z deszczem - ebook

Porywająca opowieść o więzach krwi i serc. 

Marek i Marcin, jak to bliźniacy, byli nierozłączni. Do czasu. Marek rzuca pracę i wyjeżdża bez słowa. Drugi z braci milczy. Po kilku miesiącach Marek decyduje się wrócić. Przyjeżdża z Anią, dziewczyną, którą uważa za tę jedną jedyną, wymarzoną. Jest przerażony, gdy odkrywa, że jego bratowa jest w ciąży. Nim zdąży podjąć decyzję, co zrobić, ginie w wypadku. 
Kilka lat po tym tragicznym wydarzeniu Ania wraca do Poznania i spotyka drugiego z braci. Tylko czy na pewno? 

Mila Rudnik (ur. 1978) – ekonomistka z zawodu, freelancer z zamiłowania. Szczęśliwa posiadaczka dwóch kotów i połowy psa. Kocha książki i dobre filmy. Wreszcie nauczyła się pływać. W końcu zaczęła biegać. Kiedyś zacznie podróżować. Zawsze chciała pisać. Nigdy nie myślała, że jej się uda. Jest dowodem na to, że marzenia się spełniają. Nawet te cichutkie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-725-6
Rozmiar pliku: 426 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Maj 2012 r.

Anna Wrzos z irytacją spojrzała na zegarek. Za pięć jedenasta. Jeszcze kilka minut i spóźni się na to spotkanie. Punktualnością też nie zrobi dobrego wrażenia, jeśli wejdzie do gabinetu spocona i zasapana. Trzydzieści sekund, pomyślała. Jeżeli winda nie zjedzie za trzydzieści sekund na parter, trzeba będzie wejść po schodach na szóste piętro biurowca. W chwili, kiedy wyznaczyła sobie ten ostateczny czas, strzałka drgnęła i zaczęła wskazywać kolejne piętra, tym razem odliczane w dół.

– Cudownie – szepnęła. – Czwarte, trzecie, wspaniale, kochana, nie zatrzymuj się, pierwsze... Jest! – Odetchnęła z ulgą, gdy cichy brzęk dzwonka obwieścił pojawienie się windy.

Drzwi się rozsunęły, więc zrobiła krok w tył, by przepuścić wysiadających, i nagle stanęła jak wryta. Z kabiny wyszedł Marek. Marek Brzozowski. Wysoki, śniady, przystojny, choć na jego skroniach pojawiły się pierwsze siwe włosy. Pierwsza i jedyna miłość Anny. Mężczyzna, który pojawił się na moment w jej życiu, by mogła się dowiedzieć, jak smakuje prawdziwe uczucie. I przekonać się, że nic tak nie boli jak strata.

Wraz z nim odeszły jej marzenia, nadzieje, ona sama. Życie, które wiodła od tamtej chwili, nie należało do niej. Nie należało do kobiety, jaką była i jaką być chciała. Stała się kimś innym, kogo tak naprawdę nie znała i nie lubiła. Zniknęła cała jej spontaniczność i radość życia. Funkcjonowała jak robot, istota bez uczuć, dobrze naoliwiona maszyna, doskonale wypełniająca powierzone jej obowiązki, ale nie walczyła o swoje marzenia, bo ich nie miała. A teraz oto stał przed nią Marek. Żywy.

W brązowych oczach mężczyzny pojawiło się zaskoczenie, gdy ją rozpoznał.

– Ania – odezwał się pierwszy.

Ona sama nie mogła nawet drgnąć. Miała ochotę krzyczeć z bólu. Od tamtej chwili minęło pięć lat. To dość czasu, by pogodzić się ze stratą. Jednak teraz widok ukochanej twarzy przywołał wszystkie wspomnienia, te dobre i te bolesne. Tylko że to nie była twarz Marka. Marek umarł pięć lat temu, a Anna patrzyła na jego wierne odbicie, należące do innego mężczyzny. Przełknęła ślinę, uśmiechnęła się z trudem i powiedziała:

– Cześć, Marcin. Miło cię widzieć.

Księżniczka elfów. Blada twarz, zbyt duże oczy w zbyt drobnej twarzy, ciemne włosy, gładko zaczesane na bok. Kobieta w lustrze skrzywiła się z irytacją. A ta stojąca przed lustrem odwróciła głowę, by nie widzieć własnego odbicia. Księżniczka elfów. Te słowa rozbrzmiewały w jej głowie od chwili spotkania z Marcinem. Ostatni raz widziała go w szpitalu, kiedy odzyskał przytomność po wypadku, w którym zginął Marek, jego brat bliźniak. Tego samego dnia wróciła do Gdańska.

Nie została na pogrzebie. Nie mogła. Nie chciała. Oznaczałoby to ostateczne pożegnanie z ukochanym, a na to nie była gotowa. I nic się nie zmieniło. Minęło pięć lat, a ona nadal nie pożegnała się z Markiem, mimo że odszedł na zawsze. Czasami zazdrościła kobietom, które wypłakiwały się przyjaciółkom, że ukochany mężczyzna je porzucił, odszedł do innej albo po prostu był obok, ale już dawno przestał je kochać. Czasami myślała, że tamte mogą przynajmniej mieć nadzieję, że wróci albo znów się zakocha. Innym razem mówiła sobie, że jest głupia. Ich przynajmniej rozdzielił los. To odejście było ostateczne. Bez nadziei, że coś się zmieni. Może tak jest lepiej. Wiesz, że nie ma powrotu, więc musisz iść dalej.

Czasami próbowała sobie wmawiać, że Marek nigdy nie istniał. Nigdy go nie poznała, nie pokochała, nie była z nim. Nie czuła jego zapachu, jego dotyku. Był jak ten ktoś z piosenki Ireny Jarockiej, wymyślony w blasku świec, złudzenie, które znika w świetle dnia.

Chciała iść naprzód, ale wciąż tkwiła w miejscu. Spotykała się z innymi mężczyznami, lecz z żadnym z nich nie mogła zbudować trwałego związku. Zawsze przeszkadzało wspomnienie, porównanie, poczucie, że czegoś im brakuje. Odchodziła. Zastanawiała się wówczas, czy kiedykolwiek będzie gotowa zostawić przeszłość za sobą i zacząć normalne życie, zamiast uciekać w pracę, której nigdy nie chciała wykonywać, a w której – paradoksalnie – była świetna. Pięć lat temu miała marzenia. Pragnęła kochać i być kochana. Zamierzała pisać bajki dla dzieci. Chciała żyć.

A potem pragnęła już tylko zapomnieć. To, kim chciała być, kim była, umarło wraz z nim. Ostatnie pięć lat życia nie oznaczało jednak zerwania kontaktu ze światem, z ludźmi – po prostu wszystko się zmieniło. Świat stał się inny i ludzie, którzy go zamieszkiwali, też. Księżniczka elfów odeszła wraz ze swoim księciem, pozostała tylko Anna Wrzos, dwudziestopięcioletnia asystentka w firmie deweloperskiej, a potem specjalistka od kredytów instytucjonalnych w jednym z gdańskich banków. I tak wyglądała. Ciemny kostium, jedwabna bluzka, czarne czółenka na obcasie, torebka, aktówka i nieodłączny laptop. Po prostu była.

Dziś wszystko się zmieniło. Wróciła przeszłość. To było jak urzeczywistnienie koszmaru, który nieraz śnił jej się po nocach. Marek tulił ją w ramionach, a gdy podnosiła głowę, by go pocałować, przekonywała się, że to nie on, lecz jego brat. Twarz ta sama, ale oczy patrzyły inaczej, chłodno. Nie dostrzegała w nich miłości ani tej czułości, która była tylko dla niej. Dzisiaj też były jak dwa zimne kamienie, nie wyrażały niczego. Podobnie jak ta twarz wykuta w granicie, po której nie przebiegło najmniejsze drgnienie.

Anna otworzyła drzwi kabiny prysznicowej i weszła do środka. Ustawiła ciepłą wodę, oparła czoło o płytki. Gorący strumień spływał po plecach, łagodząc napięcie tego dnia. Wróciła myślami do przelotnego spotkania z Marcinem. Nie znała go zbyt dobrze, Marek bardzo mało o nim mówił. Czuła tylko, że tęsknił za bratem, kiedy zamieszkał w Gdańsku, a Marcin pozostał w Poznaniu. Marka otaczał jakiś nieuchwytny smutek, którego nigdy nie potrafiła zrozumieć. Wydawało jej się, że tych dwóch coś rozdzieliło i omal nie zerwało łączącej ich więzi. Stało się to dla niej jasne w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyła obu razem. Nie dowiedziała się, co tak naprawdę stanęło między nimi. Nie zdążyła. Poznała jego rodzinę, ale Marek zginął kilka dni później, a wtedy ona, Anna, po prostu odeszła.

Tym razem to się nie uda. Nie może stąd uciec. Ma tu pracę. Przyjechała do Poznania w zastępstwie kolegi i musiała poprowadzić sprawę tego kredytu. Kredytu dla firmy Marcina Brzozowskiego. Nie uniknie rozmów z Marcinem. Dziś jego widok ją zaskoczył, ale jutro będzie przygotowana. Musi tylko pamiętać, że to nie Marek.

Bo Marcin wygląda jak Marek, porusza się jak Marek, mówi jak Marek, ale nim nie jest.

Ta sprawa zajmie jej miesiąc. Nie więcej.

To będzie bardzo długi miesiąc.Marzec 2007 r.

– Pokaż się, pokaż – szeptała Dorota, w napięciu wbijając wzrok w pasek testu ciążowego, czy wreszcie ukażą się upragnione dwie kreski. Te chwile oczekiwania rozciągnęły się w nieskończoność. Wskazówki zegara zwolniły rytm, gdy jak co miesiąc czekała na wynik.

Nic się nie wydarzyło. Westchnęła ciężko i cisnęła test do kosza. Kolejny miesiąc, kolejna porażka. Zawiedziona Dorota spojrzała w oczy szczupłej blondynki w lustrze, szukając na jej twarzy pocieszenia, nadziei, zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Znalazła tylko rozpacz. Widok zamazywał się stopniowo, przesłonięty gorącymi łzami, które spływały po jej bladej twarzy. Oparła dłonie o umywalkę, jakby nie miała siły, by stać, i ze spuszczoną głową płakała spazmatycznie, wyrzucając z siebie ból, gniew i żal.

Cztery lata. Cztery lata starań o dziecko.

Pierwszy rok małżeństwa minął jak we śnie. W drugim, choć już wcześniej się nie zabezpieczali, podjęli decyzję, że najwyższy czas zostać rodzicami. Marcin z pełnego uroku lekkoducha i łobuza stał się pełnym uroku, odpowiedzialnym, ciepłym mężem i przyszłym ojcem, choć nadal nie stronił od spontanicznych i niekiedy szalonych pomysłów, które wprowadzały w ich życie nieco chaosu i sporo radości.

Poznali się na studiach, gdy Dorota na trzecim roku przeniosła się z Wrocławia do Poznania. Od pierwszej chwili, gdy się spotkali, coś zaiskrzyło. Łobuzerski uśmiech ciemnowłosego chłopaka podbił jej serce. Marcin zakochał się w jej czekoladowych oczach. Od tamtego dnia przed niemal sześciu laty stali się nierozłączni. Marcin oświadczył się jej już po trzech miesiącach znajomości. Bez namysłu powiedziała „tak”, lecz pobrali się dopiero po uzyskaniu dyplomów.

Obecnie, jako dwudziestoośmioletni ludzie sukcesu, pragnęli stworzyć własną rodzinę. Dom otrzymali od rodziców Marcina, którzy przenieśli się do niewielkiej miejscowości pod Poznaniem, do domu odziedziczonego po dziadkach, który niszczał, stojąc pusty. W teorii wymagał niewielkiego remontu, w praktyce okazało się, że jedyne, co pozostało ze starego budynku, to fundamenty. Dom został gruntownie przebudowany i był teraz miejscem zjazdów klanu Brzozowskich, a niedzielny obiad w Puszczykówku stał się rodzinną tradycją. Spędzali tam często całe weekendy.

Przyjeżdżał również Marek, bliźniaczy brat jej męża. Chociaż z wyglądu trudno by ich odróżnić, charaktery mieli zupełnie inne. Marcin był roześmiany, roztrzepany, momentami lekkomyślny, a Marek zawsze poważny, odpowiedzialny, do przesady obowiązkowy. Mimo tych różnic, widocznych tylko dla ludzi, którzy ich znali i kochali, gdy bracia pojawiali się w drzwiach, pogrążeni w rozmowie, tylko serce rozpoznawało tego właściwego. Rzadko się zdarza, żeby bliźniacy, nawet jednojajowi, byli do siebie tak podobni. Wystarczyło, że włożyli identyczne ubrania i stali obaj z tym samym zamyślonym, skoncentrowanym wyrazem twarzy – wtedy koniec, byli nie do odróżnienia.

Ale wystarczyło tylko, by Marcin podniósł wzrok, a Dorota nie miała wątpliwości, który z tych dwóch jest jej mężem. Ten uśmiech i łobuzerski błysk w oku nadawał jego rysom zupełnie inny wyraz. Kochała go od lat, choć czasami odnosiła wrażenie, że pod względem charakteru to Marek byłby dla niej odpowiedniejszym partnerem. Najwyraźniej w przypadku jej i Marcina sprawdzało się stare porzekadło o przyciąganiu przeciwieństw. Był wszystkim, czego chciała od życia; wszystkim prócz dziecka, którego oboje pragnęli i na które czekali.

Obmyła zimną wodą zapuchnięte powieki, wytarła nos i wyszła z łazienki. Odetchnęła głęboko, powtarzając sobie, że następnym razem na pewno się uda. Weszła do salonu i zdziwiła się, zobaczywszy tam męża. O tej godzinie Marcin powinien być jeszcze w pracy. Tymczasem siedział zgarbiony, z rękami opuszczonymi bezwładnie w geście rezygnacji.

– Kochanie? – Zaniepokojona Dorota położyła mu dłoń na ramieniu. Marcin, pogrążony w myślach, nie słyszał jej kroków. Drgnął gwałtownie.

– Wystraszyłaś mnie – powiedział, uśmiechając się niepewnie. Na jego twarzy, mimo uśmiechu, dostrzegła napięcie.

– A ty mnie. Co robisz w domu o tej porze? Stało się coś? – zaczęła się dopytywać.

– Spotkanie skończyło się wcześniej… Płakałaś? – Wstał i ujął w dłonie twarz Doroty. Uniósł jej podbródek, wpatrując się z troską w zaczerwienione oczy.

– Nic takiego. – Starała się mówić lekkim tonem, jakby nic się nie stało. Bo nic się nie stało. Znowu. – Po prostu… Nic.

Nie musiała dodawać ani słowa. Wiedział. Przytulił ją mocno i kołysał w ramionach. Dorota wtuliła się w męża, wbijając palce w jego marynarkę. Marcin gładził jasne włosy żony, z trudem powstrzymując łzy.

Musisz jej powiedzieć, szepnął jakiś głos w jego głowie.

Wiem, odpowiedział sobie w myślach. Powie jej. Powie jej jutro.

Ręka mu drżała, gdy wyciągał z kieszeni chusteczkę, by otrzeć pot z czoła. Koledzy wyszli na papierosa, Marek został sam w pokoju. Wokół panowała cisza i spokój, ale niewytłumaczalny strach paraliżował mu oddech i myśli. Rozluźnił kołnierzyk pod szyją, który nagle zaczął go uwierać i nie pozwalał oddychać.

Nie był jasnowidzem. Nie miewał przeczuć ani wizji, ale doskonale wiedział, że ów lęk dotyczy jego brata. Zawsze wiedział, gdy z Marcinem działo się coś złego. Bliźnięta łączy niezwykła, niewytłumaczalna więź. To była jedyna rzecz, którą jego racjonalny umysł, zawsze poszukujący logicznego wyjaśnienia, przyjmował na wiarę. Dywagacje naukowe mogły sobie iść własnym torem, potwierdzając lub negując istnienie pewnej specyficznej relacji między bliźniakami albo też ją racjonalizując, ale żaden z braci Brzozowskich nigdy się nie pomylił, gdy chodziło o tego drugiego. Niejednokrotnie zdarzało się też, że obaj dzwonili do siebie w tej samej chwili z tą samą sprawą.

Jedna dusza w dwóch ciałach. Byli jak dwie połówki dobrze ustawionego mechanizmu, który nie działał należycie, gdy tryby się rozłączały. Mogli być zupełnie różni, mieć własne plany, marzenia, życie, ale w podświadomości jednego zawsze istniał ten drugi. Obecność brata bliźniaka dawała pewność, że cały świat może stanąć na głowie, zwrócić się przeciw jednemu z nich, ale brat zawsze i wszędzie będzie stał u jego boku.

Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, Marek sięgnął po telefon i wybrał numer Marcina. Niecierpliwie czekał na połączenie. Zdenerwowanie narastało. Monotonny sygnał brzmiał złowróżbnie. Marcin nie odbierał, włączyła się poczta głosowa.

Marek rozłączył się, zgarnął dokumenty do teczki, raczej machinalnie niż rozmyślnie, i wyszedł z pokoju. Miał nadzieję, że uda mu się przemknąć niezauważenie obok gabinetu przełożonego, ale pech chciał, że na korytarzu wpadł prosto na szefa.

– Dobrze, że pana widzę, panie Brzozowski – ucieszył się dyrektor działu inwestycji długoterminowych.

– Przepraszam, pilna sprawa rodzinna.

Nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, minął szefa, który patrzył w osłupieniu za oddalającym się szybkim krokiem pracownikiem. Domaradzki nie grzeszył empatią, więc Marek nie był zaskoczony, słysząc donośny głos przełożonego, gdy ten domagał się jego powrotu. Drzwi windy już się zamykały, gdy doleciało do niego jeszcze, że jest w pracy, a nie w domu, i powinien zajmować się swoimi obowiązkami, a nie tym, na co ma w danej chwili ochotę.

Kilka minut później wybiegł z budynku. Wsiadł do auta i bez wahania skierował się do domu, w którym po przeprowadzce rodziców do Puszczykówka zamieszkał Marcin z żoną. Brat również powinien być w pracy, ale Marek wiedział, że go zastanie.

Nie miał pojęcia, skąd to wie, i nie zastanawiał się nad tym, po prostu tak było. Jeden wyczuwał nastrój drugiego, porozumiewali się bez słów. Po ślubie brata nic się nie zmieniło. Marek cieszył się jego szczęściem, a Dorota wyrozumiale traktowała ich więź, nie okazując zazdrości, i nie starała się rozdzielić bliźniaków. Zgrabna blondynka o brązowych oczach, jasnej cerze i ładnym nosku obsypanym piegami sprawiała, że Marcin promieniał szczęściem, co już samo w sobie wystarczyło, by Marek ją polubił. Poza tym była naprawdę sympatyczną, pełną ciepła kobietą, inteligentną i niezależną, z poczuciem humoru. Nie można jej było nie lubić. Marcin miał szczęście.

Nie mylił się; samochód brata stał przed domem. Marek zaparkował po przeciwnej stronie. Chwilę stał przy krawężniku, czekając na lukę między jadącymi ulicą autami. Dom, w którym mieszkali Marcin z Dorotą, rodzice kupili kilkanaście lat wcześniej, choć sam budynek – mimo że odnowiony– pamiętał lata przedwojenne. Duży, dwupiętrowy, onieśmielał trochę szarym kamieniem. Pozorną surowość fasady łagodził wspinający się po murze bluszcz i rosnący wokół stalowego ogrodzenia żywopłot. Ogromne, przestronne pokoje, ciepła kuchnia, dwie łazienki, poddasze – taki dom był przeznaczony dla dużej rodziny i czekał na powiększenie liczby mieszkańców. Sześć pokoi to zdecydowanie za dużo dla dwóch osób.

Zauważywszy, że jeden z jadących samochodów zwolnił, Marek przeciął ulicę i chwilę później wbiegł po schodach prowadzących do drzwi. Okazały się zamknięte. Sięgnął do kieszeni. Zamków nie wymieniano od lat, nie było takiej potrzeby. Cała rodzina miała klucze, mimo że obecnie zjazdy rodzinne urządzano w Puszczykówku, w domu należącym kiedyś do dziadków.

– Marcin! – krzyknął, wchodząc do korytarza. – Marcin! – zawołał powtórnie, gdy nie usłyszał odpowiedzi. Rozejrzał się po parterze, ale nie zastał brata w żadnym z pokoi. – Wiem, że tu jesteś!

Wbiegał na piętro, gdy usłyszał głos Marcina:

– W kuchni!

Kuchnia znajdowała się na pierwszym piętrze, wejście było zaraz przy schodach. Jasne, przestronne pomieszczenie pełniło również funkcję jadalni. Przy prostokątnym stole śmiało mogło usiąść dziesięć osób. Od biedy zmieściłoby się i dwanaście, ale Brzozowscy lubili swobodę. Ściśnięci jak sardynki mogli siedzieć wyłącznie w tramwaju, jeśli zaszła taka konieczność.

Marek zatrzymał się przy drzwiach i oparł o futrynę. Brat siedział przy stole. Podłogę pokrywały odłamki szkła i rozsypany cukier. Sztuczne kwiaty zwisały smętnie z przewróconego wazonu, który zatrzymał się na krawędzi blatu. Marcin nie zareagował na obecność brata. Patrzył pustym wzrokiem przed siebie, popijając ze szklanki przezroczysty płyn, w drugiej ręce trzymał na wpół opróżnioną butelkę wódki. Marek objął spojrzeniem jego nieogoloną twarz, przekrwione oczy, zmierzwione włosy. Brat miał na sobie piżamę, mimo że zbliżało się południe.

– Co się dzieje? – Marek wszedł do kuchni, uważając, by nie rozdeptać szkła.

Tamten nie odpowiedział; dopił resztę trunku i próbował znowu napełnić szklankę. Ręka drżała mu tak mocno, że część alkoholu spłynęła na podłogę. Marek bez ceregieli odebrał mu butelkę.

– Gdzie Dorota? – spytał.

– U matki – odparł smętnym tonem Marcin, nie próbując protestować. Z brzękiem odstawił szklankę na stół.

– Zostawiła cię? – Marek nie krył zdumienia.

Nie miał pojęcia, że w małżeństwie brata dzieje się coś złego, Marcin nie pisnął słowa, że coś jest nie tak. Trudno było w coś takiego uwierzyć, zwłaszcza że Marek nie zauważył wcześniej żadnych niepokojących sygnałów. Jednak żadne inne wyjaśnienie zachowania brata nie przychodziło mu do głowy.

– Nie – żachnął się tamten, podnosząc w końcu na niego wzrok. – Wraca jutro. Ale na pewno to zrobi… Zostawi mnie… – wybełkotał żałośnie.

– Co jej zrobiłeś?

Przez głowę Marka przemknęła wizja innej kobiety. To była chyba jedyna rzecz, jakiej Dorota by nie wybaczyła. Rzecz niewiarygodna, ale jedyna, która uzasadniałaby stan Marcina i ewentualne odejście jego żony.

– Zdradziłeś ją?! – W jego głosie gniew mieszał się z niedowierzaniem.

– Nie! – zaprotestował głośno brat, oburzony takim posądzeniem. Spojrzał pełnymi zgrozy, przekrwionymi oczami wprost na Marka. – Oszalałeś?!

– Więc co zrobiłeś?

Było oczywiste, że musiało się wydarzyć coś bardzo złego. Pytanie tylko, jak bardzo. Marcin jednak spuścił głowę, zwlekając z odpowiedzią.

– Wiesz, że zawsze ci pomogę. – Marek silił się na spokój. – Po prostu powiedz, co zrobiłeś, a razem na pewno coś wymyślimy.

– Nic – burknął tamten, w dalszym ciągu wpatrując się tępym wzrokiem w podłogę. – W tym właśnie rzecz. Nic nie zrobiłem i nic nie mogę zrobić! – zawołał z nagłą rozpaczą. – Jestem do niczego. Wybrakowany! – wykrzyczał, uderzając pięścią w udo. – Uszkodzony towar.

Próbował wziąć butelkę, którą Marek postawił na stole, była jednak poza jego zasięgiem, więc wychylił się mocno do przodu. Nim zdołał ją zabrać, Marek chwycił butelkę za szyjkę i bez słowa podszedł do zlewu. Wylał całą zawartość. Marcin jęknął zawiedziony, lecz nie zadał sobie trudu, by wstać. Prawdopodobnie był zbyt pijany.

– Może i ty jesteś… – W jego głosie zabrzmiała złośliwa nuta. – Wybrakowany – dodał z ironią, chociaż zdawał sobie sprawę, że brat nic nie rozumie. Chciał go jednak zranić, choć Marek nie był niczemu winien. – To była bardzo dobra whisky – rzucił z nagłym gniewem, uderzając pięścią w stół.

Wazon stoczył się i runął z trzaskiem na podłogę, rozbijając się w drobny mak.

– Pleciesz bez sensu!! – Marek zatrzasnął drzwi szafki, gdzie stał kosz, w którym wylądowała pusta butelka. Podszedł do brata i potrząsnął nim mocno: – Co się z tobą dzieje? Siedzisz tu pijany, kuchnia zdemolowana… Śmierdzisz. – W jego głosie zabrzmiał wstręt, gdy brat chuchnął mu na pół strawionym alkoholem w twarz.

– Bez sensu. Zgadza się, wszystko jest bez sensu. Moje życie, moja praca, moje małżeństwo. Tak – zdobył się na odwagę, by spojrzeć Markowi prosto w oczy – moje małżeństwo też jest bez sensu. Zwłaszcza małżeństwo. A jeśli Dorota mnie zostawi, a zrobi to, drogi bracie, wtedy cały świat straci sens. Sam siebie bym zostawił. Więc piję. Świętuję koniec świata. Apokalipsa, bracie, zagłada. – Alkohol wreszcie odniósł zwycięstwo, gdyż Marcin ostatnie słowa wybełkotał. Marek nawet nie był pewien, czy dobrze go zrozumiał.

– Brednie – skomentował krótko. – Dość tego użalania się nad sobą!

Ze złością dźwignął Marcina i zarzuciwszy sobie jego ramię na barki, pociągnął go do łazienki. Tam bezceremonialnie wepchnął półprzytomnego pod prysznic, odkręcił kurek z zimną wodą i szybko zatrzasnął drzwi. Marcin prychał i wrzeszczał, zbyt pijany, by zakręcić zimną wodę lub odkręcić ciepłą. Zamiast tego usiłował wydostać się z kabiny, której drzwi jego brat blokował własnym ciałem. Mimo że tamten krzyczał, przeklinał i groził, Marek nie ustąpił. Po jakiejś minucie Marcin ochłonął na tyle, że zmniejszył strumień lodowatej wody i dodał ciepłej. Stojąc pod prysznicem, zmęczony, ale już spokojniejszy, zaczął zdejmować mokrą piżamę.

– Zabiję cię za to – obwieścił ponuro, drżąc gwałtownie i trąc gąbką ciało, by się rozgrzać.

Ruchy miał niezborne, lecz zaczynał już dochodzić do siebie. Przynajmniej o tyle, o ile to było możliwe po takiej porcji wódki. Ile tamten naprawdę wypił, Marek nie wiedział, lecz widząc, że brat czuje się lepiej, odsunął się od drzwi kabiny i zawołał głośno:

– Doprowadź się do porządku i przyjdź do kuchni. Posprzątam i zrobię coś do jedzenia. Tylko żebym nie musiał na ciebie czekać – dodał, wychodząc z łazienki.

Rzucił marynarkę na krzesło i szybko doprowadził do porządku kuchnię. Zmiótł szkło, umył naczynia i podłogę. Jego zdenerwowanie i przygnębienie opadło nieco. Z bełkotu brata nic nie zrozumiał, oprócz tego, że obaj są wybrakowani, a małżeństwo Marcina jest skończone. Przyczyny jednakże albo nie wychwycił, albo tamten jej nie wyjawił. Marek nastawił ekspres do kawy i rozpuścił masło na patelni. Wybił na nią kilka jajek i przemieszał je lekko, a potem posolił. Nalewał właśnie kawę do kubków, gdy w kuchni pojawił się Marcin, w szlafroku, trąc ręcznikiem mokre włosy. Ogolony i umyty wyglądał znacznie lepiej. Usiadł bez słowa przy stole i położył na nim jakąś kartkę. Marek postawił przed nim talerz z parującą jajecznicą, dołożył kilka kromek chleba posmarowanych masłem. Potem usiadł obok brata, upił łyk kawy i polecił mu surowo:

– Jedz.

Marcin bez słowa zabrał się do jedzenia. Lewą ręką popchnął przyniesioną kartkę w kierunku brata. Marek spojrzał na niego, biorąc ją do ręki, ale Marcin unikał jego wzroku. Marek zaczął czytać, ale niewiele zrozumiał z medycznego żargonu. Poza jednym słowem:

„Bezpłodny”.

CIĄG DALSZY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: